Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą J. K. Simmons. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą J. K. Simmons. Pokaż wszystkie posty
Zainspirowany ofiarnym czynem Supermana Bruce Wayne odzyskał wiarę w ludzkość. Prosi swojego nowego sprzymierzeńca, Dianę Prince, o pomoc w pokonaniu jeszcze potężniejszego wroga. Nie tracąc czasu, Batman i Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju ligi superbohaterów, złożonej z Batmana, Wonder Woman, Aquamana, Cyborga i Flasha, może być już za późno na uratowanie planety przed atakiem katastroficznych rozmiarów.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Kanada, Wielka Brytania
reżyseria: Zac Snyder
scenariusz: Chris Terrio, Joss Whedon
czas: 2 godz.
muzyka: Danny Elfman
zdjęcia: Fabian Wagner
rok produkcji: 2017
budżet: 300 milionów $

ocena: 5,0/10














Zbieranina


To, że superbohaterowie są na topie, wiadomo nie od dziś. Obecnie wszystko praktycznie kręci się wokół nich. Gdzie by nie spojrzeć, tam ktoś w przebraniu ratuje świat. A to jeszcze nie koniec. Marvel już za niedługo zjednoczy się najprawdopodobniej po raz ostatni z okazji "Infinity War", a tymczasem jego konkurencja nie śpi. DC pod szyldem Warner Bros. wypuszcza do kin swoją wersję słynnych "Avengersów". Ponoć sukces tego filmu ma zaważyć nad losami całego uniwersum. Pozostaje pytanie, czy to dobrze, czy źle?

