Snippet

Spektakularne starcie na śmierć i życie, obejmujące cały świat bohaterów Marvel Studios. Avengersi ramię w ramię z superbohaterami muszą być gotowi poświęcić wszystko, jeśli chcą pokonać potężnego Thanosa, zanim jego plan zniszczenia obróci wszechświat w ruiny.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
czas: 2 godz. 29 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Trent Opaloch
rok produkcji: 2018
budżet: 300 milionów $
ocena: 8,7/10



















Marvel Playgroud 2.0


W dzisiejszych czasach nie sposób nie znać komiksowych widowisk. Gdzie by nie spojrzeć, tam atakują nas praktycznie z każdej strony. To zaskakujące biorąc pod uwagę, że 10 lat temu nikt nie przypuszczał takiego scenariusza. Nikt nawet nie ośmielił się tak pomyśleć. Teraz można powiedzieć, że Hollywood trzepie kasę głównie na filmach typu super hero. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że powoli tego rodzaju filmy są już pewnego rodzaju przesytem. A im więcej powstaje, tym bardziej nijakie się stają. Natomiast dostarczenie emocjonującego i dobrze napisanego widowiska okazuje się nie lada wyzwaniem. Szczególnie gdy masz zamiar wykorzystać 20+ postaci oraz rozsiać je po całym uniwersum. Czy niemożliwe jest możliwe? Na to pytanie odpowiadają nam bracia Russo "Wojną bez granic".

Spokojne życie dotychczasowych postaci Marvela zostaje przerwane przez niespodziewany najazd Thanosa, który poszukuje kamieni nieskończoności. Pragnie zdobyć je wszystkie, aby móc zaprowadzić równowagę w kosmosie. W tym celu chcą przeszkodzić mu Avengersi oraz nowo poznani superbohaterowie, którzy łączą siły, by pokonać wspólnego wroga. Jeszcze nigdy stawka nie była tak wysoka, a zagrożenie tak realne. Czy naszym herosom tym razem też uda się zwyciężyć? To bardzo ciekawe pytanie biorąc pod uwagę, że "Wojna bez granic" to tak naprawdę początek końca. Większość bohaterów znajduje się w stadium zakończonych trylogii bądź też praktycznie domkniętych wątków. Trzecia część "Avengersów" jest więc dla nich swoistym pożegnaniem z dotychczasowym uniwersum. Ale czy na pewno? Niczego nie zdradzę, mówiąc, że produkcja swoją akcję zawiązuje zaraz po wydarzeniach z "Ragnaroka" i jest jakby bezpośrednią ich kontynuacją. Oczywiście dla każdej postaci to całkiem odrębny moment w ich życiu, ale bardzo szybko ich plany ulegają zmianie, a nieznani dotąd bohaterowie muszą szybko zawiązać współpracę. Twórcy nie dają nam praktycznie żadnego wytchnienia i bez ogródek i zbędnych wstępów wprowadzają nas w główny wątek obrazu. W końcu nie trzeba już nikogo przedstawiać ani kreślić od początku jego wątku, albowiem wszystkich już dobrze znamy. I to będzie jeden z największych atutów całego obrazu. W końcu wszystkie poprzednie części uniwersum prowadziły właśnie do tego momentu. To widać już od pierwszych scen. Reżyserzy z powodzeniem wprowadzają tak liczną grupkę postaci i potrafią w momencie nawiązać między nimi interakcje. Mają świetne wyczucie stylu każdego z poszczególnych bohaterów, dzięki czemu udaje im się wpakować ich wszystkich do jednego pudełka i tak świetnie poprowadzić. Często przemycają znaki firmowe poszczególnych obrazów, co jednak nie zmienia jednak faktu, że "Wojna bez granic" pozostaje niesamowicie wyjątkowa w sowiej strukturze. Posiada własną tożsamość i nie próbuje naśladować niczego innego. Ponadto opowieść posiada swój styl i grację, co pozwala wszystkim postaciom po prostu robić swoje. Przy premierze filmu da się dostrzec jak bardzo potrzebna była "Wojna bohaterów", aby rozeznać się w sprawie więcej niż trzech bohaterów na ekranie. Ten zabieg się popłacił, albowiem twórcy z powodzeniem zaadaptowali ten schemat, jeszcze bardziej go udoskonalając, co pozwoliło im opowiedzieć losy praktycznie wszystkich obecnych postaci. Braciom Russo należy się uznanie za to, że byli w stanie ogarnąć tak duży nawał materiału oraz tak wiele bohaterów i jeszcze stworzyć z tego świetne widowisko. Udało im się tak rozdzielić czas ekranowy, że praktycznie żaden z superbohaterów nie może czuć się pokrzywdzony. Albowiem każdy z nich dostał wystarczającą ilość czasu. Ponadto twórcy bardzo ciekawie wymieszali ze sobą całą drużynę, dzięki czemu udało im się stworzyć całkiem nowe relacje między dotąd nieznającymi się bohaterami. Super ciekawie i niesamowicie gładko im to wyszło. Sama fabuła obrazu skupia się natomiast na postaci Thanosa oraz jego pragnieniu równowagi we wszechświecie. Każdy superbohater ma jednak inne zadanie, plan bądź pomysł jak go pokonać. Wszyscy działają na różnych frontach i starają się dokonać niemożliwego. Oczywiście niektóre z tych wątków wypadają ciekawiej niż reszta, ale tak naprawdę są to niewielkie różnice, albowiem każdy z nich ma nam coś do zaoferowania. Produkcja nie posiada żadnego wstępu, przez co od razu zabiera się do roboty i uruchamia lawinę zdarzeń. Przez taki obrót spraw praktycznie cały czas na ekranie coś się dzieje. Twórcy tylko czasami pozwalają produkcji na chwilę zwolnić, aby przygotować nas na kolejne niesamowitości. Jest niesłychanie dynamicznie i wciągająco, ale bynajmniej nie kosztem wartości samej opowieści. Ta natomiast nie pozwala nam o sobie zapomnieć nawet podczas krwawej jatki. Tona efektów specjalnych i widowiskowość obrazu nie przytłacza samej opowieści oraz jej moralnych wartości. Oglądając film cały czas mamy w pamięci jak wielka jest stawka tej bitwy. To już nie tylko głupia nawalanka dla uciechy, ale także pełne emocji, napięcia oraz uniesień dzieło, które w zaskakujący sposób jest w stanie wszystkie te elementy połączyć ze sobą w spójną całość. Ponadto twórcom udaje się zachować konsekwencję w narracji, spójność oraz przejrzystość kolejnych zdarzeń, dzięki czemu film ogląda się wręcz fenomenalnie. Tak więc "Wojna bez granic" jest tylko potwierdzeniem tego, że da się osiągnąć i jedno i drugie, ale trzeba się trochę postarać.

