Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą #Film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą #Film. Pokaż wszystkie posty
Pięć lat, osiem miesięcy, 12 dni... Dokładnie tyle czasu zajęło Debbie Ocean zaplanowanie największego skoku w jej życiu. Do jego realizacji potrzebuje pomocy najlepszych specjalistów w swoim fachu. Szczególnie swojej wspólniczki Lou Miller. W ekipie najlepszych z najlepszych znalazły się: jubilerka Amita i oszustka uliczna Constance. Dołączyły do nich paserka Tammy, hakerka Nine Ball oraz projektantka mody Rose. Cel to warty około 150 milionów dolarów diamentowy naszyjnik. Podczas imprezy roku — Gala Met, będzie go miała na sobie światowej sławy aktorka Daphne Kluger. Plan wygląda perfekcyjnie, jednak nie ma w nim miejsca na najdrobniejszy błąd. Zwłaszcza jeśli dziewczyny chcą niepostrzeżenie wynieść z gali diamenty warte 150 milionów dolarów… i to na oczach wszystkich zebranych.

gatunek: Dramat
produkcja: Polska, Francja, Wielka Brytania
reżyseria: Gary Ross
scenariusz: Olivia Milch, Gary Ross
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Daniel pemberton
zdjęcia: Eigil Bryld
rok produkcji: 2018
budżet: 70 milionów $
ocena: 6,9/10












Nowa paczka, stare chwyty


Wygląda na to, że na dobre utknęliśmy w świecie sequeli, prequeli i im podobne. Bo gdzie nie spojrzeć tam kolejna wersja, część lub opowieść ze znanego nam uniwersum. Nie inaczej jest z recenzowanym dzisiaj filmem, który oprócz bycia kolejną częścią cyklu wpisuje się w nowomodny trend zamiany męskiej obsady na żeńską. Po odbębnieniu zbędnych kontrowersji i uprzedzeń (jak to miało miejsce przy "Ghostbusters. Pogromcy duchów") skupmy się na samym dziele, które ma przed sobą twardy orzech do zgryzienia. W końcu seria Ocean's Stevena Soderbergha to wciąż nieprześcigniony wzór filmów typu heist movie. Czy "Ocean's 8" ma szansę im dorównać?

Debbie Ocean (siostra Danny'ego z głównej trylogii) właśnie wychodzi z więzienia (nie przypomina wam to czegoś?) po kilkuletniej odsiadce. Obiecuje spokojne i proste życie, ale i ona i my wiemy, że tak nie będzie. Nie mija nawet tydzień, a już odnawia stare kontakty i kompletuje drużynę do swojego najnowszego skoku. Cel: brylantowy naszyjnik wart 150 milionów $. Czy im się uda? No pewnie. Tutaj pytanie nie brzmi czy ale jak? I być może w tym jest największy problem? Produkcja rozpoczyna się tak jak "Ocean's 11". A kiedy w końcu nasza bohaterka ma ekipę, to wprowadza swój plan w życie. Łatwo nie jest, ale wszystko o dziwo idzie gładko jak po maśle. Fabuła potrafi zaintrygować i sprawić, że będziemy podążać za wydarzeniami ukazywanymi na ekranie. Jest płynnie, ciekawie, przyjemnie i lekko. Całość sprawia wrażenie domkniętego na ostatni guzik. Niestety wiele rzeczy nie gra tak jak powinno. Przede wszystkim sam rabunek okazuje się nieco mniej efektowny niż którekolwiek wyczyny brata Debbie, a to trochę rozczarowuje. Filmy z serii nigdy nie były widowiskowe, ale miały w sobie pewien element majestatyczności pochodzący od skali skoku. Tutaj tego zwyczajnie nie czuć. Inna sprawa to akcja produkcji, która pomimo żwawego tempa jest dosyć płytka. Brak jej uniesień oraz niespodziewanych zwrotów akcji, które by nas zwaliły z nóg, albo przynajmniej odrobinę zszokowały. Niestety, ale większość rzeczy da się przewidzieć. Stąd też obraz ogląda się przyjemnie, ale bez jakichkolwiek uniesień. Inna sprawa to sama struktura filmu. Odnoszę wrażenie, jakby twórcy za bardzo przesadzili z dynamicznym montażem, przez co sama fabuła, jak i akcja obrazu nie nadążają za tak wartkimi i niekiedy ostrymi cięciami. Rozczarowuje również sama formuła obrazu, która praktycznie niczym nie różni się od męskich odpowiedników. Struktura, pomysł i przebieg są niemalże identyczne. Nie poczyniono w tym kierunku żadnych innowacji, co sprawia, że całość nieco przypomina nam odgrzewany kotlet. Pomimo tego, że jest to dobry i sprawdzony schemat to niestety smakuje jak na czterokrotnie użytym oleju. Niby smaczne, ale trochę trąci sandałem.