Produkcja jest bezpośrednią kontynuacją filmu "Batman v Superman" i w dużej mierze opowiada o pokłosiu wielkiej bitwy z Doomsday'em, a także poświęceniu, na jakie zdobył się Superman. Minione wydarzenia dały Batmanowi do myślenia i teraz postanawia znaleźć grupkę wyjątkowych ludzi, którzy tak jak on będą gotowi stanąć w obronie planety. Nie musi długo czekać, albowiem wróg pojawia się błyskawicznie. Teraz trzeba się tylko zjednoczyć, aby nie stawiać mu czoła w pojedynkę. DC nie ma ostatnio zbyt wiele szczęścia, jeśli chodzi o ekranizacje swoich komiksów. Po Nolanie dopiero Patty Jenkins i jej "Wonder Woman" była w stanie zyskać więcej niż ponadprzeciętną widownię i dużo lepsze recenzje krytyków. Reszcie niestety zawsze się obrywało. Jednakże żaden film nie miał tak trudnej drogi na ekran, jak recenzowana dzisiaj "Liga sprawiedliwości". Można by wręcz powiedzieć, że limit pecha wyczerpała. Już od początku patrzono na produkcję z przymrużeniem oka. Później były plotki o wątłej jakości obrazu, a następnie film opuścił sam reżyser ze względu na rodzinną tragedię, jaka go spotkała. Zastąpiono go Jossem Whedonem, który odpowiadał za dwie pierwsze części "Avengersów". Pan ten przerobił scenariusz, przemontował obraz, a także zorganizował kosztowne dokrętki (25 milionów $), które miały na celu dopełnić ubytki w obrazie. Wszystko po to, aby nie sięgnąć dna. W polityce Warnera da się dostrzec desperację i próbę zmiany na lepsze za wszelką cenę. Szkoda tylko, że sam film za tą ideą się nie opowiada. Mówcie co chcecie o "BvS", ale ja zdecydowanie wolę poprzednie dzieło Snydera (szczególnie w wersji Extended) niż taką strasznie nijaką papkę, jaką zaserwował nam teraz. Wcześniej widać było jego konsekwencję i zdecydowanie. Teraz wszystko jest dwojakie i nijakie. Fabuła obrazu naprzemiennie jest mroczna i pogodna, a zdarzenia ekranowe raz próbują nam zawiać grozą z kolei inne zaś pretensjonalnie sobie śmieszkują niczym u Marvela. Ta niekonsekwencja w stylu prowadzenia akcji, choć nie jest największym problemem filmu to i tak pozostawia nas w wielkiej konsternacji. Czujemy się nią przytłoczeni i zniesmaczeni, albowiem tak naprawdę na sam koniec ciężko jest nam dojść do wniosku, jaki film oglądaliśmy. U konkurencji przynajmniej od początku do końca wszystko jest jasne. Niemniej jednak fakt ten jest jeszcze do przebolenia. To, co boli nas bardziej to fabuła albo tak właściwie jej brak. Cała akcja obrazu kręci się właściwie wokół tego, że jest sobie jakiś tam zły gostek, który jest zły i chce przerobić sobie ziemię, aby przypominała jego dawny dom. Nie śmierdzi wam tu trochę "Człowiekiem ze stali", bo mi tak? Poza tym ten zły ktoś (czytaj Steppenwolf) nie ma żadnych racjonalnych motywów. Tak po prostu mu się zachciało rozwalić ziemię. Pomińmy jednak ten wątek, albowiem daleko na nim nie zajedziemy. Nasza uwaga powinna się skupić wokół głównej intrygi, która jest strasznie źle rozplanowana. Po pierwsze film rozpoczyna się w bardzo dziwnym momencie. Tak jakbyśmy mieli już jakieś zaplecze w postaci co najmniej kilku innych filmów. A nie tylko jednego. Później też nie jest kolorowo. Batman zbiera swoją ekipę, a Steppenwolf zbiera magiczne pudełka, aby dzięki ich mocy przerobić ziemię. Wszystko byłoby fajnie, gdyby to wszystko miało ręce i nogi. Wszystko dzieje się zatrważająco szybko. Twórcy serwują nam masę informacji, które przydałoby się podać przy okazji osobnych produkcji o każdym z członków ligi. Tracą na to sporo czasu, którego później brakuje na samą akcję, która w tym filmie strasznie kuleje. Wbrew temu, co napisałem wcześniej, film jest bardzo powściągliwy w ukazywaniu nam jakiejkolwiek rozróby. A kiedy już do niej dojdzie, to nawet nie ma na co patrzeć. Kuleje akcja, która nie potrafi znaleźć złotego środka, a także sam pomysł na potyczki bohaterów. Mają w sobie tyle widowiskowości co kot skaczący z dachu na ziemię. Oczywiście wszystko jest przesadnie duże i masywne, ale niestety wyzbyte jakichkolwiek emocji i napięcia, przez co ogląda się to jak prognozę pogody. Nie wspominając już o tym, że cały ten film to jest jedno wielkie wprowadzenie do prawdziwej ligi. Produkcja ta jest jednym wielkim wstępem, do czegoś, co ma nastąpić później. Nie widzimy ani pełnego potencjału bohaterów, ani opowieści, która tak jakby celowo ukazuje nam za mało. Jednakże, zamiast chcieć więcej, czujemy rozczarowanie i złość z takiego obrotu spraw. Po raz kolejny wychodzą na jaw braki w strukturze całej opowieści. Scenariusz próbuje upchać do opowieści, co się tylko da, przez co w pewnych momentach na ekranie mamy niezły miszmasz. Zdecydowanie przydałyby się nam wcześniej zaprezentowane solowe przygody reszty bohaterów. Zaoszczędzono by przynajmniej nasz czas i nerwy.

