Snippet

Młoda Sophia zostaje wydana za mąż za majętnego kupca. Choć nie odwzajemnia uczucia, gotowa jest spełnić jego pragnienia i dać mu potomstwo. Dumny Cornelius zamawia u znanego malarza portret, na którym chce zostać uwieczniony z ukochaną. Nie dostrzega, że między piękną Sophią i młodym artystą rodzi się uczucie. Wraz z rozkwitem miłości, na parę pada cień podejrzeń, a tajemnica zaczyna nieść ze sobą coraz większe ryzyko. Młodzi kochankowie obmyślają zwodniczy plan, który pozwoli im rozpocząć nowe życie.

gatunek: Melodramat
produkcja: USA, Wielka Brytania

reżyseria: Justin Chadwick
scenariusz: Tom Stoppard, Deborah Moggach
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: Danny Elfman
zdjęcia: Eigil Bryld
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 5,5/10















Nie powstrzymasz choroby


Widząc zwiastun "Tulipanowej gorączki" po raz pierwszy pamiętam, jak się nim niesłychanie zachwyciłem. To napięcie, te emocje, te kostiumy te scenografie, ta obsada! Rewelacja! Idąc tym tokiem myślenia, seans kinowy był wręcz obowiązkiem. Szkoda, że znowu tak bardzo dałem się nabrać...

Sofia to przepiękna sierota, którą poślubił bogaty, ale znacznie od niej starszy kupiec. Młoda kobieta nie jest szczęśliwa, ale robi dobrą minę do złej gry. Wszystko się zmienia, gdy do jej domu wkracza Jan, młody malarz, który ma za zadanie uchwycić jej piękno. Między tą dwójką bardzo szybko rozkwita gorący roman, który narusza dotychczasowy spokój Sofii. Angażując się, stąpa po cienkim gruncie, który wkrótce może się ugiąć pod jej ciężarem. A to wszystko dzieje się podczas "tulipanowej gorączki", która nawiedziła Amsterdam. Wyjściowy pomysł pod filmową opowieść prezentuje się naprawdę ciekawie. Płomienny romans na tle XVII wiecznego Amsterdamu to zdecydowanie rzecz, obok której nie przejdziemy obojętnie. Dodając do tego gwiazdorską obsadę, kreujemy produkcję, która już na samym starcie jest na wygranej pozycji. Niestety jak to często bywa, ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi... Maksyma ta idealnie opisuje film Justina Chadwicka, który dostał wszystkie niezbędne elementy, aby stworzyć Oscarowy film, ale poległ już na samym początku. Albowiem największą bolączką filmu jest jego fabuła. Strasznie to przykre, ale prawdziwe. Problemy pojawiają się już na etapie scenariusza, który ma duży problem z odpowiednim rozdzieleniem czasu pomiędzy postaci, a także istotne dla opowieści wydarzenia. Bardzo często się zdarza, że ukazywane sceny to tak zwane "zapchaj dziury", które, choć wiele zła nie wyrządzają opowieści, to jednak strasznie rozciągają jej akcję. Przez to fabuła, zamiast prezentować ciągłe i systematycznie wzrastające napięcie przypomina bardziej sinusoidę, która raz sczytuje, a innym razem porusza się po mieliznach. Skutkuje to brakiem płynności i lekkości, co przekłada się zaś na nasz obojętny odbiór produkcji. Wydarzenia ekranowe, choć z pozoru wydają się intrygujące, to niestety takie nie są. Pomimo ciągłego zamieszania na ekranie tylko połowa z tego, co widzimy, jest warte naszej. Twórcy produkcji posiadają niedobry nawyk do wprowadzania do opowieści mnóstwa wątków, aby na koniec nie rozwiązać połowy z nich. I choć są to z reguły wątki trzecio czy też czwarto planowe to i tak nie da się pozbyć zażenowania tym faktem. Lepiej było ich po prostu nie umieszczać wcale. Może zyskałby na tym pierwszoplanowy wątek, który naprawdę szału nie robi. Przez większość czasu ukazuje nam stereotypową sielankę, aby następnie wszystko to obrócić do góry nogami. Zdaje sobie sprawę, że tak działa większość produkcji, ale czemu po tym całym "przewrocie" opowieść traci sens? Nie wiem, czy to tylko ja mam takie odczucia, ale filmowa intryga według mnie jest mało intrygująca. Niby jakiś pomysł na pociągniecie fabuły jest, ale chyba bez wiary twórców, albowiem jest to po prostu strasznie puste. Pomijając już fakt, że zakończenie tej opowieści jest już do przewidzenia w połowie obrazu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że twórcy sami rzucają nam spoilerem prosto w twarz. Do tego całkiem świadomie. Ja nie wiem, zostawiliby przynajmniej, choć odrobinę tajemnicy na sam koniec, abyśmy mieli po co na tej sali kinowej zostać. No ale ich nie przegadasz. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że drugorzędny wątek Williama i Mary, od samego początku jest pierwszorzędny, albowiem jest dwa razy ciekawszy niż historia Sofii i Cornelissa. Z przykrością zawiadamiam, że pomysł, który fajnie wyglądał w scenariuszu, nie sprawdził się na ekranie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Podsumowując, film od strony fabularnej prezentuje się średnio. Dużo oferuje, ale jest nieciekawy. Ponadto strasznie wyboisty i mało porywający. Na dokładkę jeszcze gubi sens, będąc w połowie trwania i rzuca nam spoilerami prosto w twarz. Totalne rozczarowanie.

