Snippet

Dom i Letty cieszą się swym miesiącem miodowym, Brian i Mia wycofali się z gry, a reszcie ekipy udało się znaleźć oczyszczającą namiastkę normalnego życia. To właśnie wtedy pojawia się ona. Tajemnicza kobieta, która wciąga Doma w niebezpieczny świat, z którego nie ma ucieczki. Dom zdradzi najbliższych. Wszystkich czeka czas pełen prób i testów, jakich nie widzieliśmy dotąd w kinie. Od wybrzeży Kuby przez ulice Nowego Jorku po lody arktycznego morza Barentsa – „Szybcy i wściekli” przemierzą świat, by powstrzymać zło i chaos. I uratować tego, który uczynił ich rodziną.

gatunek: Akcja
produkcja: USA, Wielka Brytania, Japonia, Francja, Kanada, Samoa
reżyser: F. Gary Grey
scenariusz: Chris Morgan
czas: 2 godz. 16 min.
muzyka: Brya Tyler
zdjęcia: Stephen F. Windon
rok produkcji: 2017
budżet: 250 milionów $
ocena: 7,2/10









Do 8 razy sztuka

"Szybcy i wściekli" to obecnie jedna z największych filmowych serii. Co ciekawe po premierze pierwszej części nic na to nie wskazywało. Jednakże dziwnym zrządzeniem losu na ekranach kin możemy oglądać już ósmą część cyklu. A to jeszcze nie koniec. Twórcy obiecują nam jeszcze dwie. Czy zdołacie zdzierżyć jeszcze więcej szybkich aut, wybuchów, przekombinowanych akcji i szalenie pokręconych fabuł?

Oryginalny pomysł z pierwszej części "Szybkich i wściekłych" zdecydowanie różni się od tego co możemy obecnie oglądać na ekranach kin. Głównym założeniem filmu były wyścigi uliczne. Jednakże wraz z kolejnymi częściami pomysł ten przybrał wręcz surrealistyczną formę. Do piątej części wyglądało to jeszcze niegroźnie. Raz za czasu tylko twórcy byli w stanie zaskoczyć nas czymś co było ponad prawa fizyki i zdrowy rozsądek. Tę magiczną barierę przerwała 6, która wkroczyła na głębokie wody. Kolejna odsłona jedynie kontynuowała ten trend. W przypadku najnowszej części jest tak samo z jednym wyjątkiem. Nie ma w niej Paula Walkera.

Dominic Torreto, który ubóstwia rodzinę oraz każdorazowo podkreślać, że jest ona dla niego najważniejsza nagle zmienia zdanie. Postanawia zawiązać współpracę z niebezpieczną internetową hakerką Cipher co prowadzi do wystąpienia przeciwko członkom swojej rodziny. Czy reszcie uda się rozwiązać zagadkę kryjącą się za decyzją Dominica i czy rodzina znów będzie razem? Śmierć Paula Walkera była dla wielu z nas wstrząsem. Nawet dla studia Universal Pictures, które wstrzymało produkcję siódmej części cyklu. Jednakże kiedy oznajmiono, że film jednak trafi do kin wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że będzie to ostatnia część. I rzeczywiście film kończy się jakby tak miało być. Niestety albo stety wytwórnia skuszona sukcesem obrazu dała zielone światło kontynuacji. Pierwsze zapowiedzi nie wyglądały zbyt obiecująco i szczerze powiedziawszy przeczuwałem, że produkcja okaże się sromotną klapą. Jednakże fani serii nie zawiedli i ku mojemu zaskoczeniu pokazali, że nadal chcą oglądać Dominca Torreto oraz jego paczkę. Pozostaje tylko pytanie czy jego przygody da się jeszcze oglądać? Po raz kolejny jestem zmuszony przyznać, że byłem w błędzie. "Szybcy i wściekli 8" to rewelacyjna rozrywka na poziomie pozostałych części. Jej elementem napędowym jest zdrada Torreto, która odbija się głośnym echem wśród jego załogi. Był to bardzo szalony i ryzykowny pomysł na fabułę, ale ostatecznie rzecz ujmując sprawdził się wyśmienicie. Produkcję otwiera widowiskowy pościg na kubie, który przywołuje ducha pierwszych części cyklu. Później twórcy dają gaz do dechy i zaczyna się prawdziwa jazda. Mamy latające i jeżdżące w szaleńczej chordzie samochody, łodzie podwodne, czołg no i oczywiście wypasione bryki. Czy można chcieć czegoś więcej? Otóż można i tą rzeczą, którą tak enigmatycznie nazwałem "więcej" jest fabuła. Z założenia od tego gatunku nie powinno się wiele wymagać. Jednakże kiedy na ekranach kin pojawiają się filmy takie jak "Kingsman: Tajne służby", które łączą w sobie zarówno niezłą rozwałkę jak i rewelacyjnie napisaną i opowiedzianą historię nie sposób już myśleć o każdym filmie akcji w podstawowych kategoriach. Gdyby tak postąpić przy "Szybkich i wściekłych 8" to nie było by za ciekawie. Albowiem fabuła tego film żadną rewelacją nie jest. Tak w zasadzie bardzo wiele jej brakuje do miana nawet "dobrej". Przede wszystkim sam pomysł na nią jest mocno przesadzony oraz ewidentnie zrobiony na siłę. Oprócz zdrady Dominica brak mu jakiejkolwiek pomysłowości i oryginalności. Całość została zbudowana na najprostszych zasadach sequela. Ma być więcej, mocniej i szybciej. I rzeczywiście tak jest. Co z tego, że film bardziej przypomina sci-fi niż typowy film akcji, a każda scena próbuje w swojej niedorzeczności przebić kolejną. W końcu za to kochamy te filmy. I choć ciężko to pojąć właśnie dzięki temu seria da się lubić. Jedyną rzeczą jaką należy zrobić przed wejściem na salę kinową jest wyłączyć myślenie. Wtedy już nic nie stanie nam na przeszkodzie, aby dobrze się bawić. A w szczególności tandetna, przekombinowana, niespójna i nielogiczna fabuła, która mogłaby przyprawić na o potężną migrenę. Wyłączając myślenie nie tylko chronimy nasze mózgi przed przegrzaniem, ale również gwarantujemy sobie bezproblemowe dotrwanie do napisów końcowych. Oprócz tego mamy jeszcze wartką akcję, dobrą rozwałkę i solidną dawkę adrenaliny. Z kolei fabuła na wyłączonym myśleniu jest całkiem ciekawa, wciągająca, a nawet odrobinę zaskakująca. Potrafi zapewnić nam świetną rozrywkę, po którą zresztą przyszliśmy do kina. I dopóki silnik wre jest dobrze. Gdy nasi bohaterowie odpoczywają między akcjami z ekranu potrafi nieźle powiać nudą. Jednakże to jeszcze nic w porównaniu z bohaterką Therone – Cipher i jej "głębokimi" przemyśleniami na temat natury ludzkiej, które pasują do tej serii jak wół do karety. Właśnie w tych momentach obraz zaczyna przypominać jeszcze większą parodię niż nią jest, albowiem to zestawienie całkiem kontrastowych wątków kompletnie twórcom nie wyszło i ewidentnie kuje w oczy. 