Bohaterowie to jedna z najważniejszych cech "Wojny bez granic", albowiem to właśnie oni napędzają akcję obrazu. Są to postacie dobrze już nam znane, które świetnie czują się na ekranie i są w stanie oczarować nas już kilkoma kwestiami. Co więcej, gdy reżyserzy świetnie je poprowadzą, nie pozostaje nam nic innego jak tylko przyjemnie oglądać ich wspólne interakcje. Te natomiast okazują się niesamowicie ciekawe i dynamicznie pomimo tego, że większość z postaci widzi się pierwszy raz. Rewelacyjnie potrafią się zgrać i szybko wypracowują fajną relację, którą niesamowicie dobrze się ogląda. Rozterki poszczególnych bohaterów są wiarygodne, a ich motywacje prawdziwe i szczere. Nie da się ukryć, że brzemię superbohatera jest poniekąd już obowiązkiem. Wszyscy obecni na ekranie zdają sobie z tego sprawę. Jednakże nie da się ukryć, że najnowszym nabytkiem serii jest sam Thanos, o którym niewiele wiemy. Co ciekawe twórcy ukazują nam go od bardzo ciekawej strony. Tyrana, który ma swoje własne problemy i moralne rozterki. Ku mojemu zaskoczeniu Thanos okazał się niezwykle złożoną postacią, która nie jest zła do szpiku kości, bo tak, ale dlatego, że ma ku temu racjonalne powody. Jest rozdarty emocjonalnie pomiędzy przeszłością, swoim przeznaczeniem, a także nieskrywaną sympatią i poniekąd wyrozumiałością do swojej adoptowanej córki. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę to, że Marvel bardzo często miał problem z dobrymi czarnymi charakterami. W obsadzie znaleźli się: Robert Downey Jr., Chris Evans, Benedict Cumberbatch, Scarlett Johansson, Chris Pratt, Chris Hemsworth, Mark Ruffalo, Josh Brolin, Elizabeth Olsen, Zoe Saldana, Sebastian Stan, Paul Bettany, Dave Bautista, Bradley Cooper, Vin Diesel, Benedict Wong, Pom Klementieff, Tom Holland, Danai Gurira, Anthony Mackie, Karen Gillan, Tom Hiddleston, Chadwick Boseman, Don Cheadle, Gwyneth Paltrow, Letitia Wright, Idris Elba oraz Peter Dinklage.

Strona techniczna również ukazuje nam się od jak najlepszej strony. Gigantyczny budżet pozwolił na stworzenie wielkiego i widowiskowego dzieła, które pod względem efektów specjalnych oszałamia. Tak na marginesie taki sam budżet miała "Liga sprawiedliwości", ale tam osiągnięto niestety znacznie gorszy efekt. Dziwne. Tak czy siak, mamy do czynienia ze świetnymi i dynamicznymi zdjęciami, klimatyczną muzyką oraz świetnymi scenografiami. Na plus również kostiumy i charakteryzacja. Zdecydowanie należy wyróżnić niesamowity klimat obrazu, a także napięcie i dramaturgię, jakie płyną z ekranu. Wszystkie te emocje generują przede wszystkim potyczki, ale także postacie, które lubimy i na których nam zależy. Standardowo w filmie pojawia się humor, ale już w znacznie zmienionej formie. To już nie są te same heheszki jak ostatnio, ale bardziej wysublimowane żarciochy, których obecność w filmie jest stosunkowo niewielka do poprzedników. Ponadto wszystkie kąśliwe uwagi i komiczne akcenty nie umniejszają powagi widowiska, które stara się zachować wyjątkowo poważne klimaty. W końcu realna wizja zagłady nikomu nie jest do śmiechu.

Wszystko ma swój początek i koniec. Dziesięć lat kinowego uniwersum Marvela przeleciało szybciej, niż można było się spodziewać. Jednakże ich upór i trud opłacił się. "Avengers: Wojna bez granic" to bezsprzeczny sukces kina typu super hero. Mamy mnóstwo postaci, dużo emocji i frajdy, ale także ujmującą i przekonującą fabułę, która wciąga i nie pozwala wyjść z seansu w trakcie, nawet jeśli mielibyśmy tam umrzeć, bo tak nam się chce do toalety (true story). Jednakże przede wszystkim to potwierdzenie tego, że da się zrobić obraz, który oprócz zabawy dostarczy nam ciekawej fabuły i ujmujących postaci. Jednakże żeby to osiągnąć trzeba się nieźle postarać. Bracia Russo pokazali, że to jest możliwe i chwała im za to. Teraz nie pozostaje nam nic innego jak przeczekać rok, by zobaczyć ostateczny koniec tego rozdziału historii. Wszystko musi mieć swój koniec, a ta historia na takowy zasługuje. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Rzeczywistość 2045 roku nie nastraja optymistycznie.  Świat znajduje się na skraju upadku i pogrążenia w chaosie. Wade Watts czuje, że żyje, tylko gdy ucieka do OASIS — wirtualnego uniwersum, w którym większość ludzi spędza całe dnie.  W OASIS można podróżować, przeżywać przygody i być kimkolwiek się zapragnie. Jedynym ograniczeniem jest własna wyobraźnia. Ekscentryczny geniusz James Halliday, który stworzył OASIS, szuka godnego następcy. Organizuje trzyetapowy konkurs, w którym nagrodą jest olbrzymia fortuna i całkowita kontrola nad uniwersum.  Wade i jego przyjaciele z "Wielkiej Piątki" podejmują wyzwanie polegające na szukaniu skarbów w zakrzywionej rzeczywistości. W fantastycznym świecie — pełnym niespodzianek, ale i niebezpieczeństw — czeka ich zadanie ważniejsze niż sam konkurs. Muszą ocalić OASIS.

gatunek: Przygodowy, Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Ernest Cline, Zak Penn
czas: 2 godz. 20 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Janusz Kamiński
rok produkcji: 2018
budżet: 175 milionów $
ocena: 7,0/10












#Nostalgia


Rzeczywistość jest fajna do czasu kiedy się nam nie znudzi. Gdy już mamy dość otaczającego nas świata sięgamy do internetu, by porobić coś całkiem innego. Fajna odskocznia, ale większości nawet to już nie odpowiada. Sięgają po więcej, a w tym przypadku może to znaczyć dosłownie wszystko. Jednakże od pewnego czasu to właśnie gogle VR i poszerzona rzeczywistość zyskują uznanie konsumentów. Kto wie, być może za kilkanaście lat będziemy w takiej samej sytuacji jak bohaterowie najnowszego filmu Stevena Spielberga. I bynajmniej nie jest to optymistyczna wizja.

