Snippet

Głównym bohaterem filmu jest Polak, który zachwycił świat, a który u nas, do dziś, pozostaje osobą praktycznie nieznaną. To fascynująca, pełna morderczego wysiłku, spektakularnych upadków i niezwykłej siły, historia inspirowana życiem Jerzego Górskiego, który ukończył bieg śmierci oraz ustanowił rekord świata w triathlonowych mistrzostwach świata, zdobywając tytuł mistrza na dystansie Double Ironman z czasem 24h:47min:46sek. Ten rekord nie byłby jednak możliwy, gdyby w jego życiu nie pojawiły się dwie kobiety. Jedną stracił. Druga stała się inspiracją, aby zawalczył o swoje życie.

gatunek: Biograficzny, Obyczajowy, Sportowy
produkcja: Polska
reżyseria: Łukasz Palkowski
scenariusz: Agatha Dominik, Maciej Karpiński
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Bartosz Chajdecki
zdjęcia: Piotr Sobociński Jr.
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 7,8/10












Nie do zdarcia


Czy możliwe jest ukończenie podwójnego ironmana? Dotarcie na metę zwykłego ironmana to już swego rodzaju wyczyn, a podwójny dystans to praktycznie rzecz prawie niewykonalna. Jednakże znajdą się tacy, którzy i tak poradzą sobie z tym niemoralnie długim dystansem. Jednakże czy ukończenie takiego wyścigu jest możliwe, jeśli osoba w nim uczestnicząca była wieloletnim narkomanem oraz oprócz tego miała poważny wypadek? W tym konkretnym przypadku szanse dla takiej osoby są niebywale nikłe. Niemniej jednak historia pokazała nam, że takie rzeczy są możliwe, kiedy Robert Górski znalazł się na mecie morderczego starcia. Teraz Łukasz Palkowski opowiada nam tę niezwykłą historię.

Nasz bohater, choć zachowuje pozory szczęścia, dobrze wie, że jest na granicy życia i śmierci. Uzależnienie od narkotyków doprowadziło go na skraj wyczerpania, przez co snuje się niczym prawdziwy zombie po tym świecie. Wydawać by się mogło, że już nie ma dla niego ratunku, a jednak pewne wydarzenia z jego otoczenia sprawiają, że coś w nim pęka i postanawia zawalczyć o swoje życie. Jak wszyscy wiemy koniec końców uda mu się osiągnąć swój cel. Jednakże w tym przypadku nie finał jest najważniejszy, a sama droga, która doprowadziła go na sam szczyt. Za realizację produkcji odpowiada reżyser młodego pokolenia, który jak się okazuje, nie tylko ma dryg do kręcenia dobrych biografii, ale także do tworzenia świetnych opowieści dla masowego odbiorcy. Wyjątkowość jego stylistyki, jak i stosowanych praktyk da się dostrzec już w pierwszych kadrach jego najnowszej produkcji. Mamy dwójkę młodych bohaterów, którzy w szaleńczym pościgu uciekają przed ścigającą ich milicją. Mamy wartki i sprawny montaż, napięcie no i oczywiście zagraniczny hit muzyczny. W tym przypadku padło na "Born To Be Wild" zespołu Steppenwolf. I choć utwór ten rzeczywiście bardzo dobrze pasuje do sceny, to jednak nie da się ukryć, że brzmi obco. Nie jest to jednak negatywne spostrzeżenie. Tak jak w "Bogach" tak i tutaj Łukasz Palkowski wprowadza do filmu wiele zagranicznych utworów, które czynią tę typowo polska opowieść bardziej światową i zdecydowanie różniąca się od reszty produkcji podobnego typu. Ten zagraniczny pierwiastek nie tylko nam mówi o fascynacji reżysera zachodem, ale również wprowadza powiew świeżości do naszego bardzo sterylnego kina. Można by zaryzykować stwierdzenie, że wprowadza do nich cząstkę samego Hollywood, albowiem tak właśnie tworzy się na zachodzie. Bynajmniej nie jest to wada omawianego filmu. Prawdę mówiąc, to po części jest jego zaleta. Problem pojawia się dopiero, wtedy gdy reżyser zbyt często wrzuca do filmu kolejne piosenki. Przez ich natłok i przesyt obraz potrafi się zrobić nieco nijaki, przez co gubi sens. Szczególnie na początku, kiedy to reżyser wytacza potężne działa i wręcz ostrzeliwuje nas coraz to zmyślniejszymi utworami muzycznymi. Na szczęście, później udaje mu się znaleźć odpowiednią równowagę i problem znika. Podziwiam go jednak za odwagę. Sama opowieść dotycząca upadku i zmartwychwstania naszego bohatera dzieli się na trzy części, które okazują się niesamowicie odmienne. We wstępie mamy dużo adrenaliny, młodzieńczego buntu, a także ćpania, które sprowadza go na manowce. Fragment ten jest również zaskakująco długi jak na wstęp. Cechuje go pewnego rodzaju powtarzalność i bierność, albowiem większość scen się powtarza, przez co mamy wrażenie, że reżyser pokazuje nam dwa razy to samo. Jednakże w tym zabiegu jest metoda, albowiem ukazuje powtarzalność i błędne koło w jakim znajdują się osoby uzależnione od narkotyków. Jednakże dużo ciekawiej robi się na ekranie, gdy nasz bohater postanawia zerwać z nałogiem i walczy z samym sobą o odzyskanie dawnego życia. To właśnie ta część okazuje się dla nas najciekawsza i najbardziej emocjonująca, albowiem ukazuje nam prawdziwą walkę z ograniczeniami naszej postaci. Przedstawia niesamowitą wolę walki, zaparcie oraz uporczywość w dążeniu do osiągnięcia sukcesu. Reżyser pokazuje nam niesłychaną siłę fizyczną, jak i psychiczną Górskiego, który wielokrotnie nam udowadnia, że mu zależy i że che się zmienić. Jego upór oraz ponadprzeciętna motywacja pozwalają mu zwyciężyć w tym boju. Wbrew pozorom większości nie udaje się ukończyć terapii z sukcesem. W przypadku naszego bohatera jest nieco inaczej. Albowiem jemu udało się zamienić jedno uzależnienie na drugie. Tym razem jednak było to uzależnienie od sportu ekstremalnego. Na początku triathlon, a później ironman. Palkowski bardzo zgrabnie przedstawia nam tę fuzję w życiu bohatera, który im bardziej oddala się od nałogu, tym więcej sił inwestuje w sport. Jego transformacja jest niesamowicie intrygująca i wciągająca, dzięki czemu ogląda się ją bez najmniejszego mruknięcia okiem. Upór naszego bohatera jest niesamowity, przez co sama opowieść zyskuje w naszych oczach. Z niedowierzaniem wręcz przyglądamy się, jak pokonuje kolejne bariery i razem z nim przeżywamy wszystkie upadki oraz powstania. Przemiana głównej postaci jest świetnie nakreślona, dzięki czemu prezentuje się niesamowicie wiarygodnie i przekonująco. Produkcja jest niesamowicie emocjonująca i trafiająca w serce. Potrafi nas poruszyć, zmotywować, a także pokazać, że granice wytrzymałości tak naprawdę nie istnieją. Ważne jest jednak mieć dobrą motywację, która nieustannie zagrzewa nas do walki o lepsze jutro. Całość jest niesamowicie spójna, przejrzysta i konsekwentna w swoim przekazie. Scenariusz bardzo dokładnie i z pasją nakreśla sylwetkę głównego bohatera, pokazując nam dokładnie każdy etap z jego burzliwego życiorysu. Niektóre wątki jedynie delikatnie porusza, ale na tyle wystarczająco, aby znać ich kontekst w związku z opowieścią. Jest naprawdę bardzo dobrze.