Aktorsko jest już znacznie lepiej. Same postacie niestety prezentują się płasko, jednakże odgrywające je aktorki są w stanie tchnąć w nie sporo życia. Każda inna, każda dochodzi do sukcesu inną drogą. Ale jako grupa pomimo sprzeczek okazuje się niezawodna. Na czele stoi Sandra Bullock, która bez zarzutu portretuje przebiegłą złodziejkę. Tak samo prezentuje się Cate Blanchette, Mindy Kaling i Rihanna. Jest dobrze, ale nic ponad średnią. Nieco lepiej prezentuje się Awkwafina, a później Sarah Paulson. Jednakże najlepiej z całej ósemki prezentuje się Helena Bonham Carter jako zrozpaczona projektantka mody u kresu kariery, a także Anne Hathaway jako zmanierowana gwiazda filmowa. Męską część obsady reprezentuje poprawny Richard Armitage oraz świetny James Corden, którego detektyw ubezpieczeniowy kradnie całe show za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Muzyka Daniela Pembertona jest bardzo klimatyczna, zdjęcia poprawne, a scenografie i kostiumy przepiękne oraz bogate.

"Ocean's 8" nie jest ani filmem idealnym, ani upragnioną kontynuacją. Jednakże ma w sobie sporo uroku dzięki, któremu jest w stanie nadrobić wiele niedociągnięć. Produkcja stoi przede wszystkim obsadą oraz samym skokiem. Szału nie ma, ale źle też nie jest. Zawsze mogło być gożej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Historia trudnej miłości dwojga ludzi, którzy nie umieją żyć bez siebie, ale równocześnie nie potrafią być razem. Wydarzenia pokazane w ,,Zimnej wojnie" rozgrywają się w latach 50. i 60. XX wieku, w Polsce i budzącej się do życia Europie, a w ich tle wybrzmiewa wyjątkowa ścieżka dźwiękowa, będąca połączeniem polskiej muzyki ludowej z jazzem i piosenkami paryskich barów minionego wieku.

gatunek: Dramat
produkcja: Polska, Francja, Wielka Brytania
reżyseria: Paweł Pawlikowski
scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
czas: 1 godz. 24 min.
zdjęcia: Łukasz Żal
rok produkcji: 2018
budżet:
ocena: 7,5/10



















Trudne czasy, trudna miłość


Po głośnym filmie z 2014 roku o Pawle Pawlikowskim zrobiło się głośno na całym świecie. Jego "Ida" zachwyciła Polskę, a następnie resztę świata. Teraz reżyser powraca ze swoim kolejnym dziełem i zachwyca Festiwal Filmowy w Cannes. Jak więc prezentuje się jego "Zimna wojna"?

