Snippet

"Song to Song" to współczesne love story rozgrywające się w świecie muzycznej bohemy. BV i Faye są szaleńczo zakochanymi w sobie marzycielami. Oprócz miłości, łączy ich pragnienie, by zaistnieć w muzycznym świecie. Choć drzwi do kariery może otworzyć im muzyczny magnat Cook, intencje cynicznego biznesmena nie są do końca jasne. Sprawy skomplikują się, gdy do miłosnego trójkąta dołączy jego nowa muza.

gatunek: Dramat, Muzyczny
produkcja: USA
reżyser: Terrence Malick
scenariusz: Terrence Malick
czas: 2 godz. 9 min.
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,0/10













Z muzyką im do twarzy


Zastanawialiście się kiedyś co wpływa na sukces produkcji kinowej? Czy jest to historia, którą mamy możliwość zobaczyć na ekranie? A może ciekawie nakreślone i zagrane postacie? Dla wielu z nas niesłychanie ważna jest również strona techniczna produkcji. Co więc jest tym kluczowym czynnikiem, który gwarantuje sukces filmu? Podpowiedź: są to wszystkie wymienione wyżej składniki. Nie można mieć dobrej opowieści bez ciekawych bohaterów, ani przejmującej historii bez odpowiedniego wykończenia, które podkreśliło by jej wydźwięk. W filmie wszystko musi ze sobą współgrać, aby końcowy efekt był dla nas satysfakcjonujący. Czy najnowszy film Terrencea Malika o tytule "Song to Song" jest w stanie nas usatysfakcjonować?

BV i Faye natykają się na siebie podczas przyjęcia organizowanego przez producenta muzycznego zwanego Cookiem. Już podczas pierwszego spotkania rodzi się między nimi uczucie, które wraz z czasem przybiera na sile. Niestety świat, w którym się obracają nie sprzyja ich związkowi. Dziewczynę nęka myśl o jej byłym związku z Cookiem, a BV rozkręca swoją karierę dzięki pomocy producenta. Cała trójka zamknięta w tym toksycznym trójkącie. Pewnego dnia ich wspólne relacje ulegają zmianom i nic nie jest już takie jak kiedyś. Terrence Malick uwielbia bawić się formą obrazu. Z początku można by uznać to za pojedynczy artystyczny wyskok twórcy, jednakże z czasem zabieg ten stał się jego znakiem rozpoznawczym. W najnowszym dziele również się nim posługuje. Można by nawet powiedzieć, że nie robi niczego innego oprócz tej nieskrępowanej zabawy w artystyczne szaleństwo. Scena za sceną, piosenka za piosenką. Jednakże w tej ekstazie kolorów i dźwięków da się dostrzec prawidłowość i słuszność reżyserskich działań. Choć nie przyjdzie nam to z łatwością, końcowa satysfakcja będzie dla nas wielką nagrodą. Fabuła obrazu jest jednym z pierwszych elementów, które niesłychanie potrafią nas zachwycić. Z pozoru prosta i łatwa do podążania opowieść przeradza się w niezwykle skomplikowaną i złożoną historię, w której nic nie jest takie oczywiste jak moglibyśmy przypuszczać. Ale to żadne zaskoczenie. Reżyser z tego słynie. Twórca z niezwykłą lekkością wprowadza nas w zwariowany świat bohaterów i pozwala nam w nim bezczelnie "pobuszować". Daje nam możliwość obejrzenia wszystkiego z różnych perspektyw i poznania jak największej ilości szczegółów dotyczących naszych bohaterów. Potrafi jednak być bardzo tajemniczy i zwodniczy. Nigdy nie ukazuje nam wszystkiego, ale jedynie cześć prawdy bądź też konkretnego wydarzenia. Oszukuje i myli tropy, abyśmy za wczasy nie odkryli jego intencji. Jest w tym istnym mistrzem dzięki czemu najlepsze udaje mu się zostawić na koniec. Nieustanie stara się nas zadziwiać i zaskakiwać dzięki czemu przez prawie cały czas trwania obrazu nie mamy prawa się nudzić. Albowiem wraz z naszymi bohaterami staramy się odkryć wszystkie tajemnice kryjące się za motywami postępowania wszystkich osobowości. Pragniemy znać prawdę, dowiedzieć się czemu losy naszych postaci potoczyły się tak, a nie inaczej. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Nasza pogoń za zrozumieniem intencji twórcy poniekąd przypomina pogoń bohaterów za tym co utracili, albo to co nieosiągalne. Tak jak my pragniemy wiedzieć wszystko, tak nasze postacie pragną osiągnąć pewien cel w ich życiu. Niestety dziwnym trafem zawsze gdzieś im umyka. Nie daje się złapać. Tak jak sens całego obrazu. A może po prostu tak miało być? Nigdy nie wiadomo jak potoczy się nasze życie, co rewelacyjnie obrazuje film Malicka. To niesamowicie pasjonujący i wciągający obraz, który potrafi bez reszty nas pochłonąć. Nie stara się nas zniewolić, ani zaintrygować bezsensownymi dyrdymałami. To właśnie dzięki prostocie jego opowieści oraz skomplikowanym losom naszych bohaterów film potrafi tak nas zahipnotyzować. Jego siła nie tylko tkwi w opowieści, ale przede wszystkim w postaciach, których życie nie tyle co jest niezwykłe, a bardziej nieoczywiste. Nigdy nie wiadomo co im się przytrafi, ani jaka niespodzianka czai się na nich za rogiem. Jest to niesłychanie trafne nawiązanie do naszego życia, w którym nic nigdy nie jest pewne na 100%. Nasze życie potrafi być piękne i dawać nam dużo radości, ale potrafi również rozczarować i sprawić, że wszystko co do tej pory ceniliśmy runie. Właśnie takie jest "Song to Song". Nieoczywiste i zaskakujące. Piękne i brzydkie. Nieobliczalne i nieszablonowe. Dokładnie takie jak nasza egzystencja. Produkcja w bardzo piękny sposób nam to wielokrotnie podkreśla. Opowiada o świecie w którym sami żyjemy. Nie sili się na sztuczność, ani przesadny absurd. Wszystko w nim jest świetnie wyważone i ukazuje nam prawdziwe obliczcie ludzkiej egzystencji. Niepewne, ale niesamowicie pochłaniające. Co prawda całość jest odrobinę za długa i momentami (szczególnie pod sam koniec) opowieść potrafi się dłużyć, ale skoro pierwotna wersja obrazu trwała osiem godzin to chyba nie mamy na co narzekać. Mimo to pozwoliło by to jeszcze lepiej zachować klimat obrazu oraz niezwykle spójną linię fabularną. Albowiem pod koniec lubi się ona odrobinę rozmyć i gdzieś na chwilę nas opuścić. Jednakże są to raczej sporadyczne występki. Całość jest niesłychanie płynna i lekka, dzięki czemu rewelacyjnie się ją ogląda. Niestety należy sobie zdać sprawę z tego, że "Song to song" jest bardzo specyficznym dziełem (w końcu to Terrence Malick), a więc nie jest to produkcja dla wszystkich. Wrażliwość twórcy oraz jego zabawa formą obrazu mogą nie trafić i z pewnością nie trafią do każdego odbiorcy. 