Aktorsko film wypada zdecydowanie lepiej, co w dużej mierze jest zasługą wybitnych aktorów. Tym razem scenariusz o dziwo zabłysną, albowiem, dość dokładnie starał się nakreślić naszych bohaterów. Sylwetki ekranowe są niejednoznaczne, dobrze rozbudowane i ciekawie poprowadzone, przez co poniekąd dźwigają opowieść na swych ramionach. Problem w tym, że te superlatywy nie tyczą się wszystkich postaci. Po raz kolejny polega postać Sofii, która jest strasznie płaska i mało intrygująca. Tak jakby twórcy nie mieli na nią pomysłu. Paradoksalnie Corneliss Waltza wypada dużo lepiej, albowiem twórcy dają mu możliwość nieco zerwać z konwencją typowego "złego typa" jakiego ostatnio w Hollywood często zdarzało mu się grać. Niestety jego postać jest dużo lepsza niż gra aktorska, albowiem aktor już od jakiegoś czasu ma problem z użyciem innego stylu grania niż ten świetnie przez niego wypracowany. Skutkuje to dobrym, ale kolejnym występem z tą samą manierą. Po raz kolejny świeci tu drugi i trzeci plan. Holliday Grainger świetnie prezentuje się w roli Marii tak samo, jak Jack O'Connel w roli Williama. Ich postacie od początku przykuwają naszą uwagę i okazują się również tymi najciekawszymi. Nie należy jednak zapomnieć o świetnej Judi Dench i genialnym Tomie Hollanderze. Cara Delevine i Zach Galifianakis w obsadzie to pomyłki, albowiem ich czas ekranowy to zwyczajna kpina. Z kolei Dane DeHaan to po prostu zły casting. Aktor kompletnie nie pasuje do roli kochanka, zresztą to widać po sposobie, w jaki go gra. Zero emocji.

Strona techniczna jest jedyną kategorią, która naprawdę może otrzymać Oscara. No bo jak tu się nie zachwycić taką wspaniałą scenografią, niesamowitymi kostiumami no i bardzo dobrą muzyką Dannyego Elfmana. Cud i miód dla oczu i uszu. Ponadto produkcja jest przepięknie nakręcona i posiada wyjątkowy klimat. Co ciekawe występuje w niej również dużo humoru. A może to po prostu mnie te sceny śmieszyły? Sam się czasami zastanawiałem czy to dramat, czy komedia była. Natomiast umiejscowienie akcji podczas "tulipanowej gorączki" to po prostu tani chwyt marketingowy. Marne tło dla marnej opowieści.

Najlepszy z całej opowieści okazuje się finał, który daje naszym bohaterom to, na co zasłużyli i pokazuje, że nie zawsze czyny zrobione z miłości są dobre. Okazuje się, że mogą też ranić, o czym wielu się przekona. Niestety zakończenie nie sprawi, że cały film będzie dobry i wart naszej uwagi. Przez większość czasu w kinie tak właściwie to się wylegiwałem na fotelu, niż skupiałem na obrazie, który i tak nie miał mi zbyt wiele do zaoferowania. Kolejna produkcja, w której twórcy odhaczyli wszystkie potrzebne składniki do osiągnięcia sukcesu, ale zapomnieli o najważniejszym, czyli fabule. Bywa.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Christian ma wszystko pod kontrolą. Jest atrakcyjnym mężczyzną o wielkim uroku osobistym. Niedawno się rozwiódł i lubi wdawać się w niezobowiązujące romanse, a młoda amerykańska dziennikarka może okazać się jego nowym trofeum. Na co dzień Christian jest dyrektorem prestiżowego muzeum sztuki nowoczesnej, co daje mu władzę i idealną pozycję społeczną. Do tego przykładnie opiekuje się córkami, jeździ kosztującą fortunę Teslą i wspomaga potrzebujących – zwłaszcza, jeśli nie wymaga to od niego zbyt dużego wysiłku. Jednak podczas przygotowań do premiery instalacji "The Square", z którą wiąże ogromne nadzieje, utrzymanie starannie pielęgnowanego wizerunku okaże się być dla niego nie lada wyzwaniem.

gatunek: Komedia
produkcja: Dania, Francja, Niemcy, Szwecja

reżyseria: Ruben Östlund
scenariusz: Ruben Östlund
czas: 2 godz. 22 min.
zdjęcia: Frederik Wenzel
rok produkcji: 2017
budżet: 5,5 miliona $

ocena: 7,3/10















Lek na wszystko


Wyobraźcie sobie krainę, w której pomimo dobroci wielu ludzi oraz ich ofiarności na świecie dalej istnieje zło, arogancja i ubóstwo. To chyba nie takie trudne, albowiem ziemia jest najlepszym przykładem, by zilustrować to, co wyżej napisałem. Nie ważne ile dobrego zrobimy ani jak bardzo pomożemy innym to i tak będzie to jedynie ziarenko piasku na pustyni. Całego świata nie zmienicie, nieważne jak byście mocno próbowali. A co jeśli istniałoby takie miejsce, w którym wszystkie bariery znikałyby? Miejsce, w którym każdy byłby równy i wszyscy pomagaliby sobie nawzajem w potrzebie? Utopia? Nie. To jest The Square.