Zula poznaje Wiktora na przesłuchaniu do chóru. Od razu rodzi się między nimi uczucie. Niestety, każde z nich pragnie czegoś innego. Obydwoje posiadają silne charaktery, co tylko utrudnia ich relację. Ich miłość trwa, ale ciągle coś ją przerywa. Czy ich losy splotą się w końcu razem na stałe? Oglądając "Zimną wojnę" można odnieść wrażenie, że u reżysera nic się nie zmieniło. Obraz dalej ma format 4:3, jest w czarno-bieli, a całość ma bardzo minimalistyczny wydźwięk. Tak samo, jak to było w przypadku Oscarowej "Idy". Jednakże to podobieństwo potrafi nas zwieść na manowce, albowiem opowieść, jaką ukazuje nam twórca, znacznie odbiega od jego poprzedniego dzieła. Stylistyka stylistyką. Jednakże liczy się również treść. Ta natomiast okazuje się fascynującą, niesamowicie intrygancką i poruszającą opowieścią o sile miłości, która może spleść ze sobą dwójkę ludzi. Zaczyna się spokojnie, jednakże twórca szybko przechodzi do konkretów. Rozpoczyna romans, który będzie trwał długimi latami. Takim oto sposobem rozkręca fabularną machinę, która rzuci naszych bohaterów w najróżniejsze miejsca na mapie Europy. A powodem tego wszystkiego jest wzajemne przyciąganie się i odpychanie naszych postaci. Pawlikowski w niesamowity sposób ukazuje nam burzliwą relację kochanków, którzy zawsze znajdą wspólne wady i zalety. Oboje pragną czego innego i to doprowadza ich do skrajnych i niekiedy niezrozumiałych wyborów. Przecież miłość jest w stanie pokonać wszystko. A przynajmniej tak nam się wydaje. Otóż reżyser nam ukazuje, że to wcale nie jest takie łatwe, jak na zwykło nam wpajać Hollywood. Nic nie jest oczywiste. Nawet bezgraniczna miłość ma swoje ograniczenia. "Zimna wojna" perfekcyjnie oddaje ten stan rzeczy. Pokazuje nam kontrast pomiędzy płomiennym uczuciem a priorytetami poszczególnych osobników. Takie to nieoczywiste i dziwne, ale jednak do bólu prawdziwe. Koniec końców okazuje się, że to właśnie takie uczucie można nazwać prawdziwą miłością. A wszystko to dzieje się w kontekście nieciekawych czasów, które zdają się tylko podżegać do konfliktów i sprzeczności. Na szczęście reżyser sprawnie operuje opowieścią, przez co nie pozwala jej zejść na nieswoje tory. Kontekst historyczny jest zarysowany, ale nie wchodzi z buciorami na pierwszy plan. Owszem jest "sprawcą" wielu działań bohaterów, ale nie stara się być czymś więcej. W końcu to opowieść o bohaterach, a nie o czasach, w jakich żyli. I dzięki bogu Pawlikowskiemu udaje się to właśnie ukazać. Te skonfliktowane postacie, które ciągle się gubią i szukają od nowa w tym niedopasowanym do ich reali świecie. Całość pomimo krótkiego metrażu jest bardzo zwarta, konsekwentnie poprowadzona i napakowana po brzegi. Twórcy nie tracą nawet odrobiny czasu. Wręcz niekiedy przydałoby się go więcej, albowiem obraz potrafi sprawiać wrażenie strasznie pociętego. Reżyser lubi "ostre cięcia" przez co dosyć drastycznie kończy w taki sposób wiele wątków. Przeskakuje z jednej linii czasowej do kolejnej w mgnieniu okaz, przez co nie daje nam się zadomowić na dobre z żadną z nich. Ten poszatkowany styl i ciągła zmiana przedziałów czasowych potrafi mocno irytować, ale ostatecznie wpisuje się w minimalistyczny i prostolinijny sposób prowadzenia opowieści. Natomiast gdyby film był nieco dłuższy, to najprawdopodobniej zacząłby nam się dłużyć. Tak więc pomimo tych niewielkich zgrzytów jest dobrze.

Aktorsko film zdecydowanie się wyróżnia. Mamy wspaniałą obsadę, która pokazuje się od jak najlepszej strony. Mowa tu nie tylko o postaciach pierwszoplanowych, ale także tych zajmujących nieco mniejsze role. Takim sposobem możemy podziwiać świetną Agatę Kuleszę oraz Borysa Szyca w drugorzędnych kreacjach aktorskich. Nie da się jednak ukryć, że to właśnie Tomasz Kot i Joanna Kulig najbardziej przykuwają naszą uwagę. W szczególności Kulig, która pokazuje, jak wszechstronną aktorką potrafi być. Idealnie oddaje wahania nastrojów, emocje oraz obojętność swojej postaci, która często robi dobrą minę do złej gry. A może wypadałoby powiedzieć na odwrót? Kot również onieśmiela swoją wysublimowaną kreacją, ale to właśnie Kuli robi największe wrażenie.

Ponury nastój, stylistyka, czerń i biel tworzą niesamowity klimat, który w "Zimnej wojnie" okazuje się szalenie istotny. Te minimalistyczne zdjęcia, świetne dopasowanie utworów muzycznych, a także gra światłem czynią ten film z jednej strony magiczny a z drugiej nieco ponury. To wszystko wpływa na niesamowicie doznania podczas seansu, który się niesłychanie przyjemnie ogląda.

Nie wiem, czy "Zimna wojna" ma szansę zawojować świat, ale wiem natomiast, że jest to więcej niż solidny powrót Pawła Pawlikowskiego na ekrany naszych kin. Reżyser dostarcza nam niesamowicie przejmującą i nieoczywistą opowieść o tym, jak wielkie potrafi być uczucie, ale również o tym, jak miłość nie zawsze jest w stanie podołać każdemu wyzwaniu. Albowiem w życiu nic nie jest takie oczywiste i proste jak mogłoby się nam wydawać. A wszystko to ukazane oszczędnie, minimalistycznie, ale za to z niesamowitą mocą i przeszywającym uczuciem.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Minęły cztery lata, od kiedy luksusowy park rozrywki Jurassic World został zdewastowany przez dinozaury i zamknięty. Isla Nublar jest dziś opuszczona przez ludzi, a dinozaury, które przetrwały, próbują poradzić sobie w dżungli same. Kiedy uśpiony dotąd wulkan budzi się do życia, Owen i Claire za wszelką cenę chcą uratować pozostałe przy życiu stwory. Niestety odkrywają również spisek mający na celu zagrozić bezpieczeństwo całej planety.

