Snippet
Ethan Hunt, agent elitarnej rządowej jednostki Impossible Missions Force, po raz kolejny udowodni, że nie ma dla niego misji niemożliwej. Po rozwiązaniu IMF, Ethan zostaje na lodzie, sam przeciw wysoko wyspecjalizowanej sieci agentów, Syndykatowi, który jest zdeterminowany, by zaprowadzić na świecie nowy porządek. Służyć ma temu eskalacja ataków terrorystycznych. Ethan, nie mając innego wyjścia, skrzykuje starą gwardię, by stawić czoła groźnemu Syndykatowi. Dołącza do nich zdyskredytowana agentka brytyjskiego wywiadu, która może, ale nie musi, stać po stronie IMF. Tak rozpoczyna się najbardziej nieprawdopodobna misja. Mission: Impossible.

gatunek: Sensacyjny
produkcja: USA
reżyser: Chrstopher McQuarrie
scenariusz: Chrstopher McQuarrie
czas: 2 godz. 11 min.
muzyka: Joe Kraemer
zdjęcia: Robert Elswit
rok produkcji: 2015
budżet: 150 milionów $ 
ocena: 7,2/10






 
Czas złoczyńców


Po prawie czterech latach od premiery "Ghost Protocol" - czwartej odsłony słynnej już serii, twórcy postanowili jeszcze raz pokazać nam "misję niemożliwą", która w wykonaniu agenta IMF, Ethana Hunt'a staje się jak najbardziej możliwa. Tym razem jednak stawka okazje się być jeszcze większa, a to wszystko z powodu groźnej organizacji o nazwie Syndykat. Czy Hunt ponownie odniesie sukces?

Tym razem nie ma IMF. Jest tylko Hunt i kilku jego pomocników. Działają w pojedynkę przeciwko wysoce zorganizowanej organizacji mającej na celu zaprowadzenie chaosu. Brzmi intrygująco? Owszem, jednak niech te opisy was nie zmylą. Nie ma co napalać się na olśniewające kino szpiegowskie jak to było przy pierwszej części gdyż to już jest jej piąta odsłona i tak naprawdę ciężko jest twórcom wymyślić coś nowatorskiego. Wcale nie oznacza to jednak, że nie udało im się odnieść połowicznego sukcesu. Fabuła "Rogue Nation" jest bardzo prosta i przejrzysta, ale za to dobrze opowiedziana. Dzięki umiejętnemu poprowadzeniu opowieści historia staje się intrygująca i wciągająca, ale oprócz tego jest także bardzo lekka w odbiorze. W stosunku co do "Ghost Protocol" akcja znacznie przyspieszyła co oczywiście wyszło jej na dobre. Twórcy również często zmieniają lokacje dzięki czemu nie jesteśmy znudzeni tylko jednym miejscem. Na plus zasługuje także wypełnienie akcji większą ilością zadań niemożliwych, niż w stosunku co do czwartej części, która nie miała wiele wspólnego z dewizą serii. Całość prezentuje się naprawdę zgrabnie, a film bardzo przyjemnie się ogląda. Ma to co każda dobra produkcja powinna posiadać: zgrabną, nieprzeholowaną fabułę, wartką akcję, widowiskowe potyczki i mnóstwo gadżetów. Z tym, że powinna być trochę krótsza. Miałem wrażenie, że była trochę rozciągnięta gdyż momentami można było to odczuć.

W obsadzie filmu pojawiają się aktorzy znani z "Ghost Protocol" oraz niezastąpiony Tom Cruise w roli super agenta. Czymże byłby ten film bez niego. Zaraz za głównym bohaterem figuruje postać  Simona Pegg'a ze znacznie większą rolą niż poprzednio. Dobrze, że tak się stało ponieważ Benji w jego wykonaniu jest świetny! Powracają również: znany fanom Vign Rhames oraz Jeremy Renner. Pojawiają się natomiast Rebecca Ferguson, Simon McBourney jako szef MI6 oraz Sean Harris jako Salomon Lane – dowódca Syndykatu. Co do Harissa nic nie mam gdyż jest to dobrze odegrana postać, ale trochę źle napisana. Twórcy mogli się bardziej postarać przy tworzeniu tego bohatera. Ta samo tyczy się relacji Hunt-Ilsa.

Efekty specjalne w filmie prezentuję się na bardzo dobrym poziomie co oczywiście nie powinno nikogo dziwić. Od produkcji kosztujących 150 milionów dolarów powinno wymagać się najlepszej jakości. Równie dobrze prezentują się dynamiczne zdjęcia Roberta Elswit'a oraz klimatyczna muzyka w wykonaniu Joego Kraemer'a. Twórcy wykazali się niezwykłą pomysłowością jeśli chodzi o poszczególne sceny dzięki czemu, każda z nich jest wyjątkowa i w pewnym sensie oryginalna. Na szczególną uwagę zasługuje akcja w operze oraz w zbiorniku wodnym. Mamy także do czynienia z pokaźną ilością niezwykle kreatywnych gadżetów z arsenału IMF.

"Mission: Impossible – Rogue Nation" jest filmem dobrze zrobionym, z odpowiednim rozmachem oraz gwiazdorską obsadą. Okazuje się być lepszy niż "Ghost Protocol", ale szału też nie robi. Jest on świetnym przykładem jak powinny prezentować się typowe wakacyjne produkcje. Wciągający i wartki, ale także lekki i przyjemny. Teraz nie pozostaje nam już nic innego jak tylko czekać na kolejną "misję niemożliwą".

Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
W 2046 roku Ziemia jest wyniszczona przez wojnę z obcymi, zwanymi Wotanami, którzy przybyli 30 lat wcześniej w poszukiwaniu nowego domu, po tym jak ich układ słoneczny został zniszczony w wyniku gwiezdnej kolizji. W położonym przy granicy miasteczku Defiance Wotanie koegzystują z ludźmi. Osadą rządzi Amanda Rosewater, a pomaga jej przybyły niedawno do miasta Joshua Nolan oraz jego adoptowana córka, Iratjanka Irisa. Jako nowo przybyli, muszą nauczyć się zasad panujących w mieście i poznać jego najbardziej wpływowych członków, a wśród nich właściciela największej w okolicy kopalni Rafe'a McCawleya i ambitną kastitjańską rodzinę Tarrów. Jak się później okazuje miasteczko skrywa niejedną tajemnicę...

twórca: Kevin Murphy, Michael Taylor, Rockne S. O'Bannon
gatunek: Dramat, Akcja, Sci-Fi
kraje: USA
czas trwania odcinka: 43 min.
odcinków: 26
sezonów: 2
muzyka: Bear McCreary
zdjęcia: Thomas Burstyn, Attila Szalay
produkcja: Universal Cable Productions
średnia ocena: 6,2/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj)
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)








Sezon 1
Nowa Ziemia. Nowe zasady

Ocena sezonu: 5,9

W rytm za nowym trendem, którym okazał się pomysł przedstawiania ziemi w przyszłości Universal Cable Productions postanowiło pokazać nam jak wyglądałaby ziemia po "najeździe" lub też przybyciu kosmitów. Pomysł niezbyt nowatorski no, może z wykonaniem jest lepiej?

Sama nazwa studia produkującego ten serial powinna nam dać już coś do myślenia. Nie jest to główny człon Universal Television, tylko Cable Productions. Jest to pewien odłam produkujący niszowe seriale lub po prostu z niższym budżetem. Taka kablówka. Nic dziwnego ponieważ oglądając tę 12 odcinkową produkcję da nam się we znaki pochodzenie stacji.