W 2045 roku ludzie zagłębiają się w cyfrowy świat OASIS, by zapomnieć o szarej rzeczywistości. Spędzają tam całe godziny, mogąc być, kimkolwiek chcą i robiąc, cokolwiek chcą. Ich możliwości są praktycznie nieograniczone. Wszyscy jednak pragną odnaleźć "wielkanocne jajo" (z ang. "easter egg", które zmarły twórca gry umieścił gdzieś w OASIS. Gdy je zdobędziesz, gra będzie twoja. Takim sposobem rozpoczyna się walka o nagrodę. Jednakże oprócz normalnych graczy chrapkę na OASIS ma złowroga korporacja, która pragnie zawładnąć przemysłem. Jak zakończy się ta walka, o coś, co nie istnieje w świecie materialnym? Steven Spielberg, prezentując nam "Playera One" pokazuje, jak może wyglądać wirtualna rzeczywistość oraz co może na nas w niej czekać. Trudno się z nim nie zgodzić, że to doprawdy fascynująca podróż. Niestety nie zawsze sprawdza się jako wartościowa opowieść. Nie będę was kłamać, że z wypiekami na twarzy czekałem na ten film, bo to nie prawda. Nie bardzo mnie też przekonywała konwencja cyfrowej animacji, która się pojawia w większej części filmu. Ale żeby nie było, IMAX-owy seans zaliczyłem. Mogę powiedzieć jedynie WOW i MECH. Czemu? Zacznijmy od początku. Reżyser za pomocą narracji głównego bohatera wprowadza nas w akcję filmu i czyni swoją postać zarówno pierwszoligowym herosem oraz narratorem całego dzieła. Twórca nie owija w bawełnę i już po kilku chwilach znajdujemy się w OASIS. Tam czeka na nas już cała masa frajdy. Po krótkim wstępie przechodzimy od razu na pole bitwy, by następnie powalczyć o "wielkanocne jajo". Produkcja rusza z kopyta i nie mamy nawet chwili, by się nad czymkolwiek zastanowić. Zostajemy oczarowani złożonością i bogactwem wirtualnego świata, który trzeba przyznać, niesamowicie wciąga. Same animacje okazują się zaś zaskakująco dobrze stworzone, dzięki czemu nie mamy do końca wrażenia, że znajdujemy się w całkowicie sztucznym świecie. Opowieść podąża za losami Wade'a, który jest jednym z graczy oraz supermegafanogeekiem twórcy gry Jamesa Holliday'a. Fabuła przede wszystkim skupia się na poszukiwaniu wskazówek, pokonywaniu kolejnych przeszkód oraz walką z innymi graczami. Jest ładnie, wartko i ciekawie, ale pusto. Albowiem opowieść nie jest w stanie zaoferować nam nic więcej. Owszem posiada kilka wątków pobocznych, ale koniec końców okazują się nie być wcale takie ważne, jak moglibyśmy zakładać. Szybko zostają przemilczane i zapomniane. A to właśnie one stanowią o postępowaniu naszych bohaterów. No ale przecież byłbym naiwny, gdyby właśnie o to chodziło w tym filmie. Tutaj przede wszystkim postawiono na widowiskowość, piękno i majestatyczność wirtualnej karuzeli. Liczy się wartka akcja, ciekawe potyczki i efektowne wizualizacje. I rzeczywiście w tych wszystkich aspektach "Player One" wygrywa bezsprzecznie. Dostarcza nam niesamowitej rozrywki, która potrafi nas bez problemu wciągnąć na całe niemalże dwie i pół godziny. Pozwala zapomnieć o zewnętrznym świecie i cieszyć się bogactwem tego, czego nie można fizycznie dotknąć. Produkcja onieśmiela nas swoją wielkością, pomysłowością i przede wszystkim silnym zakorzenieniem w popkulturze lat 80.Prawdę mówiąc, sam film to taka jedna wielka nostalgiczna podróż do tego, co minęło. Jednakże tym razem to nie tylko same wspomnienia kultowych filmów czy gier tamtych lat, ale rzeczywiste wykorzystanie wszystkich tych odnośników. Czego tu nie ma? Od "Powrotu do przyszłości", przez "Gwiezdne wojny", "Trona", a kończąc na " Laleczce Chucky". Jednakże to dopiero wierzchołek góry lodowej. Znajdywanie wszystkich tych referencji to dla niektórych może okazać się świetna zabawa na kilka godzin plus, albowiem w filmie jest ich od groma. A więc jeśli chodzi o świat przedstawiony i frajdę płynącą z ekranu to jest wręcz rewelacyjnie. Gorzej, gdy przyjrzymy się fabule. Bardzo prosta i nieskomplikowana linia dramatyczna, która podąża za głównym bohaterem, który ku naszemu wielkiemu zdziwieniu jest wybrańcem. Stare odgrzewane kotlety. Niestety słabo wypada również zawiązanie akcji, która praktycznie wyzbyta jest jakichkolwiek zwrotów akcji. Po prostu leci od punktu A do punktu B, nie zatrzymując się na żadnym przystanku, ani nie zmieniając jakkolwiek biegu zdarzeń. Kolejnym problemem jest sam fakt, że wirtualna rzeczywistość jest jedynym ciekawym wątkiem w tym filmie. Świat rzeczywisty kompletnie nie interesuje reżysera, przez co widać, że został po prostu przez niego olany. Nie jest w stanie zaproponować nam niczego ciekawego oraz wartościowego oprócz morału, który pomimo tego, że trafia w punkt, to jednak poniekąd jest również strzałem w kolano, biorąc pod uwagę wcześniejsze zaniedbanie tego wątku. A więc radocha i zabawa jest przednia, ale sama opowieść raczej nie zapadnie nam na długo w pamięci.