Aktorstwo w filmie Palkowskiego po raz kolejny prezentuje się na najwyższym poziomie. Na pierwszym planie mamy oczywiście gwiazdę obrazu, czyli Jakuba Gierszała, który fenomenalnie wciela się w postać Jerzego Górskiego. Jego postać jest przede wszystkim rewelacyjnie nakreślona, dzięki czemu jest wiarygodna i niesamowicie ujmująca. Sam Gierszał natomiast odwalił kawał dobrej roboty, portretując sławnego sportowca. Widać jego poświęcenie i oddanie dla roli. To się ceni. Jednakże nie powinno nam to przyćmić jego fenomenalnego aktorstwa, które od początku do końca nas zachwyca. To jak ciągle dostrzega we wszystkim pozytywy i stara się zawsze widzieć tę lepszą stronę. Ten optymizm jest wręcz zaraźliwy. Ponadto strasznie podobało mi się to, że na ekranie nie widziałem Gierszała (znajoma twarz, która mogła się już przejeść), ale jego bohatera. Niesamowita robota. Zaraz za nim mamy świetną Kamilę Kamińską jako Ewę Meller, Arkadiusza Jakóbika jako Kierownika basenu, Anna Próchniak jako Grażyna, Adam Woronowicz jako ojciec Grażyny, Magdalena Cielecka jako matka Jerzego, Janusz Gajos jako Marek Kotański, Szymon Piotr Warszawski jako Paweł oraz Mateusz Kościszkiewicz jako Andrzej i Tomasz Kot jako Okoń. Obsada jest iście doborowa i trzeba przyznać, że sprawdza się rewelacyjnie. Poza tym da się dostrzec także, z jakimi aktorami lubi pracować reżyser.

Strona techniczna obrazu również prezentuje się na wysokim poziomie. Mamy świetną charakteryzację, ciekawą, aczkolwiek nietuzinkową muzykę oraz bardzo dobrą scenografię. Do zdjęć nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że bardzo często kamera się trzęsła albo drgała. Przez to ujęcia nie zawsze były czyste oraz płynne. Nie wiem, z czego to wynika, ale trochę mi to niestety przeszkadzało. Warto również zwrócić uwagę na niesamowity klimat oraz humor, który dosyć często się w obrazie pojawia.

"Najlepszy" Łukasza Palkowskiego to prawdziwe uosobienie niezwykłej opowieści, którą udało się przekazać w iście Hollywodzkim stylu. Filmowa historia potrafi nas niesamowicie pochłonąć i uwieść swoim duchem walki, przez co po seansie sami będziemy mieli ochotę przezwyciężyć kilka barier. Ten film daje nam otuchę i wiarę w lepsze. Potrafi zmotywować i pozwolić nam przezwyciężyć swoje słabości, albowiem większość z nas nie mierzy się z takim problemem, jak bohater. A skoro on dał radę, to my też będziemy w stanie. Bardzo dużo głosów niezadowolenia pojawiło się jednak na zakończenie, które nieco odbiega od prawdy i pokazuje nam czystą wizję reżysera na przedstawienie tej opowieści. Być może to za dużo i zbyt dosadnie pokazane, ale koniec końców to była wizja Palkowskiego. Niezbyt odkrywcza, ale zdecydowanie świeża jak na nasze warunki. Koniec końców zakończenie i tak nie przysłoni nam niesamowitej opowieści, która jest w stanie obronić się sama.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Zainspirowany ofiarnym czynem Supermana Bruce Wayne odzyskał wiarę w ludzkość. Prosi swojego nowego sprzymierzeńca, Dianę Prince, o pomoc w pokonaniu jeszcze potężniejszego wroga. Nie tracąc czasu, Batman i Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju ligi superbohaterów, złożonej z Batmana, Wonder Woman, Aquamana, Cyborga i Flasha, może być już za późno na uratowanie planety przed atakiem katastroficznych rozmiarów.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Kanada, Wielka Brytania
reżyseria: Zac Snyder
scenariusz: Chris Terrio, Joss Whedon
czas: 2 godz.
muzyka: Danny Elfman
zdjęcia: Fabian Wagner
rok produkcji: 2017
budżet: 300 milionów $