Pierwsze i najważniejsze co na pewno każdy z nas wyłapie i go pewnie lekko odrzuci to efekty specjalne w "Defiance". Oglądając je mamy pełną świadomość, że budżet produkcji nie był wysoki. Nie widać tego jeszcze przy plenerach czy budynkach jednak kiedy coś nie daj boże wybuchnie to po prostu kaplica. W pilocie na domiar złego mamy jeszcze bitwę! Jednakże jest pewnego rodzaju pocieszenie. Jeśli przetrwacie pierwszy odcinek to później będzie już tylko lepiej. Co ciekawe charakteryzacja kosmitów jest bardzo dobra i nie sposób dopatrzyć się w niej niedociągnięć.

Na tle zrujnowanego wojną miasta żyją wspólnie wszystkie rasy ziemi. Iratjanie (z lekko spłaszczonym czołem), Indogeni (faktura ich skóry składa się połyskujących pięciokątów), Kastitjanie (ci to w ogóle cali są biali jak albinosi, albo nawet gorzej), Liberaci (małe stworki podobne do goblinów, Sensotowie ( wielkoludy na dwóch nogach z twarzą małpy), Gulanowie (największa tajemnica rasy wotańskiej), Wolganie (przerażający wojownicy) i oczywiście ludzie. Mimo wielu sprzeczek między rasami panuje ogólny porządek i ład.

Akcja serialu jest strasznie wolna i niekiedy nudnawa. Pilot, który okazał się wielkim zaskoczeniem i pewną nadzieją, że pomimo słabych efektów serial pochwali się ciekawą fabułą już po drugim odcinku coraz bardziej maleje. Główna intryga przycicha i zostaje zastąpiona codziennymi wydarzeniami z Defiance. Nie są one specjalnie fascynujące, jednak serial ogląda się przyjemnie. Natomiast akcja wrze po stronie politycznej serialu gdzie dwie osoby walczą o władzę nad miasteczkiem. Ten wątek dość długo nie schodzi z pierwszego planu. Natomiast wątek główny rozpoczęty w odcinku pierwszym powraca dopiero w 11 i wtedy na reszcie zaczyna robić się interesująco. Niestety pomiędzy epizodem 2 a 11 jest sporo czasu. Ten czas będą wypełniać nam mniej lub bardziej zajmujące wydarzenia. Na wyróżnienie z pewnością zasługuje odcinek 7: "I just wasn't made for these times".

Aktorzy w serialu sprawdzają się świetnie pomimo faktu, że paru z nich gra kosmitów z potężną charakteryzacją na twarzy. Mamy moją ulubioną Julie Benz (Dexter),  Granta Bowler'a ( Elita Zabójców), Stephanie Leonidas, Tonyego Curran'a (Doctor Who), Jamie Murray (Dexter), Trenna Keating i Mię Krishner. Każdy z nich wkłada w swoją postać ile się da dzięki czemu ratują produkcję.

Serial do najlepszych nie należy i to już pomijając te nieszczęsne efekty. Produkcja leży jeśli chodzi o fabułę. Od drugiego odcinka nie ciekawi i ma lepsze lub gorsze momenty. Jednak przedostatni odcinek serwuje zastrzyk akcji, który natychmiast napędza serial. Koniec końców wychodzi na to, że potencjał jest, tylko dopiero na koniec go nam ukazano. To znowu sprowadza się do tego, że chcemy oglądnąć więcej. Ja sam jestem zaciekawiony dalszym rozwojem wydarzeń i z chęcią sięgnę po kolejny sezon. Mam nadzieję, że będzie lepszy. Ten kompletnie nie zachwyca jednak jeśli nie mamy kompletnie nic do roboty, a wysiłek umysłowy nie wchodzi w grę to tę propozycję polecam jak najbardziej.




Sezon 2
Każdy doświadcza przełomu

Ocena sezonu: 6,5

Z ogromnym zainteresowaniem sięgnąłem po sezon drugi serialu sci-fiction pt: "Defiance" co oczywiście wynikło z powodu intrygującej końcówki poprzedniej serii. Z przeczytanych opinii wywnioskowałem, że ta seria jest ciekawsza oraz ma lepsze efekty specjalne. Bardzo mnie to zmotywowało, aby jeszcze prędzej zanurzyć się ponownie w świecie przyszłości. Co jednak wyszło?

Fabuła serialu rzeczywiście okazała się bardziej wartka i intrygująca niż poprzednio. Wątek główny cały czas nam towarzyszy i nie opuszcza nas tak jak to było we wcześniejszym sezonie. Oczywiście nie ma się co spodziewać, że scenariusz jest wręcz genialny. Jest poprawa, ale bez fajerwerek. Wraz z pojawieniem się nowych postaci pojawiają się nowe wątki, które okazują się całkiem ciekawe. Potrafią zaskoczyć oraz wywołać dreszczyk emocji co oczywiście nasuwa pytanie czemu cała fabuła taka nie jest.

Aktorzy powracają w swoich kreacjach i ponownie podnoszą reputację serialu. Świetna Julie Benz, Grant Bowler, Tony Curran, Jamie Murray oraz Stephanie Leonidas. Większą rolę tym razem mają Nicole Muñoz, Dewshane Williams i Jesse Rath. Pojawiają się natomiast James Murray, Anna Hopkins i Kristina Pesic.

O ile fabuła zrobiła jakikolwiek postęp to efekty specjalne pozostały takie jak wcześniej czyli ogólnie złe. Nadal gdy coś wybucha itp. to jest rozpacz. Jeśli się obiera temat przyszłości to jednak powinno się pamiętać o tym, że efekty wizualne będą na pierwszym miejscu. Szczególnie gdy planuje się coś unicestwić.

Na sam koniec twórcy serwują nam kolejne ciekawe rozwiązanie, które dobrze wykorzystane mogłoby zaowocować sukcesem. Jednak czy tak się stanie dowiemy się już w 2015 roku gdyż Universal Cable Productions przedłużyła "Defiance" o trzeci sezon. Muszę przyznać, że jest to dość niespodziewana wiadomość ponieważ tak długo odkładano komentarz co do kontynuacji, że właściwie orzekłem jej śmierć. Chętnie jednak powrócę do świata przyszłości, aby przekonać się co jeszcze może tam się zdarzyć.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Agent specjalny Ethan Burke przybywa do Wayward Pines w stanie Idaho w poszukiwaniu dwóch zaginionych agentów federalnych. Tuż po tym, jak przekacza granice miaste, rozpędzona ciężarówka taranuje jego auto. Zdezorientowany budzi się w lesie nieopodal Wayward Pines bez portfela, ani żadnych dokumentów. Szybko jednak zauważa, że w miasteczku dzieją się dziwne rzeczy, a kontakt ze światem zewnętrznym jest niemożliwy. W prowadzonym przez Ethana śledztwie mnożą się pytania, z których każde prowadzi do najważniejszego: "Co jest nie tak z Wayward Pines?".


oryginalny tytuł: Wayward Pines
twórca: Chad Hodge
na podstawie: trylogii "Wayward Pines" Blakea Croucha
gatunek: Thriller, Sci-Fi
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 20
sezonów: 2
muzyka: Charlie Clouser
zdjęcia: Gregory Middleton, Jim Denault, Amy Vincent
produkcja: Fox
średnia ocena: 7,9/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)








Miasteczko warte poświęcenia



Ocena sezonu: 8,7

Sięgając po serial, nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać. Nie wiedziałem nawet konkretnie, o czym będzie opowiadać, gdyż zacząłem go oglądać w ramach impulsu, który powiedział mi, że skoro tytuł brzmi intrygująco, to historia także może okazać się zajmująca. Muszę przyznać, że instynkt mnie nie zawiódł.