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: J.A. Bayona
scenariusz: Colin Trevorrow, Derek Connolly
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Michael Giacchino
zdjęcia: Óscar Faura
rok produkcji: 2018
budżet: 187 milionów $
ocena: 4,5/10
















Zagłada serii


Istnieją trzy wytłumaczenia, dlaczego wskrzesza się klasykę. 1. Ma się ciekawy pomysł na odświeżenie serii, 2. Studio pragnie zarobić łatwą kasę, 3. Bo akurat panuje taka moda. Przeważnie powstanie takiego filmu jest połączeniem od jednego do aż trzech powodów. Jednakże dopiero gdy produkcja zagości w naszych kinach, wiadomo czy było warto. Albowiem box office i reakcja widzów są już swoistym potwierdzeniem słuszności podjętej decyzji. Pierwszej części "Jurassic World" się zdecydowanie opłaciło. Z kolei "Terminator: Genysis" się srogo rozczarował. Ale odświeżenie serii to jedno. Co dalej?

"Jurassic World: Upadłe królestwo" to odpowiedź na pierwszą część widowiska, jak i pochlebne recenzje widzów, krytyków oraz niesamowity zarobek. Nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Tylko co jeśli kura sama z siebie przestanie znosić te złote jajka? Dokładnie taką anomalię można zaobserwować przy kontynuacji hitu z 2015 roku. Kilka lat minęło, bohaterowie się porozchodzili w różne strony, a dinozaury są zagrożone. Nieaktywny wulkan na Isla Nublar postanowił o sobie przypomnieć i prehistorycznemu gatunkowi grozi zagłada. Chyba że ktoś im pomoże. Tak właśnie startuje fabuła filmu. Powoli, ale sukcesywnie zmierza do celu. Wstęp jest przyzwoity i bardzo przyjemny. Niestety nie byłem gotowy na to, co twórcy zaserwowali nam później. A powiem wam, że od tych rewelacji głowa boli. Jeszcze zanim nasi bohaterowie opuszczą wyspę, fabuła wpadna w okropnie przewidywalną i idiotyczną sieć zdarzeń, które rażą swoją głupotą oraz banałem. Bo o to po raz kolejny ktoś oszukał nasze postaci. No kto by się spodziewał, że dobrzy ludzie okażą się koniec końców źli i wyjdzie na jaw, że tak naprawdę nie chodziło im o dobro dinozaurów, ale o czysty zysk na czarnym rynku, a także na nielegalne wykorzystanie tych prehistorycznych stworzeń w działaniach militarnych!!! Przecież to już nawet przestaje bawić. Niemniej jednak sam film (niestety) się na tym nie kończy. Po niesamowicie widowiskowej akcji na Isla Nublar fabuła przenosi się do jakiegoś ogromnego zamczyska w gotyckim stylu, gdzie ma się odbyć aukcja. Od tego momentu robi się tajemniczo, mrocznie, złowieszczo i w ogóle. Klimat produkcji zmienia się i filmowcy nagle grają cieniami, małymi pomieszczeniami oraz gotyckim klimatem. Ta drastyczna zmiana w stylistyce, klimacie itp. jest wręcz nie do przełknięcia. Razi pośpiech, niedokładność oraz nowy klimat, który zbyt pochopnie zastępuje nasze nieostudzone emocje i każe nam się przyzwyczaić do czegoś innego. Obie stylistyki potwornie się ze sobą gryzą, a twórcy jedyne co robią, to każą nam tę zmianą po prostu przeboleć. Wszystko dzieje się za szybko, zbyt niedokładnie i bez większego sensu. Na tym polu zawodzi scenariusz, który jest małym potworkiem. Pełno w nim dziur, niedopowiedzeń, nierówności, a także głupot. Ponadto oglądając film, nie wiadomo co scenarzyści chcieli nam pokazać. Produkcja posiada tak wiele różnorakich elementów, że czasem jest to ciężko ogarnąć. Nie mówiąc już o licznych kalkach z poprzednich części, które ukazywane nam po raz kolejny odpychają nas z jeszcze większą siłą, niż moglibyśmy przypuszczać. Sam Bayona również się nie popisał, albowiem jego reżyseria jest strasznie nierówna. Brak jej werwy, płynności oraz napięcia. Akcja jest strasznie nierówna, kolejne zwroty akcji przewidywalne i nudne, a współczynnik zabitych nadal się nie zmienia. Tak jakby ludzie zapomnieli, że dinozaury są niebezpieczne i są również drapieżnikami sprzed tysiąca lat. No ale jakoś przecież trzeba zapchać dziury w obrazie. A więc bezmyślne mordobicie nadaje się na to w sam raz. Nie wspominając już o tym, że historia zatacza koło i sama się powtarza. Skoro modyfikacje genetyczne na dinozaurach przyniosły ostatnio takie opłakane skutki, to czemu tym razem miałoby być inaczej?