ocena: 5,0/10














Zbieranina


To, że superbohaterowie są na topie, wiadomo nie od dziś. Obecnie wszystko praktycznie kręci się wokół nich. Gdzie by nie spojrzeć, tam ktoś w przebraniu ratuje świat. A to jeszcze nie koniec. Marvel już za niedługo zjednoczy się najprawdopodobniej po raz ostatni z okazji "Infinity War", a tymczasem jego konkurencja nie śpi. DC pod szyldem Warner Bros. wypuszcza do kin swoją wersję słynnych "Avengersów". Ponoć sukces tego filmu ma zaważyć nad losami całego uniwersum. Pozostaje pytanie, czy to dobrze, czy źle?

Produkcja jest bezpośrednią kontynuacją filmu "Batman v Superman" i w dużej mierze opowiada o pokłosiu wielkiej bitwy z Doomsday'em, a także poświęceniu, na jakie zdobył się Superman. Minione wydarzenia dały Batmanowi do myślenia i teraz postanawia znaleźć grupkę wyjątkowych ludzi, którzy tak jak on będą gotowi stanąć w obronie planety. Nie musi długo czekać, albowiem wróg pojawia się błyskawicznie. Teraz trzeba się tylko zjednoczyć, aby nie stawiać mu czoła w pojedynkę. DC nie ma ostatnio zbyt wiele szczęścia, jeśli chodzi o ekranizacje swoich komiksów. Po Nolanie dopiero Patty Jenkins i jej "Wonder Woman" była w stanie zyskać więcej niż ponadprzeciętną widownię i dużo lepsze recenzje krytyków. Reszcie niestety zawsze się obrywało. Jednakże żaden film nie miał tak trudnej drogi na ekran, jak recenzowana dzisiaj "Liga sprawiedliwości". Można by wręcz powiedzieć, że limit pecha wyczerpała. Już od początku patrzono na produkcję z przymrużeniem oka. Później były plotki o wątłej jakości obrazu, a następnie film opuścił sam reżyser ze względu na rodzinną tragedię, jaka go spotkała. Zastąpiono go Jossem Whedonem, który odpowiadał za dwie pierwsze części "Avengersów". Pan ten przerobił scenariusz, przemontował obraz, a także zorganizował kosztowne dokrętki (25 milionów $), które miały na celu dopełnić ubytki w obrazie. Wszystko po to, aby nie sięgnąć dna. W polityce Warnera da się dostrzec desperację i próbę zmiany na lepsze za wszelką cenę. Szkoda tylko, że sam film za tą ideą się nie opowiada. Mówcie co chcecie o "BvS", ale ja zdecydowanie wolę poprzednie dzieło Snydera (szczególnie w wersji Extended) niż taką strasznie nijaką papkę, jaką zaserwował nam teraz. Wcześniej widać było jego konsekwencję i zdecydowanie. Teraz wszystko jest dwojakie i nijakie. Fabuła obrazu naprzemiennie jest mroczna i pogodna, a zdarzenia ekranowe raz próbują nam zawiać grozą z kolei inne zaś pretensjonalnie sobie śmieszkują niczym u Marvela. Ta niekonsekwencja w stylu prowadzenia akcji, choć nie jest największym problemem filmu to i tak pozostawia nas w wielkiej konsternacji. Czujemy się nią przytłoczeni i zniesmaczeni, albowiem tak naprawdę na sam koniec ciężko jest nam dojść do wniosku, jaki film oglądaliśmy. U konkurencji przynajmniej od początku do końca wszystko jest jasne. Niemniej jednak fakt ten jest jeszcze do przebolenia. To, co boli nas bardziej to fabuła albo tak właściwie jej brak. Cała akcja obrazu kręci się właściwie wokół tego, że jest sobie jakiś tam zły gostek, który jest zły i chce przerobić sobie ziemię, aby przypominała jego dawny dom. Nie śmierdzi wam tu trochę "Człowiekiem ze stali", bo mi tak? Poza tym ten zły ktoś (czytaj Steppenwolf) nie ma żadnych racjonalnych motywów. Tak po prostu mu się zachciało rozwalić ziemię. Pomińmy jednak ten wątek, albowiem daleko na nim nie zajedziemy. Nasza uwaga powinna się skupić wokół głównej intrygi, która jest strasznie źle rozplanowana. Po pierwsze film rozpoczyna się w bardzo dziwnym momencie. Tak jakbyśmy mieli już jakieś zaplecze w postaci co najmniej kilku innych filmów. A nie tylko jednego. Później też nie jest kolorowo. Batman zbiera swoją ekipę, a Steppenwolf zbiera magiczne pudełka, aby dzięki ich mocy przerobić ziemię. Wszystko byłoby fajnie, gdyby to wszystko miało ręce i nogi. Wszystko dzieje się zatrważająco szybko. Twórcy serwują nam masę informacji, które przydałoby się podać przy okazji osobnych produkcji o każdym z członków ligi. Tracą na to sporo czasu, którego później brakuje na samą akcję, która w tym filmie strasznie kuleje. Wbrew temu, co napisałem wcześniej, film jest bardzo powściągliwy w ukazywaniu nam jakiejkolwiek rozróby. A kiedy już do niej dojdzie, to nawet nie ma na co patrzeć. Kuleje akcja, która nie potrafi znaleźć złotego środka, a także sam pomysł na potyczki bohaterów. Mają w sobie tyle widowiskowości co kot skaczący z dachu na ziemię. Oczywiście wszystko jest przesadnie duże i masywne, ale niestety wyzbyte jakichkolwiek emocji i napięcia, przez co ogląda się to jak prognozę pogody. Nie wspominając już o tym, że cały ten film to jest jedno wielkie wprowadzenie do prawdziwej ligi. Produkcja ta jest jednym wielkim wstępem, do czegoś, co ma nastąpić później. Nie widzimy ani pełnego potencjału bohaterów, ani opowieści, która tak jakby celowo ukazuje nam za mało. Jednakże, zamiast chcieć więcej, czujemy rozczarowanie i złość z takiego obrotu spraw. Po raz kolejny wychodzą na jaw braki w strukturze całej opowieści. Scenariusz próbuje upchać do opowieści, co się tylko da, przez co w pewnych momentach na ekranie mamy niezły miszmasz. Zdecydowanie przydałyby się nam wcześniej zaprezentowane solowe przygody reszty bohaterów. Zaoszczędzono by przynajmniej nasz czas i nerwy.