Strona aktorska produkcji wypada dobrze, ale bez rewelacji. Większość obsady prezentuje ten sam poziom aktorstwa i nie wychodzi poza jego granice. Nagła przemiana Dominica Torreto dawała skąpe, ale jednak nadzieje na nieco inny pokaz aktorskich umiejętności Vina Diesla. Niestety kogo ja oszukuję. W scenach granych z Therone wyszedł tak sztucznie, że już gorzej być nie mogło. Co gorsza sama Charlize Therone również się nie popisała. Straszy nas jedynie swoim lodowatym spojrzeniem, okropną fryzurą i wyniosłymi przemyśleniami egzystencjalnymi. Brak jej charyzmy prawdziwego złoczyńcy przez co wypada równe blado jak Diesel. Jedyna nadzieja pozostała w Tyrese Gibsonie, który i tym razem pełni rolę grupowego klauna. Od lepszej strony prezentuje się Kurt Russel oraz Scott Eastwood w nieco komediowej roli fajtłapy. Najlepiej natomiast wypada duet Dwayne Johnson-Jason Statham, który oprócz świetnych dialogów podnosi nieco poziom aktorski. Szczególnie Statham, którego rola jest w dużej mierze komediowa.

Warstwa techniczna to solidna dawka klimatycznej muzyki, dobrych zdjęć i świetnych efektów specjalnych. Oprócz tego jednym z lepszych punktów serii są lokacje w jakich kręcony był film. Ich różnorodność oraz piękno są urokliwym znakiem całej serii. W opowieści znajdziemy również dużo dobrego humoru oraz masę świetnie nakręconych scen akcji. Najlepsze z nich do pierwszy filmowy pościg na Kubie oraz bitwa w samolocie z udziałem Stathama. Jest to również jedna z najzabawniejszych scen. Gołym okiem da się dostrzec, że jest ona sfilmowana na "Kingsman: Tajne służby".

Czy da się zrobić kolejną część "Szybkich i wściekłych", która sporo zarobi, a zarazem zadowoli fanów? Ja widać da się, albowiem ósma część tej dochodowej sagi jest tego namacalnym dowodem. Jednakże, aby seans minął nam bezproblemowo należy wyłączyć myślenie, inaczej wyjdziemy z kina z bólem głowy. Albowiem fabuła nadal pozostawia wiele do życzenia, film nadal przypomina sci-fi, a nie porządny akcyjniak, a całość jest po prostu niedorzeczna. Ale jeśli zapomnimy o tych wszystkich rzeczach i wyłączymy myślenie to możemy wyjść z kina zadowoleni.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

18-letnia Star o niczym bardziej nie marzy niż o wyrwaniu się z małego miasteczka, gdzie mieszka z ojczymem i młodszym rodzeństwem. Po kolejnej domowej kłótni porzuca dotychczasowe życie i dołącza do przypadkowo spotkanej grupy rówieśników, którzy wspólnie krążą po Ameryce. Łączy ich poszukiwanie przygody i łatwych pieniędzy. Włóczęga jest ich codziennością, motele ich domem, a życie – niekończącą się zabawą w rytmie popularnych hitów. Przewodzi im Crystal, decydująca o tym, kto zostanie przyjęty do grupy, a kto z niej wyrzucony. Jej najbliższy współpracownik – Jake – bierze Star pod swoje skrzydła. Ich wspólne przygody na granicy prawa wkrótce przeradzają się w fascynację i uczucie, które zostanie wystawione na próbę.

gatunek: Dramat obyczajowy
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyser: Andrea Arnold
scenariusz: Andrea Arnold
czas: 2 godz. 38 min.
zdjęcia: Robbie Ryan
rok produkcji: 2017
budżet: 3,5 miliona $
ocena: 6,7/10









Wsiąść do pociągu byle jakiego...

Życie to nieustanne podejmowanie decyzji. Jedne z nich są łatwe, a inne zaś trudne. Każda z nich natomiast ma większy lub mniejszy wpływ na nasze życie. Co ciekawe sami decydujemy o wartości podejmowanych przez nas decyzji. Wszystko zależy od tego co zamierzamy zrobić. Czasami nie potrzebujemy nawet odrobiny namysłu. Wystarczy impuls, który podpowie nam, że to jest nasza szansa i trzeba ją wykorzystać. Właśnie tak postąpiła bohaterka filmu "American Honey".

Star nie jest szczęśliwa. Pomimo młodego wieku musi opiekować się swoim młodszym rodzeństwem oraz mieszkać z ojczymem alkoholikiem. Jednakże kiedy dostrzega możliwość wyrwania się z monotonnej codzienności i niemalże bez wahania porzuca swoje dotychczasowe życie by wyruszyć z grupką nieznajomych w daleką podróż.  Nie wie co przyniesie jej kolejny dzień co czyni jej przygodę jeszcze ciekawszą. "American Honey" to film na który przyszło nam sporo czekać. Zapowiedzi obrazu można było zobaczyć już w kinach w zeszłym roku, a o filmie nadal ani widu ani słychu. Doprawdy nie wiem czemu Gutek Film kazał nam tyle czekać na najnowsze dzieło Andreay Arnold. Co ciekawe to już nie pierwsza taka zagrywka z ich strony. Takie działania rodzą pytania czy naprawdę warto tak długo czekać na te filmy? W przypadku "American Honey" nie byłbym tego już taki pewien. Na samym początku trzeba zaznaczyć, dużymi literami, że jest to FILM DROGI. Robię to celowo, albowiem spotkałem się z dużą ilością osób, które tego konkretnego gatunku kompletnie nie trawią. No bo jedyne co bohaterowie robią to jadą i jadą i jadą i jadą i tyle. Dorotka z "Czarnoksiężnika z Krainy Oz" też podobno ino szła i szła i szła i szła. I Koniec. Także bez zbędnych niedomówień zdecydowanie odradzam film osobom z alergią na gatunek FILM DROGI. Bo jeśliby rozłożyć go na czynniki pierwsze to jego bohaterowie praktycznie cały czas jadą i jadą i jadą i jadą. Z miłą chęcią witam teraz osoby, którym nie przeszkadza taka kolej rzeczy. Warunek w takim przypadku jest jeden: ma być ciekawie. Niestety w "American Honey" jest to jeden z największych problemów. Film potrafi nas zaintrygować dobrym wstępem, który bardzo szybko i łatwo zaznajamia nas z naszą bohaterką. Choć nie znamy jej jeszcze za dobrze to jednak możemy przypuszczać co się po niej spodziewać. Takim oto sposobem wyruszamy wraz z nią w daleką podróż i tak jak ona odkrywamy świat "na zewnątrz" małego miasteczka, z którego nigdy nie wyjechała. Da się poczuć zastrzyk adrenaliny, niepewność związaną z dalszym przebiegiem wydarzeń oraz ekscytację tym co ma nadejść. Niestety nie trwa to długo. Im głębiej zapuszczamy się w fabułę obrazu tym bardziej odkrywamy, że jest ona strasznie prosta i nudna. Wydarzenia ekranowe potrafią się ciągnąć w nieskończoność, a całość przybiera formę drogi przez mękę. Całość nabiera większego znaczenia jeśli się wspomni o szalenie długim czasie trwania filmu w okolicach dwóch i pół godziny. Reżyserce zabrakło pewnej ręki oraz konsekwencji przy tworzeniu tej opowieści, albowiem od razu widać, że obraz miota się niemiłosiernie pomiędzy całą masą różnorakich wątków. Część z nich jest naprawdę ciekawa i godna uwagi, natomiast reszta to po prostu sterta scen zlepionych ze sobą w odpowiedniej kolejności, które zajmują cenny czas ekranowy. Większość z nich nie zostaje nawet zamknięta co tym bardziej powoduje w nas rozgoryczenie i niedosyt. Niestety najgorsze w tym wszystkim jest to, że przez takie zabiegi twórczyni produkcji gubi gdzieś po drodze sens swojego dzieła. Jak już na początku wspominałem wychodzi do nas z ciekawym pomysłem, który ma szansę przerodzić się w pasjonującą opowieść o młodych ludziach przemierzających kraj. Niestety poprzez upchanie do obrazu zbyt dużej ilości wątków jej myśl przewodnia na pewnym etapie ginie i zostaje zastąpiona przez mało ciekawe i wręcz niepotrzebne sceny, które nie mają nic wspólnego z fabułą obrazu. Co gorsza w dalszej części produkcji są wręcz na pierwszym planie co tylko powiększa nasze niezadowolenie. Fakt ten tym bardziej boli, że pod tą stertą drugoplanowych i niedokończonych wątków kryje się ciekawa, ujmująca i pasjonująca opowieść o młodych ludziach, którzy znaleźli swój własny sposób na życie. Uciekając od codzienności i nieustannie podróżując przemierzają kraj by czerpać ile się da z każdego dnia. Dla nich nowy dzień to całkiem nowa przygoda, której nie boją się podjąć. Sprawiają wrażenie pewnego rodzaju outsiderów, którzy nie potrafiąc wpisać się w codzienną i powtarzalną egzystencję, są w stanie czerpać z tego wiele korzyści. Żyć po swojemu, być szczęśliwym no i co najważniejsze zarabiać. Wydawać by się mogło, że to niemożliwe, a jednak oni znaleźli sposób na to, aby odbyć swoją wędrówkę (życie) po swojemu. To bardzo piękne przesłanie mówiące nam o tym, że nie ma wyznaczników szczęścia, ani ustalonych standardów. Albowiem według wielu ludzi jeśli nie mieszkasz w dużym domu, nie zarabiasz dużo pieniędzy i nie odgrywasz roli przykładnego obywatela nie masz prawa być szczęśliwym. Tak jakby na tym świecie nie było dla ciebie miejsca. Z kolei nasi bohaterowie są jak duchy, które nieustannie omijają ten skomplikowany system i są w stanie wykorzystać jego luki na swoją korzyść. Szkoda, że zaprzepaszczono tak dobrze zapowiadającą się opowieść. 