Strona aktorska obrazu prezentuje się wyśmienicie. Twórca zadbał o to, aby jego bohaterowie byli dobrze nakreśleni, ciekawi i nieoczywiści. Dzięki temu mamy możliwość oglądać na ekranie cztery niezwykle intrygujące i nieszablonowe sylwetki, które zabierają nas w podróż po ich życiorysie. Wraz z trwaniem obrazu dowiadujemy się coraz więcej i więcej na ich temat co pozwala nam zagłębić się w ich psychikę oraz zrozumieć motywy ich działania. Jednakże z drugiej strony ciężko przewidzieć ich następny ruch bądź też decyzje. Nasi bohaterowie nieustannie się zmieniają, ewoluują. Cały czas przybierają inną twarz, zmieniają poglądy i starają się nie być tacy sami jak kiedyś. Po raz kolejny proces ten przypomina nas samych. Jak poprzez zetknięcie się z innymi ludźmi, miłością i wystawieni na różnego rodzaju sytuacje zmieniamy się i dostosowujemy do otaczającego nas świata. W obsadzie znaleźli się: rewelacyjny Michael Fassbender, świetna Ronney Mara, zaskakująco dobry Rayan Gosling oraz genialna Natalie Portman. Na drugim planie uda nam się również zdostrzec Cate Blanchett, Holly Hunter, Bérénice Marlohe i Vala Kilmera.

Od strony technicznej obraz również prezentuje się wyśmienicie. Główna w tym zasługa rewelacyjnego montażu, świetnemu doborowi utworów muzycznych oraz wyśmienitym zdjęciom Emmanuela Lubezkiego. W "Song to Song" niesłychanie ważny jest również klimat produkcji, który gdzieś tam dryfuje pomiędzy światem rzeczywistym, a okrutną bajką ubraną w piękne barwy, rewelacyjne kadry i doborową ścieżkę dźwiękową. To właśnie ta zabawa formą jest tutaj kluczem. Dla niektórych może być męcząca, a dla innych zaś zlepkiem miliona myśli które przepływają przez naszą głowę w ciągu sekundy.

"Song to Song" choć jest kinem trudnym i wymagającym, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi. Potrafi nas niesłychanie zaintrygować i zmusić do refleksji. To taka bajka na dobranoc, która nie posiada dobrego zakończenia z dopiskiem "i żyli długo i szczęśliwie". Tak się nie dzieje przez co obraz potrafi nas niejednokrotnie zmylić bądź też oszukać. To co z początku było dobre i piękne okazuje się kłamstwem, które tak łatwo przyszło nam kupić. To nie jest film o muzyce. To tylko taki sprytny chwyt reklamowy. Tu liczy się przesłanie jakie nam niesie. Tym zaś jest egzystencja z jednej chwili w kolejną. Z pieśni w pieśń. I tak cały czas, aż do samego końca.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Statek osadniczy "Przymierze" dociera na nieznaną planetę, która wydaje się być prawdziwym rajem dla człowieka. Członkowie ekspedycji szybko się jednak przekonują, że trafili do mrocznego, pełnego tajemnic i zagadek świata, którego jedynym mieszkańcem jest android David, ocalały z katastrofy "Prometeusza". Gdy odkrywają, że świat ten kryje w sobie niewyobrażalne zagrożenie, muszą podjąć przerażającą próbę ucieczki.

gatunek: Thriller, Sci-Fi
produkcja: USA, Australia, Nowa Zelandia
reżyser: Ridley Scott
scenariusz: John Logan, Dante Harper
czas: 2 godz. 2 min.
muzyka: Jed Kurzel
zdjęcia: Dariusz Wolski
rok produkcji: 2017
budżet: 111 milionów $
ocena: 7,1/10













Narodziny klasyki


Kiedy w 1979 premierę miał film "Obcy – 8 pasażer Nostromo" nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że stanie się on klasykiem gatunku sci-fi. Tak naprawdę widownia została oszołomiona pomysłem na pozaziemską formę życia, która w tak brutalny sposób przechodzi proces ewolucji. Jednakże fakt ten nie przeszkodził Jamesowi Cameronowi, aby na dobre zapiać "Obcego" w historii kinematografii. To głównie za jego przyczyną seria ta zyskała drugie życie. Niektórzy twierdzą nawet, że "Decydujące starcie" jest lepsze niż oryginał. Ale to nie jest tematem tej recenzji.  Dzisiaj skupimy się raczej na zagadnieniu czy da się jeszcze zrobić dobrego "Obcego", albowiem dalsze kontynuacje serii były kompletnymi niewypałami (wykluczając "Prometeusza"). A więc panie Scott, jak to jest z tym pana nowym filmem?