Co innego można powiedzieć o bohaterach, których mamy możliwość oglądać na ekranie. Ci, choć zdecydowanie lepiej radzą sobie niż fabuła, to niestety żadną rewelacją nie są. W ich działaniach da się dostrzec pewne motywy, ale niestety są one zbyt rozwinięte. Wszystko sprowadza się do tego, że świat potrzebuje więcej Supermanów (Henry Calvill), albo ludzi postępujących tak jak on. Będących wyznacznikiem pewnych wartości. Szkoda tylko, że reszta stara się usilnie być jak Superman. Podążając za jego ideami, gubią gdzieś swoją wyjątkowość, przez co prezentują się raczej mizernie. Stąd też to całe tworzenie "ligi" nie wychodzi im najlepiej. Nie pomaga również fakt, że każdy z bohaterów dostaje swoje własne scenki, zanim zobaczymy ich wszystkich razem na ekranie. Najgorsze jest to, że pomimo tego wszystkiego nasza liga, choć się jednoczy to niestety nie widać w niej ducha grupy. Bardziej pojedyncze jednostki, które wręcz na każdym kroku próbują pokazać nam, że reszta grupy nie istnieje. Aquaman (Jason Momoa) jest niczym hardrockowiec z dobrym sercem, Batman (Ben Affleck) to ponurak, który tym razem tylko snuje się po ekranie (aczkolwiek miał bardzo ciekawy wątek, który niestety porzucono), Wonder Woman (Gal Gadot)wszyscy dobrze znamy, Flash (Erza Miller) to prawdziwe uosobienie wszystkich zalet Marvela, a Cyborg (Ray Fisher) chyba sam nie wie, co w tym filmie robi. Zresztą można by to powiedzieć o wszystkich. Zamiast grupy mamy zbieraninę. W obsadzie znaleźli się również Amy Adams, Diane Lane, Connie Nielsen i Jeremy Irons. J.K. Simmons jako Gordon to istna porażka, albowiem równie dobrze mógłby się wcale nie pojawić. Jego całkowity czas ekranowy to może z dwie minuty? Albo nawet mniej. Jest jeszcze ten Steppenwolf, który jest zły, bo tak mu się przywidziało. Poza tym spece od efektów chyba też go nie za bardzo polubili, bo buźkę to mu okropną zrobili.

Od strony technicznej film radzi sobie nieźle, ale tylko w niektórych przypadkach. Efekty specjalne prezentują się raczej słabo (gdzie podziało się te 300 milionów?), zdjęcia mogą być, scenografie są raczej tandetne i stworzone bez wyobraźni, a klimat produkcji po prostu nie istnieje. Sprawdza się muzyka Danny'ego Elfmana (ciekawe motywy, ale za często wpada w masówkę), humor oraz pojedyncze sceny. Reszta raczej do zapomnienia.

Nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Problem pojawia się jednak gdy nasza kura umrze śmiercią naturalną. Z taką sytuacją mamy tutaj miejsce. "Liga sprawiedliwości" okazała się niezdrową mieszanką, której niekonsekwencja, brak fabuły i zero sensu poskutkowało w marnym seansie. Niestety tak to jest, gdy zaczyna się budować uniwersum od końca. Poza tym nie bardzo łapię przekaz filmu, który ewidentnie nam pokazuje, że ta pseudo grupa nie miałaby szans, gdyby Superman nie pojawił się w trzecim akcie. Wszystko sprowadza się do tego, że pan "S" nie potrzebuje ligi. Wystarczy, że jest sam. To, po co w ogóle się jednoczyli?

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Szef elitarnej ekipy detektywów prowadzi skomplikowane śledztwo. Wraz z nadejściem zimy ginie kolejna osoba. Detektyw boi się, że do miasta powrócił seryjny morderca. Z pomocą znakomitej rekrutki zaczyna łączyć stare sprawy kryminalne z nowymi brutalnymi zdarzeniami. Wie, że musi rozwiązać zagadkę, zanim spadnie kolejny pierwszy śnieg.

gatunek: Dramat, Kryminał
produkcja: Szwecja, USA, Wielka Brytania
reżyseria: Tomas Alfredson
scenariusz: Søren Sveistrup, Hossein Amini, Peter Straughan
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: Dion Beebe
rok produkcji: 2017
budżet: 35 milionów $

ocena: 3,0/10
















Czy ulepimy dziś bałwana?


Jo Nesbø to jeden z najpopularniejszych i najchętniej czytanych pisarzy kryminałów. Jego powieści już dawno zostały uznane za wybitnie dobre, a w szczególności wielotomowy cykl przygód komisarza policji z Osol Harry'ego Hole'a, którego początki sięgają 1997 roku. To całkiem spory szmat czasu. Do tej pory powstało już jedenaście tomów, a kolejne z pewnością są w przygotowaniu. Jednakże mimo tak znanego autora, jak i światowego sukcesu jego powieści dopiero teraz mamy okazję zobaczyć słynnego detektywa na kinowym ekranie. Czy opłacało się czekać na ekranizację tyle czasu?

