Snippet

Małe miasteczko na amerykańskiej prowincji. Od morderstwa córki Mildred Hayes upłynęło kilka miesięcy, a lokalna policja nadal nie wpadła na trop sprawcy. Zdeterminowana kobieta decyduje się na śmiałe posunięcie: wynajmuje trzy tablice reklamowe na drodze wiodącej do miasteczka i maluje na nich prowokacyjny przekaz, skierowany do szanowanego przez lokalną społeczność szefa policji, szeryfa Williama Willoughby’ego. Gdy do akcji wkracza zastępca szeryfa, posterunkowy Dixon – niezrównoważony, porywczy maminsynek, któremu zarzuca się zamiłowanie do przemocy – starcie między Mildred Hayes a lokalnymi siłami porządkowymi przeradza się w otwartą wojnę.

gatunek: Dramat, Komedia, Kryminał
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Martin McDonagh
scenariusz: Martin McDonagh
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Carter Burwell
zdjęcia: Ben Davis
rok produkcji: 2017
budżet: 12 milionów $
ocena: 8,6/10














To dopiero początek



Żal i ból po stracie kogoś bliskiego są niedopisania. Szczególnie gdy najbliższą nam osobę odebrano w brutalny i niesamowicie krzywdzący sposób. Wtedy to nie ból, jest najbardziej dotkliwy, ale sama zbrodnia oraz osoba dopowiedziana za nią. Wtedy liczy się tylko sprawiedliwość, która może dosięgnąć sprawcę lub sprawców. Albowiem to ona stoi nam na drodze do pełnego pogodzenia się z przeszłymi zdarzeniami oraz możliwością powrotu do dalszego życia. To właśnie przytrafiło się bohaterce najnowszego filmu Martina McDonagha.

Mildred nie może się pogodzić z zabójstwem swojej córki, tak samo, jak nie może zrozumieć, czemu nie złapano jeszcze żadnego winnego w tej sprawie. Zdesperowana matka wpada na szalony pomysł wynajęcia trzech starych billboardów, aby zawiesić na nich prowokujące hasła, które według niej zaburzą stagnację w sprawie zabójstwa. I rzeczywiście ma rację. Jednakże same billboardy wywołują również masę dramatycznych zdarzeń w niewielkim miasteczku, przez co nic nie będzie już takie samo. Martin McDonagh po pięcioletniej przerwie powraca na ekrany naszych kin i w sumie nie wiem, z czego się cieszyć bardziej. Z faktu, że powrócił czy też z tego, że swoim nowym seansem zaprezentował nam po raz kolejny świetną formę. Twórca takich hitów jak fenomenalne "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" (strasznie durny tytuł) i "7 psychopatów" po długiej przerwie wrócił z równie szaloną i zakręconą opowieścią, która tak jak jego poprzednie filmy, łączą w sobie wszystko to co najlepsze z komedii i pełnokrwistego dramatu. Zresztą w tym roku już mieliśmy sporo tego typu filmów jak np.: "Disaster Artist" czy "Ja, Tonya", które równie świetnie lawirowały pomiędzy tymi dwoma naprzeciwległymi gatunkami. Jednakże z najnowszym filmem McDonogha jest nieco inaczej. Tak jak w przypadku "In Bruges" artysta po raz kolejny skupia się na dramatach postaci, ale robi to na swój wyjątkowy i niesamowicie urzekający sposób. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" są tylko potwierdzeniem, że twórca jest w najlepszej formie. Jego obraz ma w sobie coś z Tarantino i braci Cohen, które perfekcyjnie ze sobą połączone dają nam niesamowicie porażający efekt. Jednakże, żeby wyjść z seansu usatysfakcjonowanym, należy wziąć pod uwagę, że obraz ten przede wszystkim jest dramatem, a nie krwistą komedią pomyłek. Jak niedawno wspominałem, zwiastuny potrafią być bardzo mylące, co potwierdza się także i w tym przypadku. Albowiem po raz kolejny ukazana nam zostaje jedynie jedna strona filmu, podczas gdy ta druga, znacznie ważniejsza zostaje kompletnie pominięta. Dlatego nie zdziwcie się, gdy film nie okaże się taki, jak go zwiastuny malowały. To jest zaledwie czubek góry lodowej, który nie zajmuje w filmie zresztą dużo miejsca. Zdecydowanie więcej czasu poświęcono tej ukrytej w zwiastunach części, która opowiada nam prawdziwy dramat postaci. Kiedy weźmiemy już na to poprawkę, możemy zabrać się za omawianie produkcji. Ta zaś bardzo szybko potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w skomplikowany świat bohaterów, który po krótkiej analizie nie różni się praktycznie niczym od naszego. Nasze postacie posiadają podobne problemy, kłótnie i dzielą te same uszczypliwości. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie skończyło się tragicznie. Jednakże właśnie w tym momencie rozpoczyna się akcja naszego obrazu, a więc jest to dopiero początek. Sam wstęp zresztą jest niesamowicie energiczny i pełen zaskakujących zwrotów akcji. Akcja z billboardami wywołuje niemałe poruszenie w miasteczku, przez co nasi bohaterowie wystawieni są na mnóstwo niechcianych konfrontacji. Jednakże wbrew pozorom idą przez nie jak burza, co tylko potwierdza dynamizm samego wstępu. Gdzieś w tle da się dostrzec tragedię, która pociągnęła główną bohaterkę do działania, jednakże na razie jest ona przysłonięta złością i pragnieniem sprawiedliwości. Sama mildred działa pod wpływem impulsu, który podpowiada jej, że takie postępowanie to najlepsza rzecz, jaką może teraz zrobić. W swej bezradności wyzwala lawinę zdarzeń, które według niej pomogą w złapaniu sprawcy. Niestety nie wszystko układa się po jej myśli. I właśnie to w filmie urzeka nas najbardziej. Sprzeczności, których na etapie planowania nie jesteśmy w tanie przewidzieć, ale należy je mieć na względzie, albowiem każde nasze działanie może wywołać kontrakcje i niezamierzone zdarzenia. Takim oto sposobem plan Mildred przemienia się w nieczystą i niebezpieczną grę, która pochłania bohaterkę bez pamięci i nie pozwala jej racjonalnie myśleć. Dopiero z czasem zdaje sobie sprawę z tych wszystkich złych decyzji, których mogła nie podejmować. Jednakże wtedy też uświadamia sobie, że była jednostką walczącą z systemem, który wbrew pozorom nie był przeciwko jej sprawie. Wręcz przeciwnie robił, co mógł, aby znaleźć sprawcę. Takim oto sposobem bardzo szybko się okazuje, że w filmie tak naprawdę nie ma złych ani dobrych. Każdego z bohaterów cechuje ambiwalencja, która objawia się wraz z trwaniem produkcji. Niektórzy jednak zdają sobie z tego sprawę wcześniej, a inni później. No bo przecież dużo łatwiej jest na kogoś zwalić winę niż zrozumieć, że na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu i nie ma sensu rzucać pustych oskarżeń. Takie jest właśnie życie, które bardzo często rozczarowuje w wielu przypadkach. To nie jest film, gdzie wszystko jest możliwe i w zasięgu naszej ręki, a jedyną rzeczą, której potrzebujemy to nasz upór. Mildred na własnej skórze przekonała się, że tak się nie dzieje. W produkcji oprócz całej masy czarnego humoru mamy masę goryczy, smutku, oraz złości, które starają się wypełnić dziurę w sercu na ten krótki czas. Jednakże wraz z czasem trwania obrazu bohaterowie uświadamiają sobie, że tej pustki nie da się w żaden sposób wypełnić i jedyną opcją jest się z nią pogodzić i żyć dalej. Całość jest natomiast niesamowicie spójna i przejrzysta. Akcja obrazu, choć powoli posuwa się do przodu, potrafi nieustannie intrygować i zachwycać kolejnymi scenami pełnymi sprzeczności. Zaś sam film pozwala nam postawić się w roli głównej bohaterki, dzięki czemu sami mamy okazję przekonać się co my byśmy uczynili w jej sytuacji.