Dla niektórych to porządna porcja sci-fi, a dla innych zaś zmarnowany potencjał. A więc według odpowiedniej teorii prawda leży po środku. W tym przypadku zasada ta sprawdza się podręcznikowo. Jednakże żeby przejść do sedna należało by wiedzieć z czym mamy do czynienia. Otóż załoga statku Przymierze zmierza prosto do planety, na której ma założyć kolonię dla ludzkości. To nowy etap w dziejach ludzkości. Podczas podróży załoga natrafia na nieznaną dotąd planetę, która w równym stopniu nadaje się na misję kolonizacyjną. Niestety nie wiedzą, że skrywa ona śmiertelna tajemnicę. Rozpoczyna się walka o przetrwanie z jednym z najniebezpieczniejszych organizmów w kosmosie. Czy nasza załoga przeżyje spotkanie z obcym z innej planety? Struktura fabularna w dużym stopniu przypomina pierwszego "Obcego". Da się to wywnioskować już po samym opisie. Jednakże niech was to nie zmyli. Tym razem historia jest dużo bardziej złożona niż mogło by nam się wydawać. Powodem tego jest odpowiedzialność jaką zrzucono na "Przymierze", albowiem jest ono zarówno sequelem "Prometeusza" jak i prequelem pierwszego "Obcego". Wszystko to brzmi niesamowicie intrygująco, ale jak to się wszystko sprawdza w praktyce? Nie najgorzej, ale do rewelacji daleko. Nie można mieć wszystkiego, a twórcy nowego "Obcego" wyraźnie zapragnęli niemożliwego. Chcieli stworzyć dwa filmy w jednym, aby jak najprędzej powrócić do starego dobrego Xenomorpha. W ostatnim obrazie z serii go zabrakło co bardzo zezłościło fanów na całym świecie. Teraz się pojawia, ale nie w taki sposób jaki byśmy chcieli. Albowiem nie da się ukryć, że "Przymierze" to tak naprawdę więcej "Prometeusza" niż "Obcego". Zaczyna się całkiem niepozornie, ale im bardziej zagłębiamy się w fabułę widowiska tym bardziej oczywiste się to staje. Niestety w tym właśnie problem całego obrazu, który nieustannie stoi na rozdrożu pomiędzy dwoma filmami różniącymi się klimatem oraz wydźwiękiem. Tak jakby twórcy nie do końca byli pewni tego co robią i co chcą osiągnąć. Z jednej strony chcą wytłumaczyć wszystkie nieścisłości dotyczące "Prometeusza", ale zaś z drugiej strony pragną czym prędzej ukazać nam Xenomorpha, którego wszyscy tak bardzo chemy zobaczyć. Co ciekawe zabieg ten mógłby naprawdę fajnie wyjść gdyby nie zdecydowano się tak szybko do niego przejść. Odpowiednie zbudowanie napięcia to podstawa. Reżyser to rozumie i przez większość czasu udaje mu się wywiązać z tego zadania perfekcyjnie. Niestety rozpoczynając finalny akt wszystko to zaprzepaszcza kosztem drastycznego zwrotu w stronę "Ósmego pasażera Nostromo". Zbyt szybko i niechlujnie postanowiono tego dokonać przez co widzowi zbyt ciężko jest to wszystko pojąć. To samo można by powiedzieć o fabule, która niekiedy stara się udźwignąć zbyt wiele wątków. Z samego początku jest naprawdę dobrze. Jest mrok, tajemnica i odrobina grozy. To wszystko połączone ze sobą daje nam niesamowity efekt. Historia zaczyna się jak zwykle niepozornie, a następnie przeradza się szaleńczą walkę o przetrwanie. Jest intrygująca i bardzo wciągająca. Co prawda kilkakrotnie powtarza sprawdzone schematy i klisze, to jednak całkiem nieźle potrafi uargumentować ich wykorzystanie. Znaczna część fabularnych zdarzeń oraz decyzji bohaterów jest porządnie uzasadniona przez co nie ma co się do nich przyczepić. Niestety w opowieści natrafimy na kilka dziur i bezsensownych posunięć, które zdecydowanie były za głupie, aby je umieścić tego typu filmie. Niestety nic na to nie poradzimy. Cała opowieść sypie się wraz z finalnym aktem, który choć przedstawia nam obcego to niestety burzy rewelacyjnie zbudowaną dramaturgię i napięcie. Będzie nam ich zdecydowanie brakować w finale, który choć zrobiony z niesamowitym rozmachem potrafi odrobinę rozczarować. Koniec końców całość wypada całkiem nieźle. Jeśli przymkniemy oko na wszystkie te niedoskonałości to okaże się, że nie taki diabeł straszny jak go malują.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się bardzo dobrze. Zawdzięczamy to przede wszystkim pierwszoplanowym postaciom Są nimi Katherine Waterston jako Daniels oraz Michael Fassbender jako Walter. Reszta to jedynie bohaterowie, którzy gdzieś tam przewijają się na ekranie pomiędzy kolejnymi ujęciami. Wiele na ich temat nie wiemy i się nie dowiemy, albowiem stosunkowo szybko uda im się zginąć. Przynajmniej problem z głowy dla scenarzystów. Jak się później okazuje dla nas również, albowiem tak wielu nijakich bohaterów ta seria jeszcze nie miała. W "Ósmym pasażerze Nostromo" było ich siedmiu, w "Decydującym starciu" nico więcej, ale Cameron bardzo dobrze poradził sobie z ich przedstawieniem. Nawet w chaosie "Obcego 3" dało się rozpoznać kilka charakterystycznych bohaterów. Tym razem są to przede wszystkim postacie grane przez Waterstone i Fassbendera. Ewentualnie można by jeszcze się przekonać do Billyego Crudupa jako Orama i Dannyego McBridea jako Tennessee. Więcej już ciekawych postaci nie znajdziemy.

Strona wizualna jest jednym z najlepszych elementów obrazu. Całość została sfilmowana z niesamowitym rozmachem. Mamy rewelacyjne efekty specjalne, onieśmielające scenografie i rewelacyjne kostiumy. Do tego świetne zdjęcia Dariusza Wolskiego i intrygujacą muzykę Jeda Kurzela nawiązującą do motywów muzycznych z "Obcego" i "Prometeusza". Każdy nawet najdrobniejszy wizualny aspekt obrazu został tutaj odpowiednio dopieszczony. Jak do tego dodamy jeszcze tajemnicę, mrok oraz świetnie zbudowane napięcie (do czasu) to jest to spełnienie marzeń. Co ciekawe film potrafi jest bardzo brutalny w porównaniu do poprzednich obrazów z serii. Mamy całą masę krwi oraz niepokojących obrazów, a więc nie jest to seans dla widzów o słabszych nerwach. Niestety muszę skrytykować film za jego akcję promocyjną. Ale nie ze względu na jej jakość, albowiem jest to jedna z najlepszych kampanii ostatnich lat. Dobrze zaplanowana, intrygująca no i przede wszystkim oferująca dużo nowych i ciekawych materiałów. A nawet za dużo. Albowiem kiedy przyjrzymy się wszystkim materiałom promującym obraz okaże się, że znaczna część nie dotrwała do kinowej wersji. Jest to bardzo dziwne i poniekąd niezrozumiałe. Po co reklamować film scenami, których w nim po prostu nie ma? Szczytem bezczelności jest już opublikowany niedługo przed premierą zwiastun o tytule "She won't go quietly", z którego ani jedna scena nie pojawia się w filmie.

"Obcy: Przymierze" nie jest złym filmem. Owszem brak mu konsekwencji twórców i lepiej opowiedzianej historii. Film również wypadłby dużo lepiej gdyby nie starano się wcisnąć do niego zbyt wielu rozmaitych wątków i nieco lepiej nakreślono przejścia do aktu trzeciego. Do tego dochodzi jeszcze sterta klisz i bezsensownych decyzji fabularnych, których można by uniknąć. Przydało by się również zredukować ilość postaci, albowiem jest ich zdecydowanie za dużo i są one zbyt nijakie. Jednakże jeśli przebolejemy te wszystkie wpadki nowy film Ridleya Scotta okaże się świetną rozrywką, która bez problemu zainteresuje nas przez cały czas trwania obrazu. Produkcji daleko do jakości "Ósmego pasażera Nostromo", ale fakt, że jest to zdecydowanie lepszy film niż "Obcy 3" i "Obcy: Przebudzenie" powinien być już wystarczającym pocieszeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że po odbytym seansie czuć niedosyt.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Grupa najbardziej niesubordynowanych outsiderów w galaktyce penetruje odległe zakątki kosmosu, próbując rozwikłać zagadkę pochodzenia jednego z jej członków - Petera Quilla aka Star Lorda. Niegdysiejsi wrogowie staną się ich sprzymierzeńcami, a w nieustannie powiększającym się filmowym uniwersum Marvela zagoszczą nowe postacie znane z kart komiksu.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Wielka Brytania, Japonia, Francja, Kanada, Samoa
reżyser: James Gunn
scenariusz: James Gunn
czas: 2 godz. 16 min.
muzyka: Tyler Bates
zdjęcia: Henry Braham
rok produkcji: 2017
budżet: 200 milionów $
ocena: 6,6/10













Sequelowa ekstaza


Tak już jakoś jest, że jak coś się dobrze sprzedaje to będzie produkowane aż do momentu kiedy predysponowanemu odbiorcy się znudzi. Dla świata nie istnieje ważniejsza rzecz niż pieniądz, a więc to on ustala reguły gry. A jak coś jest kasowe, to znaczy, że produkując tego więcej będzie można jeszcze więcej zarobić. Właśnie na takiej zasadzie działa produkcja filmowych sequeli. Oczywiście nie zawsze pieniądz jest głównym wyznacznikiem, ale nie da się ukryć, że w większości przypadków tak jest. To zaś sprowadza nas do sedna sprawy czyli natury sequeli. Ma być więcej, mocniej i lepiej. A wszystko to tylko po to, aby jeszcze więcej zarobić. Niestety bardzo często okazuje się, że ta zasada zamiast pomóc znacznie pogarsza sytuację produkcji. Z bólem serca muszę przyznać, że właśnie taki los spotkał kontynuację "Strażników Galaktyki".

