Snippet

Film opowiada o wojownikach Sojuszu Rebeliantów, którzy po utworzeniu Imperium Galaktycznego wyruszają na desperacką misję wykradzenia planów Gwiazdy Śmierci, zanim zostanie ona wykorzystana przez zwolenników Imperatora Palpatine’a.

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Gareth Edwards
scenariusz: Chris Weitz, tony Gilroy
czas: 2 godz. 13 min.
muzyka: Michael Giacchino
zdjęcia: Greig Fraser
rok produkcji: 2016
budżet: 200 milionów $
ocena: 8,0/10










 
Ocalić nadzieję

Kiedy Disney poinformował nas o reaktywacji najsłynniejszej sagi science-fiction świat dosłownie oszalał. W końcu mówimy o "Gwiezdnych wojnach" czyli serii na której wielu z nas się wychowało. Czy to na starej bądź nowej trylogii. To co nas w nich ujmuje to ciekawie wykreowany świat, humor, postacie oraz niezastąpiony klimat. A zeszłoroczna premiera "Przebudzenia mocy" udowodniła tylko niesamowitą popularność sagi. Jednakże to nie koniec, albowiem wraz z nową trylogią obiecano nam kilka spin-offów z uniwersum "Gwiezdnych wojen". Pierwszy z nich zawitał właśnie na ekrany naszych kin. Jednakże czy zasługuje on na przynależność do serii?

Jyn Erso to młoda kobieta, która wiele w swoim życiu przeszła. Jednakże najważniejszy rozdział jeszcze przed nią. Dzięki pomocy rebeliantów udaje jej się zbiec z iperialnego obozu pracy, ale jak szybko wychodzi na jaw Rebelia chce od niej czegoś w zamian. Pragnie odbić ojca Jyn, który odpowiada za budowę Gwiazdy Śmierci. Wraz pomocą nasza bohaterka wyrusza by odzyskać ojca i powstrzymać Imperium przed dominacją w galaktyce. Jak powszechnie wiadomo ich misja się powidła. Inaczej nie mielibyśmy "Nowej nadziei", a tym bardziej "Przebudzenia mocy". Albowiem to właśnie rebelianci odpowiadali za przekazanie księżniczce Lei planów broni masowego rażenia. I tu pojawia się pytanie czy "Łotr 1" był nam potrzebny? Nie ukrywajmy, że produkcja filmów z serii "Gwiezdnych wojen" to niezwykle opłacalne przedsięwzięcie. Pokazała to premiera "Przebudzenia mocy" co tylko utwierdziło studio Disneya, że jak najbardziej opłaca się im tworzyć kolejne obrazy z serii. Takim oto sposobem zostaniemy zasypani coraz to nowszymi historiami z uniwersum co spowoduje, że cała to szopka wyjdzie nam uszami. No chyba, że twórcy zdołają ugryźć produkcje od całkiem innej strony. Tak jak to zrobił Gareth Edwards.