Christian to dyrektor szanowanego muzeum, który przygotowuje się właśnie na otwarcie nowej wystawy. Będzie to wyjątkowy pokaz sztuki inspirowany prostotą, miłością i troską o innych. Ten nowatorski pomysł ma wstrząsnąć publiką i sprawić, że otworzy oczy na rzeczy, które zwykle pomija. Niestety Christian nie wie, że jego życie również zostanie wstrząśnięte w mniejszym lub większym stopniu przez organizowaną wystawę. Ruben Östlund, szwedzki reżyser, którego doskonale pamiętamy z "Turysty" powraca z całkiem nowym dziełem. Poprzednio twórca zastanawiał się nad postępowaniem jednostki, która w krytycznych sytuacjach myśli wyłącznie o sobie. Obrazie towarzyszyły dewiacje na temat ludzkiej psychiki oraz mierzenie się z konsekwencjami swoich wyborów. W "The Square" reżyser robi praktycznie to samo, tyle że wybiera całkiem inny temat oraz odmienną stylistykę. Motywem przewodnim całego obrazu jest Kwadrat (z ang. square), który według artysty ma symbolizować "bezpieczną przystań" dla każdej osoby, która jest w potrzebie. Podkreśla, że w kwadracie każdy jest równy i każdy sobie pomaga. Niczym wyimaginowany świat, który wielu z nas chciałoby ujrzeć. Nic więc dziwnego, że tytułowy kwadrat staje się soczystą satyrą nie tylko na głównego bohatera, ale także resztę społeczeństwa. Jak do tego dochodzi? Bardzo prosto. Reżyser po prostu rzuca naszego bohatera w wiele dwuznacznych i niecodziennych sytuacji, które nasza postać musi przezwyciężyć. Spektrum niedogodności, jakich uświadczy nasza sylwetka, można by porównać z codziennością, albo katastrofalną reakcją przyczynowo skutkową, którą na siebie mógł sprowadzić dosłownie każdy. Najdziwniejsze w tym wszystkim jednak jest to, jak dwuznaczna potrafi być ludzka intuicja. Albowiem wszystko rozchodzi się o to, co wypada zrobić w konkretnej sytuacji. Reżyser uwielbia element zaskoczenia oraz "szaleńczo niezręczne momenty", które w tłumie uchodzą za wynaturzenie. Jesteś sobą, gdy jesteś taki jak inni. Gdy zachowujesz się tak jak inni. Jednakże bycie innym od całej reszty jest już postrzegane jako rzecz nienaturalna. To samo tyczy się kryzysowych sytuacji, czy też wydarzeń nie do przewidzenia, które testują nasze obywatelskie postawy. Gdy ktoś będzie leżeć na środku chodnika, podejdziesz do niego i spytasz się, czy wszystko w porządku? Pewnie nie no bo skoro tak leży to pewnie lump. Zresztą tyle ludzi dookoła, a więc pewnie ktoś już się go pytał bądź wkrótce się zapyta, także nie ma problemu. Niestety już na tym etapie pojawia się prblem, jakim jest sama "dyskusja" z sobą samym w myślach na temat tego, czy komuś pomóc, czy nie. A co jeśli to profesor uniwersytetu, który po prostu zasłabł? Jemu to każdy by pomógł, gdyby miał tylko na czole napisane "Wykładam na Uniwersytecie Jagiellońskim". Wy też przecież chwielibyście otrzymać pomoc, będąc w jego sytuacji. Nieprawdaż? Jednakże idąc tym tropem, nie rozwikłamy zagadki "The Square" albowiem reżyser skutecznie komplikuje każdą sytuację i z robi z niej złożoną łamigłówkę. To zaś kieruje naszego bohatera na bardzo dziwne tory, które przybierają formę zemsty za jego niefortunne przypadki. Problem w tym, że na koniec i tak mu się za to wszystko dostaje. Östlund lubi szokować prostotą. W najnowszym filmie oprócz tego dodaje do tego szczyptę goryczy, a także niekończącą się liczbę beznadziejnych rozwiązań, które z każdym krokiem pogrążają naszą postać. Tutaj nic nie jest proste. Wszystko jest wręcz banalne, ale ukazane w taki sprytny sposób, aby uchodzić za niesłychanie skomplikowaną rzecz. Tak jak nasz biedny bohater, który w swojej niewinności, a zarazem zbyt wielkiej dobroduszności zderza się ze światem rzeczywistym, w sposób, jakiego nie mógł przewidzieć. A jeszcze nie tak dawno wszystko układało się rewelacyjnie. "The Square" to wyśmienita satyra na dzisiejsze społeczeństwo, które nie tylko nie toleruje inności, ale też pozostaje ignorantem wobec rzeczy tak prostych, że aż oczywistych. Choć ciężko nam to zrozumieć zapewne sami nie raz zachowaliśmy się podobnie. Czy był to okaz naszej złości, ignorancji, a może ulegliśmy emocjom i podczas ich uzewnętrzniania przekroczyliśmy pewną granicę? Tylko teraz pozostaje pytanie, która strona przysłowiowej "granicy" uchodzi obecnie za tę "normalną". Według Östlunda to właśnie ta, której przekraczać nie powinniśmy, albowiem zamykamy się na problemy ogółu, myśląc jedynie o sobie. Nie ma czegoś takiego jak jeden dobrze funkcjonujący organizm, albowiem najważniejsza jest jednostka, czyli my sami. Sprawy ogółu są na dalszym planie, albowiem każdy na pierwszym miejscu troszczy się o siebie. Nie zaprzeczajcie, albowiem to prawda. W takim razie co w tym złego? No właśnie nic! Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy pomyślawszy już o sobie, nie zostawiamy w naszej głowie miejsca dla innych. To boli najbardziej. Obraz pełen jest sytuacji, które perfekcyjnie obrazują taktykę obraną przez reżysera i obnażają przed nami wszystkie te mankamenty. Niestety nie wszystko jest takie piękne. Pod bardzo aktualną i trafną satyrą kryje się średnio ujmująca historia, która bardzo często ma problem ze skupieniem na sobie naszej uwagi. Potyczki głównego bohatera to tak naprawdę seria pojedynczych skeczy, które składają się z przyczyny, czynu i skutku dokonanej czynności. Szablon ten powtarzany jest w kółko aż do znudzenia. Jednakże zabieg ten nie byłby problemem, gdyby nie fakt, że pomiędzy tymi "skeczami" w obrazie prawie nic się nie dzieje. Akcja filmu drastycznie zwalnia, a reżyser często ukazuje sceny, które wiele do obrazu nie wnoszą. To prowadzi do całej masy niepotrzebnych wstawek, które wydłużają czas trwania aż do 2 godzin i 22 minut. To naprawdę spory metraż, który niestety często się dłuży i nuży. To zaś powoduje, że akcja obrazu jest nierówna, co zaś przekłada się na nasz odbiór produkcji. Wychodząc z kina, niestety poczujemy się niemiłosiernie zmęczeni, jakby przejechano nas kilkakrotnie walcem drogowym. Szkoda, albowiem produkcja oprócz tego jest godną polecenia przygodą, która bardzo trafnie podsumowuje dzisiejsze społeczeństwo.