Pierwsza część "Strażników Galaktyki" okazała się miłym zaskoczeniem. Reżyserowi udało się połączyć bandę kompletnie odmiennych postaci w jedną, całkiem zgraną drużynę która pomimo swoich licznych wad okazała się niesamowicie urokliwą paczką. Film ten już od samego początku pokazuje całkiem nową jakość Marvela. Mamy klimatyczne stare utwory, szaleńczo brawurowe akcje oraz całą paletę barw, która niekiedy wręcz onieśmiela nas nieskrępowaną odwagą twórców przy tak ich częstym użyciu. Koniec końców całość obroniła się jako świetne widowisko o całkiem innym podejściu do tego gatunku. Przełamano nawet sprawdzony schemat Marvela, w którym mamy odpowiednio skrojoną dawkę humoru, grozy i kina akcji. To poniekąd pozwoliło Jamesowi Gunnowi nadać swojej opowieści całkiem odmienną stylistykę niż dotychczas mogliśmy na ekranie oglądać. Kontynuacja jak najbardziej powiela te zasady, a nawet je rozszerza do niewyobrażalnie wielkich rozmiarów. O fabule widowiska tak naprawdę wiemy niewiele. Oprócz licznych zajawek, które niewiele nam mówią oraz skąpego opisu nie dostajemy nic co by nam pozwoliło przewidzieć bieg wydarzeń. Innymi słowy idziemy ślepo na film tak jak szliśmy na "Przebudzenie mocy". Co ciekawe tan sprytny zabieg twórcom się udaje, albowiem potrafią nas nieźle zaskoczyć tym w jakim kierunku powędruje fabuła obrazu. I wbrew waszym przypuszczeniom nie jest taka jak malowały ją zwiastuny. Opowieść zalicza całkiem niezły początek, który daje nam dokładnie to co poprzednia część. Humor, akcję, rozwałkę oraz klimatyczny soundtrack. Jednakże później całość obiera całkiem inny kierunek niż można było przypuszczać. Akcja produkcji zdecydowanie zwalnia, a film zostaje wypełniony wręcz sielankową atmosferą. Innymi słowy jest całkiem inaczej niż poprzednio. Fakt ten powinien niezmiernie cieszyć gdyby nie jeden mały szczegół. Jest nudno. Pomimo tego, że na ekranie naprawdę dużo się dzieje to niestety większości zdarzeń brak uroku oraz odrobiny intrygi. Tak jakby na siłę próbowano nas odciągnąć od tego co ma nadejść czyli wielkiego finału, który w istocie jest wielki. Jednakże rzecz w tym, że pomiędzy wstępem, a zakończeniem dzieje się cała masa rzeczy, które nie są w stanie nas dostatecznie zaintrygować. Tak jakby rozwinięcie obrazu nie istniało, albowiem jedyną jego rolą jest doprowadzić nas do wybuchowego finału. Filmowa opowieść co prawda potrafi zaciekawić, ale to już nie to samo co poprzednio. Główną przyczyną tego jest fakt, że do "Strażników Galaktyki vol. 2" wciśnięto zbyt dużą ilość wątków. Opowieść najzwyczajniej w świecie nie była w stanie udźwignąć takiego ciężaru. Co gorsza ucierpiał na tym nawet wątek główny, który bardzo szybko rozmywa się w natłoku całej reszty. Niezbyt szczęśliwie, że tak się stało, albowiem to właśnie wątek pierwszoplanowy jest tutaj najciekawszy. Cała reszta pełni rolę uzupełniacza/zapychacza, który raz lepiej, a raz gorzej spełnia swoją rolę. Kolejną wtopą jest zbyt duża rozbieżność w klimacie oraz stylistyce obrazu. Twórcy po raz kolejny chcieli upchnąć w filmie jak najwięcej i przez to niestety zafundowali sobie podróż na sam koniec dopuszczalnej granicy. Spróbowali połączyć akcję oraz humor z nieco poważniejszymi wątkami typu rodzicielstwo, odmienność, siostrzane więzi itp. Jest to zdecydowanie krok w przód, który ma na celu ukazać nam nieco dojrzalszą stronę dzieła Jamesa Gunna. Niestety wątki te w połączeniu z pozostałą częścią filmu nie prezentują się za dobrze. Sprawiają wrażenie jakby były wręcz z innej galaktyki przez co niesłychanie gryzą się klimatem całego obrazu. Chciano dobrze, ale koniec końców zabieg ten strasznie kuje w oczy. To samo można powiedzieć o wykończeniu całego filmu, z którym zdecydowanie posunięto się za daleko. Jak już wcześniej wspomniałem charakterystycznymi cechami filmu są przesunięte granice. Jest dużo więcej humoru i barw niż w jakimkolwiek innym filmie spod szyldu Marvela. W myśl idei sequela postanowiono zaserwować nam podwójną dawkę wszystkiego. Efektem tego jest ekstaza barw, która oślepia nas podczas seansu oraz tak niezliczona ilość scen komediowych, że aż można przez chwilę pomyśleć, że to nie jest film akcji. Humor jest dobry, ale trzeba znać granicę, aby go nie nadużyć. Tutaj niestety przekroczono i tą granicę przez co ewidentnie zabija on klimat obrazu i przerabia go na skecz pełen śmiesznych gagów. Niekiedy nawet ociera się o granicę karykatury co może spowodować u nas niezły zgrzyt. Natomiast do bólu kolorowa i zabawna otoczka potrafi być tak męcząca, że wychodząc z kina możemy doznać zawrotu głowy. Twórców ewidentnie poniosło przez co film przybrał wręcz karykaturalną formę. Całość prezentuje się poprawnie, ale bez większych rewelacji.