Bohaterowie idealnie odzwierciedlają samą ideę kontynuacji. Wszystko ma być lepiej, bardziej i więcej, a jest gorzej, głupiej i nudniej. Nasze postacie również wpadają w znajome nam klisze i do samego końca już w nich pozostają. Pomimo kilku ciekawych pomysłów niestety nie udaje im się zdziałać niczego godnego uwagi. Natomiast aktorzy pierwszoplanowi grają na playbacku i znika cała magia między nimi, którą posiadali w pierwszej części. Nowe nabytki to Justice Smith i Daniella Pineda, którzy prezentują się całkiem dobrze. BD Wong i James Cromwell to postacie czysto epizodyczne. Nie mówiąc już o Jeffie Goldblumie, którego obecność w produkcji jest po prostu śmieszna. Równie dobrze mogłoby go nie być. To samo tyczy się Toby'ego Jonesa, który jest w filmie chyba tylko po to, by zostać zjedzonym. Z kolei Rafe Spall to kolejny bezmózgi biznesmen chcący zarobić na prehistorycznych gadach. Ciekawe jak mogą potoczyć się jego losy?

Strona techniczna jako jedyna nie zawodzi. Mamy świetne efekty specjalne, genialną scenografię i kostiumy. Ciekawie wypadają również zdjęcia z gotyckiego domostwa. Klimat niestety nawala, humor jest tworzony na siłę, a film dostaje zbyt często zadyszki.

W "Jurassic World: Upadłe królestwo" ewidentnie nie widać umiaru co tylko przekłada się na przydługawy, meczący i nijaki seans, w którym utopiono kilka ciekawych pomysłów. Niestety większość to raczej słaba próba pokazania nam wszystkiego od wysokobudżetowej rozwałki po klimatyczne i horrorowe inscenizacje. Razi również brak konsekwencji u reżysera, scenarzystów, a także montażystów. Wszystko wygląda, jakby było z innej parafii, przez co możemy odnieść wrażenie, że oglądamy kilka różnych filmów naraz. Z tego niestety wynika tylko jedno. Ból głowy.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Delphine to poczytna paryska pisarka, która od jakiegoś czasu cierpi na brak weny. Gdy pewnego dnia w trakcie podpisywania książek poznaje tajemniczą kobietę, jej życie zaczyna stopniowo zbaczać z wcześniej wytyczonego toru. Między kobietami rodzi się relacja, która z czasem z przyjaźni zmienia się w toksyczne uzależnienie. Delphine zaczyna tracić kontrolę nad swoim życiem, a wszystko co uważała dotychczas za pewnik, zmienia swe pierwotne znaczenie.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyseria: Roman Polański
scenariusz: Olivier Assayas, Roman Polański
czas: 1 godz. 36 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Paweł Eldman
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 6,0/10

















Bez szału, ale poprawienie


Twórczość artystyczna jest jak życie. Nigdy nie wiadomo co nam przyniesie. Napędzana nietuzinkowymi pomysłami, śmiałym rozwiązaniami i czystą radością tworzenia stoi na czele najtrudniejszych profesji. Albowiem bardzo łatwo podczas tworzenia popaść w rutynę bądź też doświadczyć załamania nerwowego lub najzwyczajniej w świecie się wypalić. Stracić iskrę wzniecającą pożar. Co ciekawe odnosi się to nie tylko do fabuły obrazu, ale również do jego twórców.