Aktorsko film wypada rewelacyjnie, a to wszystko jest zasługą praktycznie jednego aktora. Claes Bang świeci w "The Square" niczym gwiazda Betlejemska i rewelacyjnie portretuje wszystkie wzloty i upadki swojego bohatera. Jego postać to świetnie napisana sylwetka, która co rusz musi się zmierzyć z kolejnymi kłodami, jakie reżyser rzuca mu pod nogi. Twórca nie tylko pokazuje dwoistość swojego bohatera, ale także stara się odpowiedzieć na pytanie, czemu to wszystko robi. W końcu nic nie dzieje się bez przyczyny. W obsadzie pojawiają się również Christopher Læssø i Terry Notary jako człowiek małpa. Niestety nie potrafię zrozumieć roli Elizabeth Moss i Dominica Westa w tej produkcji. Ich obecność na ekranie zdecydowanie odstaje od reszty aktorów. Choć są to dobrzy artyści, to jakoś nie mogę się pozbyć wrażenia, że zostali wepchani na siłę do obrazu. Oczywiście nie postacie. Aktorzy. Co prawda o rolę Moss można by się jeszcze kłócić, co nie zmienia faktu, że obeszłoby się bez niej. Natomiast pojawienie się Westa w produkcji to typowy chwyt marketingowy, albowiem rola to żadna. Może jest 7 minut na ekranie? Nie wiem, nie liczyłem, ale wszystko wygląda na to, że właśnie tak się stało z tą dwójką. Produkcja ponadto jest bardzo ładnie nakręcona, z ciekawym doborem utworów muzycznych oraz klimatycznymi scenografiami, które nadają obrazowi specyficzny klimat. Do tego dochodzi jeszcze trafnie wymierzona satyra w nasze społeczeństwo oraz humor, który raz wypada lepiej, a raz gorzej.


"The Square" to naprawdę dobre kino, które niestety poległo na zbyt długim metrażu i zbyt wielowątkowej fabule. Trzeba znać umiar, którego Östlundowi niestety zabrakło. Za bardzo skupił się na przekazaniu myśli przewodniej obrazu, aniżeli nad jego płynnością i większą przystępnością. Mogło być zdecydowanie lepiej. Szkoda.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Seria telewizyjna powstała na podstawie słynnego komiksu Stana Lee i Jacka Kirby’ego z 1965 roku. Epicka historia Blacka Bolta - enigmatycznego króla rodu Inhumans, który posiada tak potężny głos, że nawet jego szept może zniszczyć całe miasto. Gdy królewska rodzina Inhumans zostaje rozbita w wyniku wojskowego zamachu stanu, jej członkowie uciekają na Hawaje. Ich zaskakujące interakcje z naturą i ludzkością mogą ocalić nie tylko ich, ale i całą Ziemię…


oryginalny tytuł: Inhumans
twórca: Scott Buck
na podstawie: komiksów Marvela
gatunek: Akcja, Sci-Fi
kraj: USA
czas trwania odcinka: 45 min.
odcinków: 2
sezonów: 1 
muzyka: Sean Callery
zdjęcia: Jeff Jur
produkcja: abc
ocena: 8,5/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)















Wielkie nico


Rynek telewizyjny to nie tylko drugie życie produkcji kinowych, ale także prężnie rozwijający się świat produkcji zwanych serialami, które w ciągu ostatnich lat zaczęły zyskiwać znacznie wyższą rangę niż niejeden film. Mówi się, że seriale to czasami dużo lepsza alternatywa niż film kinowy. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Kilka produkcji już zdołało nam to udowodnić jak na przykład "Korona" od Netflixa. Niestety tak jak i film może być "wtopą" tak samo serialowi też może się to przytrafić. Tym razem zdaje się, że przydarzyło się to Marvelowi.

Nie zrozumcie mnie źle. Nic do Marvela nie mam. Netflix pokazał, że da się zrobić dobre seriale o superbohaterach. Albowiem nie liczy się tylko pomysł, ale także dostępne środki. Pech chciał, że serialowi "Inhumans" nie posiadają obydwu z tych cech. Nie chcę nikogo urazić, jednakże do było do przewidzenia. Lampka kontrolna powinna zapalić się, gdy na jaw wyszła informacja, że serial wyprodukuje stacja abc. Później jeszcze pojawił się ten zwiastun, który wyglądał niemal jak parodia jakiegoś filmu o superbohaterach. Nie powstrzymało mnie to jednak przed wybraniem się do Imaxa na to "coś". Było warto? Nie. Postanowiłem, że nie będę owijał w bawełnę i wyłożę wszystkie karty na stół. Zaczyna się efektownie od sceny w slow motion podczas deszczu. Jest dużo slow motion i jest jeszcze slow motion. W sumie o to chyba chodziło. Pokazać, że slow motion jest super fajne i dzięki temu serial też taki będzie. Niestety to tak nie działa. Później przenosimy się na Księżyc, gdzie ukrywają się "super ludzie". To, co twórców interesuje najbardziej to przedstawienie nam wszystkich i wszystkiego naraz. Jest niespecjalnie ciekawie. Po prostu przeciętnie. Dopiero po pewnym czasie zawiązuje się jakaś akcja, która koniec końców doprowadza do głównego wątku produkcji. Niestety dzieje się to strasznie wolno, przez co serialowi brak napięcia i intrygi. Wszystko jest rozegrane na bardzo chłodnych nutach, przez co ogląda się to niemal jak sterylny produkt. Ciężko czasami jest się zaczepić fabuły, albowiem nie prezentuje nam nic godnego uwagi. Często próbuje się ratować retrospekcjami, których zadaniem jest wypełnić luki fabularne. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie przedstawiono nam tego w taki sztywny sposób. Wydarzenia ekranowe bardzo często wyglądają nienaturalnie czy wręcz karykaturalnie co może wywołać u nas nic innego jak śmiech, a to chyba ostatnia rzecz, jaka powinna nam przy tego typu produkcjach towarzyszyć. Tak właściwie to sam za bardzo nie wiem, o czym mógłbym jeszcze napisać. W zaprezentowanym fragmencie naprawdę mało się działo. Choć seans trwał około półtorej godziny, to niestety nie zafundował nam nic innego oprócz posmaku nijakości. Fabuła zdaje się strasznie przewidywalna i niezbyt porywająca, aczkolwiek mogę się mylić. Niestety po tej dwu odcinkowej zapowiedzi jestem raczej negatywnie nastawiony na dalszą przygodę z serialem. Śmierdzi mi tandetą i prostotą, która bije już od pierwszych kadrów. Była intencja opowiedzenia ciekawej historii w wielki sposób, ale wyszły mizerne wypociny. Najprawdopodobniej wyjdzie z tego niezła telenowela, która niestety zostanie zdjęta po pierwszym sezonie. Czemu tak uważam? Ponieważ bazując na specjalnym pokazie przedpremierowym, podejrzewam, że serial nie będzie w stanie zaoferować nam nic innego oprócz utartych do bólu schematów, tanich zagrań fabularnych oraz ogrania poważnych problemów w banalny i karygodny sposób. Oczywiście mogę się mylić i wtedy zwrócę twórcom honory przy recenzowaniu całego sezonu. Na razie jednak czarno to widzę.