Harry Hole, choć jest wyśmienitym detektywem, to niestety jest również wrakiem człowieka. Nie radzi sobie z normalnym życiem, przez co nadużywa alkoholu. Jedynym ratunkiem jest dla niego nowe śledztwo, które wyrwie go z letargu. Jak na zawołanie pojawia się nowa sprawa, która powoli wciąga naszego detektywa. Wkrótce rozpocznie się walka z czasem, kiedy ofiary tajemniczego mordercy zaczną się zwiększać w zaskakującym tepie. Czy bohaterowi uda się przechytrzyć złoczyńcę skoro do tej pory ten zawsze wyprzedzał go o kilka kroków? "Pierwszy śnieg" to siódmy tom w cyklu przygód detektywa. Jednakże to właśnie tę powieść twórcy postanowili zekranizować najpierw. Czemu? Nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej komuś po prostu najbardziej się spodobała i postanowił od niej rozpocząć. Przyznam, że całkiem dziwnie rozpoczyna budowę swojego uniwersum, ale co tam. Koniec końców wszystko da się zrobić, jeśli posłuży się odpowiednimi narzędziami. Mamy Thomasa Alfredsona, reżysera świetnego "Szpiega", trójkę scenarzystów, Hollywodzki budżet i gwiazdorską obsadę. Czyli jak to mówią przepis na sukces. Do tego później doszły klimatyczne i rewelacyjnie zmontowane zwiastuny, które tylko wzmocniły nasz apetyt na produkcję. Tym bardziej ciężko jest przyjąć do wiadomości fakt, że produkcja jest strasznie słaba. Niestety, ale Jo Nesbø miał rację, mówiąc kiedyś w jednym z wywiadów, że ten film się nie uda, czego przykładem jest tragiczny seans ekranizacji jego (zakładam, że świetnej) powieści. Z początku ciężko dostrzec, że coś może być z produkcją nie tak. Zaczyna się tajemniczo i niejednoznacznie. Potrafi nas zaintrygować, dzięki czemu początek jest całkiem zjadliwy. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Powoli, ale zaskakująco systematycznie film zaczyna tracić i staje się coraz bardziej nieracjonalny, rozciągnięty do granic możliwości i nudny. A więc, zamiast ekscytować się pogonią za mordercą, my sami zamieniamy się powoli w morderców, którzy chętnie zadźgaliby twórców tego obrazu. Wszystko przez fabułę, która jest niemiłosiernie długa i nudna, przez co seans wydaje się wręcz niekończącą się opowieścią, która na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że lepiej już nie będzie. Historia, choć z początku miała szansę nas zaintrygować, niestety koniec końców przyprawia nas o senność. Słowo daję, mało co nie zasnąłem na tym seansie. Oczy to mi się tak kleiły, że z trudem dotrwałem do napisów końcowych, które były niczym wybawienie. To zaskakujące, że rasowy thriller Nesbø, twórcom produkcji udało się przerobić na tak nijaką i bezsensowną papkę, która poraża swoją wtórnością i straszną szablonowością. A wydawać by się mogło, że mając taką historię, wręcz nie sposób ją zepsuć. Nic bardziej mylnego. Największym problemem filmu Alferdsona jest właśnie opowieść, która nie jest w stanie nas zaintrygować w żaden sposób. Już sama jej szablonowa konstrukcja pozostawia wiele do życzenia, a co dopiero ciekawa, ale nieumiejętnie ukazana treść. Na łzy się aż człowiekowi zbiera, kiedy widzi, że zmarnowano opowieść z takim potencjałem. Pierwszoplanowa intryga naprawdę miała szansę zapisać się w naszej pamięci przez swoją mroczność, złożoność oraz tajemniczość. Niestety, zapamiętamy ją jako przeraźliwie nudną, strasznie przewidywalną i kompletnie nieangażującą opowieść, która praktycznie już nie mogła być gorsza. Nie zapominając również o licznych dziurach, nieścisłościach oraz uproszczeniach, jakie w niej zastosowano. Tutaj nawet każdy zwrot akcji jest niczym przewracanie naleśnika na patelni na drugą stronę. Bez napięcia, bez zaskoczeń oraz bez polotu. Kolejna mechaniczna czynność niczym z taśmociągu. Jednakże jak już się idzie na dno to z hukiem, a więc zepsujmy nawet wątki poboczne. Uczyńmy z nich mało ciekawe i niejasne zapchaj dziury, które nie mają ani większego znaczenia, ani zbyt wielkiego sensu istnienia. Po prostu są i jakoś w tej opowieści funkcjonują. Nie pytajcie mnie, czy jest w nich jakiś ukryty zamysł, bo nie mam bladego pojęcia. O ile wątek rodziny głównego bohatera jeszcze da się zrozumieć, jak i historię postaci Katerine to niestety cała reszta jest jedną wielką katastrofą. Nie wiadomo czemu w opowieści się te wątki w ogóle znalazły ani jaki jest ich cel, albowiem twórcom ewidentnie nie udało się tego wyjaśnić. Ponadto angażowane słynnych aktów do tak niewielkich i nic nieznaczących ról to czysta kpina. Koniec końców opowieść jest strasznie nierówna, niespójna oraz mało przekonująca. Wykłada się nawet na najprostszych zabiegach, przez co zaprzepaszcza szansę na świetną opowieść, jaką zapowiadały zwiastuny. Jest naprawdę bardzo źle.