Co innego można powiedzieć o bohaterach, których mamy możliwość oglądać na ekranie. Ci, choć zdecydowanie lepiej radzą sobie niż fabuła, to niestety żadną rewelacją nie są. W ich działaniach da się dostrzec pewne motywy, ale niestety są one zbyt rozwinięte. Wszystko sprowadza się do tego, że świat potrzebuje więcej Supermanów (Henry Calvill), albo ludzi postępujących tak jak on. Będących wyznacznikiem pewnych wartości. Szkoda tylko, że reszta stara się usilnie być jak Superman. Podążając za jego ideami, gubią gdzieś swoją wyjątkowość, przez co prezentują się raczej mizernie. Stąd też to całe tworzenie "ligi" nie wychodzi im najlepiej. Nie pomaga również fakt, że każdy z bohaterów dostaje swoje własne scenki, zanim zobaczymy ich wszystkich razem na ekranie. Najgorsze jest to, że pomimo tego wszystkiego nasza liga, choć się jednoczy to niestety nie widać w niej ducha grupy. Bardziej pojedyncze jednostki, które wręcz na każdym kroku próbują pokazać nam, że reszta grupy nie istnieje. Aquaman (Jason Momoa) jest niczym hardrockowiec z dobrym sercem, Batman (Ben Affleck) to ponurak, który tym razem tylko snuje się po ekranie (aczkolwiek miał bardzo ciekawy wątek, który niestety porzucono), Wonder Woman (Gal Gadot)wszyscy dobrze znamy, Flash (Erza Miller) to prawdziwe uosobienie wszystkich zalet Marvela, a Cyborg (Ray Fisher) chyba sam nie wie, co w tym filmie robi. Zresztą można by to powiedzieć o wszystkich. Zamiast grupy mamy zbieraninę. W obsadzie znaleźli się również Amy Adams, Diane Lane, Connie Nielsen i Jeremy Irons. J.K. Simmons jako Gordon to istna porażka, albowiem równie dobrze mógłby się wcale nie pojawić. Jego całkowity czas ekranowy to może z dwie minuty? Albo nawet mniej. Jest jeszcze ten Steppenwolf, który jest zły, bo tak mu się przywidziało. Poza tym spece od efektów chyba też go nie za bardzo polubili, bo buźkę to mu okropną zrobili.

Od strony technicznej film radzi sobie nieźle, ale tylko w niektórych przypadkach. Efekty specjalne prezentują się raczej słabo (gdzie podziało się te 300 milionów?), zdjęcia mogą być, scenografie są raczej tandetne i stworzone bez wyobraźni, a klimat produkcji po prostu nie istnieje. Sprawdza się muzyka Danny'ego Elfmana (ciekawe motywy, ale za często wpada w masówkę), humor oraz pojedyncze sceny. Reszta raczej do zapomnienia.

Nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Problem pojawia się jednak gdy nasza kura umrze śmiercią naturalną. Z taką sytuacją mamy tutaj miejsce. "Liga sprawiedliwości" okazała się niezdrową mieszanką, której niekonsekwencja, brak fabuły i zero sensu poskutkowało w marnym seansie. Niestety tak to jest, gdy zaczyna się budować uniwersum od końca. Poza tym nie bardzo łapię przekaz filmu, który ewidentnie nam pokazuje, że ta pseudo grupa nie miałaby szans, gdyby Superman nie pojawił się w trzecim akcie. Wszystko sprowadza się do tego, że pan "S" nie potrzebuje ligi. Wystarczy, że jest sam. To, po co w ogóle się jednoczyli?