Od strony aktorskiej najnowszy film McDonagha to istna jazda bez trzymanki. Przede wszystkim twórcy udało się za pomocą fenomenalnego scenariusza nakreślić niebywale skomplikowane i rozdarte wewnętrznie postacie, które już od samego początku urzekają nas swoją wyjątkową osobowością. Ponadto cechuje je niesamowity poziom komizmu, który pozwala im często rozładowywać nagromadzone napięcie. A więc oprócz głównego wątku reżyser serwuje nam porządnie nakreślone i zagrane postacie z własnymi watkami, które rewelacyjnie dopełniają nie tylko sam obraz, ale także jego przesłanie. Na pierwszym planie mamy niesamowitą Frances McDormand w roli Mirldred Hayes. Zadziornej, niesubordynowanej i zawziętej matki, która za wszelką cenę pragnie sprawiedliwości. Nie cofnie się przed niczym i nikim, aby dopiąć swego. Myśli, że jest sama przeciw wszystkim, ale tak naprawdę nie wie, że wiele osób tak naprawdę ją wspiera. Jest poniekąd zaślepiona gniewem i bezradnością, by to dostrzec, przez co łatwo jest jej rzucać oskarżenia. Po drugiej stronie konfliktu, a mówiąc szczerze po tej samej stronie mamy Woody'ego Harrelson'a jako Szeryfa Willoughby'ego, który próbował rozwiązać sprawę morderstwa. Teraz został poniekąd wyzwany do tablicy, aby się tym zająć raz na dobrze. I choć sam mierzy się z problemami, postanawia zrobić co w jego mocy, by zrozpaczona matka nie straciła nadziei. Nasze magiczne trio zamyka fenomenalny Sam Rockwell jako Oficer Jason Dixon. Jego postać ponowie składa się z mnóstwa kontrastów, co bardzo często da się zaobserwować. Jednakże przede wszystkim to sylwetka, która nie ma łatwego, życia i jest poniekąd pokrzywdzona przez los. W obsadzie znaleźli się również: Lucas Hedges, John Hawkes, Abbie Cornish, Peter Dinklage oraz Caleb Landry Jones. Cała obsada spisała się wyśmienicie.

Wykończenie produkcji również zachwyca. Przede wszystkim są to bardzo dobre zdjęcia, świetna muzyka, scenografie oraz kostiumy. Niezapomniany oczywiście pozostanie niesamowity klimat obrazu przepełniony czarnym humorem, krwistymi zdarzeniami oraz masą smutnych i przygnębiających motywów.

"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to fenomenalny powrót reżysera Martina McDonagha, który po raz kolejny udowadnia, że ma dryg do opowiadania skomplikowanych i trudnych dramatów opakowanych w krwistą i komediową otoczkę. Ponadto zachwyca nas rewelacyjnie napisanymi bohaterami, nieziemską obsadą oraz świetnym wykończeniem. To jest zdecydowanie film, którego nie można przegapić, ani obok którego nie można przejść obojętnie. Albowiem opowiada o tym, jak ważne jest mieć przy sobie osobę, która wesprze nas w potrzebie i wskaże dla nas odpowiednią drogę. Niesłychanie wymowne okazuje się również zakończenie, które bardzo prosto, a zarazem niesłychanie mądrze podsumowuje cały film.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Tonya Harding, amerykańska mistrzyni łyżwiarstwa figurowego, jedna z największych pretendentek do olimpijskich medali, znana była z niełatwego charakteru i kontrowersyjnych zachowań. W 1994 r. światem amerykańskiego łyżwiarstwa figurowego wstrząsnął brutalny napad na obiecującą zawodniczkę, Nancy Kerrigan. Ale jak do detgo wszystkiego doszło i czemu w to wszystko była zamieszana sama Tonya? Ta brawurowa tragikomedia przedstawi wam w najdrobniejszych szczegółach co tak naprawdę się zdarzyło.

gatunek: Dramat, Biograficzny, Sportowy
produkcja: USA
reżyseria: Craig Gillespie
scenariusz: Steven Rogers
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Peter Nashel
zdjęcia: Nicolas Karakatsanis
rok produkcji: 2017
budżet: 11 milionów $
ocena: 8,4/10















Marzenie i przekleństwo


Nie łatwo jest odnieść sukces w czymkolwiek. Jednakże jeszcze ciężej jest ten stan sukcesu utrzymać. Nie od dziś przecież wiadomo, że na drabinę jest o wiele łatwiej wejść, niż z niej nie spaść, gdy cała się trzęsie. Sukcesem więc nie tyle, co określa się wdrapanie na szczyt, ale również długie przebywanie na samej górze. Tym większym okazuje się to dla nas zadaniem, gdy zależy od tego całe nasze życie. Sukces, na który ciężko pracowaliśmy i który sobie wywalczyliśmy. Tak właśnie było w przypadku Tonyi Harding, która wdrapała się na sam szczyt, ale później z niego niefortunnie spadła na sam dół. Ale, jak i dlaczego do tego doszło?