Od strony aktorskiej serial również prezentuje się słabo. Tak naprawdę nikt tutaj nie wysuwa się na pierwszy plan ani nie stara się wypaść realistycznie. Zawodzi scenariusz, który bardzo powierzchownie nakreśla naszych bohaterów. Niestety wina leży także po stronie aktorów, którzy w ogóle nie przykładają się do grania. Tak po prostu są na planie. Można by wręcz uznać, że są tam przez przypadek. ich bohaterowie zaś są nam tak obojętni, że w sumie moglibyśmy odlądać serial bez nich. Wyszłoby na to samo. Takim oto sposobem w obsadzie znaleźli się: Anson Mount jako Black Bolt, Serinda Swan jako Medusa (która po charakteryzacji wygląda jak gwiazda filmu porno), Ivan Rehon jako Maximus, Isabelle Cornish jako Crystal, Ken Leung jako Karnak, Eme Ikwuakor jako Gorgon i Sonya Balmores jako Auran.

Strona techniczna produkcji również nie zachwyca. Prawdę mówiąc, to poniekąd przeraża. Efekty specjalne są po prostu złe i to widać szczególnie na dużym ekranie, jakim jest Imax. Tyczy się to zarówno postaci (okropne CGI włosów Meduzy i prawdziwy, sztuczny pies), a także reszty jak kadry miasta na Księżycu czy innych scenografii. Wszystko to wygląda po prostu sztucznie i to widać gołym okiem, przez co serial wręcz odstrasza. Nie wspominając już o tragicznej sekwencji otwierającej, a także o humorze który nie śmieszy. Jedynie muzyka Seana Calleryego nie zawodzi i bardzo dobrze się prezentuje na tle tak marnych obrazków.

Choć zaprezentowano nam dopiero dwa pierwsze odcinki, wyłącznie w kinach typu Imax to niestety ja już jestem na NIE. Pierwsze wrażenie jest niesamowicie ważne, albowiem wielu widzów tak przekonuje się do serialu. Poprzez ciekawy wstęp, który daje nadzieję na dobrą rozrywkę przez kilka tygodni. Niestety "Inhumans" jak na razie nie mają nam nic do zaoferowania. Jedyne co nam oferują to mało ciekawą i strasznie sztywną fabułę, nieciekawych bohaterów, na którym nam w ogóle nie zależy, złe aktorstwo oraz tragiczne wykończenie (oprócz muzyki). To chyba wszystkie możliwe elementy, aby zniechęcić kogoś do obejrzenia tego serialu. Być może dalej będzie nieco lepiej, ale szczerze w to wątpię.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Młoda, wrażliwa Chloé zakochuje się w Paulu, swoim terapeucie. Kobieta nie ma przed nim tajemnic, a z czasem zafascynowany nią mężczyzna również całkowicie się odsłania, przekraczając granice swojej profesji. Kilka miesięcy później, gdy mieszkają już razem, Chloé zaczyna podejrzewać, że jej kochanek coś przed nią zataja. Poznając kolejne fantazje erotyczne Paula, zaczyna odkrywać coraz mroczniejsze wymiary zarówno jego, jak i swojej seksualności.

gatunek: Thriller
produkcja: Francja, Belgia

reżyseria: François Ozon
scenariusz: François Ozon
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Philippe Rombi
zdjęcia: Manuel Dacosse
rok produkcji: 2017
budżet: 8,3 milionów $

ocena: 8,5/10















Na dwa fronty


Każda zabawa jest fajna, dopóki nie musi się skończyć. Będąc kiedyś dziećmi, nie sposób się z tym nie zgodzić. Niestety nie zawsze zabawa może nam odpowiadać bądź też nie zawsze będziemy mieli na nią ochotę. No i jeszcze te zasady, które obowiązują wszystkich uczestników. Wyznaczają granice, a zaś z innej strony ograniczają wyobraźnię i pomysłowość. A co jeśli zrezygnujemy z zasad? Zastanawialiście się czasem nad taką ewentualnością? Jeśli nie to François Ozon również wam nie pomoże. Może was jedynie nakierować na właściwą ścieżkę swoim "Podwójnym kochankiem".