Od strony aktorskiej jest zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim bohaterowie są w mniejszym lub większym stopniu nakreśleni, przez co nie wypadają niczym papierowe wycinanki. Niestety zasada ta tyczy się jedynie części z nich. Większość to po prostu tło, które nic nie wnosi, ani nie posiada żadnej znaczącej wartości. Ci bohaterowie po prostu w filmie są i tyle. Ich obecność jest bezsensowna i trudna do wyjaśnienia, ale są. Najlepszym tego przykładem jest J.K. Simmons, którego sylwetka jest tak tajemnicza, że chyba sami twórcy obrazu nie wiedzą, jaką w filmie tak naprawdę ma rolę. Znacznie lepiej jest z Rebeccą Ferguson, której obecność jest uzasadniona. Tak właściwie to ona jest po części elementem napędowym całej produkcji, ale niestety reżyser zmniejszył wartość tej bohaterki, przez co na ekranie prezentuje się mało intrygująco i ciężko nam jest się przejmować jej losem. Mówiąc szczerzej mamy ją gdzieś. Zresztą to tyczy się raczej każdej z postaci. Nawet Harry'ego Hole'a granego przez Michaela Fassbendera. Hole zdecydowanie nie jest typem bohatera, którego lubi się od pierwszego spotkania. Niestety wraz z ostatnim kadrem ja nadal nie jestem pewien czy go przez ten cały czas trwania obrazu choć trochę polubiłem. Jest to z pewnością ciekawa, niejednoznaczna, poturbowana przez los i posiadające liczne problemy osoba, która niestety nie jest w stanie dać się lubić. Twórcy ewidentnie zawalili, jeśli chodzi o wytworzenie więzi między widzami a swoimi bohaterami. Odbiorca powinien przejąć się ich losem lub dostatecznie się nim zaciekawić, aby obchodziło go przynajmniej to, co się z nimi stanie. Tutaj tego niestety nie doświadczymy. W obsadzie ponadto znaleźli się: Charlotte Gainsburg, Jonas Karlsson, Michael Yates, Ronan Vibert, Val Kilmer, a także Toby Jones. Wow. Taka gwiazdorska obsada, a tak niepotrzebna. Straszne to marnotrawstwo.