Pamiętacie premierę "Przebudzenia mocy"? Słynną sentencję na początku filmu, pompatyczną muzykę Johna Williamsa i napisy szybujące po ekranie? Jedna wielka nostalgia. No i jeszcze fabuła do złudzenia przypominająca tą z "Nowej nadziei". W przypadku "Łotra 1" tego nie doświadczymy co widać już po samym wstępie, którym reżyser podkreśla, że ta historia jest całkiem innego kalibru. I rzeczywiście tak jest. Zapomnijcie o mieczach świetlnych, rycerzach Jedi, a nawet mocy. To nie ten rodzaj opowieści. Fabuła opowiada o rebeliantach. To ich dziedzictwo. Twórcy wyraźnie to podkreślają każdą kolejną sceną i nie pozwalają nam o tym zapomnieć ani na chwilę. Albowiem ich obraz ukazuje nam prawdziwe oblicze wojny galaktycznej. Jest zaskakująco realistyczny, niesłychanie brutalny oraz pełen niespodziewanych zwrotów akcji. Ukazuje nam bitwy z całkiem nowej perspektywy. Rebeliantów, którzy walczą na ziemi. Nie w powietrzu, ani w kosmosie. Twórcy bardzo dosadnie to podkreślają skupiając się właśnie na tych konkretnych potyczkach. Ewidentnie zresztą widać, że reżyser znacznie lepiej radzi sobie z ukazaniem przyziemnych konfrontacji niż tych umieszczonych w przestrzeni kosmicznej. Da się w nich wyczuć napięcie, gęstniejącą atmosferę, a także emocje jakie towarzyszą tym wydarzeniom. Te z pozoru większe i bardziej widowiskowe nie dostarczają nam takiej samej satysfakcji. Najlepszym potwierdzeniem tego jest akcja na plaży, której towarzyszy szturm w kosmosie. Ostatecznie rzecz biorąc każda potyczka w "Łotrze 1" to rewelacyjnie skonstruowana oraz nakręcona scena akcji, która potrafi zrobić na nas niesamowite wrażenie. Niektóre po prostu prezentują się znacznie lepiej od innych. Jednakże wszystkie przepełnione są szalonymi operacjami, zwariowanymi i często improwizowanymi potyczkami, a także całą masą strzelanin oraz wybuchów, które jeszcze bardziej przybliżają nas do tego bardziej "namacalnego" obrazu wojny. Twórcy starają się nam przekazać wszystko w jak najbardziej przystępny, realistyczny i ludzki sposób. Niestety już na samym początku zaliczają niezłą wtopę. We wstępie szło im całkiem nieźle. Jednakże później z fabułą dzieje się coś niedobrego. Wkrada się do niej chaos, który potrafi nas nieźle zdezorientować. Akcja szaleńczo skacze z kwiatka na kwiatek i nie jest w stanie skupić się ani na chwilę na jednym konkretnym wątku. Kolejne sceny ukazują się przed naszymi oczami, a my nadal czujemy się zagubieni i nie mamy pojęcia co się dzieje. Twórcy wyraźnie chcieli wspomnieć nam o każdym nawet najdrobniejszym aspekcie fabuły, aby nie pozostawić nawet najmniejszych niedomówień, ale niestety chcieli zbyt dużo rzeczy przedstawić w tak krótkim czasie. Całe to zamieszanie sprawia, że początek obrazu jest bardzo zagmatwany, nierówny i niezrozumiały. Wiem, że intencje były dobre, ale wyszło jak zawsze. Na szczęście później sytuacja znacznie się poprawia. Fabuła w końcu zostaje sprowadzona na odpowiednie tory i daje się się prowadzić bez większych przeszkód. Przygody naszych bohaterów to niesamowicie wciągająca mieszanka strzelanin, gonitw, wybuchów, a także walki wręcz, które idealnie wpisują się w konwencję obrazu, która to z kolei osadzona jest bardziej przy ziemi, aniżeli w kosmosie. Czemu tak często o tym wspominam? Albowiem jest to klucz do zrozumienia natury obrazu Edwardsa. Im szybciej się z tym oswoimy tym lepiej na tym wyjdziemy. Jak już wspominałem to być może jest ten sam świat, ale zdecydowania inna rzeczywistość bohaterów. To czyni obraz wyjątkowym spośród całej serii. Wręcz jedynym w swoim rodzaju, albowiem zdecydowanie odbiega on od fantastycznej aury serii. Tym razem mamy bardzo mało "Gwiezdnych wojen" w "Gwiezdnych wojnach". Co ciekawe jest to największa zaleta tej produkcji.

Prod względem nakreślenia postaci produkcja wypada całkiem dobrze. Bohaterów widowiska cechuje niezłomność, hart ducha oraz nadzieja na lepsze jutro. Nie boją się podejmować trudnych decyzji, ani niebezpiecznych czy wręcz niewykonalnych operacji. Albowiem są oni na tyle zdeterminowani, że są w stanie  zaryzykować wszystko nawet jeśli istnieje najmniejsza szansa na sukces. To szalenie odważne oraz nieszablonowe sylwetki, które niejeden raz wykażą się sprytem bądź męstwem. Tak jak główna bohaterka Jyn Erso, w którą wcieliła się świetna Felicity Jones. Na pierwszym planie zobaczymy również: Diego Lunę jako Cassiana Andora, Donnie Yena jako Chirrut Îmwea, Wen-Janga jako Baze Malbusa, a także usłyszymy głos Alana Tudyka wydobywający się z robota K-2SO. W filmie duży udział mają również Ben Mendelson jako Orson Krennic, Riz Ahmed jako Bodhi Rook oraz Alistair Petrie jako Generał Draven. Oczywiście podczas oglądania seansu natkniemy się również na Madsa Mikkelsena czy Foresta Whitakera jednakże ich postacie posiadają niewielki udział w fabule obrazu. Obsada natomiast spisała się bardzo dobrze.

Od strony technicznej "Łotr 1" zachwyca. Największe wrażenie robią przede wszystkim zdjęcia Grega Fraisera, który potrafi uchwycić rebelię z ziemskiej jak i kosmicznej perspektywy. W obydwu tych przypadkach mamy do czynienia z niezwykle płynnymi, lekkimi, ale także bardzo dynamicznymi ujęciami. Muzyka Michaela Giacchino nie zachwyca, ale całkiem nieźle pobrzmiewa w tle. Na uwagę zasługuje również genialna scenografia oraz charakteryzacja. Natomiast efekty specjalne jak można by przypuszczać prezentują się wyśmienicie. No może poza jednym wyjątkiem. Twórcy posłużyli się techniką motion-capture, aby przywrócić do uniwersum kilka szalenie ważnych postaci ze starej trylogii. W jednym z tych przypadków (nie powiem o kogo chodzi) wypada to niestety strasznie sztucznie i nienaturalnie co widać gołym okiem. Jednakże najważniejszym elementem obrazu jest jego wyjątkowy klimat, który kompletnie różni się od tego co mogliśmy do tej pory zobaczyć w całym uniwersum. Czyni on film jedynym w swoim rodzaju.