Delphine to słynna francuska pisarka. Właśnie odnosi kolejny sukces po wydaniu swojej najnowszej powieści. Niestety jak sama twierdzi, napisanie tej książki nie było łatwe i kosztowało ją dużo zdrowia. Jest pusta i bez chęci do dalszej pracy. Z niespodziewaną pomocą przychodzi Elle (albo Ona w polskiej wersji), z którą nasza bohaterka się szybko zaprzyjaźnia. Wkrótce przekonuje się, że Elle nie zależy jedynie na przyjaźni. Rozpoczyna się niebezpieczna gra... Roman Polański po kilku latach nieobecności na rynku filmowym powraca z nowym dziełm. Co prawda jego oryginalna premiera miała miejsce w Cannes już rok temu, to jednak my mamy możliwość obejrzeć film dopiero teraz. I choć nie czekałem na ten film gorliwie (no może tylko ze względu na Evę Green) to muszę przyznać, że byłem bardzo ciekaw kinowego seansu. Będąc już po odbytym pokazie, stwierdzam, że ani się przesadnie nie zawiodłem, ani nadzbyt zachwyciłem. Dlaczego? Już wyjaśniam. Zaczynimy jednak od tego, że film powstał na podstawie powieści o takim samym tytule autorstwa Delphine De Vigan. Książkę Polańskiemu podsunęła żona, a on nakręcił film. Nie ma to jak #CouplePower. Wracając jednak do produkcji, muszę przyznać, że książki nie czytałem i nie jestem pewien czy już ją przeczytam, ale to z całkiem innych powodów, o których powiem później. Natomiast sam film rozpoczyna się zaskakująco dobrze. W bardzo wartkim i zwięzłym wstępie reżyser zawiera wszystko to co potrzebne do zaciekawienia nas swoją opowieścią. Wyraziste bohaterki, tajemnica oraz groza. Koniec końców niczego więcej nam nie trzeba. W opowieść wchodzi się gładko i bezproblemowo podażą za głównym wątkiem. Z czasem więź między bohaterkami się zagęszcza i na ekranie robi się intensywniej, niestety nie można tego samego powiedzieć o naszych odczuciach. Przede wszystkim im dalej w las tym produkcja staje się coraz bardziej niemrawa, rozmyta, niekonkretna i niespójna. Opowieść z początku ciekawa i wciągająca zaczyna się rozmywać w nicość, tak jakby traciła wszystkie kolory czyniące ją wyrazistą. Fabuła niestrudzenie brnie do przodu, jednakże po czasie zapomina, co tak naprawdę w tej historii jest najważniejsze. Emocje, intryga oraz tajemnica. Wszystkie te trzy elementy, które nam towarzyszyły od początku, zaczynają z czasem ulegać degradacji, aż zostaje tylko pusty pancerz. Co prawda ten pancerz również da się całkiem bezproblemowo oglądać, ale to już nie to samo uczucie, albowiem widać ten przeskok między początkiem a końcem. To samo tyczy się pierwszoplanowej, czyli jedynej intrygi zawartej w obrazie. Im dalej w las tym główny wątek zaczyna się coraz bardziej rozmywać. Z czasem zaczyna przybierać niekiedy nawet kuriozalne rozmiary. Kolejną rzeczą, której mi w produkcji zabrakło to brak przysłowiowego "mięsa". Zwiastun zapowiadał soczystą i poniekąd brutalną (ale nie w dosłownym sensie) opowieść, która nie tylko zszokuje, ale także pozostawi nas w osłupieniu. Film niestety ledwo wywiązuje się z jednego założenia. Filmowa historia niekiedy okazuje się zbyt grzeczna, kiedy chwiałoby się zaatakować z "grubej rury". Brak jej drapieżnego pazura, który byłby w stanie wprowadzić nieco życia w dalszą część filmu i sprawiłby, że nie byłaby taka monotonna. Liczyłem, że otrzymam coś więcej. Coś bardziej soczystego i wyrazistszego niż to, co ostatecznie mogłem ujrzeć na ekranie. Co ciekawe inny punkt widzenia dostarczają osoby, które przeczytały powieść, albowiem większość z komentarzy jest zdania, że książka zbyt dobra, ani ciekawa nie jest. Ponadto nazywają ją niebywale "nie filmową" powieścią, a jej ekranową adaptację pozytywnym zaskoczeniem biorąc pod uwagę ogrom materiału oraz niezbyt dobrą przyswajalność oryginału. Jak widać, każdy kij ma dwa końce. Jednakże jeśli brać pod uwagę sam film to szału nie ma. Jest poprawnie, ale mogło być lepiej.

Aktorsko jest dobrze, niekiedy nawet bardzo dobrze, ale niestety nie tak dobrze, jak byśmy tego chcieli. Aktorki rewelacyjnie wchodzą w swoje role i perfekcyjnie portretują odrębne charaktery swoich postaci. Jedyny problem leży w scenariuszu, który nie doprecyzowuje ich sylwetek. Z początku nam to nie przeszkadza, ale z czasem staje się to uciążliwe. Naszym bohaterkom zaczyna brakować głębi, przez co ich działania oraz nastroje niekiedy wypadają niesamowicie płasko i bez przekonania. Twórcy zbyt wiele czynników zostawiają nietkniętych oraz urwanych w sferze domysłów. Nie byłoby w tym nic złego, jak na przykład jest z otwartym zakończeniem. Problem niestety pojawia się wtedy, gdy zbyt wiele rzeczy jest niepewnych i słabo umotywowanych. Wtedy cała opowieść zaczyna się sypać. Na szczęście aktorki są w stanie umiejętnie ograć te niedogodności. Emmanuelle Seigner jest bardzo przekonująca jako cierpiąca na depresję i załamanie nerwowe pisarka, a Eva Green perfekcyjnie ukazuje niesamowicie tajemniczą i nieobliczalną Elle. Reszta aktorów świetnie wypełnia tło opowieści.