Fabuła serialu okazała się niezwykle wciągającą i intrygującą opowieścią o agencie Secret Service, Ethanie Burke’u, który z nadzieją odnalezienia zaginionych towarzyszy trafił przez przypadek do miasteczka Wayward Pines, które okazuje się być bardzo specyficznym miejscem. Już od pierwszego odcinka zostajemy zalani masą niewyjaśnionych informacji oraz tajemniczych zdarzeń, które nie tylko potęgują nasze zaintrygowanie serią, ale także dają nam dużo do myślenia. Albowiem z czasem okazuje się, że ta niewielka mieścina skrywa jeszcze więcej tajemnic, niż mogło nam się wydawać. Co rusz dochodzi w niej do niewyjaśnionych zdarzeń, które budzą grozę i przyprawiają o dreszcze. Stwierdzenie, że z tym miastem jest coś nie tak, okazuje się najprostszą rzeczą na świecie, ale ustalenie, co jest tego przyczyną, niestety nie jest już takie proste. Śledząc razem z Ethanem przebieg śledztwa, trafiamy na rozmaite poszlaki, które zdają się powoli ujawniać nam wzór. Niestety ta sprawa jest jeszcze bardziej zagmatwana, a kolejne przesłanki ciągle zbijają nas z tropu. Zdarzenia ekranowe wywołują u nas burzę mózgów mającą dać nam wyjaśnienie tego, co widzimy. Jednakże mimo że wydaje nam się, że dotarliśmy do prawdy, twórcy nagle serwują wyjaśnienie nie z tej ziemi, które dosłownie zwala nas z nóg. Dają nam prawdę jeszcze bardziej szokującą, niż moglibyśmy sobie wymarzyć. Tempo produkcji jest niezwykle wartkie, a w trakcie jednego odcinka dzieje się cała masa zdarzeń. Dochodzą do tego jeszcze liczne retrospekcje, mające na celu wprowadzić nas w zakłopotanie, oraz równorzędnie przebiegająca akcja w innym miejscu (do czasu). Niektóre wydarzenia jawią się jak z jakiegoś horroru, przez co można dostać niezłej schizy. Wielokrotnie będziemy pytać się samych siebie:
"Co do jasnej cholery tu się dzieje!?". Scenariusz jest niezwykle dokładny i świetnie napisany, więc nie ma mowy o zgrzytach w produkcji. Wszystko jest świetnie wyważone i w jak najlepszym stopniu ze sobą współgra. Twórcom udało się zgrabnie ze sobą połączyć rozmaite gatunki, dzięki czemu otrzymujemy niecodzienny miks, który urzeka nas swoją oryginalnością. Warto jeszcze wspomnieć, że całość powstała na podstawie trylogii napisanej przez Blake’a Croucha. Pierwsze pięć odcinków nawiązuje do początku serii, czyli powieści "Pines", a kolejnych pięć jest wariacją o wydarzeniach z książek "Wayward" i "The Last Town" – następnych tomów. W Polsce seria ukazała się pod tytułami: "Wayward Pines: Szum" (tom 1), "Bunt" (tom 2) i "Krzyk" (tom 3).

Pod względem aktorskim produkcja również prezentuje się na bardzo wysokim poziomie. Na pierwszym planie mamy świetnego Matta Dillona, który jako agent Secret Service bada zaginięcia kolegów. Jest to postać niezwykle złożona, z burzliwą przeszłością, o której nie tak łatwo zapomnieć. Równie dobrze prezentuje się Malissa Leo jako budząca grozę pielęgniarka oraz Carla Gugino – chwilowa miłostka Burke’a. W bardziej epizodycznych rolach pojawiają się: Toby Jones jako tajemniczy Dr. Jenkins, Shannyn Sossamon jako żona Ethana, Terrence Howard w roli demonicznego szeryfa Pope’a, Hope Davis jako dziwaczna nauczycielka, Siobhan Fallon jako sekretarka szeryfa oraz Reed Diamond jako mąż Kate. Charlie Tahan oraz Sarah Jeffrey jako przedstawiciele młodszej części obsady również prezentują się świetnie.

Produkcja wyróżnia się niesamowitym klimatem, który z początku balansuje na granicy grozy i psychozy. Świetnie buduje napięcie i wprowadza mrok do opowieści. Efekty specjalne prezentują się na wysokim poziomie wraz z klimatyczną muzyka i dobrymi zdjęciami. Całość jest bardzo solidnie wykończona.

Przygoda z "Miasteczkiem Wayward Pines" okazała się dla mnie niesamowitym zaskoczeniem, gdyż nie podejrzewałem, że serial tak mnie wciągnie. Oczywiście stoi za tym ciekawa i intrygująca fabuła, wartka akcja, oryginalny klimat i szokujące zdarzenia ekranowe. Choć zakończenie nadal nie daje mi spać spokojnie (ponoć różni się od książkowego), to wraz z upływem czasu zaczynam się do niego coraz to bardziej przekonywać. Dostrzegam w nim genialne posunięcie, które mimo że jest naprawdę szokujące, to jednak może okazać się prawdziwe. Być może cały ten zgiełk został spowodowany faktem, że przywykliśmy już do szczęśliwych zakończeń, przez co ciężko nam zaakceptować inne. Dla mnie jest to przynajmniej miła odmiana.







Miasteczko wymagające poświecenia



Ocena sezonu: 7,1

Dr. Theodore Yedlin to człowiek sukcesu. Ma dobrze płatną pracę, piękną żonę oraz to czego sobie zapragnie. Choć jego życie nie jest idealne, to jednak stara się robić co w jego mocy, aby nie zostać sam. Pewnego dnia dr. Yedlin budzi się w dziwmy miasteczku o nazwie Wayward Pines, które jest w trakcie rebelii. Zagubiony i pełen nurtujących pytań doktor będzie musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości, która wcale nie jest kolorowa...

Niezwykle enigmatyczne oraz pełne grozy miasteczko o dumnej nazwie Wayward Pines po raz pierwszy pojawiło się na kartach powieści Blakea Croucha, który w stworzonej przez siebie trylogii ukazał nam miejsce, w którym dzieje się wiele rzeczy sprzecznych z jakimikolwiek zasadami. Krytycy ochrzcili jego serię mianem nowego Twin Peaks, z racji niezwykle tajemniczej atmosfery, zawiłej fabuły oraz grozy wylewającej się z ekranu. Właśnie taki był pierwszy sezon "Miasteczka Wayward Pines" stworzonego przez stację Fox, który okazał się jednym z lepszych zeszłego roku. Choć z początku serial był przewidziany jako jedno sezonowa przygoda, to jednak z czasem włodarze stacji postanowili kontynuować tę historię. Wysoka oglądalność i dobre recenzje zrobiły swoje, ale czy druga seria okaże się godnym następcą?