Produkcja "Łotra 1. Gwiezdne Wojny – Historie" już od samego początku stała pod wielkim znakiem zapytania. Wszyscy zastanawiali się czy naprawdę potrzebujemy tego filmu skoro jego głównym celem jest aspekt finansowy. Kiedy jednak obraz w końcu zawitał na ekranach naszych kin okazało się, że w uniwersum "Gwiezdnych wojen" da się jeszcze zrobić całkiem świeży i oryginalny film. Twórcy udowodnili nam, że pomimo paru potknięć są w stanie opowiedzieć nam ciekawą, wciągającą i kompletnie inną historię. Udało im się na nowo zdefiniować uniwersum stworzone przez Georgea Lucasa, które potrzebowało powiewu świeżości i niespotykanego dotąd spojrzenia. Do tego dochodzi jeszcze dobra obsada i rewelacyjne wykończenie. Ponadto, twórcom udało się odpowiedzieć na kilka istotnych pytań dotyczących fabuły "Nowej nadziei" co skutecznie niweluje wszelkie niedomówienia. A największą zaletą filmu jest sam fakt, że koncentruje się na zwykłych rebeliantach. To pozwala nam wczuć się w ich rolę i być świadkiem ich niesamowitego poświęcenia, które jak wiadomo nie poszło na marne. Jednakże trzeba również pamiętać, że jest to wyjątkowo mocno oddziałujący na nas obraz z wyraźnym przesłaniem mówiącym, że nadzieja istnieje dzięki ludziom, którzy mieli odwagę o nią zawalczyć.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film został zainspirowany prawdziwą historią o nadzwyczajnej odwadze i wielkiej sile miłości. Pięcioletni chłopiec gubi się na ulicach Kalkuty, tysiące kilometrów od domu. Napotkanym ludziom nie jest w stanie powiedzieć o sobie wiele. Nie zna nazwiska ani adresu rodziny. Zdany wyłącznie na siebie, musi stawić czoła zagrożeniom czekającym na ulicach wielomilionowego miasta. W najmniej oczekiwanym momencie jego los odmienia para Australijczyków. 25 lat później, już jako mężczyzna, wyrusza na poszukiwanie utraconego domu i rodziny.

gatunek: Dramat
produkcja: USA, Australia, Wielka Brytania
reżyser: Garth Davis
scenariusz: Luke Davies
czas: 2 godz. 9 min.
muzyka: Dustin O'Halloran, Volker Bertelmann
zdjęcia: Greig Frases
rok produkcji: 2016
budżet: -
ocena: 5,0/10






 
Zacznij (nudne) Poszukiwanie

Wszyscy dobrze wiemy, że życie pisze najlepsze scenariusze. Zarówno te przepełnione niezliczoną ilością ciekawych i niezwykłych zdarzeń jak i te spokojne, wypełnione miłością, ale także smutkiem czy też tęsknotą za czymś co wydaje się niemalże nieosiągalne. Wtedy dociera do nas zarówno sens życia jak i jego niezwykłość. Pod wieloma względami historia każdego z nas już jest niesamowita. Choć nie zdajemy sobie z tego sprawy tak właśnie jest. A filmowcy wręcz uwielbiają sięgać po opowieści z życia wzięte jak na przykład omawiany dzisiaj "Lion. Droga do domu".