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Listy do M. 3" opowie historię kilku osób, którym w jeden magiczny dzień przydarzają się wyjątkowe chwile. Bohaterowie przekonają się o potędze miłości, rodziny, wybaczenia i wiary w to, że ten niezwykły świąteczny czas pełen jest niespodzianek.

gatunek: Komedia rom.
produkcja: Polska
reżyseria: Tomasz Konecki
scenariusz: Marcin Baczyński, Mariusz Kuczewski
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Łukasz Targosz
zdjęcia: Marian Prokop
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 7,0/10


















Jeszcze więcej listów


Ostatnimi czasy wszyscy są skupieni na tworzeniu swoich własnych uniwersów, przez co zapominają, co tak naprawdę się liczy w pojedynczym filmie. Jego niezależność oraz wyjątkowość. Tymczasem wszyscy na siłę próbują stworzyć serię z niczego, aby zbić na tym jak najwięcej pieniędzy. Od strony producentów pomysł niezły, ale dla widzów może okazać się katastroficzny. Tymczasem na naszym rodzimym rynku tworzy się druga duża franczyza. Zaraz po "Pitbullu" Patryka Vegi rośnie nam uniwersum "Listów do M.". Potwierdzeniem tego jest już trzecia część, którą można zobaczyć na ekranach naszych kin. Było warto?

Ta część tak jak poprzednie miały to w zwyczaju opowie nam o losach kilkorga postaci, których losy się ze sobą splotą w czasie przed wigilijnym. Powracają do nas dobrze znani bohaterowie, ale także mamy okazję zobaczyć całkiem nowe postacie. Czyli nic nowego. Niemniej jednak podczas seansu da się dostrzec pewnego rodzaju różnice w stosunku do poprzedniej części. Jest to różnica jakości. I wbrew pozorom nie na grosze. Poprzednia część miała wiele problemów na tle fabularnym, jak i za sprawą mało ciekawych bohaterów. Przez to seans okazał się nie tak ujmującą podróżą, jak za pierwszym razem, ale nadal całkiem nieźle się sprawdzał jako urzekająca opowieść. Tym razem jednak twórcy ewidentnie wyciągnęli lekcję ze swoich błędów, dzięki czemu otrzymujemy produkt zdecydowanie lepszy niż "2" oraz zdecydowanie bardziej uroczy. Jak tego dokonano? Na sam początek postanowiono ograniczyć ilość wątków, co doprowadziło do ograniczenia ilości postaci. Poprzednia część strasznie z tego powodu cierpiała, albowiem posiadała za dużo jednego i drugiego. Tym razem zdecydowano się ograniczyć do dosłownie kilku, aby dać im większą możliwość zaistnienia na ekranie. Oczywiście po raz kolejny pojawia się ten sam problem. Niektóre z historii są ciekawsze od innych, a niektóre po prostu w filmie się znalazły się by zapchać dziury. Są też takie, które pomimo swojej prostolinijności okazują się wręcz kluczowe dla niektórych bohaterów. Koniec końców wszystko to bardzo ładnie się ze sobą klei, dzięki czemu całość prezentuje się naprawdę przystępnie. I choć niektóre wątki to tak zwane "zapchaj dziury" nie przeszkadza nam to, albowiem nawet pomimo tego opowieść okazuje się przyjemna dla oka i serduszka. Prawdę mówiąc, cały ten film można by określić mianem "feel good movie". Jego głównym założeniem są emocje, jakie towarzyszą nam podczas seansu. Oczywiście dobra fabuła, jak i wiarygodne postacie w tym pomagają, to jednak poprzednio udało się twórcom osiągnąć ten efekt nawet bez tego. Teraz jest podobnie albo nawet bardziej urokliwie i romantycznie. Seans potrafi dostarczyć nam wiele wzruszeń i radości, dzięki czemu nasz dzień stanie się odrobinę radośniejszy. Choć muszę przyznać, że nasze wersje "To właśnie miłość" posiadają zdecydowanie więcej lukru niż oryginał. Wszystkiego jest dwa razy więcej i bardziej, przez co dostajemy nieco aż zbyt wyidealizowany produkt. I nie chodzi mi o historie, ale raczej o to całe tło. Tak czy siak, w porównaniu do poprzednika jest zdecydowanie lepiej.

Bohaterowie to najważniejszy element tej produkcji. Część z nich kojarzymy, a reszta jest nowym nabytkiem. Na ekrany kin powracają krzykliwi Szczepan i Karina w wykonaniu Adamczyka i Dygant. Ich historia jak zawsze jest pełna niespodzianek, sprzeczek oraz humoru. Tym razem również was nie zawiodą. Ponadto mamy wątek Wojciecha, którego odgrywa Wojciech Malajkat. Jego opowieść jest bardzo poruszająca, ale także niesamowicie urokliwa. Na sam koniec mamy jeszcze Mela, czyli niesfornego i wiecznego Świętego Mikołaja, który tym razem zamiast być śmieszną dokładką fabularną zyskał miano pełnoprawnego bohatera. Od teraz możemy oglądać jego i Kazika (Mateusz Winek) perypetie od początku do samego końca. Muszę również przyznać, że jego historia jest naprawdę ciekawa i wciągająca no ale przede wszystkim pełna humoru i wzruszeń. Nowy jest wątek Gibona (Szyc) i Karoliny (Różczka), który prezentuje się naprawdę dobrze oraz historia Rafała (Filip Pławiak) i Zuzy (Katarzyna Zawadzka), który nie jest już tak ciekawy, ale nadal zjadliwy. Nie należy oczywiście zapomnieć o Andrzeju Grabowskim, który po raz kolejny potrafi nas zaskoczyć. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze bardzo dobra realizacja w postaci przyzwoitych zdjęć, dobrej muzyki, świetnie dopasowanych utworów muzycznych, a także ładnych scenografii. Za dużo w tym wszystkim lukru, ale da się przyzwyczaić.