Na to pytanie będzie mi trudno odpowiedzieć, albowiem nowa seria zdecydowanie różni się od poprzedniej. W sezonie pierwszym królowała, tajemnica, intryga, schizowy klimat, charyzmatyczni bohaterowie oraz groza, która nieustannie nam towarzyszyła. Jednakże z końcem opowieści wszystko zostało nam już wyjaśnione, a wątki zostały zamknięte w satysfakcjonujący sposób. Nawet pomimo tak szokującego i otwartego zakończenia trzeba przyznać, że seria sprawiała wrażenie kompletnej. Jednakże wraz z decyzją o przedłużeniu serialu zrodziło się wiele pytań odnośnie tego w jakim kierunku potoczy się ta historia. Trzeba przyznać, że twórcy niejeden raz są nas zaskoczą, ale potencjału opowieści nie wykorzystali. Zacznijmy od tego, że głównym bohaterem nowego sezonu nie jest Ethan Burke, ale dr. Theodore Yedlin, który pojawia się w miasteczku w czasie rebelii prowadzonej przez Bena Burkea. Skołowany i zagubiony doktor powoli odnajduje się w tym małym miasteczku, ale nie dane mu będzie zaznać spokoju... Zmiana głównego bohatera na innego to strzał w kolano, ale niestety twórcy nie mieli innego wyjścia. Wraz z nowym sezonem dochodzi również do obsady wiele nowych twarzy, a postacie znane z pierwszej serii schodzą na drugi plan okazyjnie pojawiając się raz za czasu. Jednakże główny wątek dotyczy potyczek dr. Yedlina oraz w dużym stopniu skupia się na samym mieście. We wcześniejszej serii prym wiodły inne wątki. Teraz liczy się przetrwanie miasta oraz ochrona mieszkańców przed zagrożeniem z zewnątrz. Fabuła prezentuje znacznie słabiej niż poprzednio, ale nie można mówić o wielkiej tragedii. Jest ciekawa, wciągająca i pełna zaskakujących zdarzeń, które nie dość, że napędzają serial, ale również tworzą coraz to więcej nowych i szokujących zdarzeń. Niestety to już nie to samo co mogliśmy oglądać w sezonie pierwszym. Wielka tajemnica, którą było samo miasteczko została już odkryta, a więc życie w Wayward Pines odbywa się na całkiem innych warunkach. To samo tyczy się nas widzów, albowiem nic nie jest już takie samo. Ta drastyczna zmiana może być dla niektórych ciężkim orzechem do zgryzienia, albowiem klimat poprzednich epizodów już do nas nie powróci. Pomimo faktu, że akcja dzieje się w tym samym miasteczku cała reszta jest już czymś zupełnie innym. To całkiem nowa historia. Opierająca się na innych zasadach, poruszająca inne wątki oraz charakteryzująca się odmiennym klimatem. Przyznam szczerze, że ciężko jest się odnaleźć po całkowitym przemianowaniu serialu na coś całkiem nowego, ale z drugiej strony nowe oznacza tajemnicze. I rzeczywiście drugi sezon "Miasteczka Wayward Pines" jest niezwykle zagadkowy, ale pod kompletnie innym względem. Choć wątek ten nie może się równać z tym już dobrze nam znanym, to jednak okazuje się być na tyle intrygujący by bez większego problemu zachęcić nas do sięgnięcia po kolejne epizody. Oprócz tego twórcy szczegółowo wchodzą w problematykę miasteczka oraz jego mieszkańców dzięki czemu mamy ukazane mechanizmy jakie rządzą miastem. Tematy te posiadają dużą rozpiętość od problemu z żywnością, aż po "obowiązki" młodego pokolenia, które jest zmuszane do robienia rzeczy wbrew własnej woli. Na plus zdecydowanie należy zaliczyć również liczne retrospekcje ukazujące nam Davida Pilchera oraz jego pogoń za niemożliwym, które pokazują nam historię miasteczka w jeszcze bardziej szczegółowy sposób niż poprzednio. Zresztą w pierwszym sezonie nie byłoby na to czasu. Niestety nowy sezon nie jest tak dobry jak pierwszy i to jesteśmy w stanie pojąć już z samego początku. Fabuła pomimo płynności i lekkości daje wyraźnie do zrozumienia, że jest o poziom niższa niż ostatnio oraz jest znacznie mniej bogatsza w treść. Zaskakujące zwroty akcji choć potrafią nieźle namieszać, to niestety czasem sprowadzają historię na manowce. Niektóre wątki zakończyły się zbyt szybko i niedbale przez co trudno mówić o nich, że były wiarygodne, albowiem sprawiają wrażenie stworzonych na odczep się. A znani z pierwszej serii bohaterowie pojawiają się na ekranie z reguły po to, aby definitywnie zakończyć ich wątek. Te bolączki stwarzają ogromną przepaść pomiędzy dwoma seriami co automatycznie sprowadza się do tego, że pomimo wielu plusów drugi sezon jednak rozczarowuje. Choć twórcom udaje się utrzymać opowieść w dobrym tonie, to jednak mam wrażenie, że nie do końca dopracowali scenariusz produkcji. Szkoda, ponieważ mogło być lepiej. Potencjał był, ale go nie wykorzystano.

Bohaterowie nowego sezonu również różnią się od sylwetek z poprzedniej serii, albowiem w ich głowach krążą zdecydowanie inne zmartwienia niż poprzednio. Jednakże od tamtego czasu wiele się zmieniło co w efekcie doprowadziło do takiego stanu rzeczy. Dr. Yedlin to ciekawa postać, która tak samo jak Ethan Burke nieco zamiesza w Wayward Pines, jednakże nie oczkujcie po tej postaci charyzmy jak u Burkea. To bardziej stonowana i sztywniejsza sylwetka, która jednak potrafi zawalczyć o swoje oraz przysłowiowo wgryźć się komuś w skórę. Ostatecznie bohater odgrywany przez Jasona Patricka da się lubić, a z czasem można się nawet do niego przekonać. Zaraz opok Patricka mamy Toma Stevensa jako Jasona Higginsa – przywódce miasta, który jest spadkobiercą Pilchera. Poczynania tej postaci są bardzo intrygujące, albowiem nasz bohater ewidentnie nie radzi sobie z narzuconym na niego brzemieniem. Na pierwszym planie mamy również Nimrat Kaur jako Rebeccę Yedlin, żonę Theo, która odegrała znaczącą rolę dla miasteczka. Na ekranie pojawiają się również Josh Helman jako Xander Beck, Kacey Rohl jako Kerry Campbell, Hope Davis jako Megan Fisher oraz Djimon Honsou jako Christoper "C.J." Mitchum. Pod względem aktorskim serial prezentuje się dobrze, ale do jakości znanej z pierwszej serii dużo mu brakuje.

Od strony technicznej nowy sezon prezentuje się bardzo dobrze. Mamy dobre zdjęcia, ciekawą muzykę oraz dobre efekty specjalne. Na uwagę zasługują również scenografia oraz kostiumy. Niestety to co charakteryzowało serial czyli gęsty, mroczny, pełen grozy i tajemnicy klimat bezpowrotnie zniknął. Jako że produkcja stała się całkiem inną bądź nową opowieścią co innego odpowiada za budowę serialowej atmosfery. Ta nowa choć nie jest taka zła, to jednak to już nie to samo. Na uwagę zasługuje jeszcze lekki i dobrze wyważony humor.