Saroo to chłopiec, który mieszka z rodziną w Indiach. Ma kochającą mamę, brata oraz siostrę. Niestety pewnego dnia gubi się na ulicach Kalkuty i znajduje się tysiące kilometrów od domu. Udaje mu się jednak przetrwać dzięki rodzinie z Australii, która postanowiła go adoptować. Wiele lat później Saroo jako dorosły mężczyzna postanawia znaleźć swój prawdziwy dom. Czy uda mu się odnaleźć swoje korzenie? Film w reżyserii Gartha Davisa na pierwszy rzut oka bardzo przypomina oscarowy film Dannyego Boylea pt: "Slumdog. Milioner z ulicy". Porównań nie sposób uniknąć, albowiem oglądając "Liona" cały czas mamy w pamięci bardzo podobne kadry oraz klimat z produkcji Boylea. Jednakże jak zapewnia nas dystrybutor ta historia zdarzyła się naprawdę, a więc zapominamy na chwilę o "Slumdogu". Produkcja rozpoczyna się od przedstawienia nam głównego bohatera filmu czyli Saroo, który cieszy się szczęśliwym życiem z rodziną. Twórcy bardzo dokładnie starają się nakreślić więź łączącą naszego bohatera z jego rodzeństwem oraz matką, aby pokazać, że jego strata musiała być dla nich czymś naprawdę bolesnym. Twórcy ukazują nam to wszystko bardzo spokojnie i bez pośpiechu co daje nam możliwość dokładnego zapoznania się z każdym z nich. Niestety to nie koniec wstępu, który okazuje się zaskakująco długi. Moglibyśmy przypuszczać, że kiedy fabuła obrazu dojdzie do kluczowego momentu, w którym nasz bohater niechcący zgubi się to akcja produkcji zdecydowanie przyśpieszy. Niestety ku naszemu zdziwieniu tak się nie dzieje. A cała opowieść zamiast przenieść się w czasie jak to z reguły ma miejsce idzie dalej swoja powolną ścieżką. Reżyser ukazuje nam wtedy co się działo z Saroo
zanim został adoptowany. Co robił, gdzie był oraz na jakich ludzi trafił przez ten krótki okres w swoim życiu. Oczywiście nie miał bym do tego fragmentu filmu żadnych uwag gdyby nie fakt, że jest on strasznie nudny. Niestety, ale fabuła do momentu, w który Saroo znalazł się w Arustralii jest bardzo nieatrakcyjna, mało intrygująca oraz rozciągnięta do granic możliwości. Podczas jej oglądania wydarzenia ekranowe mijają nam strasznie obojętnie, a my zapewniamy sobie rozrywkę jedynie na przemian ziewaniem oraz wierceniem się na kinowym fotelu. Ewidentnie widać, że twórcy nie mieli pomysłu jak ugryźć ten fragment w przystępny sposób, albowiem jest strasznie ciężki i bez polotu. A dotrwanie do dalszej części jest nie tyle co trudne, ale wiąże się raczej z pewnego rodzaju wyczynem. Na szczęście kiedy przebrniemy przez zdecydowanie za długi wstęp opowieść ma się już znacznie lepiej. Przede wszystkim akcja produkcji zdecydowanie przyśpiesza, albowiem ukazuje nam wydarzenia 25 lat po adopcji. Wszystko wydaje się nagle świeże, intrygujące i bardzo pochłaniające. Niestety później znowu dzieje się coś niedobrego. Fabuła zaczyna być coraz bardziej chaotyczna, a twórcy po raz kolejny starają się sztucznie wydłużyć czas ekranowy. Następnie opowieść zalicza parę kolejnych przeskoków w czasie, które przenoszą nas o kilka kolejnych lat do przodu. Zabieg ten niestety wprowadza do historii jeszcze więcej zamieszania niż do tej pory było co zdecydowanie wpływa na jej niekorzyść. Dodatkowo poszukiwania naszego bohatera są słabo umotywowane, a jego zachowanie jest zbyt karykaturalne i niezrozumiałe. Cały ten film jest zrobiony zbyt szablonowo oraz strasznie sztywno. Brak mu lekkości, polotu oraz ciekawej fabuły, która mógłby nas zaintrygować. To przecież jest prawdziwa historia. Całkiem ciekawa zresztą. Niestety jak widać nawet z niebanalnego życiorysu da się zrobić strasznie banalny film. Albowiem "Lion. Droga do domu" tak naprawdę ma problem z ukazaniem nam swojej treści w łatwy i przystępny sposób. Normalnie powinniśmy umierać z ciekawości czy nasza postać w końcu odnajdzie dom, a tak naprawdę umieramy z nudów gdyż poszukiwania naszego bohatera są tak puste i miało przekonujące, że aż trudno w to uwierzyć. Brakuje również odpowiedniego napięcia i dramaturgii, które mogłyby zaprowadzić opowieść do szczęśliwego końca.  Jednakże najgorsze w tym wszystkim jest to, że wina leży po obu stronach. Zarówno reżysera jak i scenarzysty, którzy ewidentnie posiadali inne wizje na przedstawienie tej historii. Albowiem zarówno razi nas niekonsekwencja oraz brak zdecydowania reżysera, a także poważne dziury jak i przestoje w fabule za które można winić scenarzystę. A wystarczyłoby większość z tych wydarzeń skondensować i przedstawić w formie retrospekcji, które w produkcji zaskakująco dobrze funkcjonują.