Od strony aktorskiej produkcja wypada zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim mam na myśli aktorstwo, które prezentuje się na rewelacyjnym poziomie. Zaczynając od debiutującej na ekranie Sashy Lane jako Star, a kończąc na byłej gwiaździce wielkich formatów Shia LeBoeuf jako Jake. Reszta obsady również pokazała się od jak najlepszej strony. Wśród nich znaleźli się: Riley Keough jako Krystal, McCaul Lombardi jako Corey, Arielle Holmes jako Poganka, Crystal Ice jako Katness, Veronica Ezell jako QT, Chad Cox jako Billy, Garry Howell jako Austin, Kenneth Kory Tucker jako Sean, Raymond Coalson jako JJ, Isaiah Stone jako Kalium, Dakota Powers jako Runt oraz Shawna Rae Moseley jako Shaunte. Niestety dużo gorzej wypadają bohaterowie oraz to jak ich nakreślono. Przede wszystkim chodzi tu o postać Star, która oprócz tego, że potrafi nieźle namieszać potrafi również nieźle wnerwić. A wszystko to z powodu kontrastu na bazie którego ją stworzono. Z jednej strony jest to pewna siebie, odważna i zdecydowana bohaterka, a zaś kiedy indziej ukazuje nam swoje niezdecydowane, bojaźliwe i mizerne oblicze. Nie było by w tym żadnego problemu gdyby nie sam fakt, że na ekranie wypada to bardzo nienaturalnie. Na papierze zapewne prezentowało się to zdecydowanie lepiej, jednakże jeśli chodzi o sam film, to niestety efekt jest mizerny. Strasznie to denerwuje i dodatkowo psuje odbiór produkcji. Strona wizualna produkcji stoi na wysokim poziomie. Przede wszystkim mamy tutaj dobre zdjęcia oraz rewelacyjnie dopasowane utwory muzyczne, które świetnie pełnią rolę muzyki filmowej.

"American Honey" posiadał ciekawy punkt wyjścia, który niestety został zaprzepaszczony przez nieumiejętne opowiedzenie historii. Reżyserka niepotrzebnie próbowała udziwnić swoją produkcję przez co podczas jej tworzenia zapomniała o najważniejszej rzeczy czyli samej opowieści, która miała szansę stać się naprawdę ciekawą i ujmującą historią. Niestety brak konsekwencji w jej działaniach i zbyt duża ilość wątków zaprzepaściły tę możliwość. Szkoda, albowiem koniec końców jeśli się nie skupimy możemy odnieść wrażenie, że bohaterowie tak naprawdę jedyne co robią to jadą i jadą i jadą i jadą.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film oparty na kultowej mandze pod tym samym tytułem. Major do zadań specjalnych, jedyna taka na świecie cyborgiczna hybryda człowieka i robota, stoi na czele elitarnej jednostki Sekcja 9, specjalizującej się w walce z najniebezpieczniejszymi przestępcami. Sekcję 9 czeka największe wyzwanie w historii jednostki. Stanie przed obliczem wroga, którego jedynym celem jest wymazanie postępów technologii wirtualnej Hanka Robotic’s.

gatunek: Thriller, Sci-Fi, Akcja
produkcja: USA
reżyser: Rupert Sanders
scenariusz: Jamie Moss, Jonathan Herman, William Wheeler
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Clint Mansell, Lorne Balfe
zdjęcia: Jess Hall
rok produkcji: 2017
budżet: 110 milionów $
ocena: 6,8/10















Duch w pancerzu


Remake to angielski zwrot często używany w filmowej terminologii. Znaczy tyle co ponowne stworzenie filmu bądź serialu na podstawie tego samego materiału źródłowego. Remake nie jest stosunkowo nowym wynalazkiem fabryki snów, jednakże od pewnego czasu przeżywa on swój renesans. Wielkie wytwórnie inwestują duże pieniądze w tego typu produkcje, albowiem liczą, że tworzenie filmów tego typu jest niezwykle opłacalne. W regułę tę wpisują się remaki Disneyowskich animacji jak np. "Piękna i Bestia". W większości przypadków, ale nie zawsze, chodzi o kasę. Są też filmy bądź seriale, których nowe wersje to prawdziwe perełki jak np. serialowe "Fargo". Jak myślicie do której grupy trafi remake anime z 1995 roku o tytule "Ghost in the Shell"?