Aktorsko jest dobrze, aczkolwiek sami artyści nie dostają jakoś specjalnie dużo czasu dla siebie. Króluje OASIS oraz ich komputerowo wygenerowane awatary, do których podkładają głosy. Być może dlatego najlepiej z całej obsady wypada Mark Rylence, który dosłownie oszałamia nas swoją grą aktorską. Jego James Holliday to typowy geek i wycofany ze świata człowiek, który szuka pocieszenia w OASIS. I choć jego rola jest praktycznie trzecioligowa, to jednak on najbardziej zapada nam w pamięć jako ekscentryczny twórca gry, w którą gra cały świat. Zaraz za nim mamy świetnego Bena Mendelsona jako głównego antagonistę Nolana Sorrento i Simona Pegga jako Ogdena Morrowa. Młodsza część obsady to natomiast Tye Sheridan i Olivia Cooke. Ponadto pojawiają się jeszcze Lena Waithe i T.J. Miller jako sam głos.

Strona wizualna to zdecydowanie najmocniejsza część obrazu. Główna w tym zasługa fenomenalnych efektów specjalnych, które rewelacyjnie ukazują nam cyfrowy świat OASIS. Oprócz tego mamy jeszcze klimatyczną muzykę, humor i scenografie prawdziwego świata. Na uwagę zasługuje również klimat produkcji, a także to jak świat OASIS został stworzony. Bardzo ciekawie prezentuje się również, w jaki ukazano nam obcowanie z wirtualną rzeczywistością. Te kostiumy, rękawice, gogle, bieżnie itp. Bardzo to pomysłowe i wiarygodne.

"Player One" to przepiękny wizualnie film, który niestety okazuje się dosyć pusty w środku. Zabawę można na nim mieć przednią, ale od fabuły nie oczekujcie żadnych rewelacji. Postawiono na świat OASIS i zaniedbano nieco rzeczywisty. Co prawda na koniec wszystko reflektuje morał, ale nie zmienia to faktu, że niedociągnięcie zabolało. Jednakże koniec końców Spielberg wychodzi ze starcia obronną ręką. Dostarczył nam rozrywkowy produkt, który się przyjemnie i bezboleśnie ogląda. Sam natomiast wykazał się zgrabną reżyserią i umiejętnością poprowadzenia całej opowieści w zadowalający sposób. Emocje są przednie, a seans w IMAX-ie zdecydowanie wart pieniędzy. Jednakże nie do końca przekonuje mnie takie całkowite jechanie po bandzie na nostalgii do lat 80., ale jeśli wy to lubicie to droga wolna. Podejrzewam, że jednak większość z nas film zobaczy i stosunkowo szybko o nim zapomni.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Lara Croft to niepokorna córka ekscentrycznego podróżnika, który zniknął, gdy dziewczyna miała kilkanaście lat. Teraz, jako 21-letnia kobieta, podąża własną ścieżką, odmawiając spełnienia woli ojca, który chciał dla niej spokojnego życia. Zostawia wszystko za sobą i udaje się w ostatnie znane miejsce jego pobytu. Poszukując śladów, musi odnaleźć osławiony grobowiec na mitycznej wyspie u wybrzeży Japonii. Jeśli nie przezwycięży własnych lęków, może nie przeżyć niezwykle niebezpiecznej wyprawy. Jak wiele poświęci, by poznać tajemnicę zniknięcia ojca i zyskać miano tomb raidera?

gatunek: Przygodowy
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Roar Uthaug
scenariusz: Geneva Robertson-Dworet, Alastair Siddons
czas: 1 godz. 58 min.
muzyka: Tom Holkenborg (Junkie XL)
zdjęcia: George Richmond
rok produkcji: 2018
budżet: 94 milionów $
ocena: 7,0/10















Współczesna Lara


Lara Croft to bohaterka dochodowej i popularnej serii gier. Pierwszy raz na ekranie mogliśmy ją zobaczyć w 2001 roku we wcieleniu Angeliny Jolie. Produkcja ta doczekała się nawet kontynuacji. Niestety filmy te nie dość, że prezentowały się słabo pod względem technicznym, to jeszcze nie miały zbyt wiele do zaoferowania. Taka czysta jazda po bandzie. Nigdy nie przepadałem zresztą za tymi filmami. Dlatego na wieść o reboocie nawet nie zareagowałem. Do kina natomiast się już wybrałem. A więc ciekawi czy tym razem jest inaczej?