Obsada aktorska filmu to kolejny element, w którym nie trudno uniknąć porównań do "Slumdoga". W końcu głównego bohatera w obu produkcjach gra Dev Patel. Jednakże różnica pomiędzy nimi jest taka, że w obrazie Boylea aktor wypada zdecydowanie lepiej niż w recenzowanym dzisiaj "Lionie". Problem ten wynika przede wszystkim ze scenariusza, który niezbyt dokładnie nakreśla naszą postać. Mam wrażenie jakby jej opis sprowadzał się zaledwie do kilku sentencji i adnotacji: "Graj jak w Slumdogu".  Trzeba przyznać, że aktor się bardzo stara i idzie mu to całkiem nieźle, ale szału nie ma. Zdecydowanie lepiej radzi sobie Sunny Pawar jako młody Saroo, który rewelacyjnie prezentuje się we fragmentach dotyczących młodości naszego bohatera. Jest bardzo przekonujący oraz prawdziwy dzięki czemu bez problemu polubimy graną przez niego postać. Drugi plan z kolei należy do rewelacyjnej Nicole Kidman, która choć nie pojawia się w produkcji zbyt często, to jednak zdecydowanie zasługuje na miano najlepszej aktorki w produkcji. Natomiast Rooney Mara niby w filmie jest, ale tak naprawdę jej nie ma. Jej bohaterka jest tak niewyraźna i bez charakteru, że właściwie mogłoby jej w obrazie w ogóle nie być. Co gorsze nawet nie widać żeby aktorka próbowała cokolwiek z tym zrobić. Po prostu gra na autopilocie prezentując nam sprawdzone miny bez większego przekonania. Wygląda na to, że to już będzie u niej taki standard. Przeplatanie rewelacyjnych kreacji z tymi nie nadającymi się do niczego. Co zrobić... Na ekranie pojawiają się jeszcze David Wenham, Abhishek Bharate, Divian Ladwa oraz Priyanka Bose.

Strona techniczna produkcji jest jedną z jej najlepszych rzeczy. Głównie za sprawą przepięknych zdjęć Greiga Fasera, który potrafi uchwycić piękno chwili i zachwycić nas niesamowitymi widokami krajobrazów, ale również ciekawym ukazaniem codziennego życia. Dużą rolę w obrazie odgrywa również muzyka Dustina O'Hallorana oraz Volkera Bertelmanna, która urzeka nas stonowanymi dźwiękami fortepianu oraz skrzypiec. Bardzo dobrze prezentuje się również scenografia, kostiumy oraz charakteryzacja.

"Slumdog. Milioner z ulicy był piękną fikcją. Tę historię napisało życie." - przekonuje dystrybutor. Niestety czasami fikcja jest lepsza od prawdziwej, ale bardzo nudnej historii. To właśnie spotkało film "Lion. Droga do domu", który nie potrafi opowiedzieć nam pięknej i przejmującej opowieści o odnajdywaniu swoich korzeni, a co za tym idzie samego siebie. Nie potrafi pokazać nam prawdziwych emocji oraz przekonujących zdarzeń, albowiem jest zbyt sztywny i niedopracowany. Finał produkcji tak samo jak cały obraz nie jest w stanie sprostać naszym oczekiwaniom, ale jest na tyle wzruszający, że można się przy nim popłakać. Niemniej jednak film Garta Davisa to bardzo przeciętne dzieło, które się źle ogląda.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 

1942 rok, Afryka Północna. Max Vatan, oficer wywiadu, spotyka na swej drodze działaczkę francuskiego Ruchu Oporu Marianne Beausejour, zaangażowaną w śmiertelnie niebezpieczną misję na tyłach wroga. Ich związek torpeduje ekstremalna presja związana z trwającą wojną.

gatunek: Melodramat
produkcja: US, Wielka Brytania
reżyser: Robert Zemeckis
scenariusz: Steven Knight
czas: 2 godz. 4 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Don Burgess
rok produkcji: 2016
budżet: 85 milionów $
ocena: 7,2/10










 
Zabójcza para

Druga Wojna Światowa to bardzo burzliwy okres w dziejach ludzkości. Jednakże jeśli odrobinę pogłówkujemy okaże się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Na przykład gdy tworzymy film fabularny. Bierzemy na tapetę odpowiedni rok, dodajemy bohaterów, odrobinę akcji, szczyptę miłości, łyżkę intrygi i voila! Mamy film pt: "Sprzymierzeni". Jednakże czy wybrane przez nas składniki dobrze się skomponowały?