Film Ruperta Sandersa opowiada o Majorze – cybernetycznej policjantce, której dusza "duch" została zamknięta w metalowym pancerzu. Major jest pierwszym na świecie robotem z ludzkim mózgiem. Nie pamięta jednak swojego dawnego życia sprzed stania się Majorem. Pozwala jej to na bycie stróżem prawa jedynym w swoim rodzaju. Jej nowym zadaniem jest złapanie internetowego hakera, który obrał sobie za cel Hanka Robotics – firmę, która odpowiada za stworzenie Major. W trakcie dochodzenia nasza bohaterka odkrywa, że postać tajemniczego hakera jest kluczem do jej przeszłości. Czy nasza bohaterka odkryje prawdę o swoim pochodzeniu? Jeśli rozłożyć by "Ghost in the Shell" na czynniki pierwsze okaże się, że jest to typowy film o poszukiwaniu prawdziwego ja oraz walce z systemem, który próbuje ci przeszkodzić w zostaniu tym kim zawsze byłeś. Nic nowego, ani zbytnio odkrywczego powleczone jedynie w technologiczną otoczkę. A więc ideologia wciąż pozostaje niezmieniona. Cały urok filmu natomiast tkwi w bohaterach i niesamowitym klimacie, który jest chyba najlepszym punktem całego obrazy. Ale zanim do tego dojdziemy porozmawiajmy o fabule filmu. Ta z kolei balansuje na pograniczu przeciętności i odrobiny pomysłowości. Warto zaznaczyć, że scena otwierająca film prezentuje się niesłychanie pięknie i ciężko jakkolwiek się do niej przyczepić. To samo można powiedzieć o pierwszej ekranowej potyczce Major, która po prostu zapiera dech w piersiach. Dzięki wartkiemu i nieco tajemniczemu początkowi twórcy skutecznie potrafią nas zaintrygować fabułą obrazu i sprawić, że z zaciekawieniem będziemy wyczekiwać dalszych wydarzeń. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, a w przypadku "Ghost in the Shell" następuje to bardzo szybko. Dalsza akcja obrazu nie zachwyca już tak jak jego początek. Fabuła potrafi raz zaciekawić, a raz niesamowicie znużyć co zaś przekłada się na bardzo nierówne tempo akcji. Na dłuższą metę okazuje się to strasznie meczące i ciężkie do przełknięcia. Pierwszoplanowy watek produkcji jak już wcześniej wspomniałem opowiada nam o walce dobra ze złem, zemście oraz o odzyskiwaniu swojego utraconewgo życia. Twórcy zawarli w nim wiele uniwersalnych motywów, które świetnie podkreślają wydźwięk całej produkcji. Ten zaś z kolei mówi nam, że technologia nigdy nie pokona człowieczeństwa. Nasza świadomość istnienia jest tak potężna, że potrafi stanąć naprzeciw rozwijającej się w drastycznym tempie technologii.  Bardzo to mądre i pokrzepiające. Jeśli zaś chodzi o wydarzenia ekranowe to jest nieźle, ale mogłoby być lepiej. Przede wszystkim twórcy bardzo łatwo się rozpraszają przez co przy opowiadaniu historii Major często zbaczają z wyznaczonego kursu. Dodają do opowieści zdecydowanie za dużo wątków niż jest ona w stanie pomieścić, przez co obraz niekiedy sprawia wrażenie strasznie chaotycznego. Albowiem zamiast poświęcić 100% swojej uwagi na pierwszy plan oni wolą opowiadać o kilku rzeczy naraz przez co niekiedy mamy na ekranie istny miszmasz, w którym ciężko się odnaleźć. Działania twórców są niekonsekwentne co zdecydowanie odbija się na jakości ich obrazu. Szkoda, że tak się stało, albowiem wątek Major ma w sobie ogromny potencjał, który niestety zmarnowano. Gdyby twórcy poświęcili swojej bohaterce więcej czasu dostrzegliby, że to bardzo ciekawa bohaterka, która wymaga znacznie lepszego zaprezentowania na ekranie. Na szczęście twórcy jako tako zreflektowali się ukazując nam przeszłość Major, która jest bardzo intrygująca. Budowa całego filmu polega na odkrywaniu razem z bohaterką jej dawnego życia co okazuje się bardzo wciągającym zajęciem. Niestety ponownie nie wykorzystano potencjału tego wątku przez co sprawia wrażenie niekompletnego. Zresztą w filmie znajdziemy wiele rzeczy, które zostały rozpoczęte i nie dokończone co powoduje, że produkcja składa się z wielu historii, z których tak naprawdę tylko nieliczne zostały rozwiązane. Całość przypomina raczej niekompletny produkt aniżeli rzetelnie opowiedzianą historię z wyraźnie zaakcentowanym początkiem i końcem. Obraz zdecydowanie lepiej by się prezentował gdyby nie rozdrabniano się na niepotrzebne szczegóły, a skupiono na tym co powinno być najważniejsze czyli postać Major. Albowiem po odbytym seansie można odnieść wrażenie, że twórcy zaniedbali tę bohaterkę i trochę niedbale opowiedzieli nam jej historię. Tak jakby nie bardzo im na niej zależało. Koniec końców fabuła potrafi zaintrygować, ale pozostawia wiele do życzenia. To samy tyczy się napięcia oraz dramaturgii, które bardzo łatwo twórcom ulatują i w efekcie nie ma ich tam gdzie by się naprawdę przydały. Całość jest natomiast do przewidzenia. Opowieści brak jakiegokolwiek elementu zaskoczenia, czy też odrobiny tajemnicy, która choć przez chwilę pozwoliła nam pomyśleć, że cała historia nie sprowadzi się do takiego banału.

Aktorstwo w filmie Ruperta Sandersa wypada rewelacyjnie. Przede wszystkim za sprawą Scarlett Johansson, która rewelacyjnie portretuje postać Major. Jest tajemnicza, nieokiełznana i bardzo niebezpieczna. Aktorka świetnie portretuje również sytuację w jakiej znajduje się jej postać. Bez rodziny, wspomnień i dawnej tożsamości buduje siebie od nowa. Szuka jakiegoś elementu do którego mogłaby się przywiązać i odnaleźć swoje prawdziwe oblicze. Nie pozbywa się również znamion swojego "szkieletu" czy też "pancerza" co widać po jej koślawym chodzie oraz bardzo zredukowanej mimice twarzy. Niestety nie wykorzystano do końca potencjału tej postaci przez co po seansie mamy wrażenie niedosytu. W obsadzie znaleźli się również: Pilou Asbæk jako Batou, Takeshi Kitano jako Aramaki, Juliette Binoche jako Dr Ouelet, Michael Pitt jako Kuze oraz Peter Ferdinando jako Cutter. Drugoplanowa obsada spisała się równie świetnie i dostarczyła nam wiarygodnie sportretowanych bohaterów.

A teraz najważniejsza część filmu czyli jego strona techniczna. Nie będę ukrywał, że jest ona jednym z najlepszych jak nie najlepszym elementem całego obrazu. Rupert Sanders już przy "Królewnie Śnieżce i Łowcy" pokazał nam, że ma bardzo ciekawy artystyczny gust jeśli chodzi o klimat produkcji. Mroczna, nieco odrażająca wersja Śnieżki posiadała wręcz magnetyzujący klimat, który był jednym z jej lepszych punktów. Podobnie jest przy "Ghost in the Shell", które wręcz onieśmiela nas swoim wyglądem. Obraz wypełniony jest po brzegi efektami specjalnymi, których o dziwo nie widać. Są one tak świetnie wtopione w tło, że pozwala im to zachować zaskakującą naturalność. Cały koncept świata przyszłości to istny majstersztyk, a wygląd filmowego miast zachwyca nas na każdym kroku. Design filmu Sandersa wręcz zwala z nóg. Tak samo jak rewelacyjne efekty specjalne, genialne zdjęcia Jessa Hall oraz elektryzująca muzyka Cinta Mansella i Lornea Balfea. Nie zapominając oczywiście o rewelacyjnych kostiumach i wybornej scenografii. A jako wisienkę na torcie mamy wyjątkowy klimat produkcji. Jedynym problemem są niektóre sceny akcji, którym brak emocji przez co są rozegrane na okropnie neutralnej manierze. Szczególnie widać to po finale obrazu.