Lara to zdolna i wysportowana młoda dziewczyna, która pomimo upływu 7 lat nadal nie może się pogodzić z odejściem swojego ojca. Nie korzysta z niebotycznego spadku i zarabia na życie jako kurier jedzenia. Gdy w końcu trafia na zapiski dotyczące ostatniej misji swego ojca, postanawia wyruszyć na bezludną wyspę, by odkryć, co stało się z jej tatą. Niestety nie wie, że właśnie wplątała się w niebezpieczną misję, której najtrudniejszym elementem będzie nie dać się zabić. Czy nasza bohaterka da sobie radę? Nic dziwnego, że postanowiono po raz kolejny sięgnąć po postać Lary Croft. W końcu to silna, odważna i niezłomna postać kobieca, która uwielbia lać mężczyzn i dobrze wyglądać. Ponadto jest to bohaterka gry niemalże kultowe. Sam film natomiast bazuje na odświeżonej wersji gry z 2011 roku. Dostajemy więc nową Larę, która zdecydowanie różni się od swojej poprzedniczki. Miało być inaczej i rzeczywiście tak jest. Widać to już dosłownie od pierwszych kadrów, kiedy to widzimy, gdy nasza Lara dostaje łomot na ringu, a następnie wsiada na rower i dostarcza jedzenie. Teraz to nie bogata i zabójcza bohaterka, ale wciąż szkoląca swoje zdolności debiutantka. Wszystko kręci się wokół ojca, który wyjechał i nigdy nie wrócił. Ustalając jego trasę, Lara pragnie dowiedzieć się, co się z nim stało. Tym samym sposobem twórcy zawiązują główny wątek produkcji, który jest jej motorem napędowym. Cała fabuła kręci się właśnie wokół tej dziwnej i skomplikowanej relacji, jaka łączyła bohaterkę z ojcem. Twórcy używają nawet retrospekcji, aby dokładniej nakreślić ich konflikt. Co prawda jak to na filmach akcji bywa, nie ma mowy o przesadnej głębi. Motyw jest nakreślona grubą krechą. Niezbyt subtelnie, ale wystarczająco przekonująco. Zresztą to nie jedyny wątek, jaki na nas w produkcji czeka. Obraz przede wszystkim stara się nas uwieść młodzieńczą brawurą, która lawiruje gdzieś między odwagą a czystym szaleństwem. Ucieleśnieniem tych wszystkich wartości jest właśnie sama Lara. Opowieść podąża tym schematem do samego końca. Raz radzi sobie lepiej, a raz gorzej. Najlepiej wypada sam wstęp, w którym to zaznajamiamy się z bohaterką i zostajemy wciągnięci wir akcji oraz tajemnic. Widać w nim powiew świeżości oraz ewidentny zwrot względem poprzednich części. Teraz inne rzeczy są dla twórców priorytetem oraz inne cechy postaci zostają uwypuklone. Kiedyś Lara kusiła nieskazitelnym wyglądem oraz brawurowymi popisami kaskaderskimi. Teraz jest natomiast cała umorusana i rozczochrana, a każda kolejna walka sprawia, że krwawi coraz więcej i zdobywa nowe siniaki. Tym radem zdecydowanie postawiono na większy realizm i równocześnie zmniejszono niebotyczne kaskaderskie wyczyny do minimalnego minimum. Albo przynajmniej takiego na granicy przyzwoitości, a nie science fiction czy wręcz też mistycznych czarów. Tym samym sposobem postanowiono zredukować nadprzyrodzone elementy do kompletnego zera, pozostawiając przy życiu jedynie zmyślne pułapki z grobowca, których obecność jak widać, mieści się dopuszczalnych granicach. Opowieść jest zaskakująco wartka, ciekawa i wciągająca. Potrafi nas urzec swoją surową naturą, która poniekąd odzwierciedla niedoszlifowane zdolności naszej bohaterki. Sam film okazuje się natomiast dosyć kameralny jak na wielkie hollywoodzkie widowisko. Nie mamy przesadnie rozbuchanych scen ani większych niż życie potyczek. Wbrew pozorom taki zabieg działa produkcji tylko na korzyść. Zamiast przytłaczającego obrazu ze zbyt dużym udziałem efektów, otrzymujemy całkiem skromne, ale nie mniej widowiskowe i emocjonujące potyczki. Trzeba jednak pamiętać, że to film rozrywkowy, który ma nas bawić. Wybierając się na seans, nie oczekiwałem zbyt wiele. Dostałem natomiast zgrabnie nakręcony, całkiem spójny, ciekawy i wciągający obraz, na którym się po prostu rewelacyjnie bawiłem.

Strona aktorska produkcji wybada bardzo dobrze, a to wszystko za sprawą głównej bohaterki granej przez fenomenalną Alicię Vikander. Aktorka rewelacyjnie wpisuje się w rolę nowej wersji tej lubianej postaci, ukazując nam niesamowitą charyzmę oraz wysiłek fizyczny. To zdecydowanie bohaterka z krwi i kości. Krwawi, ma siniaki i nie zawsze to ona wychodzi zwycięzco z pojedynku. Nie da się zaprzeczyć, że jest to największa zmiana w stosunku co do poprzednich części. Obcujemy z postacią młodą, niedoświadczoną i krnąbrną, która robi wszystko wbrew ustalonym regułom. Robi, to co chce i nie słucha nikogo innego. A jak ktoś jej coś doradza lub każe, to postępuje wręcz na odwrót. Jak my sami za młodu (dobra ja akurat nie jestem taki stary). No ale przede wszystkim Alicia ma piękną brytyjską wymowę, a nie ten kłamany akcent Jolie. Obsadę dopełniają Dominic West jako Sir Richard Croft, Daniel Wu jako Lu Ren, a także Kristin Scott Thomas i Derek Jacobi w mocno drugo albo nawet trzecioplanowych rolach. Głównym antagonistą jest natomiast Mathias Vogel w wykonaniu Waltona Gogginsa. Jak na złoczyńcę wypada średnio, ale to jest raczej wina scenariusza, który słabo nakreślił tę postać.

Pod względem technicznym jest dobrze. Mamy świetne zdjęcia, przyjemną w odsłuchu muzykę oraz dobre efekty specjalne. Uwagę można zwrócić również na scenografię, charakteryzację oraz wyczuwalne napięcie i dramaturgię w scenach akcji. Wspomniany wcześniej już zawadiacki klimat również świetnie się spisuje tak jak odrobina humoru.

"Tomb Raider" to nie jest kino wysokich lotów, ale jakimś cudem ta odświeżona wersja filmowa przypadła mi do gustu. Nie oczekiwałem od niej wiele i być może dlatego tak świetnie się na niej bawiłem. Produkcja urzekła mnie świetnie nakreśloną i zagraną bohaterką, wartką akcją, całkiem ciekawą i wciągającą fabułą, a także porządnym wykończeniem. To, co mnie dodatkowo ujęło to większy realizm oraz ograniczenie sił nadprzyrodzonych do przyjemnego minimum. Choć w trakcie trwania obrazu da się dostrzec, że nie wszystko zawsze świetnie ze sobą gra to i tak nie przeszkadza nam to w bardzo pozytywnym odbiorze. To po prostu rozrywka w czystej postaci, która mimo zgrzytów i tak wypada znacznie lepiej niż przekombinowane i sztuczne pierwowzory. Zdecydowanie taką Larę Croft wolę i z wielką chęcią po raz kolejny zobaczę ją na ekranie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Ciche miejsce" to wstrząsająca opowieść o czteroosobowej rodzinie Abbotów zmuszonej do porozumiewania się w całkowitej ciszy, bez używania słów, czy choćby najmniejszego dźwięku. Całe ich życie, życie w ciągłym, nieprzerwanym napięciu, koncentruje się na tym, by nie wydawać i nie generować żadnych dźwięków. Każdy bowiem może okazać się dla nich śmiertelny, po tym, jak tajemnicze istoty – reagujące na każdy dźwięk – zagrażają przetrwaniu ludzi. Jeśli cię usłyszą, wytropią cię...

gatunek: Horror
produkcja: USA
reżyseria: John Krasinski
scenariusz: John Krasinski, Scott Beck, Bryan Woods
czas: 1 godz. 35 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: Charlotte Bruus Christensen
rok produkcji: 2018
budżet: 17 milionów $
ocena: 7,8/10
















Jedno słowo i zginiesz!