Max Vatan to oficer brytyjskiego wywiadu, który na potrzeby usunięcia jednego z niemieckich generałów rozpoczyna współpracę z Marianne Beausejour – działaczką francuskiego ruchu oporu. Podczas wspólnej pracy dwójka bohaterów zakochuje się w sobie i postanawia przenieść się do Wielkiej Brytanii by założyć rodzinę. Niestety ich spokój nie trwa zbyt długo, albowiem przeszłość niespodziewanie puka im do drzwi i próbuje zniszczyć ich teraźniejsze życie. Rozpoczyna się walka z czasem, od której zależy przyszłość tej dwójki. Czy uda im się pokonać wszystkie przeciwności losu? Najnowszy film Roberta Zemeckisa choć zrobiony jest w podobnym stylu co jego poprzednie dzieła, to jednak tym razem posiada jedną znaczącą różnicę. Jest nią nie jeden, a dwójka głównych bohaterów. Przeważnie reżyser brał na tapetę pojedynczą jednostkę, która swoim sprytem, charyzmą i determinacją była w stanie osiągnąć wszystko. Tym razem jednak na pierwszym planie mamy duet, który współpracując razem jest w stanie pokonać każdą przeszkodę. Produkcja zalicza bardzo dobry wstęp, w którym reżyser przedstawia nas swoim bohaterom jak i tworzy pomiędzy nimi pierwszą interakcję. Już wtedy udaje mu się nas zaintrygować jego postaciami i sprawić, że z wielką chęcią będziemy śledzić ich kolejne losy. Szalenie ważny okazuje się początek opowieści, w który budowana jest relacja pomiędzy naszymi bohaterami, ale także napięcie oraz dramaturgia dotycząca wspólnego zadania agentów. Da się wyczuć gęstniejący klimat oraz niespokojne nastroje. Niestety wszystko to zaskakująco szybko się kończy by przenieść nas w przyszłość. Wtedy po raz pierwszy fabuła zalicza skok w czasie. Później czeka ją jeszcze jeden, który ponownie zaburzy płynność całej opowieści. Fabuła filmu szczególnie na samym początku jest niezwykle intrygująca, wciągająca i pełna lekkości oraz polotu. Niestety gdy zalicza niespodziewany przeskok gubi nieco sens i staje się dużo mniej atrakcyjna. A zamiast przyśpieszyć bieg akcji zbyt bardzo nas dezorientuje. Te uproszczenia fabularne strasznie burzą prządek opowieści jak i sprawiają, że momentami staje się ona bardzo nieznośna. Akcja obrazu przypomina piękną sinusoidę, która raz zalicza szyty, a raz doliny powodując nie małe zamieszanie w całej historii. Na szczęście na ratunek opowieści przychodzą nasi bohaterowie. Dzięki dobrze napisanemu scenariuszowi duet prezentuje się niezwykle lekko oraz bardzo przekonująco. Jednakże ich zaufanie zostanie wystawione na próbę. W opowieści niezwykle uwypuklony zostaje wątek konspiracji jak i szpiegostwa, który nie odstępuje naszych bohaterów ani na krok. I przypomna o sobie w najbardziej nieoczekiwanym momencie. W filmie ukazana nam zostaje natura szpiega, który tak naprawdę nigdy nie może czuć się bezpieczny, albowiem wróg może się na niego czaić dosłownie wszędzie. Nawet w przeciwległym pokoju. Twórcy obrazują nam to na przykładzie szpiegowskiej paranoi, od której nigdy się nie uwolnimy.  Albowiem zawsze będzie w nas się tliła ochota by poznać każdy sekret bliskiej nam osoby, aby mieć nie tyle co nad nią pełną kontrolę, ale pewność, że nic nam nie grozi. Jest to zdecydowanie jeden z ciekawszych aspektów obrazu. Jednakże oprócz intrygi szpiegowskiej twórcom udało się jeszcze zamieścić w filmie wątek miłosny, a także odrobinę kina akcji, które zaskakująco dobrze się dopełniły. Do tego jeszcze odrobina dramatu, aby nadać dziełu nieco dramatycznego wydźwięku. Dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu wszystkich tych gatunków "Sprzymierzeni" prezentują sobą wyśmienitą mieszankę wszystkiego co najlepsze. Warto również dodać, że pomimo kilku fabularnych skrótów oraz chaotycznej akcji obraz prezentuje się niezwykle przystępnie. Jest zaskakująco lekki i przyjemny w odbiorze dzięki czemu zapewnia nam całkiem niezłą rozrywkę. Dodatkowo nie wymaga większego skupienia co znacząco umili nam seans.

Na polu aktorskim mamy wyśmienity duet w wykonaniu Marion Cotillard oraz Brada Pitta, którzy rewelacyjnie prezentują się razem na ekranie. Ich bohaterowie to niezwykle ciekawe, zaradne oraz przebiegłe sylwetki, które dzięki wspólnej profesji bardzo się do siebie zbliżyły. Potwierdza to rewelacyjnie zbudowana pomiędzy nimi więź, która nie pozostawia niczego przypadkowi. Prawdę mówią relacje pomiędzy naszymi bohaterami to jedna z najlepszych rzeczy w tym filmie. Dzięki fenomenalnej grze aktorskiej staje się jeszcze bardziej wiarygodna i przekonująca niż moglibyśmy przypuszczać. Na ekranie pojawiają się jeszcze Jared Harris, Lizzy Caplan, Simon McBurney oraz Matthew Good jednakże ich postacie to jedynie dopełnienie całego obrazu. Tło, które nie ma większego znaczenia dla fabuły produkcji.

Od strony technicznej produkcja zachwyci nas ciekawymi zdjęciami, klimatyczną muzyką, rewelacyjnymi efektami specjalnymi, a także świetną scenografią oraz wyborną charakteryzacją. Niezwykle ważny jest również klimat oraz dbałość twórców o najmniejsze detale, które niezwykle cieszą oko, a zarazem pozwalają zobaczyć świat z historycznego punktu widzenia.