Od strony aktorskiej jest dobrze, a pod niektórymi względami nawet bardzo dobrze. Na ekranach kin ponownie możemy oglądać naszą zwariowaną paczkę, w której skład wchodzą Peter Quill/Star Lord – Chris Pratt, Gamora – Zoe Salanda, Drax - Dave Bautista, Rocket -  głos Bradleya Coopera i Mały Groot – głos Vina Diesla. Największą uwagę poświęcono postaci Star Lorda, Gamory i Rocketa. Draxa i Groota pominięto. Co ciekawe większy udział w produkcji otrzymała Nebula  grana przez Karen Gillan oraz Michael Rooker jako Yondu. Do obsady dołączyli natomiast Pom Klementieff jako Mantis, Sylvester Stallone jako Stakar Ogord, Kurt Russell jako Ego oraz Elizabeth Debicki jako Ayesha. Z powodu tak dużego natłoku postaci twórcom nie udało się zbyt dokładnie nakreślić losów każdej z nich, a jedynie nieco napomknąć o nich napomknąć. Jednym z największych problemów ostatnich filmów Marvela były bardzo słabe czarne charaktery. Pierwsi "Strażnicy Galaktyki" również posiadali ten problem. Kontynuacji udaje się go uniknąć dzięki czemu główny antagonista drugiej części ma szansę nawet dołączyć do grona najlepszych. Jest niesamowicie tajemniczy, skryty, brutalny, a przy okazji strasznie samolubny.

Wykończenie techniczne prezentuje się na bardzo wysokim poziomie. Mamy świetne efekty specjalne, klimatyczną muzykę, dobre zdjęcia i świetnie dopasowane utwory muzyczne. Kostiumy, charakteryzacja, scenografia itd. również potrafią zrobić na nas ogromne wrażenie. Niestety multikolorowa i komediowa otoczka przyćmiewa całą resztę i balansuje na niebezpiecznej granicy przesady a karykatury.

Po "Strażnikach Galaktyki vol. 2" można było się spodziewać akcji, humoru oraz odrobiny szaleństwa. Niestety nie oznacza to, że byliśmy gotowi na wstrząs w postaci kolorowo humorystycznej ekstazy, która jest tak przaśna, że aż nieznośna. Niestety, ale kontynuacja filmu Jamesa Gunna posiada liczne problemy.  Brak jej napięcia, ciekawej intrygi i polotu w środkowej części produkcji przez co film jest nijaki i mało ciekawy. Do opowieści wrzucono za dużo wątków pobocznych przez co za bardzo przyćmiewają ten pierwszoplanowy. Oprócz tego spróbowano zestawić ze sobą zbyt wiele kontrastowych scen co sprowadziło do opowieści chaos. Pomijając już fakt, że stylistyka obrazu została mocno nadszarpnięta poprzez zagrania różnego kalibru i sceny o całkiem odmiennych klimacietach. Całość ratuje jedynie efektowna końcówka, która przypomina nam, że to jednak na film akcji kupiliśmy bilet. Tak czy siak to żadne pocieszenie, albowiem cały film po prostu rozczarowuje.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W spokojnym, nadmorskim miasteczku Monterey w stanie Kalifornia nic nie jest takie, jakim się wydaje. Kochające matki, osiągający sukcesy mężowie, urocze dzieci, piękne domy. Za ich pozornie perfekcyjnym życiem kryje się jednak sieć kłamstw. Pewnego dnia w miasteczku pojawia się samotna matka Jane i jej syn Ziggy. Wieloletnie przyjaciółki Madeline i Celeste biorą ją pod swoje skrzydła, co nie pozostaje bez znaczenia dla relacji z Renatą. Przykry incydent w szkole wyznacza nowe linie podziału. A gdy w miasteczku dochodzi do zbrodni, która zaburza idealne życie mieszkańców, pojawia się podejrzenie, że mogło mieć to coś wspólnego z napięciami, które pojawiły się pomiędzy matkami dzieci z lokalnej szkoły.

oryginalny tytuł: Big Little Lies
twórca: David E. kelley
na podstawie: powieści Liane Moriarty
gatunek: Dramat
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 7
sezonów: 1 
zdjęcia: Yves Bélanger
produkcja: FX
ocena: 8,5/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)








Trudy codzienności

Życie nie jest łatwe. Choć fraza ta jest niesłychanie banalna, to jednak nie da się zaprzeczyć, że nie jest prawdziwa. Na naszej drodze nieustannie pojawiają się rozmaite przeszkody, a naszym niewzruszonym zadaniem jest je bez przerwy pokonywać. Jedne z nich mogą być większe, a inne zaś mniejsze. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że los w tej sprawie jest nad wyraz sprawiedliwy. Mówi się, że nie można mieć wszystkiego. To prawda i właśnie los za to odpowiada. Sprawia, że zawsze coś stanie na naszej drodze bez względu na to kim jesteśmy i co robimy. Można by powiedzieć, że się na nas uwziął, ale prawda jest taka, że wystawia on nas na próbę. I to od nas zależy jaką drogę wybierzemy. Nie łatwo podejmować trudne decyzje. Jednakże to te zasadniczo najbanalniejsze okazują się być dla nas kluczowe. Przekonają się o tym bohaterki miniserii HBO pt: "Wielkie kłamstewka".