Kiedy Chloé poznaje Paula, jeszcze nie wie, że się w nim zakocha. Jednakże z czasem ich więź przybiera na sile, aż w końcu postanawiają zamieszkać ze sobą. Jednakże pewien incydent rzuca nieco nowe światło na jej drugą połówkę, o której nigdy nie miała pojęcia. Postanawia zagłębić się w tę tajemnicę, aby wszystko zrozumieć, lub też zrozumieć samą siebie. Ozon ma to do siebie, że uwielbia mieszać ze sobą różne gatunki, stylistyki, a także odmienne sposoby narracji. Już wielokrotnie nam to udowadniał, prezentując kolejne film spod swego nazwiska. Z "Podwójnym kochankiem" nie jest bynajmniej inaczej. To ta sama mieszanka jak w przypadku poprzednich obrazów z dorobku reżysera. Jednakże czy warto dołączyć do naszych bohaterów i stworzyć z nimi "miłosny trójkąt"? Jak to z reguły bywa, reżyser zaczyna opowieść bardzo spokojnie. Skupia się na pojedynczych scenach, odpowiednio je eksponuje i próbuje zaciekawić nas brakiem jakiejkolwiek akcji. Wychodzi mu to rewelacyjnie, czego przykładem jest sam wstęp do omawianego dziś obrazu. Reżyser nie śpieszy się i powoli odkrywa przed nami najistotniejsze do naszej wiadomości karty. Oczywiście celowo większość odkłada na później, aby w odpowiednim momencie mógł nami nieźle wstrząsnąć, ale zanim do tego dojdzie, eksploruje prostotę, jaką może być rozmowa. Ukazuje nam główną bohaterkę, która mówi do swojego terapeuty (Paula) o jej dotychczasowym życiu. Ta wyciszona i z pozoru nieistotna część okazuje się niesamowicie pochłaniająca i ujmującą sekwencją, która dostarcza nam niesamowitej wiedzy na temat naszej postaci. Twórca eksploruje ją jak może i wiele nam wyjawia, z tym że nie sposób przewidzieć, co z tego wszystkiego okaże się kluczowe do zrozumienia opowieści. Dopiero z czasem zdobywamy tę wiedzę i powoli próbujemy odgadnąć motywy działania naszej bohaterki. Później zwykle bywa mamy element zwrotny w opowieści, który wywraca ją do góry nogami. Tak też się dzieje. Fabuła nagle zmienia swoje priorytety, szybuje na całkiem nieznane wody i stara się zrozumieć całe spektrum zaistniałej sytuacji. Z pomocą przychodzimy my, zafascynowani pierwszoplanową intrygą i pragnący odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Ozon nawet niespecjalnie stara się nas niczym zaintrygować. Opowieść sama w sobie jest na tyle frapująca, że w momencie jest nas w stanie zahipnotyzować. Ma w sobie niespotykany magnetyzm, który nie pozwala nam oderwać od niej wzroku, aż do napisów końcowych. Podążając ślepo za naszą bohaterką, nie jeden raz złapiemy się w sidła reżysera, który umiejętnie żongluje wydarzeniami z wykreowanego przez siebie świata. Mami nas niesamowitymi kadrami, stylowymi wnętrzami, a także zdarzeniami ekranowymi, które niekiedy pomimo swojej niedorzeczności niesamowicie nas intrygują. Reżyser wszystko ukazuje nam z niebywałą powagą i zdecydowaniem, nie pozwalając sobie nawet na cień fałszu, który mógłby zgubić go w tej zagmatwanej narracji. "Kamienna twarz" reżysera w tym przypadku nie jest pychą odnoszącą się do tworzonego przez artystę arcydzieła, a raczej formą nieszablonowej narracji, która polega na 100% zaufaniu ze strony twórcy. W innym wypadku widz dostrzeże moment zawahania i straci zaufanie zarówno do twórcy, jak i samego filmu. Dlatego Ozon często brnie w skomplikowane i trudne do wyjaśnienia struktury, które porażają nas swoją odrealnioną manierą. Szokują, czasem gorszącą lub też wyzywają. Na sam koniec jednak gwarantuje soczysty finał, który wszystko rekompensuje. Tak jest i w tym przypadku. Dzięki niezwykłemu darowi przekonywania reżyser jest w stanie kupić nas dosłownie wszystkim, a na sam koniec jeszcze wszystko trzy razy zmienić i ponownie zaszokować, choć wydawać by się mogło, że opowieść nie ma nam nic więcej do zaoferowania. Fabuła, choć z pozoru prosta z czasem robi się coraz bardziej zagmatwana i miesza nie tylko wątki, ale także świat rzeczywisty z domysłami bohaterów. Opowieść generuje w ten sposób niespokojną i napiętą atmosferę, która sięga nam aż do kości i sprawia, że nie możemy się pozbyć niepokojącego wrażania paralelizmu każdej z narracji, a zarazem ich dwuznaczności. Gdzie kryje się odpowiedź? W szaleństwie.

Od strony aktorskiej "Podwójny kochanek" ponownie zachwyca nas rewelacyjnie wykreowanymi bohaterami, a także perfekcyjnym aktorstwem. Postacie zostały stworzone na bazie zasady "ograniczonego zaufania", która objawia się w ostrożnej ufności wobec innych sylwetek. Albowiem z jednej strony sobie bezgranicznie ufają, a zaś przyglądając się im z innego kąta, dostrzegamy, że mają co do wiarygodności drugiej osoby pewne zastrzeżenia. Zasada ta działa też w odwrotną stronę i nie pozwala nam (widzom) w pełni ufać ukazanym bohaterom. Cały ten zabieg polega na wywołaniu w nas, ale także w bohaterach jak największej ilości wątpliwości, abyśmy nie byli niczego pewni. W rolach głównym mamy genialną Marinę Vacth jako nieco wycofaną, zaskakująco nieszablonową i przypominającą anorektyczkę Chloé, a także fenomenalnego Jérémiego Reniera, w rewelacyjnej podwójnej roli.