Podsumowując drugi sezon "Miasteczka Wayward Pines" to całkiem lekka, przyjemna i intrygująca opowieść, która potrafi nas wciągnąć w wir wydarzeń ekranowych. Niestety nie jest to już to samo miasteczko znane nam z poprzedniego sezonu. Tym razem fabuła jest znacznie słabsza i uboższa w treść, akcja nie tak porywająca jak ostatnio, a wątek główny nie może się równać z tym z serii pierwszej. Do tego mamy jeszcze całkiem nową obsadę, inny klimat oraz nie do końca dopracowane niektóre wątki. Wszystko to sprawia wrażenie jakby sezon nie był do końca przemyślany. Jednakże pomimo tego wszystkiego oglądając serial można się całkiem dobrze bawić. To już nie ten sam poziom co przy pierwszym sezonie, ale wciąż jest to przyjemny serial. Czuję do niego pewnego rodzaju sentyment i być może dlatego też staram się dostrzec w nim jak najwięcej pozytywów. Jednym z ostatnich plusów serii jest dla mnie zakończenie, które ciekawie kończy tę opowieść, a z drugiej strony jest tak samo otwarte jak końcówka zeszłego sezonu. Gdzieś przeczytałem, że producent M. Night Shyamalan ma pomysł na trzeci, a zarazem ostatni sezon. Czy coś z tego wyjdzie, wkrótce się przekonamy.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Akcja "Magic Mike XXL" rozgrywa się trzy lata po tym, jak Mike, będąc u szczytu sławy, zakończył karierę striptizera. Teraz pozostali członkowie Kings of Tampa są gotowi skończyć z tym zajęciem. Chcą to jednak zrobić w swoim stylu: wystąpić w Myrtle Beach ostatni raz, z wielką pompą, i zaprosić na scenę legendarną gwiazdę — Magic Mike’a. W drodze na ostatnie przedstawienie z kilkoma postojami w Jacksonville i Savannah, które mają służyć odbudowaniu starych przyjaźni i nawiązaniu nowych, Mike i jego koledzy opanowują nowe ruchy i na różne sposoby rozprawiają się z przeszłością.

gatunek: Komedia,
produkcja: USA
reżyser: Gregory Jacobs
scenariusz: Reid Carolin
czas: 1 godz. 55 min.
zdjęcia: Steven Soderbergh
rok produkcji: 2015
budżet: 14,8 miliona $ 
ocena: 6,1/10










Nie łatwo zapomnieć o przeszłości


Gdybym postanowił zobaczyć "Magic Mikea" o wiele wcześniej niż dzień przed wybraniem się do kina na kontynuację to mógłbym śmiało powiedzieć, że nie ma mowy o żadnej kontynuacji. Film ten był nudny i głupi. Kompletnie pusty jeśli chodzi o jakiekolwiek zaintrygowanie widza tematem. Postacie słabo nakreślone, a całość niezwykle miałka. Szczerze powiedziawszy cierpiałem idąc na "Magic Mikea XXL" do kina gdyż przypuszczałem, że będzie to film jeszcze gorszy niż jego poprzednik z 2012 roku. O dziwo myliłem się.

Mike wraz z kolegami rusza w trasę do Myrtle Beach na konwent striptizerów, aby po raz ostatni zaszaleć na scenie. No cóż, nie będę ukrywał, że główny trzon fabuły jest niezwykle prosty. Wręcz banalny. Który to już raz paczka przyjaciół rusza w trasę, aby zrobić coś po raz ostatni. Jak widzicie nic szczególnego. Gdyby twórcy na tym poprzestali moje przekonanie co do filmu byłoby jak najbardziej trafne. Jednakże oni postawili w filmie na postacie. Ich problemy, marzenia, zachcianki itd. Reżyser ukazuje nam tych samych bohaterów co w jedynce jednak nie są oni już tak beztroscy jak kiedyś. Tylko takich udają. Tak naprawdę każde z nich ukrywa w sobie pragnienie zmiany życia i robienia tego o czym marzą. Jak się okazuje bycie striptizerem to jedno, a radzenie sobie później z tym w życiu to co innego. Jedno wcale nie gwarantuje drugiego. Choć nasi bohaterowie mogą mieć przysłowiowo każdą kobietę to i tak wciąż nie znaleźli tej jedynej. Ta cała otoczka dotycząca striptizu itp. jest kompletnie przeniesiona na drugi plan. Zresztą twórcy podchodzą do tego tematu z całkiem innej strony przedstawiając nam jej ciekawszy punkt widzenia. Ukazują mężczyzn jako ludzi dających radość kobietom, a nie jako umięśnionych chłopów wyginających się tylko w samych stringach na scenie. Cały ten wulgarny kontekst został tutaj przemieniony na całkiem sensowny zamysł. Uważam to za największy atut tej produkcji.

W składzie aktorskim pojawiają się znane nam już gwiazdy z poprzedniej części. Oczywiście główne skrzypce znowu odgrywa Channing Tatum jako tytułowy Mike. Co ciekawe jest to jego jedna z lepszych ról niż to co można było oglądać np. w "Jupiter: Intronizacja". Powracają również: Matt Bomer, Joe Manganiello, Kevin Nash i Gabriel Iglesias. Pojawiają się również nowi aktorzy jak Adam Rodrigues, Amber Hart, Donald Glover oraz Jada Pinkett Smith.

Produkcja wyróżnia się bardzo lekkim i przyjemnym klimatem dzięki czemu bezproblemowo się ją ogląda. Nie można się nudzić jak to było w przypadku pierwszej części. Mamy także dobre zdjęcia oraz przystępny humor.

Całość okazała się miłym zaskoczeniem gdyż jak już wcześniej wspomniałem nie byłem zachwycony pójściem na seans. Po obejrzeniu zwiastuna myślałem nawet, że będzie to coś w stylu "Step Up" tylko w wersji bardziej erotycznej. Na szczęście twórcy nie poszli tą ścieżką przez co odnieśli swego rodzaju sukces. Choć film szału nie robi to ma kilka wartych uwagi elementów. Poza tym jest lepszy niż pierwowzór, a to już coś.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Angelo Manglehorn nigdy nie pogodził się z utratą kobiety, która była miłością jego życia. Żyje samotnie, pogrążony we wspomnieniach, większą bliskość czując do swojego kota niż do ludzi, których spotyka na co dzień. Jedyne osoby, z którymi utrzymuje sporadyczne kontakty, to zajęty karierą syn oraz zamieszany w podejrzane interesy dawny uczeń.
Raz w tygodniu Manglehorn celebruje swój mały rytuał: odwiedza lokalny bank, w którym pracuje intrygująca go kobieta. Para samotników nawiązuje nić porozumienia, ale gdy dzielący ich dystans zacznie maleć, Manglehorn niespodziewanie znajdzie się na emocjonalnym rozdrożu. Będzie zmuszony dokonać wyboru między bezpiecznym życiem w cieniu przeszłości, a nieznanym, które może przynieść każdy nowy dzień.

gatunek: Draman
produkcja: USA
reżyser: David Gordon Green
scenariusz: Paul Logan
czas: 1 godz. 37 min.
muzyka: Explosions in the Sky, David Wingo
zdjęcia: Tim Orr
rok produkcji: 2014
budżet: 4 miliony $ 
ocena: 7,5/10









 
W konflikcie z samym sobą


Każdy z nas na pewno ma w swoim życiu osobę którą bardzo lubi. Uwielbia z nią spędzać swój czas i cieszyć się jej obecnością. Jednakże gdy zaprzepaścimy tą relację i spróbujemy na chwilę zamienić naszą ulubioną osobę na inną, skutki mogą być nieodwracalne. Ale dopiero po czasie spostrzeżemy, że popełniliśmy błąd, który może okazać się już za późny do odkręcenia. Właśnie z takimi perypetiami nieprzerwanie zmaga się bohater naszego filmu – tytułowy Manglehorn.

Reżyser opowiada nam historię jak to Manglehorn poznaje uroczą kobietę i stara się stworzyć z tej relacji związek. Niestety nie uda mu się tego dokonać do czasu aż nie przestanie spoglądać w przeszłość. Jest to bardzo klimatyczna i smutna opowieść o tym jak ciężko ruszyć do przodu i zostawić przeszłość za sobą. Perypetie naszych bohaterów są niezwykle intrygujące i wciągające jednak nie ma co ukrywać, że postać Ala Pacino jest wysunięta tutaj na pierwszy plan. To on jest spójnikiem łączącym całą fabułę obrazu. Twórcy ukazują nam jego bitwę z samym sobą i prezentują zajmujące relacje z Dawn (pracownicą w banku) oraz jego synem. Produkcja jest bardzo minimalistyczna przez co warto zwracać uwagę na liczne szczegóły odwołujące się do jego życia, ale nie należy zapominać, że najważniejsze są tu relacje postaci.