Tonya już od najmłodszych lat jeździła na łyżwach. Z czasem stawała się coraz lepsza i bardzo szybko zaczęła uczestniczyć w rozmaitych zawodach. Na trening wysłała ją mama z aspiracjami na potencjalny sukces. Nie myliła się, albowiem lata później Tonya kwalifikuje się na olimpiadę. Niestety jej życie i zawody są zagrożone z powodu pewnego incydentu. Jak do tego doszło i co z tego wyniknie? Ta historia jest stosunkowo świeża. Wydarzenia, o których mowa w filmie miały miejsce nie tak dawno temu, albowiem 24 lata temu. Większość osób nie tyle, co o wydarzeniach słyszało, ale nawet wszystko dokładnie pamięta. Jednakże historia ta zebrała wokół siebie tyle szumu, że doprawdy ciężko jest stwierdzić, co tak naprawdę wtedy zaszło. Film Craiga Gillespie'go na szczęście pokazuje nam, jak było naprawdę. A przynajmniej jedną z wersji prawdy. Twórcy przy produkcji filmu obierają bardzo ciekawą, ale całkiem nieoczywistą drogę, dzięki czemu ich dzieło nie tylko się wyróżnia, ale również stanowi pewnego rodzaju powiew świeżości. Nie jest to oczywiście nic nowego, ale biorąc pod uwagę, że większość osób nadal pozostaje przy bardzo konwencjonalnym sposobie prowadzenia akcji "Ja, Tonya" wyróżnia się na tle reszty. Albowiem film nie tylko opowiada nam o losach głównej bohaterki, ale między zdarzeniami wplata również coś w rodzaju komentarza do ukazywanych zdarzeń. Coś jak w tanich paradokumentach tylko, że w tym przypadku jest to zrobione sto razy lepiej. Można by wręcz powiedzieć, że cały film skupia się na bohaterach komentujących przeszłe wydarzenia. Co za tym idzie, każdy z nich przedstawia nam inny pogląd na temat danej sytuacji. Każdy ma inne zdanie na te same tematy oraz przedstawia inną wersję zdarzeń. Telenowela całą parą, która pomimo tej mylącej formy okazuje się całkiem zgrabnie opowiedziana. Twórcy z wypowiedzi i komentarzy postaci są w stanie wyciągnąć najważniejsze informacje, dzięki czemu potrafimy dostrzec ukryty ich sens. Takim oto sposobem udaje nam się czytać między wierszami i co chwila dostrzegać nieścisłości w wypowiedziach naszych postaci. I choć to wszystko brzmi jak istny koszmar, uwierzcie mi, że bardzo szybko będziecie w stanie powiedzieć, co wydarzyło się naprawę, a co zostało przez bohaterów zmyślone lub dodane. Taktyka ta pozwala nam wcielić się w sędziego, który wysłuchuje wszystkich zeznań. Następnie mamy możliwość sami osądzić co uważamy o całej sprawie oraz o postawie bohaterów. Twórcy pomimo ukazania szczegółowego przebiegu zdarzeń niczego nie insynuują ani nie starają się nas do niczego przekonać. Ocenę całego zamieszania pozostawiają w naszym geście. To wręcz zaskakujące, że udało im się tego dokonać przy tak zawiłym i złożonym scenariuszu Stevena Rogersa. Nie da się jednak zaprzeczyć, że skrypt do filmu to istna petarda. Twórca był w stanie połączyć mnóstwo pojedynczych wątków w bardzo (no nie tak bardzo, ale o tym potem) spójną całość, dzięki czemu pomimo tak wielkiego rozrzutu historii udało się sklecić całość w zaskakująco przejrzystą formę. Oczywiście duża w tym zasługa konsekwentnej i sprawnej reżyserii, która była w sanie oprócz złożenia wszystkich wątków do kupy opowiedzieć tę historię z niebywałą gracją oraz niesłychanym klimatem. Albowiem bardzo łatwo można było się pogubić w tym gąszczu rozmaitych motywów. Natomiast sama fabuła obrazu jest niesamowicie wartka, ciekawa i wciągająca. Już od pierwszych chwil potrafi nas niesłychanie zahipnotyzować, dzięki czemu podążanie za kolejnymi wątkami okazuje się czystą frajdą. Ponadto jest niesłychanie zwariowana, nieoczywista i zaskakująca. Twórcy świetnie potrafią budować napięcie wokół poszczególnych scen lub wątków, a następnie robić zwroty o 180 stopni. Nigdy więc nie wiadomo, w jakim kierunku nagle skieruje się cała opowieść. Tak naprawdę nie mamy nawet pewności czy pójdzie do przodu, czy też do tyłu, albowiem film nie cechuje się linearną strukturą wydarzeń. Teoretycznie jest retrospekcją, ale ten zabieg nie zawsze działa, albowiem jak sami dobrze wiemy, z tym opowiadaniem to jest różnie. Coś nam się zapomni, coś przypomni, coś chcielibyśmy jeszcze dodać, by sprostować pewne zajście itp. A więc tak to mniej więcej wygląda. Jednakże właśnie to okazuje się w tej historii takie ciekawe i pociągające. Ta jej nie oczywistość i dwuznaczność. Ten komizm, a zarazem pełnokrwisty dramat. Rewelacyjna mieszanka, która stara się ubrać tragedię bohaterki w komediowe szaty. Niestety losy Tonyi nawet pomimo tego okazują się niesłychanie mizerne. Jest to poniekąd śmiech przez łzy, albowiem teraz nic już nie da się z tym zrobić. Można jedynie się złościć, że nie postąpiło się inaczej. W tym przypadku jest aż za dużo złych wyborów oraz zaprzepaszczonych możliwości. Jak się okazuje, Tonya nie tylko została pokrzywdzona przez złośliwości losu i swoje złe decyzje, ale także przez same łyżwy, które były jej ukochanym zajęciem. Po części jest to także wina samego związku łyżwiarstwa figurowego, które wyraźnie podkreśliło, że "w łyżwiarstwie figurowym nigdy nie chodziło wyłącznie o jazdę na łyżwach". Jak się okazuje "Amerykański sen" nie zawsze działa tak jak powinien. Być może dlatego ta historia pozostawia w nas po sobie odrobinę pustki, której nikt nie chciałby nigdy w życiu doświadczyć. Niestety pomimo tylu superlatyw mam do filmu kilka zarzutów. Nie byłbym sobą, gdyby tak się nie stało. Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, że gdzieniegdzie sprawny montaż zawodzi, przez co zbyt szybko urywają się sceny i brak im odpowiedniego wykończenia. Ponadto niekiedy twórcy zbyt prędko żonglują wydarzeniami, przez co bardzo łatwo można się zgubić w ich szaleńczym toku myślenia. Wymagane jest od nas maksymalne skupienie, inaczej wiele ważnych informacji przeleci nam koło nosa. Jednakże mój największy zarzut co do filmu to jego nastawiane do przedstawianych wydarzeń. Ja wiem, że wszystko to działo się nie dawno, ale to nie znaczy, że wszyscy wiedzą cokolwiek na temat Tonyi i związanego z nią incydentu. Natomiast film bierze to wszystko za coś oczywistego, przez co nie stara się tego nawet w najmniejszy sposób wyjaśnić, ani nawet o tym napomknąć. Przez to osoby, które nie mają bladego pojęcia o całej sprawie, mogą wyjść skołowane, albowiem nie wszystko w filmie zostało wyjaśnione. Należałoby wtedy doczytać na ten temat. Tym sposobem wracamy również do świetnego, ale niekiedy chaotycznego montażu i nielinearnego sposobu prowadzenia opowieści, które cechuje ta sama przypadłość. Pewne zdarzenia i informacje biorą za pewnik. A więc radzę sięgnąć, chociaż po Wikipedię, jeśli wybieracie się na seans, ale nie wiecie nic, potarzam kompletnie nic na temat Tonyi oraz całego zajścia wokół niej.