Horrory to gatunek, który odkryłem stosunkowo niedawno. Wcześniej jakoś nie kręciły mnie krwawe masakry i strach wylewający się z ekranu. Ale to już przeszłość. Teraz zdarza mi się nawet oglądać jeden za drugim tylko by znaleźć opowieść, która mnie przestraszy, ale również zaintryguje. Każdy fan dobrych horrorów zgodzi się ze mną, że po pewnym czasie ciężko jest znaleźć dobry i naprawdę straszny horror. Albowiem ciągle wpada się na typowe średniaki. Aż tu nagle pojawia się John Krasinski i prezentuje nam "Ciche miejsce". Jednakże czy ta produkcja jest w stanie nas oczarować?

Lee Abbott to głowa pięcioosobowej rodziny, która żyje w post apokaliptycznym świecie. Przetrwanie w tej srogiej rzeczywistości wiąże się z ciągłym życiem w ciszy, albowiem gdzieś tam są potwory, które zwabia dźwięk. Zadanie okazuje się wyjątkowo trudne, albowiem przed stworami nie ma żadnej obrony. Jedyna możliwość to być cicho, ale to także nie jest takie proste. Czy nasza rodzina przetrwa zmasakrowany atak? W poszukiwaniu mocnych wrażeń i nie głupszej fabuły w końcu wylądujecie na seansie "Cichego miejsca". Albo wybierzecie się na film z czystej ciekawości, albowiem w internecie dosłownie o nim huczy. Jednakże czy ta wieka wrzawa wokół obrazu pozwoli nam wyjść usatysfakcjonowanym i przede wszystkim cało z seansu? Jak najbardziej. Niestety pośród tych wrzasków bardzo ciężko wychwycić słowa krytyki, które również mają prawo się pojawić. Ja jestem jedną z tych osób, która wam o nich opowie. Na samym początku muszę jednak pochwalić reżysera za ciekawy pomysł na film, który ma w sobie pewien powiew świeżości. Już sam opis fabuły intryguje i zdecydowanie zachęca, by sięgnąć po produkcje. Zwiastuny natomiast tylko wzbudzają apetyt. No i rzeczywiście filmowi Krasinskiego nie sposób się oprzeć. Kusi z każdej możliwej strony. Ciekawy pomysł, obsada no i do tego horror. Nic tylko kochać. Z tym kochaniem to bym się jednak wstrzymał, ale nie skłamię, mówiąc, że obraz rzeczywiście mi się podobał. Mam tylko wobec niego kilka, ale... jak to u mnie często bywa. Zacznijmy jednak od początku. Ten zaś jest bardzo enigmatyczny, intrygujący i cichy. Sam wstęp bardzo jasno określa reguły gry. Będzie niebezpiecznie, momentami krwawo, ale przede wszystkim nikt nie może się czuć bezpieczny. Jednakże, zanim przejdziemy do najlepszej części, twórca ukazuje nam życie i nawyki rodziny. Jakoś super ciekawie nie jest, ale da się czuć napięcie i zagrożenie wiszące w powietrzu, a więc nie ma mowy o krótkiej drzemce. Dużo lepiej wypada świat przedstawiony, który budzi respekt i ciekawi nas swoją niecodziennością. Natomiast groza przychodzi znienacka i wręcz zaskakuje nas swoją obecnością. Od tego momentu atmosfera momentalnie gęstnieje, napięcie buzuje i rośnie z każdą minutą, a nasi bohaterowie walczą o przetrwanie z krwiożerczymi bestiami, próbując nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Jest wartko, ciekawie i emocjonująco. Nie sposób wręcz oderwać wzrok od ekranu, albowiem produkcja dosłownie nas pochłania w tych konkretnych momentach. Sam reżyser natomiast okazuje się niesamowicie kompetentny w ukazywaniu grozy, a co najważniejsze zainteresowania nas ją i sprawienia, że będziemy siedzieć jak na szpilkach. A przed samym finałem dostajemy chwilę odpoczynku, by złapać oddech i ponownie móc skupić się na ekranie. Produkcja wypada najlepiej wtedy, kiedy gra na emocjach, buduje napięcie i dramaturgię oraz stara się nas przerazić połowicznym wizerunkiem stworów. Raz nam take coś mignie, raz ukarze tylko rękę, a kiedy indziej wyda tylko swój ryk. Niemalże jak w pieszym "Obcym". Czar jednak pryska, gdy kreatury zostają nam ukazane w całej okazałości. Jednakże mimo tego nadal nie przestają nas intrygować i przerażać. Od tego momentu po prostu wiemy już czego się spodziewać. A wiadomo, że to, co nieznane straszy jeszcze bardziej. Niestety nie nazwałbym "Cichego miejsca" horrorem. Nie jest to produkcja przesadnie straszna ani mająca nas celowo przestraszyć. Tutaj ewidentnie twórcy bazują na emocjach i empatii do ekranowych postaci. Opowiadają nam ich historię i sprawiają, że nam na nich zależy. Gdy zaczyna się jatka, jedyne czego chcemy to ich bezpieczeństwa. Reżyser zaś umiejętnie manipulując naszą sympatią do postaci, wykorzystuje to przeciwko nam. Albowiem produkcja przede wszystkim bazuje na dramaturgii, niemiłosiernie rosnącym napięciu i dusznej atmosferze, która przytłacza nas swoją obecnością. Świetnie działają również zdjęcia. Dom pomimo tego, że jest całkiem spory, sprawia wrażenie niesamowicie klaustrofobicznego, a wielkie pole kukurydzy okazuje się zaskakująco ciasne. Największą rolę w produkcji odgrywają natomiast dźwięki, które są tutaj na pierwszym planie. Sami aktorzy wypowiadają zaledwie kilka linijek, a więc cała narracja polega na obrazie i dźwiękach. I choć cały ten świat przedstawiony zachwyca nas pomysłem i realizacją, to niestety pewne scenariuszowe zabiegi mnie bardzo uwierają. Przede wszystkim tyczy się to potworów, które zdają się nie posiadać słabej strony. Wszystko byłoby fajnie, gdybym jakoś w trakcie seansu sam nie wpadł na rozwiązanie tegoż problemu, do którego bohaterowie doszli po znacznie dłuższym czasie. Poza tym kilka wydarzeń z filmu mogło potoczyć się zdecydowanie inaczej, ale w myśl lepszej dramaturgii i całościowego pomysłu potoczyły się, tak jak się potoczyły. Niezbyt zgrabnie pod względem logicznym, ale koniec końców zachowują spójną całość.