Technicznie film sprawuje się najlepiej ze wszystkich pozostałych elementów, ale niestety nie wszystko działa tak jak trzeba. Na pierwszy rzut oka wyróżniają się świetnie zdjęcia, surowe i mroźne krajobrazy, a także ciekawa i nieszablonowa muzyka Marco Beltrami'ego. Niestety kuleje dramaturgia i napięcie. Nie to jest jednak najgorsze. Serce się kraje, kiedy klimat produkcji okazuje się tak strasznie nijaki. Skandynawskie kryminały zawsze mają swój niepowtarzalny i unikatowy styl. Nie do podrobienia wręcz. Niestety w filmie tego nie doświadczymy, albowiem go najzwyczajniej w świecie brakuje. Nie czuć tego mrozu, mroku, tajemniczości, a nawet brutalności. Natomiast da się dostrzec typowo Hollywoodzką nijakość.

"Pierwszy śnieg" to film, który miał wszystko. Rewelacyjnych twórców, gwiazdorską obsadę, Hollywoodzki budżet, a także solidne fundamenty w postaci bestsellerowej powieści. Niestety Jo Nesbo miał rację, nie wierząc w sukces produkcji, czego teraz jesteśmy świadkami. Nudna, przydługawa, pełna dziur i niejasności fabuła, której brakuje logiki, a także polotu. Obsada niby na plus, ale zaś postacie kuleją. Strona techniczna niby najlepsza, ale zaś brakuje napięcia, dramaturgii no i tego specyficznego klimatu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zakończenie, które jest tak nieemocjonujące, tak proste i poniekąd tak głupie, że aż ciężko w to uwierzyć. Słabo, oj słabo...

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Mia jest początkującą aktorką, która w oczekiwaniu na szansę pracuje jako kelnerka. Sebastian to muzyk jazzowy, który zamiast nagrywać płyty, gra do kotleta w podrzędnej knajpce. Gdy drogi tych dwojga przetną się, połączy ich wspólne pragnienie, by zacząć wreszcie robić to co kochają. Miłość dodaje im sił, ale gdy kariery zaczynają się wreszcie układać, coraz mniej jest czasu i sił dla siebie nawzajem. Czy uda im się ocalić uczucie, nie rezygnując z marzeń?

gatunek: Musical, Romans
produkcja: USA
reżyser: Damien Chazelle
scenariusz: Damien Chazelle
czas: 2 godz. 6 min.
muzyka: Justin Hurwitz
zdjęcia: Linus Sandgren
rok produkcji: 2016
budżet: 30 milionów $
ocena: 8,7/10








 
Kolejny słoneczny dzień

Musicale to bardzo specyficzny gatunek. Przede wszystkim dlatego, że ich oś fabularna opiera się na śpiewaniu. Słowa piosenek zastępują tradycyjne dialogi, a całość przybiera wręcz nad ekspresyjną formę przy użyciu pięknych wokali i wymyślnych układów tanecznych. Jednakże nie każdy musical jest dobry, albo nie jest w stanie przemówić do większej części widowni. "La La Land" udowodnił już za granicą, że da się lubić zarówno przez widzów jak i krytyków co zresztą potwierdziło rozdanie Złotych Globów 2017. Jednakże czy my Polacy równie ciepło przyjmiemy najnowszy film Damiena Chazellea?