Od strony aktorskiej "Ja, Tonya" wręcz onieśmiela. Dosłownie cała obsada błyszczy niczym klejnoty koronne. Oczywiście to zasługa fenomenalnego castingu, który wręcz idealnie dopasował każdego z bohaterów do roli. Wystarczy kilka spojrzeń, by dostrzec podobieństwa między prawdziwymi osobami a aktorami wybranymi do ich zagrania. Jednakże nie to jest najlepsze. Prawdziwą ucztą dla naszych oczu i uszu jest to, jak nasi wspaniali aktorzy portretują swoje postacie. To jest istotnie mistrzowska liga. Są zarazem niebywale wiarygodni i diabelsko przekonujący. Na pierwszym planie mamy fenomenalną Margot Robbie jako Tonyę Harding. Upartą, zawziętą i utalentowaną łyżwiarkę, która niestety ciągle napotyka jakieś kłopoty na swojej drodze. Można by nawet rzec, że jest niczym jak magnes, który je dosłownie przyciąga. Przez tę niechlubną zdolność jej życie było dalekie od cukierkowego. Nasza bohaterka już na samym początku nie miała lekko, a z biegiem lat wcale nie ubywało jej zmartwień. To niesłychanie pokrzywdzona przez życie persona, której możemy jedynie współczuć i życzyć sobie, abyśmy nigdy nie znaleźli się w podobnej sytuacji. Na drugim planie mamy równie olśniewającą Allison Janney jako LaVonę Golden, matkę Tonyi. Aktorka fenomenalnie wcieliła się i zagrała postać wrednej i wymagającej rodzicielki, która wyłącznie skupia się na wpadkach własnej córki. Ponadto na ekranie pojawia się rewelacyjny Sebastian Stan jako Jeff Gillooly – pierwszy mąż naszej bohaterki oraz Paul Walter Hauser jako Shawn Eckhardt – czyli osoba, która aż ciężko uwierzyć, że istnieje. Jednakże stężenie absurdów w tej opowieści zdecydowanie przekracza dopuszczalne normy, a więc na tę jedną rzecz można przymknąć oko. Szczególnie że większość tych rzeczy zdarzyła się naprawdę. Ekran dodatkowo wypełniają: Bobby Cannavale, Bojana Novakovic, Julianne Nicholson oraz fenomenalna i moja ukochana młoda gwiazda Mckenna Grace ("Obdarowani") jako młoda Tonya.

Pod względem technicznym produkcja po raz kolejny się wyróżnia. Przede wszystkim oklaski należą się za rewelacyjne zdjęcia, świetnie dobrane utwory muzyczne, a także za niesamowity klimat produkcji, który próbuje przykryć dramat komediową oprawą. Ponadto mamy do czynienia ze świetnymi kostiumami, charakteryzacją i scenografiami. Oprócz tego film charakteryzuje się dużą dawką różnego rodzaju komizmu, a także rewelacyjnie napisanych dialogów.

Zwiastuny bywają zdradliwe. W przypadku filmu "Ja, Tonya" jest podobnie, albowiem ukazuje nam jazdę bez trzymanki zakrapianą doborowym humorem, jednakże kompletnie przemilcza prawdziwy dramat kryjący się za tą opowieścią. Ten zaś okazuje się najważniejszym elementem całej opowieści, który tak naprawdę wyjaśnia nam, dlaczego doszło do tego feralnego incydentu i dlaczego historia Tonyi jest taka przykra i dołująca. To zresztą nie tylko opowieść o bohaterach, ale także o klasowości w Ameryce, a także tym, że indywidualność została napiętnowana, zamiast zostać wyróżniona. I to boli najbardziej. Sam film natomiast pomimo kilku potknięć jak wspomniany przeze mnie niekiedy chaotyczny montaż i to, że twórcy zbyt wiele rzeczy wzięli za pewnik, prezentuje się bardzo dobrze. Jest niesamowicie wartki, ciekawy wciągający i niesamowicie zabawny. Posiada fenomenalny scenariusz, porządną i konsekwentną reżyserię, a także wyborne aktorstwo i rewelacyjne wykończenie. Seans zdecydowanie nie do przegapienia.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film "Disaster Artist" opowiada prawdziwą, tragikomiczną historię początkującego twórcy filmowego i niesławnego wyrzutka Hollywoodu, Tommy’ego Wiseau — artysty, który realizował swoją pasję w co najmniej dyskusyjny sposób. Reżyser James Franco uczynił z niej afirmację przyjaźni, ekspresji artystycznej i pogoni za marzeniami na przekór przeciwnościom losu. Komediodramat "Disaster Artist" oparty jest na bestsellerze Grega Sestero opisującym proces powstawania kultowego „najgorszego filmu na świecie” Tommy’ego Wiseau "The Room". Ta niesamowita i przezabawna historia udowadnia, że legendą można zostać z różnych powodów. Nawet nie mając pojęcia o tym, co się robi, można zajść bardzo daleko.