Robert Zemeckis w swoim najnowszym dziele zabiera nas w niezwykle intrygujący okres w dziejach ludzkości i opowiada nam pasjonująca historię dwójki szpiegów. Choć po drodze nie obyło się bez problemów koniec końców fabuła "Sprzymierzonych" prezentuje się całkiem nieźle. Jest ciekawa, wciągająca oraz niezwykle lekka i przystępna w odbiorze. Potrafi nas nieco zdezorientować oraz zmęczyć niektórymi zabiegami, ale ostatecznie rzecz biorąc wypada całkiem przyzwoicie. Na pochwałę zasługuje również rewelacyjne aktorstwo, perfekcyjnie nakreślona wieź między bohaterami oraz dobre wykończenie. Zakończenie produkcji również należy zaliczyć na plus, albowiem potrafi nieźle zaskoczyć.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

15 stycznia 2009 roku cały świat był świadkiem „Cudu na rzece Hudson”, kiedy to kapitan „Sully” Sullenberger posadził uszkodzony samolot na zimnych wodach rzeki Hudson, ratując życie 155 osobom znajdującym się na pokładzie. Jednak, mimo że opinia publiczna i media głośno wychwalały Sully'ego za jego wyjątkowe umiejętności lotnicze, w czasie śledztwa zostały ujawnione fakty, które mogły zniszczyć jego reputację i karierę.

gatunek: Dramat, Biograficzny
produkcja: USA
reżyser: Clint Eastwood
scenariusz: Todd Komarnicki
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Christian Jacob, Tierney Sutton Band
zdjęcia: Tom Stern
rok produkcji: 2016
budżet: 60 milionów $
ocena: 7,0/10









 
Panie pilocie dziura w samolocie

Historie z życia wzięte nie bez powodu są jednymi z najpopularniejszych jak i najchętniej wybieranych zarówno przez scenarzystów filmowych jak i widzów. Albowiem produkcje te nie tylko ukazują nam wydarzenia, które zdarzyły się naprawdę, ale również ludzi, którzy przyczynili się do wysławienia owego czynu. Tak było z Chrisem Kyle'm i tak samo jest z kapitanem Chesleyem Sullenbergerem w najnowszym filmie Clinta Eastwooda.