"Ghost in the Shell" nie jest filmem idealnym. Brak mu ciekawszej fabuły, lepiej opowiedzianego wątku głównego oraz większego przywiązania twórców do głównej postaci. Jednakże pomimo tych wad film dzięki świetnemu aktorstwu i rewelacyjnemu wykończeniu zachowuje całość w niezwykle przyjemnej i całkiem zjadliwej formie, dzięki czemu seans nie okazuje się takim wielkim rozczarowaniem. Dodatkowo przekazuje nam wartościową lekcję na temat technologii, która już wkrótce morze przybrać formę jaką ukazano nam w produkcji. Zdecydowanie warto zobaczyć obraz dla samej otoczki audiowizualnej. Natomiast jeśli chodzi o fabułę to da się ją przełknąć. "Ghost in the Shell" jest jednym z tych filmów, którego wykończenie ciągnie ocenę całego obrazu ostro do góry.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Piątka nastolatków staje przed wyzwaniem na miarę superbohaterów, gdy dowiadują się, że świat stoi u progu zagłady. Zagrożenie o niewyobrażalnej mocy pochodzi z najdalszych krańców wszechświata, a przeciwstawić mu się może tylko ktoś o nadludzkich zdolnościach. Piątka bohaterów wybranych przez przeznaczenie musi pokonać swe lęki i słabości, by stanąć ramię w ramię jako Power Rangers.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Dean Israelite
scenariusz: John Gatins
czas: 2 godz. 4 min.
muzyka: Brian Tyler
zdjęcia: Matthew J. Lloyd
rok produkcji: 2017
budżet: 100 milionów $
ocena: 6,7/10














Wojownicy Mocy


Dla większości z nas dzieciństwo to najwspanialszy okres z życia. Często nam się kojarzy z beztroską, masą wolnego czasu oraz żadnymi zobowiązaniami. Zawsze z sentymentem do niego powracamy i wspominamy "stare dobre czasy". Często odwołując się do naszej młodości powołujemy się na pop kulturalne wyznaczniki, które w obecnym czasie były na topie. Morza tak powiedzieć o komiksach, grach czy też serialach. Jednym z seriali telewizyjnych, który większość z nas powinna kojarzyć (nawet jeśli się na nim nie wychowała) to "Power Rangers". Tak, to ci co byli ubrani w te tandetne lateksowe stroje oraz zawsze walczyli z kosmitami przy użyciu gigantycznego robota. Tak, to właśnie ci. Jednakże wraz z nową erą przychodzi czas na nowych strażników ziemi. Czy nowi "Power Rangers" godni są naszej uwagi?

Power Rangersi to międzygalaktyczni wojownicy, którzy stoją na straży pokoju w galaktyce. Tak przynajmniej było kiedyś. Jednakże za sprawą grupy niesfornych nastolatków te czasy ponownie nadejdą. Albowiem wchodzą oni w posiadanie tajemniczych kamieni, które wybrały ich na następne pokolenie wojowników mocy. Jednakże nie dane jest im nacieszyć się zbytnio tym faktem, albowiem ziemi grozi niebezpieczeństwo. Grupa jednoczy się by razem pokonać Ritę Repulsę. Czy uda im się dokonać niemożliwego? Cóż, chyba nie ma się nad tym pytaniem za bardzo rozwodzić, albowiem nie ważne jak źle by było Power Rangersi i tak zwyciężą. Chyba. Tak czy siak od pewnego czasu na ekranach kin możemy zobaczyć nową wersję tego serialowego hitu. Jest to film, którego nikt nie wyczekiwał oraz którego za bardzo nikt nie chciał oglądać. Ja sam na produkcję nie czekałem i nie wiedziałem czy się na nią w ogóle wybiorę. Kiedy w końcu już się zdecydowałem moje oczekiwania względem obrazu były niewielkie. Nie będę kłamał, że spodziewałem się strasznej klapy. Dlatego tym większe było moje zaskoczenie kiedy film się nią nie okazał. "Power Rangers" rozpoczynają się niezwykle widowiskową sceną, która wyjaśnia nam jakim cudem na ziemi znalazły się gigantyczne roboty oraz skąd w ogóle wziął się koncept na wojowników mocy. Dzięki temu krótkiemu, ale bardzo wartościowemu początkowi twórcy wyjaśnili nam już jeden z kluczowych wątków serii. Fabuła produkcji startuje od potężnego kopa i już w pierwszych minutach potrafi nas wciągnąć w akcję obrazu. Reżyser bardzo szybko zaznajamia nas z grupką pierwszoplanowych bohaterów przez co udaje mu się zaoszczędzić czasu na inne rzeczy. Tak samo twórcy poczynili z wątkiem głównym do którego postanowili przejść bez zbędnego ociągania się. Początek jest niezwykle wartki, dobrze rozegrany oraz potrafi nas zaintrygować co należy odczytać jako spory sukces. Najsłabszym punktem filmu jest natomiast jego rozwinięcie, które niestety odrobinę się dłuży. Wydarzenia ekranowe potrafią zaciekawić, ale nie są na tyle wciągające, aby pochłonąć nas bez reszty. Akcja jest bardzo nierówna i raz serwuje nam pełne emocji zdarzenia, a raz potrafi zaś nieźle przynudzić. Koniec końców jednak rozwinięcie jest tak naprawdę o samych postaciach i ich zmaganiach z otaczającym je światem. Twórcy skupiają się przede wszystkim na nich, a nie na scenach masowej rozwałki. Pokazują nam, że najważniejsi są dla nich bohaterowie, których być może jeszcze niejeden raz spotkamy. Oczywiście Power Rangeri nie byli by sobą gdyby nie odeszli z hukiem, a więc ostateczna rozgrywka pomiędzy nimi a Ritą jest całkiem widowiskowa. Nie można nazwać jej spełnieniem marzeń, ale koniec końców wypada nieźle. Jednakże cały film jak i jego zakończenie pokazują nam jak bardzo twórcy skupili się na swoich postaciach, a nie na całej reszcie. Albowiem tak naprawdę w filmie stosunkowo niewiele się dzieje. Dla niektórych może być to bardzo rozczarowujące, że przez dwie godziny filmu akcji właściwie nic się nie dzieje. Dla mnie jest to jednak zaleta tego filmu, która jest celowym zamierzeniem twórców. W ich działaniach widać rozsądek oraz jakiś większy plan kryjący się na horyzoncie. Nowi "Power Rangers" w dużej mierze przypominają zeszłoroczny "Warcraft: Początek", który jak sugeruje sam tytuł jest zaledwie wstępem do znacznie większej opowieści. Tak samo jest z filmem Deana Israelitea, który stanowi pewnego rodzaju wprowadzenie do całej serii filmów. Oczywiście na razie nie wiadomo czy tak się stanie, ale trzeba przyznać, że pomysł był całkiem niezły. Twórcy bardzo konsekwentnie zrealizowali produkcję dzięki czemu ich obraz jest bardzo spójny, przejrzysty oraz porządnie zrobiony. Duża zasługa tu przede wszystkim niezłego scenariusza, który bardzo sprawiedliwie podzielił czas ekranowy co pozwoliło zaserwować nam wszystkiego po trochu. Produkcja również w dużej mierze zachowuje naturalność zdarzeń, co z kolei przekłada się na bardzo pozytywny odbiór obrazu.