gatunek: Dramat, Biograficzny, Komedia
produkcja: USA
reżyseria: James Franco
scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Dave Porter
zdjęcia: Brandon Trost
rok produkcji: 2017
budżet: 10 milionów $
ocena: 7,5/10












Tragiczny artysta


Sława, pieniądze i wielka kariera. Któż z nas chociaż przez chwilę nie zapragnął choć jednej z tych trzech rzeczy? Zapewne niewielu się takich osób znajdzie, albowiem głęboko we wnętrzu każdego z nas jest takie pragnienie. Taka chęć, by zostać kimś i coś osiągnąć. Niestety świat nie sprzyja nam w dążeniu do naszych pragnień. Ciągle tylko rzuca nam kłody pod nogi i sprawia, że nasze marzenia zamiast być coraz bliżej jeszcze bardziej się od nas oddalają. A co jeśli wyjdziemy światu naprzeciw i zaskoczymy go tak, że nawet on nie będzie w stanie nas powstrzymać? Tak właśnie stało się w przypadku Tommy'ego Wiseau i Grega Sestero, którzy zamiast wystąpić w kogoś filmie, postanowili nakręcić własny.

Greg marzy o karierze aktorskie, jednakże wstydzi się występować. Pewnego dnia spotyka na swojej drodze Tommy'ego, który nie tylko pomaga mu przezwyciężyć strach, ale także zachęca go do wyjazdu do Los Angeles, by ziścić marzenia o karierze. Niestety obydwoje szybko się przekonują, że nie jest łatwo o rolę. Znużeni i wyzbyci nadziei wpadają na pomysł nakręcenia własnego filmu. Czy uda im się odnieść sukces i czy ich bezgraniczna przyjaźń przetrwa? Są takie filmy, które usilnie próbują opowiedzieć jakąś prawdziwą historię. Niestety bardzo często się okazuje, że daleko im do prawdy, albowiem większość scen to fikcja. My Polacy dobrze to wiemy, albowiem nie kot inny niż sam Patryk Vega serwuje nam takie puste frazesy. Jednakże w przypadku "Disaster Artist" jest inaczej. Tutaj, choć nieważne jak bardzo bym się starał napisać, że to nie jest prawda to i tak polegnę, albowiem ta historia naprawdę, wydarzyła się naprawdę. Mam nadzieję, że jak jeszcze nie dostrzegacie kuriozalności mojego wyrażenia, to w bardzo krótkim czasie zrozumiecie, co miałem na myśli. Albowiem historii Tommy'ego i Grega nie da się opisać w innych słowach. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, film opowiada o powstawaniu najgorszego filmu w dziejach kinematografii, który mimo swojej ubogiej wartości zyskał miano filmu kultowego. Scenariusz powstał na podstawie książki tego Grega Sestero, który opowiedział w niej, jak powstawał ten koszmarny klasyk. A teraz James Franco nakręcił na podstawie tegoż skryptu film. Efekt jest porażający. Sam pomysł, żeby nakręcić film o tym, jak powstawał najgorszy film w historii, z samego początku mogłoby się wydawać nietrafionym zagraniem. Tak naprawdę okazuje się, że za tym koszmarkiem kryje się naprawdę niesamowita opowieść. I piszę to bez cienia ironii. Produkcja już od samego początku potrafi nas wciągnąć i zaintrygować, dzięki czemu twórcom z marszu udaje się zaangażować nas w opowiadaną przez nich historię. Nie tracą czasu na niepotrzebne dyrdymały i zdecydowanie przechodzą do konkretów. Nim się obejrzymy, a nasi bohaterowie są w drodze do Los Angeles. I choć przyjaźń naszych postaci zakiełkowała w San Francisco, to ich prawdziwa przygoda rozpoczyna się w LA. Dopiero od tego momentu obraz nabiera tempa, ukazując nam kulisy powstawania "The Room". Fabuła ciekawi, zaskakuje, wzrusza, szokuje i śmieszy jednocześnie. Jest niczym kulminacja wszystkiego, co nam znane w jednym. Tak jak te wszystkie reklamy mówiące, że kupując jeden produkt, tak naprawdę otrzymujemy 5w1. To właśnie coś w tym stylu. Istna mieszanka wybuchowa, która teoretycznie nie powinna się udać, a jednak okazuje się całkiem zjadliwa. Twórcom wybornie udało się połączyć komediową naturę obrazu z licznymi wstawkami dramatycznymi, które odzwierciedlają nastoje bohaterów. Będąc po seansie, nie da się im odmówić geniuszu, albowiem inaczej nie dało się opowiedzieć tej historii. Gdyby to zrobiono na poważnie, nie dałoby się tego oglądać. Tak to dzięki świetnemu wyczuciu mamy możliwość oglądać komedie i dramat jednocześnie, które o dziwo bronią się pod obydwoma względami. Komedia ukazuje nam kuriozalne kulisy produkcji, a dramat pokazuje desperacką chęć i determinacje, by stworzyć coś swojego i odnieść sukces. Chcąc czy nie chcąc Tommy i Greg nieświadomie napisali jedną z najlepszych tragikomicznych historii. Dopiero teraz wraz z premierą "Disaster Artist" mamy okazję dostrzec jej niezwykłość. James Franco jako reżyser zaskakująco dobrze prowadzi tę opowieść i jest w stanie konsekwentnie doprowadzić całość do celu. Jest spójnie, przejrzyście i ciekawie. Biorąc pod uwagę jego wkład jako reżyser, producent i aktor muszę przyznać, że spisał się na medal. Szczególnie jeśli chodzi o popis aktorski. Jednakże w filmie zdarzają się sporadyczne przestoje, które potrafią wytrącić nas z płynności obrazu. Na szczęście twórcy potrafią równie szybko zaintrygować nas z powrotem fabułą obrazu, przez co wspomniane przeze mnie dziury nie są tak drażniące, jak zwykle to bywa. Ponadto oglądając produkcję, oprócz wątku głównego da się dostrzec kilka pobocznych historii, które zostały, albo zbyt szybko porzucone, albo nie do końca wyjaśnione. Niekiedy poszczególnym scenom brak odpowiedniego wydźwięku, przez co prezentują się dobrze, ale nie wywołują w nas jakiś większych emocji. I to jest chyba mój największy zarzut wobec tego filmu. Pomimo jego uniwersalności i możliwości utożsamienia się z bohaterami produkcji, niestety film okazuje się całkiem sterylny. Być może to moje widzimisię, ale będąc po seansie, właśnie tak się czuję. Zadowolony, ale rozczarowany jednocześnie tym, że nie otrzymałem czegoś więcej, z większymi emocjami i głębią.