Słynny aktor i reżyser po ukazaniu nam życiorysu najskuteczniejszego snajpera w historii USA tym razem postanowił sięgnąć po nieco "nowsze" wydarzenie, a mianowicie zdecydował się opowiedzieć nam o cudzie na rzece Hudson. Owy cud wiąże się z awaryjnym lądowaniem samolotu na rzece Hudson, który zaraz po opuszczeniu lotniska stracił moc w obu silnikach. Gdyby nie rozsądne i zdecydowane działanie kapitana Sullyego nie moglibyśmy wspominać o sukcesie, a raczej o wielkiej katastrofie lotniczej.  Reżyser już od pierwszych scen próbuje ukazać nam zmagania głównej postaci z wyborem jakiego dokonała oraz ze słusznością podjętej decyzji. Akcja produkcji rozpoczyna się już na drugi dzień po katastrofie, a tak ściślej mówiąc po udanym wodowaniu na rzece. Eastwood już na samym wstępie potrafi wprowadzić napięcie, dramaturgię oraz przeszywające uczucie nieuchronnej zagłady. Jednakże później zdecydowanie hamuje i pozwala całej opowieści obrać spokojniejszy ton. To zaskakujące z jaką łatwością reżyserowi przychodzi manewrowanie pomiędzy kolejnymi wydarzeniami ekranowymi, które na przemian są pełne dramaturgii jak i stoickiego spokoju. Fabuła obrazu koncentruje się na pierwszych kilku dniach po udanym wodowaniu jak i na dokładnym przedstawieniu całego zdarzenia, które przeszło do historii lotnictwa. To samo tyczy się się sposobu narracji, który został podzielony na ten spokojny i sielankowy odnoszący się do wydarzeń po katastrofie oraz na te pełne napięcia i niepokoju zdarzenia mające miejsce podczas awaryjnego lądowania. Prawdę mówiąc fabuła produkcji jest nieustannie rozdarta pomiędzy te dwa światy, które ciągle się przenikają, aby ukazać nam pełen obraz całego zajścia. Wydarzenia ekranowe są niezwykle intrygujące i potrafią nas niesamowicie zaintrygować przez co z wielką ochotą będziemy śledzić rozwój śledztwa w sprawie lądowania na rzece Hudson. Reżyser dobrze wie co jest godne naszej uwagi, a co lepiej przemilczeć dzięki czemu jego obraz zawiera jedynie niezbędne informacje. Twórca nie męczy nas niepotrzebnymi wątkami, ani zbyt rozwiniętym tłem obrazu. Już na samym początku definitywnie podkreśla, że skupi się wyłącznie na głównym bohaterze i bardzo konsekwentnie trzyma się swojej decyzji. Dopiero później mamy drugi plan, a na samym końcu jest tło, które bardzo zgrabnie dopełnia cały film. A więc po raz kolejny mamy ukazaną jednostkę, pojedynczego człowieka, który zasłużył się swoimi niezwykłymi umiejętnościami. Przede wszystkim była to zdolność zachowania zimnej krwi w krytycznej sytuacji oraz niesamowita precyzja i determinacja przy podejmowaniu jedynej i słusznej decyzji, która ocaliła wszystkich obecnych na pokładzie pasażerów. To nie jest wyczyn, którego dokonałby każdy przechodzeń mijający was na ulicy i reżyser wyraźnie to podkreśla. Ukazując nam przebieg śledztwa prowadzonego w sprawie wodowania lotu 1549 pokazuje, że coraz częściej zapominamy, że pomimo posiadania coraz to nowocześniejszych i sprytniejszych systemów jak i sprzętów do ich obsługi nadal potrzebny jest człowiek. Za sterami samolotów znajdują się ludzie, nie maszyny. I to właśnie oni podejmują najważniejsze decyzje. Są do tego specjalnie szkoleni. To nie jest rzecz, którą da się nauczyć maszynę (na razie). Clint Eastwood swoim filmem przypomina nam, że wszyscy jesteśmy ludźmi. A ludzie popełniają błędy. Taka jest nasza natura, że na złych rzeczach się uczymy. To tak zwany czynnik ludzki, o którym wspomina w filmie kapitan Sullenberger. Maszyny i symulacje to jedno. Człowiek to coś zupełnie innego. Wydaje się, że zaczynamy o tym coraz częściej zapominać, albowiem w ciągłym dążeniu do perfekcji odrzucamy możliwość, że możemy się potknąć lub zrobić zły krok. Najzwyczajniej w świcie pomylić się. I choć decyzja głównego bohatera okazała się słuszna nadal pozostaje niesmak całego procesu. Zachowanie organów badających wodowanie również pozostawia wiele do życzenia. Albowiem dla nich liczą się tylko straty i negatywy, a nie cała reszta. Zajrzenie za kulisy tej historii pozwala nam przekonać się jak było naprawdę. Niestety nie wszystko w najnowszej produkcji Eastwooda dobrze funkcjonuje. Jedną z jej wad jest już wcześniej wypomniana dwoistość fabuły, która na przemian zabiera nas w centrum katastrofy, albo na kilka godzin po zdarzeniu. Wszystko to sprawia, że wydarzenia ekranowe raz są intrygujące i wciągające, a raz spokojne i niezbyt ciekawe. To powoduje, że akcja produkcji jest strasznie nierówna przez co jej odbiór nie jest bezproblemowy oraz przyjemny. Ewidentnie zabrakło większej płynności i lekkości przy montażu danych scen. Dodatkowo umieszczone w obrazie retrospekcje wydają się być raczej zbędne. Nie wiem czy filmowi na dobre by nie wyszło gdyby zdecydowano się go zmontować na nowo. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma.

Jak już wcześniej wspomniałem "Sully" to teatr jednego aktora. W tym przypadku jest to świetny Tom Hanks jako kapitan Chesley "Sully" Sullenberger, który przeszedł do historii dzięki pomyślnemu wodowaniu na rzece Hudson. Jego bohater to pewny siebie, konsekwentny i wiarygodny człowiek, który ma głowę na karku i nie boi się podejmować trudnych decyzji. Do samego końca pozostaje wierny swoim przekonaniom i nie żałuje swojego czynu. Innymi słowy kolejny wzór do naśladowania. Zaraz za nim mamy Aarona Eckharta jako kapitana Jeffa  Skilesa, Laurę Linney jako Lorraine Sullenberger oraz Ann Cuscak jako Donna Dent i Molly Hagan jako Doreen Welch. Obsada spisał się bez zarzutów.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się całkiem nieźle. Głównie za sprawą świetnych zdjęć, które w odpowiednich momentach nadają produkcji lekkości i dynamizmu. Muzyka niestety wypada niemrawo tak samo jak klimat oraz montaż produkcji. Na pochwałę zasługują natomiast efekty specjalne.

"Sully" w reżyserii Clinta Eastwooda to poprawnie skonstruowane dzieło. Posiada ciekawą i wciągająca historię, porusza ważne zagadnienia oraz po raz kolejny ukazuje nam wzór do naśladowania. Niestety w tym wszystkim zagubił się niestety klimat produkcji, który jest bardzo zmienny. Powoduje to zamieszanie w produkcji przez co nie do końca można mówić o bezproblemowym i lekkim odbiorze. Oprócz tego akcja obrazu jest bardzo nierówna co dodatkowo wpływa na jego niekorzyść. Na szczęście film nadrabia aktorstwem oraz wartościowym przekazem. Niemniej jednak muszę przyznać, że jestem nieco rozczarowany tą produkcją. Spodziewałem się czegoś dużo lepszego.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.