Jak już wcześniej wspominałem twórcy przede wszystkim skupili się na dokładnym przedstawieniu swoich bohaterów co wyszło im bardzo dobrze. Główni członkowie drużyny Power Rangers to przede wszystkim porządnie nakreślone sylwetki, które potrafią na niejednokrotnie zaskoczyć. I choć nasi bohaterowie nie są chodzącymi przykładami do naśladowania to jednak ciężko pracują, aby stać się choć odrobinę lepszymi. Dzięki temu nie wpadają w schematy oraz utarte stereotypy. Jednym z najważniejszych wątków w opowieści jest ich przeszłość, która w dużej mierze ich ukształtowała i sprawia, że znaleźli się w miejscu, w którym teraz są. W obsadzie znaleźli się: Dacre Montgomery jako Jason Lee Scott/Czerwony Wojownik, Naomi Scott jako Kimberly Hart/Różowa Wojowniczka, J Cyler jako Billy Cranston/Niebieski Wojownik, Ludi Lin jako Zack Taylor/Czarny Wojownik oraz Becky G. jako Trini/Żółta Wojowniczka. Twórcy postanowili porzucić przedpotopowe stereotypy w wyniku czego Afroamerykanin nie jest Czarnym Wojownikiem ale Niebieskim a Chińczyk nie jest Żółtym Wojownikiem lecz Czarnym. Dodatkowo w filmie powiła się postać homoseksualna pod kostiumem Żółtego Wojownika. Bardzo ciekawie wyszła twórcom ta zamiana i muszę przyznać, że cieszy mnie fakt, że tak się stało. W rolach drugoplanowych mamy Bryana Cranstona jako Zordona oraz Billa Hardera jako Alphę 5. Natomiast jako głównego antagonistę mamy Elizabeth Banks odgrywającą rolę Rity Repulsy. Banks jak Repulsa prezentuje się rewelacyjnie, ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o pomyśle na jej postać. Mam wrażenie, że jest to na tyle mroczna postać, że powinna pojawić się w dalszych częściach aniżeli na samym początku przygody, albowiem czuję, że nie wykorzystano jej całego potencjału. Poza tym oglądając Banks na ekranie można odnieść wrażenie, że urwała się z jakiegoś całkiem innego filmu, albowiem klimatem kompletnie nie przypomina nowych Rangersów.

Strona techniczna produkcji również prezentuje się od bardzo dobrej strony. Przede wszystkim mamy dobre efekty specjalne, ciekawą scenografię oraz zapadającą w ucho muzykę. Całość świetnie dopełnia charakteryzacja Rity Repulsy oraz lekki i przyjemny humor. Bardzo podoba mi się sposób w jaki stworzono nowych Power Rangersów. Zero tandety. Kostiumy wojowników są rewelacyjnie zaprojektowane i bardzo podoba mi się koncept, w którym pojawiają się one na ciele naszych bohaterów. Ogólnie rzecz biorąc w porównaniu z oryginalnym serialem ta wersja sprawia wrażenie strasznie designerskiej. W filmie wykorzystano wiele ciekawych pomysłów, które bardzo dobrze prezentują się na ekranie przez co film w pewnym sensie odcina się od karykatury jaką był serial.

Po nowych "Power Rangersach" można było się spodziewać wszystkiego tylko nie tego, że koniec końców okażą się bardzo przyzwoitym filmem. Mamy porządnie opowiedzianą historię, ciekawych bohaterów oraz świetne wykończenie. Choć akcja nie zawsze jest płynna, a wydarzenia ekranowe nie zawsze potrafią nas zaintrygować to i tak jest to nic w porównaniu do tego jak bardzo pozytywnie może wypaść produkcja w naszych oczach. To po prostu świetny film typu "guily pleasure", który się przyjemnie ogląda i o którym się przyjemnie zapomina.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film opowiada historię sześcioosobowej ekipy kosmonautów Międzynarodowej Stacji Kosmicznej na chwilę przed ogłoszeniem światu przełomowego dla ludzkości odkrycia: pierwszego dowodu życia na Marsie. Badania, jakie prowadzą, będą miały jednak nieoczekiwane konsekwencje. Forma życia, którą odkrywają, jest bardziej inteligenta niż ktokolwiek przypuszczał.

gatunek: Thriller, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Daniel Espinosa
scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Jon Ekstrand
zdjęcia: Seamus McGarvey
rok produkcji: 2017
budżet: 58 milionów $
ocena: 7,0/10












W poszukiwaniu życia


Zastanawialiście się kiedyś czy poza nasza piękną, niebieską planetą istnieje życie? Czy gdzieś w odległych odmętach galaktyki znajduje się cywilizacja podobna do nas? Zapewne nie raz zaprzątaliście sobie głowę tymi pytaniami. Jednakże jak na razie są to pytania bez konkretnych odpowiedzi. Jednakże według twórców filmu "Life", życie istnieje poza naszą planetą. Jedyną rzeczą, którą należy zrobić, aby je odnaleźć jest dobrze szukać. Jednakże na pewnym etapie tego procesu zawsze pojawi się pytanie czy warto jest szukać życia poza naszą planetą? To samo pytanie zadaje również recenzowana dzisiaj produkcja.