W roli głównej mamy świetnego Ala Pacino, który rewelacyjnie portretuje podstarzałego i zrzędliwego człowieka obrażonego na cały świat. Na ekranie pojawia się także bardzo dobra Holly Hunter oraz Harmony Korine i Chris Messina. Akcja produkcji kręci się wyłącznie wokół tych postaci przedstawiając ich relację z Manglehornem. Każdą z nich łączy inna więź z bohaterem przez co postrzegają go w odrębny sposób.

Postać Manglehorn'a jest niczym zombie rozdarty na przestrzeni czasu niemogący pogodzić się z przeszłością co w konsekwencji sprawia, że nie jest w stanie zaakceptować swojego obecnego położenia. W ciągłym błądzeniu po rozmaitych ścieżkach, wypełniony gniewem i frustracją szuka przebaczenia i powrotu swojej zaprzepaszczonej miłości. Swoją złość z tego powodu przelewa na syna i boga obwiniając ich o wszystko. Nie jest w stanie dostrzec dobra czy też skomplementować pierworodnego za to, że wyrośl ze sportowego łamagi na wielkiego potentata biznesowego. Zamiast tego woli zachwalać swojego byłego ucznia prowadzącego dom publiczny. Nasz bohater tak bardzo nie jest w stanie zaakceptować porażki, że aż tonie w żalu i smutku. Jego relacje z innymi osobami są chłodne i niezbyt przyjacielskie ponieważ woli on spędzać czas ze swoją kotką niż z innymi. I choć wie, że źle postępuje to nie ma odwagi na zmianę w swoim, życiu. Wszystko to jednak będzie trwać do czasu kiedy będzie w sytuacji prowadzącej do tego samego błędu, który popełnił przed laty.

Seans zatopiony w melancholii i ciągłych rozmyślaniach daje nam czysty obraz tego jak nie należy postępować. Poprzez życie naszego bohatera jesteśmy w stanie wysunąć wiele wartościowych rad dotyczących pogodzenia się ze samym sobą oraz tego, że nigdy nie jest za późno na zmianę w swoim życiu. 


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Danny Collins był kiedyś piękny i młody. Teraz jest już tylko piękny. I odcina kupony od swej piosenkarskiej kariery. Wciąż żyje szybko, nadużywa ile się da i zadaje się z nieprzyzwoicie młodymi kobietami. Gdy odkryje list napisany do niego 40 lat temu przez samego Johna Lennona, postanowi dać sobie jeszcze jedną szansę. Rzuci scenę, zbyt młodą kochankę i większość innych używek, by zaszyć się w małym hotelu i zacząć pisać nowe piosenki. Choć okaże się to trudniejsze niż myślał, uświadomi mu, że jeszcze nie jest za późno, by zejść na ziemię i spróbować zrealizować młodzieńcze marzenia, poznać kobietę swego życia, a przede wszystkim odszukać nigdy nie widzianego dorosłego syna.

gatunek: Komedia, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Dan Fogelman
scenariusz: Dan Fogelman
czas: 1 godz. 46 min.
muzyka: Ryan Adams, Theodore Shapiro
zdjęcia: Steve Yedlin
rok produkcji: 2015
budżet: 10 milionów $ 
ocena: 7,2/10







 
Gdyby cofnąć czas...


Ile już było podobnych filmów do tego? Bardzo dużo. Zniszczmy i zmęczony życiem piosenkarz, aktor czy biznesmen postanawia zmienić nagle swoje życie. Przesiąknięty sławą i zepsuciem uświadamia sobie jak nie dbał o innych o rodzinę itd. Pobudzony poprzez odpowiedni bodziec czy też własne sumienie łapczywie próbuje odkręcić wszystkie swoje błędy. Z pozoru zadanie trudne, ale z czasem wszystko się układa do momentu gdy stare nawyki wracają i ostatnia wypracowana szansa znika. Oczywiście chwilowo bo zakończenie musi być szczęśliwe. Co więc wyróżnia "Idola" na tle innych podobnych filmów?

Jak już wyżej wspomniałem z pewnością nie jest to fabuła, która chociaż napisana przez samo życie i tak jest kalką. Do tego kalką kalki bo takich historii było już od groma. Jest ona bardzo schematyczna i przewidywalna. Scenariusz zdaje się być napisany jak na bazie innej produkcji gdyż w niezwykle wysokim stopniu przypomina jego kopię. Normalnie taki film nie byłby w stanie nas zaintrygować bo przecież pokazuje wszystko to co już widzieliśmy wcześniej, czyż nie? Otóż tak się składa, że film może nam całkiem sporo zaoferować. Mimo że twórca ukazuje nam bardzo dobrze znaną historię to jednak w stanie nas nią zaintrygować i sprawić, że będzie nam się ją przyjemnie oglądało. Reżyser w bardzo zgrabny sposób operuje utartymi już schematami i rozwiązaniami przez co nie czuć już w takim stopniu przewidywalności całego obrazu. Dzięki temu jest lekki i łatwostrawny, a jego oglądnięcie na pewno nie będzie kompletną stratą czasu.

Kolejnym punktem godnym uwagi są ciekawie zarysowane i sportretowane postacie. Na samym czele oczywiście z Alem Pacino, którego Danny Collins okazuje się bardzo ciepłym i miłym bohaterem, od którego wieje optymizmem. Jest to duża zmiana w stosunku do roli w "Manglehornie", gdzie grał podstarzałego zgreda liczącego na powrót starej miłości. Świetnie prezentuje się również Annette Bening jako nowy obiekt westchnień głównej postaci. Bardzo dobrze wypada także Jennifer Garner, Bobby Cannavale, Giselle Einsberg oraz Christopher Plummer.

Warto również zwrócić uwagę na lekki i bardzo pozytywny nie tylko klimat, ale także wydźwięk produkcji. Gdyby nie to, że z obrazu emanuje takim ciepłem i pozytywną energią na pewno byłby to film co najmniej o klasę gorszy. Tylko dzięki temu całość trzyma się w szachu i można przy tym zwrócić uwagę także na inne walory obrazu. Chociażby na klimatyczną muzykę czy też świetny dobór utworów Johna Lenon'a do filmu.

Całość prezentuje się naprawdę zgrabnie pomimo wielkiego balastu jaki za sobą ciągnie. Gdyby nie dobre wykończenie opowieści, świetnie zagrane postacie, dobra obsada, rewelacyjne utwory Lenon'a no i przede wszystkim masa pozytywnej energii wypływającej z ekranu film na pewno byłby jednym z tych, które próbują naśladować swoje pierwowzory. Ten na szczęści ma sporo dobrych rzeczy na swoją obronę.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Miś Ted podejmuje w swoim życiu poważną decyzję. Postanawia ożenić się z Tami Lynn i mieć z nią dziecko. John, chcąc pomóc przyjacielowi, postanawia zostać dawcą nasienia. Jednak, aby nowożeńcy mieli prawo do opieki nad maluchem, miś musi udowodnić przed sądem, że jest istotą ludzką.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyser: Seth MacFarlane
scenariusz: Alec Sulkin, Wellesley Wild, Seth MacFarlane
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Walter Murphy
zdjęcia: Michael Barret
rok produkcji: 2015
budżet: 68 milionów $ 
ocena: 5,0/10










 
Perypetie pluszowego misia Vol.2


Kto by pomyślał, że kiedykolwiek powstanie film o gadającym pluszowym misiu, a co więcej doczeka się on kontynuacji. Jak najwyraźniej widać twórcy okazują się być niezwykle kreatywni i serwują nam kontynuację komedii z 2012 roku. Tym razem jednak ma być jeszcze śmieszniej i sprośniej, a całość ma być jeszcze bardziej zakręcona. Jak się później okazuje twórcy prawie całkowicie wywiązali się ze swoich obietnic, ale niestety nie można mówić o sukcesie.