Kiedy inni tworzą uniwersum Marvela, a jeszcze inni formują, jakąś tam ligę, my natomiast tworzymy własną serię komedii świątecznych. Niespotykane zjawisko, albowiem wątpię, by ktokolwiek wyprodukował aż trzy filmy o świętach, jadąc cały czas na jednym i tym samym pomyśle. Tylko my potrafimy takie rzeczy. Pozostaje tylko pytanie, ile jeszcze tylko listów będzie? Bo w nieskończoność ciągnąć się tego nie da.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Idą Święta, a to w życiu każdej pani domu jak wiadomo szczególny czas. Tygodnie harówki przy garach, walka wręcz przy sklepowych ladach o najlepsze kąski, detektywistyczna praca w poszukiwaniu prezentów dla całej rodziny. Po prostu pełnia szczęścia. Złe mamuśki dawno jednak zrzuciły kajdany perfekcyjnej pani domu i mogłyby się tym świątecznym czasem cieszyć z drinkiem w ręce, gdyby nie fakt, że zbliżają się jeźdźcy Apokalipsy czyli ich szacowne mamusie: strażniczki rodzinnych tradycji, konserwatywne jak dąb Bartek i surowe jak treser dzikich zwierząt. Czy naszym wyzwolonym mamuśkom uda się przekabacić własne rodzicielki i przeciągnąć je na weselszą stronę  mocy? Święta to czas cudów!

gatunek: Komedia
produkcja: USA, Chiny
reżyseria: Jon Lucas, Scott Moore
scenariusz: Jon Lucas, Scott Moore
czas: 1 godz. 56 min.
muzyka: Christopher Lennertz
zdjęcia: Mitchell Amundsen
rok produkcji: 2017
budżet: 28 milionów $

ocena: 7,0/10
















Święta na wariackich papierach


Wszyscy dobrze znamy Święta Bożego Narodzenia. Kto by zresztą nie pamiętał o jednym z najpopularniejszych świąt w ciągu roku. To właśnie w tym czasie w naszych sercach panuje radość oraz wszechobecna miłość. To właśnie wtedy spotykamy się z rodziną i świętujemy razem cud narodzin. To właśnie wtedy wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zaraz. Czy ja czasem nie przepisuję jakiejś wydumanej idei głupiej reklamy świątecznej? Bo z tego, co mi się wydaje święta to tylko po części szczęśliwa sielanka ukąpana w szczęściu i radości. Bohaterki naszego filmu chyba powoli zdają sobie z tego sprawę.

Amy, Kiki i Clara to bohaterki, które poznaliśmy w filmie "Złe mamuśki". W poprzedniej części nasze postacie porzuciły kajdany perfekcyjnych pań domu i postanowiły żyć oraz gospodarować życiem swoich dzieci według własnego uznania. Niestety przed nimi kolejny ważny test. Święta. Okres nadmiernego gotowania, pakowania prezentów, przystrajania domów itp. Czyli robienia wszystkiego, aby święta były idealne, a rodzina zadowolona. Złe mamuśki postanawiają zerwać z tym niezdrowym zwyczajem i po prostu czerpać radość ze wspólnie spędzonego czasu. Niestety nie będzie to łatwe, albowiem do ich domów niespodziewanie zapukały ich własne mamy. Teraz mają więcej niż jedno zmartwienie na głowie. Twórcy zeszłorocznego hitu o buntujących się mamach odnieśli niebywały sukces. Okazało się, że wyszła im naprawdę niezła komedia, a przy okazji udało im się pokazać, że nie zawsze trzeba być idealnym oraz że pogoń za perfekcją nie zawsze sprawia nam szczęście. Sukces jedynki spowodował, że kontynuacja powstała szybciej niż można było się spodziewać. Tym razem na tapetę wzięto święta. Jak twórcy obrazu poradzili sobie tym razem? Struktura obrazu jest praktycznie taka sama jak ostatnio. Mamy pokazany problem oraz zakręcone przygody naszych bohaterek, które próbują się z nim uporać. Jednakże głównym katalizatorem nieszczęść nie będą święta, a postacie matek naszych bohaterek. "Złe mamuśki" mają już za sobą pierwszą rebelię i bardzo szybko dochodzą do wniosku, że nie potrzebują tego całego harmidru. Problem pojawia się dopiero, wtedy gdy do ich drzwi niespodziewanie pukają ich własne mamy. To one są tutaj przyczyną wszystkiego. Cała machina startuje, gdy pojawiają się pierwsze nieporozumienia. Wraz z czasem trwania obrazu się rozrastają i przybierają na sile, aby na sam koniec wybuchnąć i pozostawić spustoszenie. Cała ta karuzela okazuje się naprawdę przyjemną przygodą, którą z łatwością jest nam oglądać. Wydarzenia ekranowe, choć są zdecydowanie przerysowane, to jednak całkiem zgrabnie oddają prawdziwy problem świątecznej gorączki. Być może was ten problem nie dotyczy, jednakże wystarczy się odrobinę rozejrzeć, by dostrzec, że niektórym naprawdę udziela się ta świąteczna atmosfera. Nasze bohaterki wbrew pozorom nie przesadzają. Fabuła obrazu oraz jej poszczególne elementy zostały podkręcone do granic możliwości, aby ukazać ich kuriozalną naturę, co wcale nie oznacza, że za tą przesadą nie kryje się całkiem słuszna idea. Sama opowieść jest naprawdę ciekawa i wciągająca, albowiem to nie święta są najciekawszym jej elementem, ale bohaterki, które dzielnie próbują się z nimi zmierzyć. Ich losy okazują się dla nas naprawdę zajmujące i wciągające, przez co seans staje się niesamowicie lekkim i przyjemnym w odbiorze filmidłem. Ponadto absurdalność obrazu jedynie nieznacznie przekracza dopuszczalną normę. W większości jest to niegroźna forma rozrywki, która swoim poziomem żenady nie gorszy ani nie zniesmaczy. Coś pokroju sztandarowej komedii amerykańskiej. "Złym mamuśkom 2" udaje się jednak wybić ponad przeciętność dzięki przesłaniu, jaki niesie obraz. Co prawda przykryty warstwą lukru i kilu lubieżnych żartów, co nie znaczy, jednak że go tam nie ma.