Mia to niepoprawna marzycielka, która postanowiła porzucić studia i spełnić swoje marzenie o zostaniu aktorką. Pewnego razu na jej drodze pojawia się Sebastian – równie niepoprawny marzyciel i pianista jazzowy, który pragnie otworzyć swój własny klub. Losy tych dwojga splotą się ze sobą, a my będziemy świadkami ich pogoni za marzeniami. Reżyser wyśmienitego "Whiplasha" powraca do nas z całkiem nowym filmem, który jednak nadal bardzo mocno polega na muzyce. Poprzedni obraz twórcy to istna mieszanka wybuchowa, która była w sanie przysporzyć nam nieziemskich emocji. Czy w przypadku "La La Land" również tak jest? Najnowsza produkcja Damiena Chazellea rozpoczyna się z niesamowitym rozmachem. Albowiem już na samym wstępie mamy możliwość oglądać oszałamiającą sekwencję, która z impetem wprowadza nas w akcję całego obrazu. Roztańczona, niesamowicie pozytywna oraz rewelacyjnie nakręcona scena sprawia, że zapominamy o wszystkich naszych troskach. W istocie tyczy się to całej produkcji. Zaczynając jednak od początku należy zwrócić uwagę, że "La La Land" to całkiem długi film. Na tyle długi, że reżyser może pozwolić sobie na spokojne zaznajomienie nas ze swoimi postaciami zanim zacznie wprowadzać między nimi interakcję. Dzięki temu udaje mu się dokładnie nakreślić każdą z nich oraz sprawić, że będzie nam zależeć na ich losie. Oprócz tego twórca bardzo sprytnie dawkuje przy tym emocje oraz naszą ciekawość, która wraz z trwaniem obrazu nieprzerwanie rośnie. A kiedy nasi bohaterowie w końcu przeprowadzają ze sobą pierwszą poważną rozmowę magia obrazu wcale nie znika. Ona trwa nadal! Co ciekawe film można podzielić dwie części. Pierwszą tę cukierkową oraz drugą tę bardziej stonowaną i mniej optymistyczną. Wiem, że może wydać się to dla was nieco szokujące, ale tak naprawdę "La La Land" nie jest tak prostolinijny jak można by się tego spodziewać. Przede wszystkim wybierając się na film do kina należy pamiętać, że zwiastun nie oddaje w pełni natury obrazu. To co możecie zobaczyć to jednie namiastka tego co reżyser zamierza wam pokazać. A uwierzcie mi ma całkiem wiele do powiedzenia. To wręcz zaskakujące, że reżyser ma nam tyle do przekazania odnośnie spełniania swoich marzeń. Co więcej nie ogranicza się dzięki czemu bardzo sprytnie udaje mu się podejść do samego tematu marzycielstwa oraz uroku takich miejsc jak Los Angeles czy Hollywood. Nie bez powodu tytuł odnosi się do nierzeczywistego świata istniejącego jedynie w naszych marzeniach (la la land z ang. to świat bajek, świat marzeń (nie mający związku z rzeczywistością) lub też ironiczna nazwa Los Angeles - gdzie ma miejsce akcja obrazu). Jednakże spełnianie swoich marzeń wedle zasady "American Dream" to żadna nowość. Tak właściwie rzecz biorąc kolejny film o tej tematyce to strzał w kolano. No bo ileż można robić produkcji o podobnej problematyce. Z "La La Land" byłoby podobnie gdyby nie pomysłowość, a zarazem charyzma reżysera. Przyznam szczerze, że powinienem się tego spodziewać po panu Chazelle mając na uwadze jego poprzednie dzieło czyli "Whiplash". Albowiem jego najnowszy film tak samo jak poprzednik bazuje na podobnych zagraniach. Przede wszystkim jest to element zaskoczenia oraz niejednoznaczność jeśli chodzi o losy naszych bohaterów. Dzięki tym zagraniom twórcy bezbłędnie udaje się opowiedzieć nam o wielu rzeczach naraz. Oprócz tego pokazuje nam, że można opowiedzieć ciekawą historię o marzycielach bazując na dobrze znanych nam kliszach. Albowiem umiejętne wykorzystanie ich do swoich celów to prawdziwa sztuka. Pan Chazelle radzi sobie z tym śpiewająco, dzięki czemu jego obraz charakteryzuje przede wszystkim świeżość oraz oryginalność. Fabuła produkcji jest natomiast bardzo ciekawa, niesamowicie wciągająca oraz zaskakująco ujmująca. Historia Mii i Sebastiana to niezwykle urokliwa, pełna radości, szczęścia oraz masy pozytywnej energii historia, która potrafi nieźle wzruszyć. Niestety nie da się ukryć, że film to także spora dawka dramatu, porzuconych nadziei, smutku oraz poczucia utraty jedynej rzeczy, która nadawała życiu sens. Historia nie uchroniła się od kilku niepotrzebnych dłużyzn oraz niewystarczającego podkreślenia emocji jakie towarzyszą naszym postaciom. Niemniej jednak całość prezentuje sobą niezwykle lekką i przystępną formę, która potrafi nas niesamowicie urzec. Oprócz tego jest bardzo płynna i przejrzysta.