Strona techniczna zawodzi najmniej. Przede wszystkim ze względu na jej świetne dopracowanie. Mamy przede wszystkim bardzo dobre zdjęcia Pawła Eldmana, ciekawą i ujmująca muzykę Alexandre Desplata oraz świetny montaż. Dodatkowo należy pochwalić kostiumy, charakteryzacje, oraz scenografię. Należy również zwrócić uwagę na niepokojący klimat, który co prawda z czasem ulatuje, ale koniec końców potrafi być bardzo intrygujący.

"Prawdziwa historia" to sprawnie zrealizowany film, który ukazuje nam świetną pracę rzemieślniczą, ale zawodzi pod względem treści i przekazu. Obydwaj twórcy polegli. Romanowi Polańskiemu brak już tego drygu do mięsistych opowieści, a scenarzyście brak dokładności i wiarygodności. Koniec końców wyszło naprawdę przyzwoicie, ale dało się osiągnąć zdecydowanie lepszy efekt, biorąc pod uwagę potencjał opowieści. I nie mówią tutaj o papierowym pierwowzorze.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Mąż, dom i trójka dzieci! Marlo to prawdziwa superbohaterka, ale czasem nawet superbohaterki potrzebują chwili wytchnienia. Pewnego wieczoru w drzwiach domu Marlo zjawia się tajemnicza niania, Tully... Młoda, piękna i zwariowana opiekunka szybko wywraca do góry nogami życie całej rodziny. Marlo musi zmierzyć się z przebojową i pełną energii dziewczyną, która ma w sobie wszystko to, co Marlo utraciła.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyseria: Jason Reitman
scenariusz: Diablo Cody
czas: 1 godz. 36 min.
muzyka: Rob Simonsen
zdjęcia: Eric Steelberg
rok produkcji: 2018
budżet: -
ocena: 7,0/10

















Trudy macierzyństwa


Wszyscy wiemy, że dziecko to najwspanialszy dar na świecie. Wielokrotnie podkreślano to również w filmach, jak i serialach. Niestety posiadanie dziecka nie zawsze jest w takim samym stopniu radosne. Wszyscy o tym dobrze wiemy, ale o dziwo nie mówi się o tym z taką samą otwartością jak o szczęściu, jakie na kogoś spłynęło. A przecież na początku to żadne szczęście, a raczej katorga. Znana wszystkim scenarzystka "Juno" bierze się tym razem za trudy macierzyństwa i pokazuje nam, jak jest naprawdę.