Warstwa aktorska nie tylko prezentuje się najlepiej z całej produkcji, ale także wywołuje najwięcej uśmiechów na naszej twarzy. Wszystko to dzięki brawurowej grze aktorskiej, która jest sporą częścią fundamentów obrazu. Oczywiście najwięcej reflektorów skupionych jest na Jamesie Franco, który wciela się w słynnego Tommy'ego Wiseau. Postać niesamowicie złożoną, nieoczywistą i na wskroś kontrowersyjną. Ściślej mówiąc, nie do pomylenia z nikim innym. Franko dzięki rewelacyjnej charakteryzacji dosłownie wchodzi w ciało Tommy'ego i pokazuje nam najwyższą jakość swoich aktorskich wyczynów. Jest na swój sposób hipnotyczny, ale także odpychający. Potrafi rozśmieszyć praktycznie każdym tekstem, ale kiedy chce, potrafi być poważny. Jednakże pod jego maską pełnej odwagi i pewności siebie kryje się skryta i samotna osoba, która nie tyle, co pragnie sukcesu, ale bycia zaakceptowaną i lubianą. Drugą najważniejszą osobą w filmie jest Greg, którego rewelacyjnie odgrywa Dave Franco – brat Jamesa. Jego postać w równym stopniu jest spragniona kariery, a Tommy jest poniekąd do niej przepustką. Film w dużym stopniu skupia się również na relacji między nimi. Nakreślona zostaje ich przyjaźń, ale także konflikty, które ich podzieliły. W obsadzie znaleźli się także: Seth Rogen, Alison Brie, Jacki Weaver oraz Ari Graynor. W epizodycznych rolach pojawili się również: Zac Efron, Josh Hutcherson oraz Brian Cranston. Strona techniczna również wypada na plus. Mamy dobre scenografie, kostiumy oraz klimatyczną muzykę. Dodatkowo film posiada niesamowity klimat oraz całą masę humoru.

Kto by pomyślał, że kulisy powstawania najgorszego filmu w dziejach okażą się tak intrygujące. "The Room" przeszedł do historii. "Disaster Artist" również ma taką szansę ze względu na sam temat, jaki obiera. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sam film potrafi się obronić. Jest ciekawy, wciągający, pełen humoru i lekkości. Wsparty świetnym scenariuszem, doborową obsadą i fenomenalnym aktorstwem zdecydowanie zapadnie wam w pamięć. Choć prezentuje się nieco sterylnie, jest naprawdę płynny i przejrzysty. Ponadto opowiada o pięknej przyjaźni, niezłomnej wierze w marzenia oraz o tym, że amerykański sen nadal żyje. Jest jeszcze jedno. Od filmu jak zarazem jego przekazu bije czysta i najprawdziwsza szczerość intencji naszych bohaterów. Ta szczerość natomiast okazuje się nie tyle, co budująca, jak dająca nadzieję, że marzenia naprawdę mogą się spełnić. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że ich efekt nie zawsze może nas zadowolić, jak to było w przypadku naszych bohaterów.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Moonee ma sześć lat i zawadiacki uśmiech, a dni spędza poza domem z paczką przyjaciół. Dom w ich przypadku oznacza motel Magic Castle, wściekle liliowy budynek przypominający kiczowaty pałac z bajki. Mała rozrabiaka, razem ze swoją zbuntowaną mamą, Halley, układają sobie życie w niezwykłym miejscu, w którym przyszło im mieszkać. Nieświadoma coraz bardziej ryzykownych kroków, jakie podejmuje Halley, by opłacić pokój w motelu na kolejny tydzień, Moonee jest najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Całkiem, jakby czerpała energię z wychylającego się zza horyzontu pobliskiego Disneylandu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Sean Baker
scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Lorne Balfe
zdjęcia: Alexis Zabe
rok produkcji: 2017
budżet: 2 miliony $
ocena: 8,5/10













Szczęście w nieszczęściu


Niewiedza w wielu kręgach jest kojarzona jako coś złego, jednakże nieznajomość pewnych rzeczy tylko z pozoru wydaje się krzywdzące. Tak naprawdę jest całkiem na odwrót. To właśnie ta błoga nieświadomość okazuje się być dla nas zbawienna. Szczególnie jeśli jesteśmy dziećmi i nasza dotychczasowa egzystencja wyzbyta jest jakichkolwiek zmartwień. Sean Baker w swoim najnowszym filmie ukazuje nam świat z perspektywy dzieci, co czyni jego "The Florida Project" bardzo dwuznacznym obrazem.