Aktorsko film stoi na wysokim poziomie, a to wszystko dzięki rewelacyjnej obsadzie, dobrze napisanym bohaterom oraz ograniczeniu słów do minimum. Tutaj liczy się wyłącznie mowa ciała no i przede wszystkim mimika twarzy. Właśnie wtedy widać z jak dobrą obsadą mamy do czynienia. Na pierwszym planie mamy Emily Blunt oraz jej męża Johna Krasinskiego, którzy prezentują świetną chemię między swoimi bohaterami. Jednakże to Blunt zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie. Jej rola jest przede wszystkim bardziej wymagająca, co też aktorka przekuwa na rewelacyjną kreację. Jednakże Krasinski nie wypada od niej wcale gorzej. Fenomenalnym dopełnieniem okazują się młodzi aktorzy. Świetny Noah Jupe ze średniego "Suburbiconu" oraz Millicent Simmonds odkryta w "Wonderstrucku".

Strona techniczna również onieśmiela. Przede wszystkim za sprawą świetnych zdjęć oraz budzącej niepokój i napięcie muzyki Marco Beltramiego. Niesłychanie ważny okazuje się mroczny i duszny klimat obrazu, który wręcz zwiastuje tragedię wiszącą w powietrzu. Ponadto oglądając film, mamy wrażenie klaustrofobii i ciasnoty, które potrafią być przytłaczające. Zaskakująco dobrze wypadają również efekty specjalne. Biorąc pod uwagę niewielki budżet, muszę przyznać, że ukazane w nim stwory oprócz tego, że są niesłychanie ciekawie zaprojektowane, to jeszcze wyglądają niesamowicie realistycznie. Lepiej niż w niejednym blockbusterze za 100 milionów dolarów. Jednakże najlepiej wypada zespół odpowiedzialny za nagłośnienie, albowiem odwalił przy tym filmie kawał dobrej roboty. Te wszystkie szmery, skrzypnięcia i inne dźwięki rewelacyjnie funkcjonują w obrazie i sprawiają wrażenie realnego zagrożenia. Jako że głosu pozbawiono aktorów, tak więc cała reszta mówi za nich.

"Ciche miejsce" to z pewnością jedno z największych zaskoczeń tego roku. Kto by się spodziewał po takim filmie tak wielkiego sukcesu komercyjnego, jak i uznania wśród licznych krytyków. I rzeczywiście nie da się zaprzeczyć, że film Krasinskiego ma w sobie to "coś". Jest świetnie nakręcony, zagrany, posiada fenomenalne wykończenie no i przede wszystkim potrafi nas porządnie chwycić za gardło. To bynajmniej nie horror, ale dreszczyk emocji to już potrafi wywołać. Niestety ma kilka mankamentów na poziomie pomysłu i scenariusza jednakże koniec końców nawet pomimo ich obecności z seansu zdecydowanie wyjdziemy zadowoleni. O to nie ma się nawet co martwić.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Paul Kersey jest chirurgiem, który co dzień ratuje ludzkie życie. Gdy nieznani sprawcy dokonują brutalnego napadu na jego rodzinę, po raz pierwszy sam musi zwrócić się o pomoc. Policja pozostaje jednak głucha na jego apele. Zdesperowany mężczyzna postanawia więc własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Gdy uwagę mediów przyciągają zabójstwa kolejnych gangsterów, wszyscy zadają sobie jedno pytanie: giną oni z ręki bohatera czy bandyty? Wiedziony pragnieniem zemsty Kersey dostrzega, że może pomóc także innym. Nie każdemu podoba się jednak to, że mężczyzna staje ponad prawem, policja zaś jest coraz bliżej odkrycia tożsamości mściciela.

gatunek: Sensacyjny
produkcja: USA
reżyseria: Eli Roth
scenariusz: Joe Carnahan
czas: 1 godz. 48 min.
muzyka: Ludwig Göransson
zdjęcia: Rogier Stoffers
rok produkcji: 2018
budżet: 30 milionów $
ocena: 6,9/10















Chciałeś, to masz!


Aby dojść do porozumienia, mamy do dyspozycji dwie różne ścieżki. Albo staramy się rozwiązać problem pokojowo lub sięgamy po bardziej drastyczne środki. Najgorzej, gdy ktoś wystawia naszą cierpliwość na próbę i pozwala nam gotować się w gniewie. A jak wszyscy wiemy, gniew musi mieć gdzieś swoje ujście. Dobrze wie o tym również bohater naszego filmu, który walczy nie tylko o sprawiedliwość, ale także o pewnego rodzaju satysfakcję. No a skoro ktoś sam się prosi o łomot, to czemu ma go nie dostać? W tym przypadku równanie jest zaskakująco proste. Jednakże czy to samo można powiedzieć o filmie?