Na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej pracują naukowcy z całego świata. Celem ich misji jest szukanie pozaziemskich form życia. Dzięki nowym próbkom z Marsa naukowcy dokonują przełomu. Życie na czerwonej planecie istnieje. Radość jednak nie trwa długo, albowiem tajemnicza forma życia wymyka się spod kontroli naukowców. Rozpoczyna się walka o przetrwanie. Załoga kontra obcy. Nie bez powodu użyłem tego bardzo sugestywnego porównania do klasyku sci-fi Ridleya Scotta. Albowiem fabuła obrazu Daniela Espinosa całkiem przypomina pierwszego "Obcego". Jest załoga na wielkim statku/stacji kosmicznej, a ich sielankowy pobyt/podróż zakłóca pojawienie się nowego pasażera na gapę. I właśnie tak zaczyna się jatka. Jednakże "Life" to nie tylko "Obcy". Produkcja posiada również odnośniki do wielu innych filmów sci-fi takich jak "Apollo 18" czy chociażby "Grawitacja". Można by rzec, że to takie "Przedziwne zjawiska" w kosmosie. Ta sama reguła i podobny efekt. Pozostaje tylko pytanie czy potrzeba nam było takiego filmu? Nie będę was oszukiwał, że produkcja ta nie jest idealna. Prawdę mówią ma sporo rzeczy do których można by się przyczepić. Jednakże pod tą całą masą klisz, stereotypów i banalnych rozwiązań kryje się niezwykle emocjonująca opowieść. Brzmi to dziwnie, ale w istocie produkcja jest dla nas jednym wielkim zaskoczeniem. Nie mówię tutaj o prostej, przewidywalnej fabule, która poraża nas masą nawiązań do klasyków kina jak i wykorzystaniem tylu znanych nam już klisz. Nie mam na myśli również wydarzeń ekranowych, które porażają nas głupotą postaci oraz prostolinijnością fabularnych rozwiązań. Wszystkie te wymienione cechy można by zaliczyć do negatywów, które powinny pogrążyć tę produkcję. Jednakże tak się nie stało. Tak właściwie to film został całkiem nieźle przyjęty zarówno przez widzów jak i krytyków. Gdzie więc leży jego sekret? Odpowiedź: w twórcach produkcji. Nie trudno jest stworzyć film bazujący na sprawdzonych schematach i kliszach. Sztuką jest stworzyć taki film i sprawić, aby te wielokrotnie powielane schematy i motywy wyglądały w nim świeżo i oryginalnie. Choć twórcom filmu "Life" nie do końca udaje się osiągnąć taki efekt to jednak ich intencje skierowane były w ta dobrą stronę. Pierwszym sukcesem produkcji jest sam fakt, że pomimo tylu klisz i sprawdzonych schematów film nie jest odtwórczy. Wydarzenia ekranowe choć bazują na znanych nam zabiegach potrafią, nas jednak wciągnąć w wir akcji i zaciekawić przedstawianymi zdarzeniami. Oglądając na ekranie potyczki naszych bohaterów nie sposób wyczuć w nich "odgrzewanego kotleta", którym tak naprawdę są. Tak jakby ktoś zaserwował by nam dobrze znane danie, ale w całkiem nowej i odświeżonej formie. Właśnie tak można się poczuć podczas oglądanie filmu "Life". Albowiem mamy produkt, który z jednej strony dobrze znamy, ale z drugiej strony zaś jesteśmy zaskoczeni nową formą w jakiej został nam zaprezentowany. Niby nic wielkiego, ale tak naprawdę robi różnicę. Co ciekawe tyczy się to całego filmu, a nie jednego wątku czy też fragmentu. Obraz jest bardzo lekki, przejrzysty i niesamowicie przyjemny w odbiorze co dostarcza nam wiele radości. Twórcy obrazu w tak świetny sposób ograli sprawdzone już pomysły, że udało im się ukazać tę historię w bardzo przystępny no i przede wszystkim intrygujący sposób. Odświeżona opowieść potrafi wciągnąć i dostarczyć nam całej masy przednich emocji, które pozwolą nam cieszyć się z seansu od samego początku, aż do końca. Nie ma mowy o nudzie czy też przestojach w narracji. Całość jest niesamowicie płynna i rewelacyjnie opowiedziana dzięki czemu zamiast zastanawiać się ile motywów zerżnięto by zrobić ten film my po prostu bezproblemowo oddajemy się w ręce twórców by nas zabawili przez te dwie godziny. A trzeba przyznać, że wychodzi im to całkiem nieźle.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się dobrze, ale bez zbędnych rewelacji. Gwiazdorska obsada nie jest od tego by zdobywać nagrody na festiwalach, ale żeby pokazać nam poprawnie zbudowane postaci oraz ich trudne zmagania z kosmitą. Są to bohaterowie z krwi i kości, którzy potrafią walczyć o swoje i pokazać na co ich stać. Jednakże są to również bohaterowie, którzy pomimo wysokiego ilorazu IQ są w stanie podjąć wiele bezsensownych decyzji oraz wykazać się zaskakującą głupotą w krytycznych przypadkach zagrożenia życia. Tak więc suma summarum ich działania się zerują, a więc nie ma tragedii lecz niesmak pozostaje. W obsadzie znaleźli się Jake Gyllenhaal, Rebecca Ferguson, Ryan Reynolds, Olga Dykhovichnaya, Ariyon Bakare, Hiroyuki Sanada oraz Naoko Mori. W ramach Międzynarodowej Stacji Sosmicznej mamy międzynarodową obsadę. A więc mamy Amerykanów, Rosjan, Chińczyków i Afroamerykanina jako wisienkę na torcie.

Strona wizualna produkcji prezentuje się rewelacyjnie. Mamy świetne efekty specjalne, dobre zdjęcia oraz scenografię. Warto również zwrócić uwagę na ciekawą muzykę oraz przeszywający klimat, który świetnie łączy w sobie elementy sci-fi oraz kina grozy. W opowieści nie zabraknie również napięcia oraz skrupulatnie zbudowanej dramaturgii, która świetnie podgrzeje atmosferę na sam koniec produkcji. Natomiast osobie, która odpowiadała za tłumaczeni filmu należy się medal i słownik polsko-angielski, w którym na pewno znajdzie, że z ang. life oznacza życie. Naprawdę tak trudno było to przetłumaczyć? Ja wiem, że angielski tytuł może brzmieć lepiej, ale do jasnej cholery żyjemy w Polsce a nie w Ameryce czy też Wielkiej Brytanii.

Film "Life" choć nie zrewolucjonizuje kina ma szansę zapisać się choć na chwilę w popkulturze gatunku sci-fi. To dobrze nakręcony film, który pomimo przewidywalnej i zbudowanej na schematach fabule potrafi nas zaskoczyć i zaintrygować. Potrafi wciągnąć nas w wir akcji i przytrzymać aż do samego końca seansu pełnego emocji. Brawa dla twórców, którzy potrafili opowiedzieć nam historię ze świeżym spojrzeniem na wszystkie te sprawdzone motywy i wykorzystane w filmie klisze. Na plus zdecydowanie należy zaliczyć również zakończenie, które wbrew pozorom potrafi zaskoczyć.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

To jedna z takich historii, o które kino musiało się upomnieć. Poruszająca filmowa opowieść, która wydarzyła się naprawdę. Antonina Żabińska, żona dyrektora warszawskiego zoo, wspólnie z mężem, Janem, ukrywali podczas II wojny światowej dziesiątki Żydów. Osobiście wydostawali ich z getta i pomagali przetrwać w opustoszałych murach ogrodu zoologicznego. Niektórzy ukrywani byli w miejscach przeznaczonych dla zwierząt, inni w willi Żabińskich. W 1965 roku Jan i Antonina Żabińscy zostali odznaczeni przez instytut Jad Waszem tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Niki Caro
scenariusz: Angela Workman
czas: 2 godz. 6 min.
muzyka: Harry Gregson-Williams
zdjęcia: Andrij Parekh
rok produkcji: 2017
budżet: 20 milionów $
ocena: 7,5/10











Ilu tylko się da


Każdego dnia na świecie rodzi się bohater. Czyniąc dobro dla większego ogółu (nie zawsze kosztem własnego) ewoluuje ze zwykłego człowieka na bohatera. Każdy z nich jest inni. Różnią się oni swoimi zasługami jak i zapałem do pomocy. Nie da się jednak żadnego z nich zdyskredytować. Każdy z nich przysłużywszy się drugiej osobie zasługuje na podziw i uznanie reszty świata. Kino bardzo chętnie sięga po opowieści tego typu albowiem opowiadają one uniwersalne historie zwykłych ludzi, którzy są w stanie zrobić coś dobrego z własnej woli i nie oczekują za to żadnego wynagrodzenia. Tak właśnie stało się z małżeństwem Żabińskich, którzy są bohaterami filmu pt: "Azyl".