Wykończenie produkcji również zaskakuje. Przede wszystkim na pierwszy plan wysuwają się genialne zdjęcia, fenomenalny montaż (który niekiedy zakrawa o szaleństwo), niezwykle klimatyczna i nieustannie budująca napięcie muzyka, a także wyjątkowy klimat obrazu. Trochę z pogranicza thrillera, dramatu, filmu psychologicznego, a także kina w stylu noir. Nie wolno zapomnieć także o wszechobecnych scenach seksu, które dodają obrazowi pikanterii, a także pozwalają nam zgłębić ludzką ciekawość oraz nasze ukryte pragnienia. Wszystko zastało przedstawione z odpowiednią dozą "smaku" także nie obawiajcie się, że zobaczycie kolejną "Nimfomankę" czy "Love". Sceny te jak każda inna rzecz w obrazie zostały użyte przez reżysera do wykreowania świetnej narracji, która do swojego przekazu korzysta z różnych dostępnych form.

"Podwójny kochanek" to rewelacyjna gra od Françoisa Ozona, który dobrze wie jak poprawie rozegrać każdą z kart pomimo tego, że nie zawsze mogą one być dla nas przekonujące bądź wiarygodne. Jednakże czyż nie o to w graniu chodzi? O nieustanne zwodzenie przeciwnika w taki sposób, aby uwierzył, w to, co chcielibyśmy, żeby wierzył? O manipulowanie jego osądami, aby na sam koniec oszukać wszystkich przeciwników i wygrać? Jednakże, aby do tego mogło dojść, musicie porzucić wyznaczone reguły. Bo jak nie ma już ustalonych zasad to wtedy gra się według swoich.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Mitch Rapp stracił ukochaną w ataku terrorystycznym. Od tej chwili jego jedynym celem jest zemsta. Oficer szkoleniowy CIA Stan Hurley wie, że taki człowiek to dla agencji skarb. Szczególnie jeśli uda się go wzbogacić o pewien szczególny zestaw umiejętności, który uczyni go maszyną do zadań specjalnych. Hurley potrafi tego dokonać. Zanim szkolenie dobiegnie końca Mitch będzie miał okazję wykazać się w akcji. Według danych wywiadu grupa terro­rystów planuje atak z użyciem ładunku atomowego. Wiele wskazuje na to, że jednym z nich jest dawny uczeń Hurleya. Kogoś takiego może wytropić i zneutralizować tylko ktoś taki jak Mitch Rapp.

gatunek: Thriller, Akcja
produkcja: USA

reżyseria: Michael Cuesta
scenariusz: Marshall Herskovitz, Edward Zwick, Stephen Schiff, Michael Finch
czas: 1 godz. 51 min.
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Enrique Chediak
rok produkcji: 2017
budżet: 33 milionów $

ocena: 7,0 z serduszkiem (dałbym emotkę, ale nie wiem jak się na klawiaturze daje)/10














Męskie kino


Filmy można podzielić na wiele różnych kategorii, w zależności od własnego widzimisię. Dlatego dzisiaj pod lupę weźmiemy sobie filmy, które zbyt wiele obiecują, a za mało dają oraz te, które nic nie obiecują, a mogą nam sporo zaoferować. Nie pierwszy raz przecież łapiemy się na "fajny" zwiastun, którego równowartość z filmem jest zerowa, albo przez przypadek widzimy obraz, którego celowo byśmy nie wybrali. Tak właśnie stało się w moim przypadku z "American Assassin", na którego wybrałem się, bo byłem już tak zmęczony siedzeniem w domu. Warto było się ruszyć.