Koniec z wybrykami, prostytutkami i innymi tego typu rzeczami. Ted się ustatkował i ożenił. Jakim cudem, nie wiadomo? W każdym razie teraz będzie musiał walczyć o swoje prawa jak i rodzinę. Cała fabuła polegająca na wątku związanym z udowadnianiem, że Ted jest osobą prezentuje się całkiem nieźle i naprawdę jest w stanie nas zainteresować. Cały ten proces jest chyba najlepszą rzeczą w tym filmie. Jako jedyny z wątków nie stara się na siłę nas rozśmieszyć czy też zgorszyć. Oprócz niego chyba tylko akcja związana z uwaga, ponowną kradzieżą Teda wypada jeszcze całkiem całkiem. Niestety z całą resztą już jest gorzej. Pomijając wątek sądowy i kradzieży to fabuła filmu jest niespecjalnie ciekawa. Prezentuje nam wiele nudnych i niekiedy niepotrzebnych fragmentów, które wypadają naprawdę słabo. Na czele z kiczowatym intro, poprzez bezsensowną scenę z Liamem Neeson'em, a kończąc na wyniosłym i jakże chwalebnym happy endzie. Całość jest jeszcze bardziej pokręcona, tylko nie wiedzieć czemu to uczyniono, gdyż wcale to nie polepsza obrazu. Sprośne, niekiedy całkiem przeholowane i głupie żarty wołują krzywy uśmiech na naszej twarzy bo nie wiadomo czy się z nich śmiać czy też z ich powodu płakać. Co jak co, ale humor tej produkcji jest chyba najsłabszym jej elementem. Oczywiście pomijając świetnie rozpisaną postać Amandy Seyfried.

Jeśli chodzi o kunszt aktorski to nie ma na co narzekać. Mamy w filmie całą plejadę hollywoodzkich gwiazd na czele z Markiem Wahlber'giem, który powrócił do roli Johna Bennet'a. Zaraz obok niego mamy oczywiście komputerowo stworzonego misia, któremu głosu po raz kolejny użyczył Seth MacFlarne. Do obsady dołączyła Amanda Seyfried, która według mnie wypadła najlepiej ze wszystkich oraz Jessica Barth. Pojawił się również Giovanni Ribisi oraz Morgan Freeman.

Zdjęcia i muzyka nie robią specjalnego wrażenia, a wspomniany wcześniej humor pozostawię bez komentarza. Na plus można jeszcze wspomnieć o umieszczeniu części akcji filmu na Comic Con'ie w Nowym Jorku, gdyż wynika z tego wiele ciekawych aluzji do obecnej fascynacji kinem superbohaterów, którzy są w takim stopniu nieprawdziwi i inni jak sam Ted.

"Ted" okazał się całkiem niezłą komedią, ale jego kontynuacja już taka nie jest. Dwójce brakuje stanowczości i spójności. Twórcy starają się opowiedzieć nam historię na poważnie, ale co rusz wplatają w fabułę idiotyczne żarty przez co nie trzymają się swojego założenia. A może miało być na odwrót? Nawet jeśli to i tak im się nie udało. Nie mówię, że jest to film tragiczny, ale szału naprawdę nie robi. Potrafi kilkakrotnie rozśmieszyć, ale nic poza tym.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
  
oFilm zabierze nas w przeszłość, dzięki czemu poznamy historię Minionków - od zarania dziejów do czasu, gdy w ich życiu pojawił się Gru. Minionki zawsze potrzebowały złego przywódcy, służyły już T. Rexowi, Czyngis-chanowi, Napoleonowi, a nawet hrabiemu Drakuli, tyle tylko, że… wszystkich ich przypadkowo zgładziły. Teraz, kiedy nie mają komu służyć, są pogrążone w rozpaczy. Minionki Kevin, Bob i Stuart desperacko poszukując zła, przemierzają cały świat. Po drodze detronizują królową Elżbietę II i wplątują się w najdziwniejsze przygody. Na Florydzie, podczas tajemnej konwencji złoczyńców poznają Scarlett Overkill, pierwszy w historii tak czarny kobiecy charakter. W niej cała nadzieja. 

gatunek: Animacja, Familijny, Komedia
produkcja: USA
reżyser: Pierre Coffin, Kyle Balda
scenariusz: Brian Lynch
czas: 1 godz. 30 min.
muzyka: Heitor Pereira
rok produkcji: 2015
budżet: 74 miliony $ 
ocena: 7,0/10








 
Jak ukraść świat!


Gdy w 2010 roku Universal Pictures wypuściło do kin ich najnowszą animację pt: "Jak ukraść księżyc" nie przypuszczało, że cały świat może zakochać się w małych żółtych stworka o zmyślnej nazwie gatunku. Minionki, to o nie się rozchodzi. Te przezabawne postacie pokazały, że nie tylko są w stanie skraść nasze serca, ale również udowodnić, że są gotowe na ich solowy film. Niestety "Minionki" nie okazały się dziełem na miarę pierwszej szczęści "Jak ukraść księżyc", ale pokazały, że są skazane na sukces.

Twórcy filmu postanowili pokazać nam genezę Mininków czyli to co miało miejsce przed spotkaniem Gru – ich szefa z "Jak ukraść księżyc". Dostajemy zatem krótki wstęp jak to Minionki radziły sobie na przestrzeni dziejów. Ma to formę takich krótkich skeczy, które prezentują się niezwykle zabawnie. Później nastaje wątek główny produkcji, który bazuje na trzech Minionkach: Stuardzie, Kevinie i Bobie. Ich perypetie polegają na znalezieniu nowego złego pana, któremu będzie można służyć. Fabuła od tego momentu jest bardzo niezrównoważona. Raz mamy do czynienia z zapierającymi dech w piersiach wydarzeniami, a później następuje całkowity spadek napięcia i brak jakiejkolwiek akcji. Dziury pomiędzy potyczkami naszych bohaterów próbują wypełnić pełne humoru sceny, które są niezwykle zabawne. Mam jednak wrażenie, że Minionki sprawują się o wiele lepiej w takich krótkich, śmiesznych scenkach, aniżeli w pełnometrażowym filmie. Po zakończonej projekcji czułem jakby trochę ten film mnie zmęczył i nie do końca usatysfakcjonował. Zdarzenia ekranowe są nieco rozciągnięte przez co nie zawsze z zaciekawianiem spoglądamy na ekran.

Jeśli chodzi o postacie to mamy oczywiście wcześniej wymienionych już Kevina, Stuarta i Boba. Nasi bohaterowie posługują się mieszanką języka hiszpańskiego i jeszcze jakiegoś innego przez co ich wypowiedzi potrafią być niekiedy bardzo komiczne. Warto również wspomnieć że głosu każdemu z Minionków użyczył reżyser obrazu czyli Pierre Coffin. Gratuluję wytrwałości. W roli super złoczyńcy pojawia się Scarlett Overkill, której w oryginale głosu użyczyła Sandra Bullock. Jest to bardzo ciekawie zarysowana postać, gdyż jej motywy postępowania są silnie połączone z jej przeszłością.