Sercem oraz duszą produkcji są bohaterki, które po raz kolejny zrobią niemałe zamieszanie. Amy, Kiki i Clara od ostatniego spotkania nie zmieniły się zbytnio, aczkolwiek nie powtórzą już wszystkich błędów z poprzedniej części. Tę lekcję mają już za sobą. Teraz muszą uporać się z innym problemem, który dotyczy ich bardziej niż by chciały. Albowiem ich mamy to takie wcześniejsze wersje samych bohaterek. Z tą różnicą, że ich perfekcja, inność oraz szalona natura zdecydowanie przewyższają styl bycia naszych postaci. Ich postawy są wręcz karykaturalne, aby dodać opowieści więcej zadziorności i odrobiny absurdu, który komedie uwielbiają. Jednakże po raz kolejny za tą ich wybujałą i absurdalną powłoką kryją się całkiem wiarygodne motywacje. Ta część nie tylko skupia się więc na samej idei odkrywania świąt na nowo, ale także na ukazywaniu swojego prawdziwego oblicza. W obsadzie znalazły się ponownie Mila Kunis, Kristen Bell oraz Kathryn Hahn, które ponownie świetnie sprawdzają się w roli buntujących się matek. Tym razem jednak na ekranie towarzyszą im świetna Cheryl Hines, rewelacyjna Susan Sarandon oraz Christine Baranski, która kradnie dla siebie całe show za każdym razem, kiedy pojawi się na ekranie. Reszta obsady również na plus. Ponadto produkcja zaskakuje lekkim klimatem, świetnie dobranymi utworami muzycznymi oraz humorem, który sprawnie balansuje na granicy przyzwoitości i dobrej zabawy.

Film "Złe mamuśki 2. Jak przetrwać święta" ani przez chwilę nie stara się zaprzeczyć, że jest komedią. Aspiruje o więcej, ale nie próbuje się przebranżowić, na coś całkiem innego. Dzięki temu dostajemy opowieść niesamowicie lekką i przyjemną w odbiorze, która ponadto co nieco mówi nam o prawdziwej idei świąt, a nie tej wyidealizowanej telewizyjnej perwersji. Historia nie unika wszystkich uproszczeń i schematów, ale to nie ma znaczenia, albowiem koniec końców i tak wydźwięk, jak i odbiór jest pozytywny. Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie wolę "Złe mamuśki" aniżeli kolejny film o ratowaniu Św. Mikołaja czy coś w ten deseń. Poza tym nie ma co się rozwodzić nad bezpretensjonalną rozrywką, jaką ma nam zaserwować film. Głupkowate to, ale jak najbardziej pozytywne.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Suburbicon to idealne amerykańskie miasteczko, istna reklama statecznego życia i dobrobytu czyli American Dream w czystej postaci. Jednak nie dla wszystkich. Życie rodziny Lodge'ów obraca w gruzy napad z bronią w ręku, w którym ginie seniorka rodu, ukochana mama nastoletniego Nicky'ego Lodge. Pogrążony w rozpaczy chłopak postanawia pomścić swą ukochaną rodzicielkę. W poszukiwaniu sprawców rozpoczyna śledztwo na własną rękę, w trakcie którego odkryje mroczne rodzinne sekrety, układy, machinacje i animozje, które nie były bez związku ze śmiercią jego matki.

gatunek: Komedia kryminalna
produkcja: USA
reżyseria: George Clooney, 
scenariusz: Joel Coen, Ethan Coen, George Clooney, Grant Heslov
czas: 1 godz. 45 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Robert Elswit
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 5,0/10
















Pozory szczęścia


Wyobraźcie sobie idealne miejsce do zamieszkania. Wieś, miasto, a może urokliwe przedmieścia? Z dala od tłoku dużego miasta oraz nudy spokojnej wsi. Niestety przedmieścia to nie miasto. A co jeśli istniałoby miejsce wręcz idealne? Piękne domy, sklepy i budynki. Możliwość spokojnego i bezpiecznego życia w mieście, które ciągle rozwija się na lepsze. To nie marzenie, a sama prawda. To Suburbicon. Miasto przyszłości, któremu brakuje już tylko Ciebie. - Szkoda tylko, że miasteczko to nie jest warte wizyty.