Jak już wcześniej napisałem los nikogo nie oszczędza. Każdy z nas dostaje od niego tyle samo. Problem w tym, że nie każdy z nas jest w stanie dobrze wykorzystać każdą swoją szansę. Jane to samotna matka, która postanawia zacząć życie od nowa. Przeprowadza się do sielankowego, nadmorskiego miasteczka i próbuje poukładać sobie wszystko na nowo. Bardzo szybko poznaje Madeline i Celeste, z którymi zawiera bliską przyjaźń. Niestety już pierwszy dzień w nowym środowisku przysparza jej problemy. Jej syn ma kłopoty w szkole co odbija się na zachowaniu Jane. Z kolei jej nowe znajome zmagają się z innymi problemami, które nieustannie je dręczą. Każda z nich ma swoje własne tajemnice i każda z nich jest wewnątrz drapieżną wojowniczką. Sprawy się komplikują gdy na horyzoncie pojawia się trup, który najprawdopodobniej jest pozostałością napiętej atmosfery, która istniała pomiędzy matkami dzieci. Ale jak do tego doszło i kto zginął? Wyjściowy pomysł produkcji prezentuje się bardzo intrygująco. Mamy nieznane miasteczko, nawiedzone matki perfekcjonistki oraz trupa, który skutecznie podgrzewa atmosferę. Jednakże nic nie jest takie na jakie się wydaje. Role w serialu potrafią się drastycznie odwrócić, a forma potrafi przybrać zaskakująco intrygującą konstrukcję. Zacznijmy jednak od początku czyli premierowego odcinka. To właśnie w nim wszystko się zaczyna. Mamy tajemnicze morderstwo i trzy główne bohaterki, które w jakiś sposób są z nim połączone. Odcinek bardzo zgrabnie wprowadza nas do świata naszych postaci dzięki czemu całość prezentuje się zaskakująco lekko i płynnie. Choć to dopiero początek naszej przygody to nie da się zaprzeczyć, że jest on niesamowicie wciągający. Dodatkowo zaskakująca jest też forma odcinka, który zbudowany jest z licznych retrospekcji. Dodaje mu to dużo uroku i tajemniczości przez co całość wypada jeszcze ciekawiej. Jak się później okazuje nie tylko początek jest taki fascynujący. Fabuła serialu w dużej mierze bazuje na tajemnicy. Jednakże nie myślcie, że jest to wyłącznie tajemnicza osobowość zmarłej osoby. Produkcja skrywa w sobie dużo więcej zagadkowych wątków, które tak samo jak morderstwo są dla nas jedną wielką niewiadomą. Choć niektóre z nich da się przewidzieć, to jednak zdecydowana większość potrafi być dla nas sporym zaskoczeniem, które niejednokrotnie zmieni bieg wydarzeń. Twórcy nie boją się nami odrobinę wstrząsnąć dzięki czemu udaje im się zbudować jeszcze większe napięcie wokół głównych bohaterów. Natomiast solidnie poprowadzona dramaturgia dostarcza nam pełnych emocji zdarzeń ekranowych. Akcja produkcji jest bardzo płynna i niesamowicie spójna. Wszystko w serii ma swoje odpowiednie miejsce i jest dokładnie omówione czy to wcześniej czy później. Atmosfera jest systematycznie podgrzewana i kotłuje się nad miasteczkiem naszych postaci. Ewidentnie widać, że im bliżej finału tym nastroje w naszej małej i spokojnej mieścinie stają się coraz bardziej napięte i wystarczy jedynie pojedyncza iskra, aby wszystko poszło z dymem. Fabuła obrazu jest bardzo intrygująca, niesamowicie wciągająca oraz zaskakująco ujmująca. Wydarzenia ekranowe są świetnie rozegrane przez co w życiu naszych bohaterów da się dostrzec autentyczność, która poparta jest ich stosunkowo normalnym życiem. Jednakże jak już wcześniej wspomniałem należy pamiętać, że nic nie jest takie na jakie się wydaje. Reguła ta tyczy się całej miniserii, albowiem na bardzo wielu płaszczyznach historia ta potrafi nas zaskoczyć. Z początku ukazuje nam klarowny obraz miasteczkowej społeczności, który choć jest nieco stereotypowy, to i tak wygląda na całkiem wiarygodny. Kiedy jednak odrobinę bliżej przyjrzymy się szczegółom bardzo szybko przekonamy się, że jest całkiem na odwrót. Twórcom rewelacyjnie udało się odwrócić role w serialu, które teoretycznie zapowiadały się przewidywalne i stereotypowe zagrania. Jednakże udało im się tego uniknąć dzięki czemu ta zamiana niesie ze sobą nie tylko mocny zwrot akcji, ale jest również pewnego rodzaju przesłaniem, aby nigdy nie wierzyć pierwszemu wrażeniu. Taka taktyka może okazać się bardzo myląca i niewyobrażalnie krzywdząca. Co ciekawe motyw ten zastosowano w serialu w aż kilku wątkach, a więc jego wydźwięk dla twórców jest szalenie ważny. Dużą rolę przyłożono również do formy serialu, która już od początku potrafi nas niesamowicie wciągnąć w wir zdarzeń. Cała produkcja została skonstruowana na bazie retrospekcji. Rzeczywista akcja obrazu ma miejsce po morderstwie i dzieje się na posterunku policji gdzie przesłuchiwani są obywatele miasteczka w sprawie niedawnego zajścia. Podczas tych rozmów twórcy nieustannie przenoszą nas w czasie do wydarzeń poprzedzających morderstwo i od pierwszego epizodu sukcesywnie zbliżają się do momentu kulminacyjnego. Stosując taki zabieg sprawiają, że całość jest jeszcze bardziej tajemnicza i nieoczywista. Pozwala im to również budować rewelacyjne napięcie między poszczególnymi scenami oraz odpowiednią dramaturgię podkreślającą wagę całego zajścia. Nie udało by się to jednak gdyby nie dopracowany na ostatni guzik scenariusz, który w bardzo szczegółowy sposób precyzuje każde zajście. Dzięki temu seria sprawia wrażenie kompletnej i rewelacyjnie rozplanowanej intrygi od samego początku aż do końca.

Od strony aktorskiej serial to istna bomba. Twórcom udało się zebrać niebywale gwiazdorską obsadę, która oprócz gorących nazwisk dostarczyła nam masy niesamowitych wrażeń. Przede wszystkim bohaterki serialu to fenomenalnie nakreślone oraz bajecznie odegrane postaci, które już od pierwszych scen pokazują nam 100% swoich możliwości. Oglądanie ich na ekranie to po prostu czysta przyjemność. A im więcej mają do powiedzenia tym lepiej, albowiem każda z naszych bohaterek jest wara uwagi. Niesamowicie intrygujące się również ich rozmaite perypetie, które wbrew pozorom okazują się posiadać wartość znacznie innego kalibru niż początkowo moglibyśmy przypuszczać. Warto również zaznaczyć, że nasze postaci to bardzo silne i odważne sylwetki, które nie boją się zawalczyć o swoje. Potrafią się nieźle posprzeczać, ale kiedy przyjdzie co do czego są w stanie wszystko przebaczyć i wyciągnąć pomocną dłoń. To bardzo intrygujące i tajemnicze sylwetki, które skrywają wiele sekretów przez co nie zawsze łatwo je odczytać. Takim oto sposobem mamy genialną Nicole Kidman jako Celeste Wright, wyborną Reese Witherspoon jako Madeline Mackenzie i fantastyczną Laurę Dern jako Renatę Klein. To trio dosłownie za każdym razem gdy się pojawi na ekranie kradnie całe show dla siebie. Są to niesamowicie wyraziste bohaterki, które szalenie przyjemnie się ogląda. Shailene Woodley jako Jane Chapman zdecydowanie odstaje poziomem od tego trio, ale koniec końców nie prezentuje się najgorzej. Zaskakująco dobrze prezentuje się również Zoë Kravitz jako Bonnie Carlson. Męska część obsady również nie zawodzi z wyśmienitym Alexandrem Skarsgårdem na czele. Oprócz niego mamy jeszcze Jamesa Tuppera, Adama Scotta i Jeffrey Nordlinga. Nie należy oczywiście zapomnieć o młodocianych aktorach, którzy świetnie wypadają na ekranie jako dzieci głównych bohaterek.

Wykończenie również nie zawodzi. Mamy świetne zdjęcie, efekty specjalne oraz rewelacyjnie dopasowane utwory muzyczne. Odpowiadają one za wyjątkowy klimat serialu, który nie posiada własnej ścieżki dźwiękowej. Oprócz tego należy również pochwalić kostiumy i lokacje w jakich kręcono obraz.