Antonina i Jan Żabińscy prowadzą razem Warszawskie zoo. Jest rok 1939, a w Polsce nastały niespokojne czasy. Po niemieckich nalotach na Polskę zoo jest w ruinie, a kraj opanowują oprawcy. Mając dużo wolnej przestrzeni do wykorzystania małżeństwo decyduje się przechowywać w nim żydów wywożonych z Getta, których następnie planuje bezpiecznie wysyłać do rodzin. Rozpoczynają niebezpieczną grę, która może kosztować ich życie. Ryzykując tak wiele dla prześladowanych żydów zapisują się na kartach historii jako prawdziwi bohaterowie. Wydawać by się mogło, że taka historia, która pokazuje nam prawdziwą odwagę i dobroć prostych ludzi powinna być już kilkakrotnie zekranizowana bądź też odpowiednio zaakcentowana na lekcjach historii. Wtedy "Azyl" okazałby się kolejną próbą przedstawienia tej niesamowitej opowieści. Niestety prawda jest inna i bardzo bolesna. Sam fakt, że amerykanie sięgają już po historie spoza swojego kraju jest bardzo zastanawiający. Jednakże nic nie przebije faktu, że historia państwa Żabińskich jak ich egzystencja do tego czasu były dla nas jedną wielką niewiadomą. Większość z nas dopiero dzięki premierze filmu tak naprawdę po raz pierwszy usłyszała o Antoninie czy Janie oraz o tym, że podczas II Wojny Światowej przechowywali w swoim zoo prześladowanych żydów. To skandal, że nasza historia tak niewiele mówi o takich osobach. To jest wręcz upokarzające, że dowiadujemy się o czymś takim dopiero wraz z premierą filmu Niki Caro. Jest to straszne zaniedbanie jeśli chodzi o naukę historii w szkołach, albowiem nie szanujemy zarówno samych siebie (to wstyd nie wiedzieć o takich osobach), a także nie okazujemy należytego szacunku tym, którzy wykazali się takim bohaterstwem. "Azyl" pokazuje, że czas na zmiany i że historie takie jak ta zasługują na miejsce w szkolnym podręczniku. Jak wspomina dystrybutor "To jedna z takich historii, o które kino musiało się upomnieć" – i choć z większości takich opisów kpię to niestety tym razem trafia on w czuły punkt. Cały film jest na to dowodem. Fabuła produkcja opowiada nam przejmującą, niesamowicie intrygującą i chwytającą za serce opowieść, która urzeka nas prawdziwością zdarzeń. W niezwykle prosty i bezkompromisowy sposób ukazuje nam bohaterów narodowych, którzy już na zawsze pozostaną dla nas żywym przykładem męstwa i dobroci. Reżyserka bez ogródek uwypukla ich działania przez co nadaje im odpowiedniej wagi jak i znaczenia. Przy tym wszystkim nie wyolbrzymia ich dokonań ani nie stara się usilnie przekonać nas, że to co zrobili państwo Żabińscy to prawdziwe dobro. Dzięki świetnemu wyczuciu Niki Caro nie opowiada się po żadnej ze stron i nie generalizuje filmu do powszechnie kojarzonych banałów. Stara się opowiedzieć całą historię z bardzo obiektywnej perspektywy, aby dać nam samym możliwość ocenienia dokonań Żabińskich. Nie stara się niczego sugerować, ani na siłę nas przekonywać co jest dobre a co złe. Największym autem filmu jest właśnie ta możliwość wyrobienia swojej własnej opinii na temat przedstawionych zdarzeń. Do pewnych rzeczy czasem lepiej jest dojść samemu aniżeli z pomocą innych. Albowiem dopiero wtedy rozumiemy ich prawdziwą wartość. Tak właśnie jest w przypadku tej historii. Główny wątek produkcji pozwala nam poznać postacie Antoniny, Jana jak i ich syna Rysia, którzy oprócz trudów wojny mierzą się z dodatkowym stresem na co dzień. Produkcja posiada również liczne wątki poboczne, które dopełniają dzieło Niki Caro. Praktycznie każdy z nich jest dla obrazu kluczowy i sprawdza się w nim wyśmienicie. Niestety nie wszystko w filmie zagrało tak jak trzeba. Akcja produkcji potrafi być nierówna przez co w fabule zdarzają się pewne przestoje. Nie jest to rzecz, która psuje odbiór produkcji, ale nie jest to również rzecz którą można przeoczyć. Pewien dyskomfort pozostaje, albowiem płynność obrazu zostaje zaburzona. Ponadto historii brakuje lepszego efektu wow, który potrafiłby jeszcze bardziej nami wstrząsnąć. Czasami przez zbyt umiarowy klimat wydarzeniom ekranowym brak odpowiedniej mocy by wywrzeć na nas jeszcze większe wrażenie. Albowiem po odbytym seansie możemy odczuć pewien niedosyt. Gdzieniegdzie zabrakło również odpowiedniej dramaturgii czy też lepiej zbudowanego napięcia. Tragedii jednak nie ma. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.

Strona aktorska produkcji prezentuje się od bardzo mocnej strony. Przede wszystkim mamy ciekawie zarysowanych bohaterów, których nie można zaszufladkować. Ich osobowość jest dużo bardziej skomplikowana niż na pierwszy rzut oka może nam się wydawać. Dzięki tak wiarygodnemu zarysowaniu bohaterów oglądanie ich to czysta przyjemność. Najlepszym przykładem jest postać Antoniny, która zgrywa osobę odważną i pewną siebie kiedy tak naprawdę jest nieustannie przerażona każdą kolejną chwilą. W rolę Antoniny rewelacyjnie wcieliła się Jessica Chastain, która perfekcyjnie zagrała rozdartą emocjonalnie osobę. Aktorka nie stara się niczego pokazać na siłę przez co jej kreacja jest niezwykle minimalistyczna, ale za to fenomenalnie wyważona. Na ekranie partnerują jej Johan Heldenbergh jako Jan Żabiński, Daniel Brühl jako Lutz Heck, Michael McElhatton jako Jerzyk oraz Timothy Radford i Val Maloku jako młodszy i starszy Ryś Żabiński. Cała obsada spisała się wyśmienicie i nie można jej niczego zarzucić.

Wykończenie filmu również zachwyca. Świetne scenografie, kostiumy oraz efekty specjalne pozwalają nam w pełni oglądać obraz Warszawy z lat II Wojny Światowej. Całość dopełniają ciekawe zdjęcia oraz muzyka Harryego Gregsona-Williamsa. Ważny jest również klimat obrazu, który posiada znamiona dramatu i filmu grozy. Choć gdzie nie gdzie brakuje napięcia to i tak znajdziemy go w filmie pod dostatkiem. Nie do końca przekonał mnie akcent aktorów, szczególnie Jessicy Chastain, która tak usilnie próbowała mówić po angielsku z polskim akcentem, że niekiedy ciężko było ją nawet zrozumieć. Jest to co prawda szczegół, ale tak czy siak przydałoby się jakoś lepiej rozwiązać tę sprawę. Na pochwałę natomiast zasługuje wymowa polskich imion przez aktorów jak i polskie dialogi słyszane na drugim planie. Jest to bardzo ciekawy zabieg, który choć z początku może nieco denerwować to koniec końców da się lubić.

"Azyl" w reżyserii Niki Caro to bardzo ciekawy, przejmujący i chwytający za serce obraz, który opowiada niezwykłą historię naszych rodaków. Reżyserka z należytą godnością ukazuje nam losy państwa Żabińskich, ale przy tym nie wywyższa ani nie stara się przekonać nas na siłę do wielkości ich osiągnięć. Pozwala nam samym zadecydować czy to co uczulili warte było tworzenia tego filmu. A prawda jest taka, że warto było i bardzo się cieszę, że ten obraz powstał. Albowiem oprócz bardzo dobrej produkcji otrzymujemy również uzupełnienie wiedzy z historii, albowiem większość z nas nawet nie wiedziała o istnieniu takich ludzi jak Żabińscy. Mam nadzieję, że będzie to dla nas również pewnego rodzaju lekcja, która uwypukli problem jakim są priorytety w polskim szkolnictwie odnoście historii. Najwyższy czas abyśmy poznali całą resztę nieznanych dotąd bohaterów, którzy tak jak Żabińscy zasługują przynajmniej na wzmiankę.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.