George Lodge mieszka wraz z rodziną w Suburbicone. Niestety pewnego dnia do domu włamują się złodzieje i zabijają jego żonę, matkę jego syna. Całe to zdarzenie daje początek serii dziwnych zdarzeń w pozornie spokojnym miasteczku. Fabuła obrazu powstała na podstawie scenariusza braci Cohen, którzy w swoim dorobku mają wiele niesamowicie pokręconych opowieści. Ta również taka jest, jednakże, kiedy przychodzi nam ją oglądać na ekranie, pojawia się jedno "ale". Scenariusz produkcji został napisany w 1986 roku, czyli ponad trzydzieści lat temu. Fakt ten nie miałby żadnego znaczenia, gdyby nie to, że fabuła obrazu smakuje jak odgrzewany kotlet. Produkcja posiada całkiem niezły start, kiedy przedstawia nam przepiękne widoczki z idealistycznego miasteczka o urokliwej nazwie Suburbicon. Miasto szczęścia, które nadaje się do zamieszkania dla każdego. Niestety pojawiają się pierwsze zgrzyty, gdy do mieściny wprowadza się pierwsza czarnoskóra rodzina. Nagle to spokojne miejsce zamienia się w prawdziwy kocioł bałkański. A przecież wszyscy w mieście zdawali się tacy mili, nieprawdaż? George Clooney, który reżyseruje obraz, w dużej mierze skupia się właśnie na ustrojach politycznych oraz mentalności ludności Suburbiconu, która zdawała się wykraczać poza wszelkie granice. Oprócz głównego wątku produkcji opowiada nam historię czarnoskórej rodziny, która ewidentnie nie jest w mieście mile widziana. Wszystko to sprowadza się do tego, że dostajemy tak naprawdę dwa filmy w jednym. Natomiast największym problemem obrazu jest to, że twórca nie potrafi zgrabnie połączyć obydwu z nich tak, aby tworzyły spójną całość. Po prostu dostajemy dwie, prawie w ogóle niezwiązane ze sobą fabuły, które lepiej byłoby rozdzielić, aniżeli umieszczać w jednym obrazie. Przez ich połączenie narracja obrazu strasznie kuleje, albowiem obydwa wątki posiadają inne tempo oraz inne priorytety co powoduje straszny miszmasz na ekranie. Do pewnego momentu tak naprawdę nie wiemy, na którym z nich mamy skupić naszą uwagę. Tak właściwie to przez cały obraz dręczy nas to pytanie, albowiem tylko w pojedynczych momentach przewagę zyskuje pierwszoplanowa (chyba) linia fabularna. Albowiem reżyser nie faworyzuje żadnej z nich, przez co obydwie dostają praktycznie tyle samo uwagi. A wszystko to tylko po to, aby pokazać nam, jak przekłamane mogą być osądy ograniczonych umysłowo białych obywateli społeczeństwa. Niestety wydźwięk ten nie posiada zbyt dużego pola rażenia, albowiem przyćmiewają go wydarzenia z przeciwległego wątku, który orbituje w całkiem inną stronę. Koniec końców dostajemy strasznie niezdrową mieszankę, która zamiast zaskakiwać i szokować bardziej śmieszy i wywołuje w nas litość. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że produkcja jest najzwyczajniej w świecie nudna. Nie potrafi nas zaintrygować na dłużnej niż piętnaście minut. Reszta to po prostu łańcuch zdarzeń, który został uruchomiony przez pojedynczą akcję. Niestety wszystko to dzieje się bez polotu i bez werwy, przez co prezentuje się niesamowicie nużąco. Zresztą cała ta opowieść sprawia wrażenie pewnego rodzaju déjà vu. Scenariusz powstały ponad trzydzieści lat temu okazuje się niesamowicie zestarzały i wtórny. Jego historia jest przeterminowana i strasznie zardzewiała, albowiem nie działają w niej nawet potencjalnie zaskakujące zwroty akcji. Zresztą nie ma co się temu dziwić, albowiem w obrazie da się dostrzec masę wątków i inspiracji, jakie bracia Cohen wykorzystali w późniejszych obrazach takich jak, chociażby rewelacyjne "Fargo". Problem w tym, że całość jedynie od strony czysto strukturalnej przypomina słynny duet. Reszta to już nieumiejętne urozmaicenie tej opowieści przez reżysera, który chyba nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo scenariusz film się przeterminował. Myślę, że gdyby Cohenowie naprawdę chcieli nakręcić "Suburbicon" wprowadziliby szereg poważnych zmian do całej opowieści, aby nie przypominała kilkunastu ich wcześniejszych filmów. A przynajmniej mam taką nadzieję. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że te nieporozumienia reżysersko-scenopisarskie przykrywają naprawdę nieźle zapowiadającą się intrygę, której potencjał niestety został zaprzepaszczony.

Aktorsko produkcja daje radę, aczkolwiek zawodzi pierwszoplanowa postać Matta Damona, której brakuje większej głębi oraz lepszego zaplecza. Przez większość czasu tak naprawdę tylko udaje bądź też się zgrywa. Dopiero pod koniec jego Gardner Lodge nabiera nieco rumieńców, ale to zdecydowanie za mało. Jego sylwetce przede wszystkim brakuje solidniejszego motywu i większej wiarygodności, albowiem niekiedy wypada strasznie płasko. Z resztą obsady jest nieco inaczej, albowiem odgrywający ich aktorzy byli w stanie ograć biedną charakterystykę ich postaci. W grupie tej znajduje się Julianne Moore oraz fenomenalny Oscar Issac, który od momentu, kiedy pojawia się na ekranie, dosłownie kradnie całe show dla siebie. Swoją charyzmą i werwą wprowadza nieco życia w tą mozolnie rozgrywającą się historię i nadaje nieco rumieńców bohaterowi Damona. Na uwagę zasługuje również Noah Jupe, który reprezentuje młodszą część obsady.

Strona techniczna ma się dobrze. Mamy dobre zdjęcie, całkiem klimatyczną muzykę oraz świetną scenografię, która rewelacyjnie obrazuje ducha lat 50. Do tego dojdą jeszcze przyzwoite efekty specjalne i sporo czarnego humoru.

"Suburbicon" miał potencjał, który niestety zaginął pod nieciekawą i źle poprowadzoną opowieścią. Kuleje narracja, która stara się pogodzić dwa odrębne wątki, wtórność scenariusza oraz brak polotu, który sprawia, że bardzo ciężko przebrnąć przez cały seans bez licznych ziewnięć. To zdecydowanie nie jest historia, jakiej oczekiwałem ani opowieść, jaka mogłaby mnie przynajmniej w najmniejszym stopniu zadowolić. Jest strasznie przeciętnie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.