Mich właśnie się zaręczył, lecz jego szczęście nie trwa długo. Chwilę później terroryści napadają na plażę, na której przebywa nasz bohater i zabijają mu narzeczoną. On jednak pragnie zemsty i zrobi wszystko, aby zabić sprawców. Podgląda go również CIA, które lubi takich typków jak on. Czyli jakich? Nieważne. Koniec końców nasz bohater dostaje się na super obóz przetrwania CIA i tam zrobią z niego agenta, aby ocalić świat przed zbuntowanym agentem.... uffff jeszcze chwila, który ukradł pluton i chce go sprzedać do produkcji bomby. Wszystko w jednym i nic w niczym. Czyżby? Dyskusja na temat słuszności powstania tegoż filmu już zawrzała w sieci i zdania są podzielone, z tym, że większości się nie podobał. No cóż, ja czegoś takiego z seansu nie pamiętam, ale już teraz wiem dlaczego. Wszystko zależy od odpowiedniego podejścia. Jakby nie patrzeć od niego może wiele zależeć. W tym przypadku zależny sporo ano, bo sens oglądania tego "arcydzieła". Czemu cudzysłów? To przecież nie jest żaden ukryty sarkazm!? Muszę zwolnić osobę od lokowania sarkastycznych wstawek w moich tekstach, bo jak na mój gust przegina. Wracając jednak do obrazu, należy zaznaczyć, że to film z jajem dla osób, które ja mają i nie boja się tego przyznać. Innymi słowy, udajemy głupich. Wiem, że popadamy teraz w niechciane i szeroko nielubiane stereotypy, ale czasem po prostu tak bywa. Sorry, taki mamy klimat. Szufladkowanie nigdy nie jest dobre no, chyba że się oddziela dobro od zła, albo słaby szajs od dobrego towaru... bez komentarza. Idąc dalej tym tropem, wpadamy do kategorii, które mają za zadanie grupować rzeczy, których lepiej unikać, abo wręcz przeciwnie, których się lepiej nie ustrzegać. Oczywiście wszystko zależy, jaką mamy wrodzoną skłonność ulegania wyżej wymienionym etykietom. Nasze diaboliczne skłonności nie są przecież dla nas żadną tajemnicą, no, chyba że udajemy świętych, to w takim razie polecam lekarza (numer telefonu na końcu recenzji). To zaś sprowadza nas do rozmyśleń na temat podjętej przez nas decyzji. Rozpamiętywanie uznawane jest przez niektórych za personifikację niezłej zdziry, która żeruje na naszym niezdecydowaniu i żałowaniu za postanowione decyzje. Oczywiście w większości przypadków ma racje, bo taka już jest, niemniej jednak w zawartej z nią umowie (na samym dole, cienkim druczkiem) da się dostrzec kilka ustępstw, które stanowią wyjątek od reguły. Jedna z nich pozwala w spontanicznych decyzjach wystrzec się samoobronnego mechanizmu zachowawczego eliminującego potencjalne zagrożenia na rzecz czystej, spontanicznej, niezobowiązującej, niezamierzonej, ale pożądanej zabawy, która kusi bardziej niż piekło. Żałujcie za grzechy – później będą mówić. Problem w tym, że robiąc źle, nie czując tego samego, nie jesteś w stanie niczego żałować. Po raz kolejny takim rozumowaniem naginamy świat rzeczywisty i cechujące go prawa, ale czemu nie skoro twórcy filmowi robią to cały czas? Twórcy "American Assasina" są w tym tak dobrzy, że Oskary to dla nich wyznacznik cebulowej żenady, albowiem nie tolerują poprawności, jakimi rządzą się nagrody. Zresztą kto by chciał perfekcyjnie wymodelowaną i pozłacaną (jak ne ze złota to ne chcem) statuetkę, której wartość jet równowarta do jest poziomu twardości. A więc według skali Mosha wymięka nawet z gipsem, nie mówiąc już o wytrzymałości ludzkich zębów. Takim oto sposobem natrafiamy na pozornie nieskomplikowaną fabułę, która przeradza się w istny labirynt, w którym zła ścieżka prowadzi bohaterów na śmierć (Dylan O'Brien umiera na koniec). Żartowałem. A może nie? Tak czy siak, kuriozalność nie jest żadnym wyznacznikiem jakości, albowiem wszystko można zatuszować ciekawymi bohaterami i ich niesłychanie rozbudowanymi portretami psychologicznymi. Bo wszystko, co wiemy to kłamstwo obrócone w żart, którego i tak połowa społeczeństwa nie rozumie i śmieje się nie wiadomo z czego. Biedni, jeszcze przepukliny dostaną. Co jak co, ale fenomenalnie poprowadzona opowieść leczy każde rany, przenosi góry, a resztę se sami dopowiecie. Cokolwiek by to nie było, aby samych siebie uszczęśliwić. Bo widzicie, miszmasz to nie jest bynajmniej chaos w opowieści, ale to nowomodny nurt artystyczny, który polega na poddaniu opowieści niezliczonej ilości rozwiązań fabularnych, które doprowadzają do takiego zamierzania, że wychodzi z tego kontrolowane zamieszanie, które reżyser od początku zaplanował. Ba, to było nawet wyryte na odwrotnej stronie Dekalogu (inni o tym nie wiedzą, bo nie chciało im się sprawdzać). Ja widziałem. Odjazd. To się właśnie nazywa Chaos kontrolowany i nie, nie jest to bynajmniej żadne pojęcie z greckiej mitologii. Ot co, znaleźli się fałszywi wyznawcy. Co nie zmienia faktu, że idea narodziła się właśnie na podstawie greckich mitów. Nieszczęśliwe zapożyczenie. Niby plagiat, ale jak osądzić kogoś z przeszłości? P.S. Tardis nie jest rozwiązaniem. Doctor Who nie istnieje naprawdę. True story. Wiem, bo widziałem. Ludzie, gubimy wątek. Wracając na właściwe tory, należy wspomnieć, że wszystko ma swój cel i nic nie dzieje się bez przypadku. Takim oto sposobem akcja obrazu jest zatrważająco szybka, niesamowicie pochłaniająca, zabójczo zabójcza, zbyt często rozbrajająca nas kontrolowanym chaosem oraz kompletnie przemyślanym, wcale nie randomowym procesem eliminacji prawie wszystkich bohaterów. Wspominałem, że Dylan O'Brien umiera? Wszystko to natomiast zaserwowane w lekkiej, niesamowicie przejrzystej, ujmującej i klimatycznej formie pozwala nam doznać prawdziwego kina akcji (i to jest akurat najprawdziwsza prawda).

Aktorskie uniesienia zapewniają nam dziarscy amerykanie, którzy odgrywają dzielnych amerykanów walczących o pokój na świecie. Normanie Miss/Mister Universe. Muskuły pręży Dylan O'Obrien (pozdrowienia dla nastolatek, które na seans przyszły tylko dla niego), Taylor Kitsch (tylko raz, a więc się nie liczy), a także Scott Adkins, któremu zbyt szybko minęło te 5 minut sławy, bo go zabili. Nie ma tego złego, na szczęście jest Micheal Keaton, który "zawsze da radę". Ze wszystkim i ze wszystkimi. Da się? Oprócz nich w obsadzie znajduje się jeszcze kilka lasek, ale kto by na nie tracił czas. To tylko tło dla kina prawdziwych mężczyzn.

Największym minusem dla mnie jest brak obecności Michaela Baya jako producenta wykonawczego, albowiem mógłby on wycisnąć z filmu jeszcze więcej wybuchów. Niby źle nie jest, ale im więcej CGI to przecież mniej oczy bolą. Sypnąłby też, jakim tam groszem, ażeby wzbogacić nieco budżet. I w ogóle. Trzeba jednak przyznać, że zdjęcia im się udały tak jak i muzyka Stefka Price'a (To akurat prawda. Wiem, że już to pisałem, ale to naprawdę jest prawda. To, nie tamto wcześniejsze).

Długo by się tu zastanawiać, nad decyzją szlachty odnoście tego, co nas godne, a co nie. Prawda jest jednak taka, że nie ważne co mówią i tak zobaczysz. Szlak, nie to powiedzenie. Gdzie mówią nie, dajesz tak? Inaczej. Z dwojgo złego lepij nigdzie. Bingo. Kategorie, jak i etykiety to fajne są nalepki, ale by naklejeczki tej nie dostać, nie należy po nią (o)stać. Jak chcecie z rymem, to zostawiam (o) w domyśle. Reasumując, film nie jest arcydziełem, ale bardzo fajnie mi się go oglądało i w sumie to mi się podobał. Nie wiem czemu, ale czy zawsze musi być jakieś wytłumaczenie? To przez ten klimat.

Numer o którym wspomniałem: 997

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.