Moonee to psotna dziewczynka, która co rusz szuka jakiegoś ciekawego zajęcia do roboty. Jest wakacyjna przerwa i wraz ze swoim kumplem Scooty'm próbują zabić czas. A wszystko to rozgrywa się we wręcz bajkowej scenerii Disneylandu. Gdyby ktoś mnie zapytał, o czym tak naprawdę jest "The Florida Project" to nie wiem, czy byłbym w stanie udzielić mu szczegółowej informacji. Jedyne co mógłbym odrzec to "zobacz sam, a będziesz wiedzieć". Zamieszczam tę informację na samym początku, albowiem to bardzo ważne, by już na wstępie zrozumieć naturę obrazu. Ten zaś z kolei poniekąd przypomina nam film kręcony na "żywca". Bez większego przygotowania, szczegółowego scenariusza czy też przesadnie rozwiniętej fabuły. Choć to dziwne i nieco odtrącające produkcja w mniejszym lub większym stopniu opowiada o wszystkim i o niczym. Brzmi to niezachęcająco, ale prawda jest taka, że sam film na tym wiele zyskuje. Fabuła tutaj nie jest najważniejsza. Prawdę mówiąc, przez cały film nie wychodzi poza swój drugi plan. Oglądając obraz, czujemy jej obecność i widzimy, jak niekiedy delikatnie ukierunkowuje akcję produkcji na właściwe tory, jednakże przez większość czasu skrywa się za ukazywanymi wydarzeniami. Te zaś od samego początku, aż do końca koncentrują się na codzienności naszej psotnej Moonee. Obraz w większości przygląda się jej egzystencji oraz pokazuje, jak dzieci próbują znaleźć sobie zajęcie w trakcie wakacji. Beztroskie wyprawy na cały dzień, zwiedzanie opuszczonych domostw czy też wkurzanie dozorcy zamieszkałego przez nich kompleksu. Przyglądamy się, jak dzieci czerpią radość z tego, że mogą przebywać razem oraz razem się bawić w cokolwiek i gdzie popadnie. Jednakże opowieść ponadto skupia się również na postaciach dorosłych, czyli mamach naszych bohaterów. Kreśli relacje między nimi i opowiada o świecie, który nie wygląda już tak kolorowo, jak z dziecięcej perspektywy. Niemniej jednak wskaźnik dramatu nie przekracza skali na tyle, by zawładnąć nad tą cukierkową oprawą. Film cechuje dwuznaczność, która objawia się na każdym kroku. Dzieci są szczęśliwe, ponieważ tak naprawdę nie pojmują jeszcze powagi sytuacji. Rodzice muszą zajmować się licznymi problemami, jednakże ich świat pomimo niestabilnego gruntu jest wypełniony dziwnym poczuciem szczęścia i magicznego uroku. Prawdą jest, że historia mogłaby mieć zdecydowanie inny wydźwięk, gdyby umiejscowiono akcję obrazu w całkiem innym miejscu. Tutaj nawet obrzeża Disneylandu, wyglądają na swój sposób magicznie i hipnotycznie, przez co dramat, jaki rozgrywa się w tle, jest przefiltrowany przez fioletowe mury kompleksu i nie pozwala nam odczuć powagi sytuacji. Produkcja utrzymuje przez praktycznie cały czas trwania sielankową atmosferę, która udziela się również nam. Wiemy, w jakiej pozycji znajdują się bohaterowie, współczujemy im, ale jednocześnie poraża nas ich pogoda ducha oraz lekkość, z jaką do tego problemu podchodzą. Nie tylko dzieci, ale także dorośli. Tak jakbyśmy patrzyli na świat przez różowe okulary. Nieważne jak źle będzie, i tak zobaczymy problem w pozytywnym świetle. Zresztą sam obraz wbrew pozorom posiada bardzo pozytywny wydźwięk. Jest radośnie, sielankowo i pogodnie. Natomiast sam obraz jest bardzo ciekawy i niesamowicie wciągający.

Bohaterowie to pierwszy plan dla twórców, albowiem film tak całą swoją uwagę poświęca ich perypetiom. Oczywiście na przodzie mamy postaci dzieci, które urzekają nas swoją niesamowitą charyzmą oraz wrodzonym talentem aktorskim. Na ekranie wypadają tak naturalnie i wiarygodnie, że po prostu aż ciężko w to uwierzyć. Wśród nich są: Brooklynn Pince jako Moonee, Valeria Cotto jako Jancey i Christopher Rivera jako Scooty. Na drugim planie mamy Bria Vinaite jako Halley - mamę Moonee, która łapie się każdej możliwej pracy, aby zarobić na utrzymanie, Mela Murder jako Ashley – znajoma Halley i mama Scooty'ego oraz Willema Dafoe jako Bobby'ego – kierownika kompleksu. Co zaskakuje to przede wszystkim ilość debiutujących aktorów, którzy wypadli fenomenalnie, tak samo, jak sam Dafoe obsadzony w bardzo nietypowej roli (wbrew swemu emploi) całkiem pogodnego menadżera. Dodatkowo mamy ciekawe zdjęcia, dobrze dobrane utwory muzyczne, humor oraz bardzo miły akcent muzyczny od Lorne Balfe na sam koniec.

"The Florida Project" choć prezentuje się jak zlepek wielu różnych scen zebranych pod jedną fabułę, wbrew pozorom okazuje się być niesamowicie spójnym i intrygującym obrazem. Takie doglądanie niełatwej codzienności naszych bohaterów jednocześnie nas zasmuca i podbudowuje. Pomimo rozgrywającego się w tle dramatu potrafi nas wielokrotnie rozśmieszyć i wprowadzić w dobry nastrój. Zdecydowanie wyjątkowy obraz, który nie pozwoli o sobie szybko zapomnieć.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Ta historia wydarzyła się naprawdę: mężczyzna z kapitalnym poczuciem humoru i konserwatywną rodziną na głowie spotkał przypadkiem nowoczesna dziewczynę, która miała dosyć związków. I choć dzieliło ich prawie wszystko, to właśnie w sytuacjach pozornie bez wyjścia życie potrafi pokazać swoje najzabawniejsze oblicze i udowodnić, że nigdy nie należy tracić nadziei.

gatunek: Komedia rom.
produkcja: USA
reżyseria: Michael Showalter
scenariusz: Kumail Nanjiani, Emily V. Gordon
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Michael Andrews
zdjęcia: Brian Burgoyne
rok produkcji: 2017
budżet: 5 milionów $
ocena: 7,5/10















Próba miłości


Ucieczka od czegoś, co się musi zdarzyć, nie jest ucieczką, a jedynie kupieniem sobie dostatecznej ilości czasu, aby zaczerpnąć odrobinę powietrza i uciekać dalej. Problem w tym, że tak ciągle sobie uciekając, nie oddalamy się zbytnio od problemu, a jedynie odkładamy jego przyjście w czasie. Jednakże prędzej czy później będziemy musieli się z nim zmierzyć. Wtedy nasze tanie sztuczki już niczego nie zdziałają ani nie naprawią. Wszystko spadnie na nas jak grom z jasnego nieba i przytłoczy swoją potęgą. Dobrze o tym wie Kumail, bohater filmu "I tak cię kocham".