Los bywa przewrotny i serial w bardzo dosadny sposób o tym mówi. Na przykładzie serialowych bohaterek udowadnia nam, że nawet mając wszystko może nam czegoś brakować i możemy znaleźć masę rzeczy, których nie da się załatwić obfitym plikiem banknotów. Jednakże zmieniając podejście może się okazać, że problem bezpowrotnie zniknie. Właśnie dlatego nigdy nie należy ufać "pierwszemu wrażeniu" albowiem można się na tym nieźle przejechać. Sam serial natomiast jest rewelacyjnie opowiedzianą historią, która w zaskakujący sposób ukazuje nam losy czterech niezwykle rozdartych wewnętrznie bohaterek. Całość jest świetnie napisana i przedstawiona z odpowiednią dozą napięcia i dramaturgii. Aktorstwo jest iście wyborne, a porządne wykończenie serii jest niczym wisienka na torcie. A więc jeśli szukacie solidnej dawki emocji, świetnej opowieści oraz wyśmienitego aktorstwa to w ciemno polecam tę miniserię od HBO. Nie zawiedziecie się.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Opowieść o młodym mężczyźnie obdarzonym ponadludzkimi zdolnościami. Głównym bohaterem serialu jest David Haller. Jako nastolatek borykał się z pierwszymi objawami choroby psychicznej. Po zdiagnozowaniu schizofrenii bohater przez wiele lat leczył się w szpitalnych oddziałach psychiatrycznych. Pewnego dnia, dość niecodzienne spotkanie z innym pacjentem uświadamia mu, że głosy, które słyszy i wizje, jakich doświadcza mogą być prawdziwe.

oryginalny tytuł: Legion
twórca: Noah Hawley
na podstawie: komiksów Marvela
gatunek: Akcja, Dramat, Sci-Fi
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 10
sezonów: 1 
muzyka: Jeff Russo
zdjęcia: Dana Gonzales, Craig Wroblewski
produkcja: FX
ocena: 9,5/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)










Wiem kim jestem


Superbohaterowie to obecnie bardzo lotny temat. Otaczają nas praktycznie z każdej strony. W wersji papierowej, jako pełnometrażowy film wyświetlany na ekranach kin czy też serialowa opowieść dostępna w telewizji. W dzisiejszych czasach naprawdę ciężko natrafić jest na coś równie popularnego jak ekranizacje komiksów. Co ciekawe telewizja chce mieć w tej kategorii coraz większy udział. Każda stacja próbuje w jakiś sposób zdobyć choćby odrobinę tej popularności i decyduje się opowiedzieć historię kolejnego herosa. Ostatnio do tego wyścigu dołączył kanał FX z propozycją serialu o tytule "Legion". Tylko czy warto było tworzyć kolejny serial typu superhero?

Jak już wspomniałem obecnie ciężko opędzić się od superbohaterów ratujących świat praktycznie z każdej możliwej strony i w każdy możliwy sposób. Pomysłów na opowiedzenie tych opowieści jest coraz mniej, a schematyczność jest coraz częstsza. Jednakże punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. A więc jeśli zmieni się położenie, można spojrzeć na to samo zagadnienie pod całkiem innym kątem. Z takiego założenia wyszedł Noah Hawley, który jest twórcą serialu. Produkcja opowiada o Davidzie, który leczy się w szpitalu psychiatrycznym. Słyszy głosy, a więc uznano go za wariata. Nic bardziej mylnego. Otóż okazuje się, że David ma moc. Nie jest on zwykłym człowiekiem, ale mutantem co wyjaśnia jego dziwne zdolności. Jego dotychczasowe życie nagle lega w gruzach. To co przez tyle czasu uznawał za prawdę okazuje się być kłamstwem. Musi on zbudować swoje życie na nowo. Niestety nie będzie to proste, albowiem odkrywając w sobie moce wystawia się na wielkie niebezpieczeństwo. Rozpoczyna się walka pomiędzy mutantami, a prześladującymi ich ludzi oraz pomiędzy Davidem i jego własnym umysłem. Wyjściowy pomysł serialu "Legion" prezentuje się bardzo obiecująco. Mamy uniwersum X-Menów, które dalej jest słabo rozwinięte w porównaniu z całą resztą oraz mało popularną postać, o której prawdopodobnie nikt z nas wcześniej nie słyszał. A więc już od samego początku wygląda to obiecująco. Atmosferę dodatkowo podgrzewa Noah Hawley, którego znamy z rewelacyjnego "Fargo". Ten gość ma łeb do seriali. Czy i tym razem zdoła nas powalić na kolana? Bez dwóch zdań. Jednakże z początku nic na to nie wskazuje. Początek serii jest niesamowicie enigmatyczny i tak naprawdę pozostawia nas z większą ilością pytań niż odpowiedzi. Przedstawia nam bohaterów widowiska jednakże za wiele nam o nich nie mówi. Fabuła pełna jest retrospekcji i niepokojących migawek, które skutecznie dezorientują widza. Koniec końców wychodzi na to, że mimo iż obejrzeliśmy cały odcinek tak naprawdę nadal nie wiemy nic ani o jego fabule, ani o bohaterach ani o tym co ma nadejść w przyszłości. Jednakże ten bardzo śmiały i niekonwencjonalny zabieg zamiast zrazić nas do serii jedynie powoduje w nas uczucie niedosytu i rozdrażnienia. Czujemy się oszukani, ale zarazem niesłychanie zaintrygowani. To dosłownie kwestia kilku chwil zanim zdecydujemy się sięgnąć po więcej. A dalej jest jeszcze... dziwniej. Nie będę ukrywać, że serial "Legion" jest niesamowicie specyficznym dziełem. Drugiego takiego naprawdę trzeba by ze świeczką szukać. A to czyni go jeszcze bardziej oryginalnym i jeszcze bardziej wyjątkowym pośród całej reszty seriali o superbohaterach. Tak naprawdę po obejrzeniu całości ciężko przyporządkować produkcji etykietkę "superbohaterską", ale dla łatwiejszej kategoryzacji przyjmijmy, że tak właśnie jest. Produkcja ta już od samego początku potrafi nas nieźle zdezorientować, a im dalej w las tym jest jeszcze ciekawiej. Doprawdy bardzo dawno nie spotkałem się z obrazem, który w tak dużym stopniu dekoncentrowałby i wyprowadzał z równowagi swojego widza. "Legion" w iście diabelski sposób nieustannie nas oszukuje oraz dezorientuje powodując w naszej głowie szereg pytań, do który odpowiedzi są tak sprzeczne, że aż sami się zastanawiamy czy jest sens się na tymi kwestiami rozwodzić. Noah Hawley dużo ryzykował ciągle zwodząc widza, albowiem mogło to ostatecznie doprowadzić do jego utraty. Jednakże koniec końców okazuje się, że jest to jeden z najlepszych wątków serialu. Hawley poprowadził go w tak lekki i intrygujący sposób, że nie ma szans abyśmy przestali oglądać produkcję nie znając odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. A podczas tej dziesięcio odcinkowej podróży pojawia się ich całkiem sporo. Sprowadza nas to do fabuły, która opowiada nam o Davidzie, który nie może poradzić sobie ze swoim umysłem. Choć wie, że nie jest chory psychicznie zachowuje się jakby cierpiał na ciężki uraz mózgu. Jego umysł nieustannie płata mu figle i dezorientuje naszą postać tak samo jak i nas samych. Teraz już wiadomo czemu twórca tak bawi się nami i próbuje nieustannie wywieść w pole. Natomiast sama opowieść pomimo tylu niewiadomych i ciągłego zwodzenia okazuje się być niesamowicie ciekawą, wciągająca i niesłychanie skomplikowaną historią, która szokuje nas od samego początku aż do końca. Fabuła okazuje się być niezwykle złożoną, niekiedy szaloną, a nawet ekstrawagancką opowieścią, która traktuje o teoretycznie nieskomplikowanych zagadnieniach. Jej głównym atutem jest właśnie fakt, że potrafi z całkiem oczywistych rzeczy uczynić szalenie skomplikowane i zagmatwane schematy, które ciężko rozpracować. Atakuje nasze zmysły i zaburza racjonalne myślenie poprzez nieustanne mieszanie prawdy z fikcją oraz wypełnianie dobrze znanych nam zdarzeń fałszywymi zagadnieniami. Na pewnym etapie ciężko jest nawet orzec co jest prawdą, a co nie. Co zdarzyło się naprawdę a co jest wyłącznie wytworem wyobraźni. Ta ciągła zabawa w zwodzenie widza jest jednym z najważniejszych elementów napędowych serii. Gwarantuje nam mnóstwo zaskakujących zwrotów akcji oraz staje się poniekąd wyznacznikiem całego obrazu. Produkcja jest tak charakterystyczna, że nie sposób ją pomylić z niczym innym. Dzięki niesamowicie świeżemu i błyskotliwemu podejściu twórcy to fabuły obrazu mamy szansę oglądać jeden z najlepszych seriali o superbohaterach i jeden z najlepszych tego typu produkcji w tym roku. W dużej mierze jest to zasługa fenomenalnego scenariusza, który dokładnie nakreśla każdy nawet najmniejszy wątek obrazu. W niesamowicie szczegółowy sposób koncentruje się na bohaterach oraz sprawia, że całość jest niesłychanie spójna co pozwala jej zachować odpowiednie napięcie pomiędzy każdym z odcinków. Koniec końców jedynie dzięki rewelacyjnemu tekstowi udało się utrzymać tę opowieść w ryzach. Gdyby nie została ona tak dokładnie przemyślana i tak świetnie napisana, całość rozpadała by się na kawałki i wyglądałaby jak marna próba opowiedzenia czegoś w inteligentny sposób. Taki los spotkał właśnie produkcję HBO "Westworld", gdzie niepotrzebnie silono się na stworzenie czegoś niesamowitego i wręcz wykraczającego poza nasze najśmielsze oczekiwania. Ostatecznie ta majestatyczna wizja twórców zgubiła ich przez co scenariusz produkcji posiadał liczne dziury. I wystarczyło się dobrze przyjrzeć fabule obrazu by dostrzec, że jest niekonsekwentna i sama sobie przeczy. Natomiast "Legion" nie posiada tego samego problemu, albowiem twórca nie silił się na wymuszoną ekstrawagancję. W tym serialu wszystko jest poprowadzone lekką ręką przez co opowieść prowadzi się sama.