Marlo to mama dwójki dzieci. Wkrótce na świat ma przyjść kolejne. Marlo nie wie, jak sobie poradzi z opieką nad kolejnym dzieckiem, kiedy jest już wystarczająco zmęczona opieką nad dwoma. Kiedy jest już u kresu sił, postanawia zadzwonić po nocną nianię, która zaopiekuje się maluchem w nocy, a ona będzie miała szansę się wyspać. Takim sposobem w jej domu pojawia się młoda Tully. Z początku niechętna Marlo przekonuje się, jak bardzo ta jej pomaga. "Tully" to film o macierzyństwie jednakże ukazanym od tej nieco ciemniejszej strony. Twórcy postanowili zboczyć z popularnego kursu i pokazać, że oprócz szczęścia jest także harówka, pot i łzy. Prawdą jest, że żeby się z czegoś nacieszyć, to najpierw trzeba się nieźle napracować. W filmach z reguły dostajemy tę drugą część. Pierwsza jest najczęściej przemilczana. Jednakże Diablo Cody i Jason Reitman w swoim kolejnym wspólnym projekcie starają się ukazać, jak jest, albo jak może być, gdy najzwyczajniej w świecie nie ma się już siły. Bez lukru, cukru pudru i brokatu. Czasami wręcz brutalnie, ale prawdziwie. I muszę przyznać, że twórcom to się naprawdę udaje. Potrafią być niesamowicie szczerzy oraz dosadni w swojej argumentacji. Bez zbędnego przesadzania są w stanie pokazać nam jakim wyzwaniem jest posiadania nie tylko jednego, ale i większej ilości dzieci. Jest przytłaczająco i niezbyt optymistycznie, ale zaskakująco ciekawie i zgrabnie zaprezentowane. Twórcy potrafią te wszystkie trudy i przeszkody przekształcić w całkiem spójną, wartką i wartościową opowieść o tym, jak sobie z tym wszystkim poradzić i mieć jeszcze ochotę oraz chęć do robienia czegoś innego. Atmosfera produkcji pomimo swojej fatalnej aury potrafi być niesamowicie lekka i przystępna w odbiorze. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale tak jest. Wychodząc z seansu, nie poczujecie się zdołowani, ale neutralnie bądź też nawet pozytywnie nastawieni do życia. Zresztą taki jest wydźwięk tego filmu. Świadczy o tym również humor, którym bardzo często się w filmie posługiwano. Sama fabuła nigdzie nie pędzi, a więc spokojnie zmierza w ustalonym kierunku. Nie napotkamy w niej żadnych drastycznych zwrotów akcji (no może poza jednym) ani szokujących zdarzeń (no może poza jednym). Jednakże nie oznacza to, że opowieść jest nieciekawa. Wręcz przeciwnie potrafi nas bardzo szybko zaintrygować i wciągnąć w świat swojej bohaterki. Twórcy z łatwością intrygują nas losami Marlo, przez co nie możemy narzekać na nudę. Jest prosto, skromnie, ale bardzo ciekawie i przekonująco. Ze szczegółami ukazują nam kolejne etapy jej przysłowiowej "podróży" tak, żebyśmy my sami mogli również odbyć tę drogę. Kawałek po kawałku. W końcu o to w tym wszystkim chodzi, by zrozumieć, że pomimo wielu trudów, to jednak jest szczęście i radość. Ten cały wysiłek się opłaca i z czasem zaczyna przynosić nam oczekiwane efekty. Jest to również swoiste zaakceptowanie nieodwracalnych zmian w życiu bohaterki, której ciężko przychodzi stabilizacja, gdy wciąż rozpamiętuje swoją "wyzwoloną" przeszłość. Jednakże jak wiadomo i na to w końcu przychodzi pora. W końcu wszyscy się starzejemy i nie da się zawsze żyć na takich samych obrotach. Coś musi ulec zmianie, inaczej nie będziemy w stanie cieszyć się tym, co mamy. A to najgorsze co może nas spotkać.

Jednakże film ten nie byłby tak mocny w swoim przekazie i przekonujący, gdyby nie wiarygodne aktorstwo dwóch pań, a w szczególności wyśmienitej Charlize Theron. Aktorka specjalnie nawet przytyła do tej roli! Co tu dużo mówić. Efekt końcowy robi wrażenie. Theron rewelacyjnie portretuje matkę na skraju wytrzymałości fizycznej i psychicznej, która jedyne czego pragnie to odzyskać chęć do życia. Jest piekielnie szczera i brutalna w swojej kreacji, ale właśnie to czyni ją tak wiarygodną. Z kolei Mackenzie Davis jest jej przeciwieństwem. Młoda, piękna, zgrabna, świetnie ubrana i zawsze pełna energii. Obiekt wzruszeń i zachwytów. Wszystko to, co Marlo już utraciła. I właśnie ta osoba pomaga jej w opiece nad dzieckiem. Jednakże oprócz tego stara się pomóc samej Marlo, aby ta odzyskała, chociaż część tego szczęścia, które z niej uleciało. Aktorka rewelacyjnie prezentuje się jako pełna energii Tully, która niczym supernowa rozświetla zastałe i ciężkie życie głównej bohaterki. Reszta obsady również prezentuje się dobrze, jednakże nie da się ukryć, że film przede wszystkim koncentruje się na tych dwóch paniach. Produkcja wyróżnia się również specyficznym klimatem, dobrymi zdjęciami oraz sporą dawką humoru.

"Tully" to sprawnie zrealizowany film o trudach macierzyństwa, który pomimo bycia "na czasie" zachowuje niezwykle kameralną wręcz hermetyczną konstrukcję. Zamyka się jedynie do pola widzenia naszej bohaterki i ukazuje nam jej wszystkie wzloty i upadki. Twórcy są pod tym względem bezwzględni i ukazują nam brutalną prawdę, która zyskuje na sile dzięki rewelacyjnemu aktorstwu. Jednakże wbrew pozorom film okazuje się niezwykle lekki i przyjemny w odbiorze. Ponadto potrafi wprowadzić nas w pozytywny nastrój i pokazać, że jego prawdziwym wydźwiękiem jest radość z bycia mamą pomimo wielu przeszkód. Nie jest to dzieło wybitne, ale zdecydowanie godne uwagi.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.