Kumail to młody mężczyzna z zamiłowaniem do stad-upu i konserwatywną rodziną, która co chwila pragnie go wydać za mąż z jakąś młoda Pakistankę. Problem w tym, że nasz bohater nie chce zaaranżowanego ślubu i ciągle zbywa kandydatki. Na jednym ze swoich występów poznaje Emily, z którą bardzo szybko nawiązuje więź. Niestety jego miłość do wybranki, rodziny i występów zostanie wystawiona na próbę, albowiem w jednym momencie całe dotychczasowe życie bohatera zacznie się walić. Czy uda mu się uporządkować wszystkie sprawy i zawalczyć nie tylko o miłość, ale także o prawdę? Scenariusz produkcji powstał na podstawie prawdziwej historii miłości, która przytrafiła się aktorowi odgrywającego główną rolę. W jakim stopniu jest prawdziwa, tego nie wiem, ale bezpiecznie celowałbym w stwierdzenie, że opowieść luźno nawiązuje do prawdziwych zdarzeń, gdzie większa jej część to praca czysto fikcyjna. Nie zmienia to jednak faktu, że film Michaela Showaltera nawet bez prawdziwej historii w tle potrafi nas niesamowicie uwieść. Wszystko to dzięki bardzo dobremu scenariuszowi, który w szczegółowy i niezwykle ciekawy sposób nakreśla bohaterów produkcji. Zaczynając jednak od fabuły, należy wspomnieć, że obraz posiada bardzo wartki start i bez ociągania się przechodzi do konkretów. Już z samego początku potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w losy naszych bohaterów. A to dopiero początek ich perypetii. Fabuła w bardzo lekki i przystępny sposób zaznajamia nas z kolejnymi postaciami oraz wątkami, dzięki czemu poznawanie nowych rzeczy i informacji nie jest ciężarem, ale zwykłą przyjemnością. Zresztą trzeba to podkreślić, że film od samego początku do końca jest bardzo konsekwentnie poprowadzony. Praktycznie każda postać i każdy poszczególny wątek znajdują dla siebie w produkcji osobne miejsce i udaje im się świetnie współgrać zresztą produkcji. Nie ważne czy to drugi plan, czy nawet trzeci. Twórcom udaje się połączyć wszystkie pojedyncze wątki w spójną i przejrzystą całość, dzięki czemu obraz w bardzo ciekawy sposób rozwija się nie tylko pod względem pierwszego planu, ale również pobocznych wątków i postaci. Pozwala mu to pokazać złożoność świata pierwszoplanowego bohatera oraz wszystkie jego wzloty i upadki. Twórcy kreślą bohatera, który pomimo braku strachu przed występami na żywo boi się powiedzieć swojej oddanej rodzinie prawdę na temat swojego życia i przyszłości. Ciągle zwodzi ich z tropu i nie pozwala poznać im prawdziwego powodu, co tylko jeszcze bardziej oddala go od bliskich i wystawia ich zaufanie na próbę. A wszystko to z braku odwagi, aby zawalczyć o siebie i swoje życie. By zrzucić ciężar z ramion i w końcu móc iść dalej, a nie tak ciągle stać w miejscu. Produkcja ponadto porusza również wiele innych wątków takich jak na przykład egzotyczne pochodzenie pierwszoplanowego bohatera, które w dużej mierze stanowi dla niego główny temat do stand-upowych żartów. Jest pozytywnie, lekko i bardzo ciekawie. Jednakże przede wszystkim całość podane jest w bardzo naturalnej i luźnej formie, dzięki czemu powaga sytuacji bohatera przedstawiona jest z niemalże komediowego punktu widzenia. W końcu taki był zamiar twórców.

Bohaterowie produkcji to bez wątpienia najważniejszy element całego obrazu. Zaczynając od głównego bohatera, a kończąc na jego rodzicach i przyjaciołach. Jak już wcześniej wspomniałem, twórcom udało się znaleźć miejsce w obrazie dla każdej z postaci, przez co ich obecność nie jest wymuszona, ale w mniejszy lub większy sposób uzasadniona. Ponadto twórcy znajdują jeszcze czas, aby choć w minimalnym stopniu rozwinąć ich wątki. Takim oto sposobem oprócz Kumaila naszą uwagę skupia jego rodzina, która desperacko próbuje go wydać za mąż, a także rodzina jego dziewczyny, z którą bohater zaznajamia się w niezbyt korzystnej sytuacji, ale z którą udaje mu się prędko nawiązać wyjątkową więź. Sam Kumail to skonfliktowany bohater, który ma problem z podejmowaniem trudnych decyzji i postawieniem na swoim. Swoje sekrety trzyma wyłącznie dla siebie co, zamiast mu pomagać, co chwila wpędza go w kłopoty. W tej roli mamy świetnego Kumaila Nanjianiego, który z niesamowitą gracją i autentyzmem odgrywa swojego bohatera. Jest zabawny, pełen wdzięku, ale tak jak każdy z nas ma liczne wady. Na ekranie towarzyszą mu: urocza Zoe Kazan jako Emily, świetna Holly Hunter jako Beth, bardzo dobry Ray Romano jako Terry, a także wyborni Anupam Kher jako Azmat i Zenobia Shroff jako Sharmeen – rodzice Kumaila.

"I tak cię kocham" to pozytywne zaskoczenie, które potrafi opowiedzieć o tragedii w bardzo lekki i komediowy sposób. Oczywiście nie oznacza to, że brak mu napięcia i odrobiny dramaturgii. Nie. One także się w filmie pojawiają, jednakże większą wagę twórcy przywiązują do autoironicznej natury obrazu, która stara się do wszystkiego podchodzić z komediowym nastawieniem. Nie zmienia to jednak faktu, że problemy bohaterów prezentują się zaskakująco wiarygodnie. Całość natomiast jest niesamowicie lekka i przyjemna w odbiorze, dzięki czemu seans mija szybko i bezproblemowo. Zdecydowanie godny uwagi film, który opowiada o miłości w nieco nowatorski i zaskakujący sposób.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.