Od strony aktorskiej produkcja również prezentuje się fenomenalnie. Bohaterowie serialu to rewelacyjnie nakreślone i zagrane postacie, które z miejsca kupują nas swoim urokiem osobistym oraz ciekawym życiorysem, w który chcemy się zagłębić. Noah Hawley poświęcił swoim bohaterom naprawdę dużo czasu dzięki czemu serial w bardzo dokładny sposób porusza kwestie każdego z nich.  W szczególności Davida, który mierzy się z samym sobą. Twórca w dużej mierze skupił się na psychologicznej części naszej postaci przez co w niezwykle szczegółowy sposób studjuje jego "przebieg choroby" i stara się znaleźć racjonalną odpowiedź, która wyjaśniła by jego obecny stan. Całość jak już mówiłem jest bardzo zagmatwana i nieoczywista, a przy okazji bardzo zaskakująca. W roli Davida mamy genialnego Dana Stevensa, który kradnie show swoim urokiem osobistym. Aktor fenomenalnie odgrywa rolę mutanta/chorego psychicznie człowieka, którego zdolności przewyższają całą resztę. Oprócz niego w obsadzie znaleźli się Jean Smart jako Melanie Bird, Katie Aselton jako Amy Haller, genialna Aubrey Plaza jako Lenny Busker, Bill Irwin jako Cary Loudermilk, Amber Midthunder jako Kerry Loudermilk, Rachel Keller jako Sydney "Syd" Barrett, Jeremie Harris jako Ptonomy Wallace, Mackenzie Gray jako Oko oraz Jemaine Clement. Przy tak dużej liczbie bohaterów musiano dokonać selekcji przez co niektórzy z nich zostali nieco osunięci w cień. Szkoda, albowiem tamci bohaterowie również posiadają potencjał. Być może w następnej serii twórca naprawi ten drobny błąd.

Warstwa techniczna produkcji to kolejna gratka tego serialu. Przede wszystkim mamy rewelacyjne efekty specjalne, świetne zdjęcia i muzykę. Produkcja poraża nas fenomenalnymi scenografiami, które onieśmielają nas swoim designem oraz dystyngowanym wyglądem. W pamięci na długo pozostaną nam również stylizowane na lata 80-te kadry oraz cała masa zabiegów utrzymanych w podobnej konwencji. "Legion" to tak naprawdę nieskrępowana odwaga twórców przy manipulowaniu formą swojego dzieła. Serial został stworzony przy użyciu rozmaitych wzorów przez co ukazuje nam całkiem nowe oblicze inscenizacji. Po raz kolejny dawno już nie widziałem takiej zabawy formą widowiska gdzie połączone zostały całkiem odmienne i kontrastowe środki. Kilka lat temu z pewnością był to Baz Luhrmann i jago "Wielki Gatsby", w którym można było dostrzec niezwykle śmiały, ale również trafiony miks kulturowo-artystyczny.

Seriale o superbohaterach to dzisiaj taka sama codzienność jak filmy kinowe. Zamieniamy jedynie salę kinową na własny pokój a gigantyczny ekran na znacznie mniejszych rozmiarów telewizor. Choć różnice wydają się być wielkie tak naprawdę są bardzo skromne, albowiem oprócz zmiany formatu nie dostajemy nic nowego. Produkcje telewizyjne przypominają filmy, a w większości przypadków są tak naprawdę jeszcze dziesięć razy gorsze. Jedyna nadzieja była w Netflixie i ich serialach, które pokazały nam nową jakość superbohaterów w telewizji. "Legion" Noah Hawleya idzie o kilka kroków dalej. Wyznacza całkiem nowe standardy przez co seria ta w tak dużym stopniu odbiega zarówno jakością jak i formą od całej reszty. To taka perełka wśród produkcji telewizyjnych, która na wielkim ekranie zwojowała by świat. Mamy genialną fabułę, świetny scenariusz, ciekawą opowieść, rewelacyjne aktorstwo i wykończenie, które zwala z nóg. Czy można chcieć czegoś więcej? Odpowiadam: Drugiego sezonu.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.