Bohaterami obrazu są Mia i Sebastian, którzy uwielbiają marzyć o sobie jako osobach sukcesu, które robią to o czym zawsze marzyły. Twórca bardzo dokładnie stara się nakreślić ich osobowości, aby w pełni ukazać nam oblicza naszych postaci. Dzięki dokładności i staranności udaje mu się bardzo precyzyjnie oddać uczucia jakimi kierują się ekranowe sylwetki. To sprawia, że postacie w "La La Land" to skrupulatnie napisane osobowości, które emanują niezwykłą charyzmą oraz nadzwyczajną naturalnością. No i przede wszystkim są to rewelacyjnie zagrani bohaterowie. Nie ma co ukrywać, że obsada aktorska spisał się na medal. Zarówno rewelacyjna Emma Stone jak i zaskakujący Ryan Gosling, który ukazuje nam w filmie Chazellea całkiem nowe oblicze jakiego jeszcze nie mieliśmy szansy oglądać. To spore zaskoczenie. Na pierwszym planie figuruje ten niezwykle zgrabny duet, który bez dwóch zdań jest w stanie zaskarbić naszą uwagę. Pomiędzy bohaterami Stone i Goslinga wyraźnie czuć chemię oraz iskry, które tworzą się podczas ich niecodziennej relacji. W swoich rolach są niezwykle urzekający oraz bardzo przekonujący. Na dalszym planie pojawiają się John Legend oraz J. K. Simmons, aczkolwiek ich udział w produkcji jest niewielki. W blasku reflektorów nieustannie pozostaje jedynie nasz przeuroczy duet.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się wręcz wyśmienicie. Nie da się ukryć, że film Chazellea w dużej mierze polega na rewelacyjnej oprawie technicznej, która imponuje swoim rozmachem. Oczywiście nie umniejszając roli fabuły oraz aktorów. Niemniej jednak to właśnie oprawa jest najbardziej klimatyczna. Przede wszystkim stoją za tym niezwykle długie i szerokie ujęcia oraz ciekawa i imponująca muzyka. To samo tyczy się rewelacyjnych scenografii, barwnych kostiumów i niezwykle kolorowej aury. Wszystko to ma wpływ na niezwykle pozytywny, lekki oraz nieco surrealistyczny klimat, którym szczyci się obraz. Oczywiście nie należy zapominać o fenomenalnie skomponowanych oraz zaśpiewanych piosenkach jak i niesamowitych układach tanecznych, które zapierają dech w piersiach. Najbardziej w pamięci zapisują się utwory "Another Day Of Sun" i "Someone In The Crowd" wykonane przez wspaniałą ekipę statystów.

"Kochajmy marzycieli" – głosi slogan na plakacie. Muszę przyznać, że istotnie coś w tym jest, że marzyciele to niezwykłe sylwetki, które zasługują na uwagę. Musimy jednak pamiętać, że wiele marzeń się nie spełnia dlatego tak trudno nam się poddać ich urokowi. A gdy już nasze marzenie się ziści musimy się go kurczowo trzymać i nie dać się niczemu rozproszyć, albowiem możemy nie otrzymać już takiej szansy. Spełnione marzenie wymaga całkowitego poświęcenia oraz ślepego podążania za nim, aby coś z niego wyciągnąć. A więc jak widzicie nie jest to taki łatwy proces. Najnowszy film Damiena Chazellea pt: "La La Land" zdaje się go idealnie obrazować. Ponadto oprócz szczęścia i pozytywnej energii zobaczymy w nim również smutek oraz przygnębienie. To także pewnego rodzaju przestroga przed pochopnym podejmowaniem trudnych decyzji, które mają tyle samo plusów jak i minusów. Albowiem wtedy tak naprawdę się okaże co dla nas jest naprawdę ważne. Choć "La La Land" może się wydawać niezwykle optymistycznym filmem, to niestety tak naprawdę jest on raczej całkiem smutny. Niemniej jednak zdecydowanie warto go zobaczyć, albowiem takiego filmu jeszcze nie widzieliście. Gorąco polecam.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.