Paul Kersey to szanowany chirurg, który ma szczęśliwą i kochającą rodzinę. Niestety pewnego dnia włamywacze podczas rabunku zabijają mu żonę i poważnie ranią córkę. Nasz bohater pogrąża się w smutku, jednakże liczy na to, że policja znajdzie sprawców. Niestety nie idzie im to najlepiej. Po pewnym czasie Paul postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Czu uda mu się coś zdziałać? Myślę, że fabuła "Życzenia śmierci" nikogo nie zaskoczy świeżością ani żadną nowatorszczyzną, ale być może będzie w stanie zaoferować nam coś innego. Ile razy już widzieliśmy, gdy głowie rodziny ktoś: a) zabił żonę, b) zabił córkę, c) porwał żonę, d) porwał córkę, e)zabił żonę i porwał córkę, f)zabił córkę i porwał żonę, g) zabił żonę i córkę, h) porwał żonę i córkę i tak dalej. W sumie do tego rysopisu pasowałby praktycznie każdy film z moim najulubieńszym aktorem Stevenem Segalem, którego jak tylko widzę, to mnie coś ściska wewnątrz. Tak czy siak, tym razem jest nieco inaczej. Nasz bohater to nie wyszkolony super tajny agent z milionem sekretnych tożsamości, ale chirurg, który nawet nie potrafi się bić, ani władać bronią. Nie jest bad-assem i nigdy nie zamierzał nim być. Włada nim wściekłość i niemoc, którą przekuwa na coś pożytecznego. A przynajmniej tak mu się wydaje. A więc łapie za broń, przywdziewa kaptur i zaczyna polować na morderców żony na ulicach Chicago. Brzmi absurdalnie, ale na ekranie wybada zaskakująco wiarygodnie. Jak można było przypuszczać, opowieść nie będzie przesadnie realistyczna, ale jak na film akcji całkiem dobrze mieści się w ramach gatunku oraz jego dopuszczalnych normach. Scenariusz całkiem nieźle jest w stanie wszystkie te niesamowitości i uproszczenia zamknąć w bardzo urzekającej i dosyć przekonującej formie akcyjniaka, którego zadanie jest proste: ma nas bawić. I dokładnie to robi. Ponadto stara się poruszyć kilka innych ciekawych kwestii, ale o tym potem. To, co tutaj wychodzi na pierwszy plan to nie drugie dno, główna postać ani nawet chęć zemsty, ale czysta rozrywka, jaka ma płynąć z seansu. Doprawdy nie oczekiwałem od produkcji niczego więcej, a więc wyszedłem całkiem zaskoczony, gdy otrzymałem coś: po 1. lepszego niż się spodziewałem, po 2. bardzo sprawnie nakręconego i po 3. posiadającego ambicje na więcej. Ale żeby nie było, fabuła obrazu wbrew pozorom jest bardzo prosta. Potrafi nas niemalże od samego początku zaintrygować, wciągnąć w wir zdarzeń i pozwolić opowieści po prostu płynąć. Całość koniec końców jest zaskakująco spójna i płynna, a twórcy konsekwentni w swojej narracji. Opowieść budują dosyć skrupulatnie i etapowo jak na gatunek, w którym się obracają. Oczywiście, że przemiana bohatera nie należy do najbardziej przekonujących, a jego zdolność samodzielnej nauki posługiwania się bronią budzi zachwyt to i tak dla mnie mieści się to w dopuszczalnych granicach. W końcu nie tego oczekiwałem po tym filmie. Racja, fajnie by było, gdyby film Eli Rotha to potrafił, ale bez tego przynajmniej nikogo nie oszukuje, ani nie próbuje naciągnąć na coś, czym nie jest. W swojej naturze jest zaskakująco prosty i w sumie oczekuje tego również od nas. Rodzina rodziną, ale dobra rozwałka zawsze bawi. Tak samo jest i w tym przypadku. Choć film nie posiada przesadnej brutalności ani zbyt wydumanych scen akcji, to jednak potrafi nas uwieść klasyczną strzelaniną. Ma to urok, któremu o dziwo nie sposób się oprzeć. Szczególnie gdy jest to świetnie nakręcone i zmontowane. Ale to nie wszystko. Produkcja o dziwo potrafi również w odpowiedni sposób wykorzystać napięcie zgromadzone na ekranie i całkiem nieźle zbudować wokół akcji wzrastającą dramaturgię. Dzięki temu seans potrafi zapewnić nam jakieś emocje, a nie okazać się tylko pustą nawalanką. Jednakże jak już wcześniej wspomniałem, film ma coś w rodzaju drugiego dna, które stara się przenieść całą fabułę na nieco inny poziom. Nie do końca się to udaje, ale cel był słuszny, pomysł dobry i realizacja też niezgorsza. Twórcy, kręcąc "Życzenie śmierci" postanowili odnieść się do aktualnych czasów, a w szczególności to Ameryki A.D., w której dostęp do broni jest powszechny. Jak mówi jedna z postaci to bułka z masłem. Kilka podpisów, ćwiczenia na strzelnicy i test bezpieczeństwa (którego nikt nie oblewa) i gotowe. Nic prostszego. A wszyscy przecież dobrze wiemy, ile krzywd wyrządziła broń palna w Stanach Zjednoczonych. Sam film, choć używa pistoletu jako głównego bohatera, stara się oprócz tego skłonić nas do refleksji, czy którekolwiek z tych zdarzeń miałoby miejsce, jeśli broń palna nie była tak powszechnie dostępna. Oprócz tego dochodzi również wiele ciekawych wstawek takich jak, chociażby radiowa debata na temat poczynań bohatera odnośnie do tego, czy wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę to słuszna i dobra decyzja. Ponadto twórcy pokazują nam, że na internecie można znaleźć dosłownie wszystko. Od instrukcji jak składać, czyścić i używać pistoletu po poradnik jak zniszczyć dysk, by nikt nie był w stanie odczytać jego danych. Całkiem fajnie to w filmie zagrało i rzeczywiście sprawia, że chwilkę nad tym zagadnieniem pomyślimy, ale na jakieś głębsze dewiacje nie ma szans. To samo tyczy się filmu. Jest fajnie, przyjemnie, wartko i w ogóle, ale to żadna rewolucja.

Aktorstwo to tylko dodatek do samej fabuły, która bawi, a więc aktorstwo również nie powinno wychodzić poza te ustalone granice. Takim oto sposobem trafiamy na naszych bohaterów lub też ściślej mówiąc bohatera, który sam biega po ekranie i wymierza sprawiedliwość. To dobry chirurg, kochający ojciec i spragniony sprawiedliwości samouk. Bruce Willis, choć nie doświadcza w tym filmie aktorskiego przełomu to i tak widać, że wkłada wiele pracy w swojego bohatera. Choć nie zawsze mu się to udaje, to jednak efekt końcowy jest całkiem zadowalający. Daleko za nim mamy świetnego Vincenta D'Onofrio na drugim planie, a także: Elisabeth Shue, Camilę Morrone, Deana Norrisa i Kimberly Elise.

Z całego filmu najlepiej wypada chyba strona techniczna, która stoi na zaskakująco wysokim poziomie. Przede wszystkim są to dobre zdjęcia, ciekawa muzyka oraz dynamiczny montaż. Ponadto film charakteryzuje się swoistym klimatem, który zaskakująco dobrze łączy ze sobą mroczną atmosferę i odrobinę krwawej jatki ze szczyptą humoru.

Przyznam szczerze, że od "Życzenia śmierci" nie oczekiwałem dosłownie niczego. Być może właśnie dlatego film nie tyle, co mnie zaskoczył, a raczej miło zabawił. Pozwolił mi spędzić przyjemnie czas i zadowolić się czystą rozrywkę bez zobowiązań. Aktorstwo jest ok, fabuła również, a wykończenie najlepsze. Dziwne proporcje no ale czasami tak bywa. Sam seans okazuje się niezwykle przystępny w swojej formie i potrafi nam się sprzedać w dosyć atrakcyjny sposób. Jest wartko, ciekawie i zgrabnie nakręcone. Szału nie ma, ale jak na film do obejrzenia w niedzielę wieczorem rewelacja.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.