Oczywiście jak na film o Minionkach przystało mamy wielki rozmach, humor oraz mnóstwo dobrej zabawy. Choć nie wszystko w produkcji gra tak jak powinno to i tak warto sięgnąć po obraz z racji poznania historii tych przemiłych stworzeń czy też samych krótkich skeczy, w których wypadają naprawdę rewelacyjnie. Myślę, że jest to świetna animacja zarówno dla dzieci jak i dorosłych gdyż twórcy umieścili w nim kilka smaczków dla starszych osób dzięki czemu nasze pociech będą się świetnie bawić, a my mile spędzimy z nimi czas nie nudząc się w kinie.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Niedaleka przyszłość. W roku 2029 John Connor stoi na czele podziemia, walcząc z zagrażającymi ludzkości cyborgami. W tej nierównej walce musi zmierzyć się z siłami przeszłości i … przyszłości. Aby zapewnić sobie życie, wysyła w przeszłość zaufanego porucznika Kyle'a Reese'a, który musi uratować matkę Connora przed śmiercią. Ale to, czego się dowiaduje, zmienia wszystko. Oprócz Ziemi A i Ziemi B istnieje jeszcze jedno uniwersum – C, które ma stać się miejscem dla ludzkości. Tymczasem SkyNet szykuje się do najpotężniejszej wojny w dziejach. Wojny, której celem jest zgładzenie gatunku ludzkiego.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Alan Taylor
scenariusz: Laeta Kalogridis, Patrick Lussier
czas: 2 godz.
muzyka: Lorne Balfe
zdjęcia: Kramer Morgenthau
rok produkcji: 2015
budżet: 155 milionów $ 
ocena: 6,7/10








 
On wrócił!

Moda na przywracanie klasyków do życia trwa w najlepsze. Powrócił już "Mad Max" – "Na drodze gniewu" oraz nowy "Park Jurajski" – "Jurassic World". No to teraz czas na "Terminatora". Fani dwóch pierwszych części Cameron'a z pewnością wyczekiwali powrotu tej kultowej postaci. Nie będę ukrywał, że ja również z ciekawością przyglądałem się kolejnym materiałom promującym produkcję, które ostatecznie przekonały mnie do tego, aby wybrać się na seans. Niestety moje oczekiwania przerosły dzieło Alana Taylor'a. Dlatego też należy jasno podkreślić, że "Genisys" nie umywa się do wcześniej wymienionych tytułów. Dlaczego?

Powodów jest wiele, ale postarajmy się ułożyć wszystko po kolei. Zacznijmy od fabuły, która w zwiastunie wyglądała naprawdę obiecująco, ale niestety na sali kinowej wypada już znacznie słabiej. Jest strasznie zagmatwana i niezwykle chaotyczna. Bohaterowie bez przerwy skaczą z jednego miejsca na drugie co oczywiście ma za zadanie podtrzymywać akcje produkcji, ale w tej morderczej gonitwie o ocalenie świata opowieść gubi sens i staje się niezwykle miałka. Nie mówiąc już oczywiście o anomaliach czasowych, które okazały się ciężkim orzechem do zgryzienia. Tyle jest tutaj podróżowania w czasie, że nawet ciężko to ogarnąć za pierwszym razem. Dopiero dokładne przedyskutowanie tematu ukazuje sens twórców, ale i tak nie gwarantuje odpowiedzi na wszystkie pytania. Wiele rzeczy nadal pozostaje owianych tajemnicą, a my możemy tylko zgadywać o co chodzi. Przypomina mi to oryginalnego "Terminatora", który też nie do końca wszystko wyjaśniał. Dopiero kontynuacja ("T2") rozwiewa wszelkie wątpliwości i nadaje całości sens. Być może w przypadku "Genisys" też tak będzie. Kto wie?

Obraz pomimo wielu wad jest w stanie zaintrygować nas swoją treścią. Posiada solidną akcję, która utrzymuje pewien poziom, ale niestety brak jej napięcia i odpowiedniej dramaturgii. Historia wbrew pozorom jest lekka i przyjemna. Choć miała ambicje na coś lepszego to prezentuje się całkiem strawnie i bez problemu można przy niej się zrelaksować (oczywiście pomijając nasze konsternacje na temat czasowych rewolucji jakie mają miejsce na ekranie ;) ). Oprócz tego twórcy serwują nam mnóstwo odniesień do starej serii (tylko T1 i T2). Niektóre sceny wyglądają nawet jak wyjęte wprost z oryginału co z pewnością fanów ucieszy.

Produkcja posiada gwiazdorską obsadę, ale dla większości jedyną gwiazdą filmu i tak pozostanie niezastąpiony Arnold Schwarzenegger, który powrócił do swojej słynnej roli. Zaraz za nim mamy Emilię Clarke, która nie do końca sprostała moim oczekiwaniom. Ma lepsze i gorsze momenty co sprawia, że jej gra jest strasznie nierówna. Przykro mi Emilia, ale nikt nie zastąpi Lindy Hamilton jako Sarah Connor. To samo tyczy się postaci Kylea Reese'a, która w "Genisys" przypadła Jaiowi Courtney'u. Jednakże wbrew pozorom aktor podołał wyzwaniu i w efekcie okazał się miłym zaskoczeniem. Choć już od pierwszej części znamy Johna Connor'a to prawda jest taka, że jeszcze nigdy postać ta (jako dorosły człowiek) nie otrzymała wystarczającej ilości czasu ekranowego. Teraz nam to wynagrodzono, a co więcej uczyniono z niego głównego antagonistę filmu. W bardzo epizodycznej (nawet niepotrzebnej) roli pojawia się J.K. Simmons oraz Matt Smith, którego bohater w końcu został nam przedstawiony. Do premiery była to tajemnica, ale teraz już wiemy, że  najprawdopodobniej będzie to postać, która otrzyma znacznie większą rolę do odegrania w kontynuacji.

Efekty specjalne prezentują się na dobrym poziomie, ale nie są w stanie chwycić za gardło. Są to po prostu sprawnie zrobione wybuchy itp. Jedyny element godny uwagi to John Connor jako całkiem nowy Terminator. Choć na ekranie wiele się dzieje to jednak produkcji brak końcowego efektu w stylu: wow! Finalna bitwa trochę rozczarowuje szczególnie po tym co widzieliśmy w "Dniu Sądu", a nawet samym "Terminatorze". Nad całością czuwają solidne zdjęcia oraz bardzo dobra oprawa muzyczna.

"Terminator Genisys" z pewnością nie jest tym czego oczekiwaliśmy. Choć posiada ciekawe zarysy fabularne w postaci samego projektu jakim jest Genisys oraz to, że chce zbudować na nim całkiem nową, inną historię odwołującą się do oryginału to i tak jest to spory zawód. Oczywiście nie można chyba mówić o całkowitej klęsce bo obraz bardzo przyjemnie się ogląda co wcale nie zmienia faktu, że twórcy powinni postarać się nieco bardziej. Byłoby 6,5 ale dodałem dwa punkty za Courtney'a i samą koncepcję związaną z uruchomieniem Genisys, która jest bardzo adekwatna do obecnych czasów.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Akcja "Timbuktu" dzieje się w tytułowym mieście w Mali, nad rzeką Niger, w którym władze przejęli dżihadyści i narzucają mieszkańcom islamistyczny reżim. Nie wolno palić papierosów, tańczyć, śpiewać, ani słuchać muzyki. Zakazana jest nawet piłka nożna. Najbardziej poszkodowane są jednak kobiety, które zostają niemal całkowicie wyłączone z życia społecznego i narzuca się im przestrzeganie absurdalnych nakazów.

Kisane i jego rodzina jako nieliczni zostali oszczędzeni z chaosu zaprowadzonego przez nową władzę. Sytuacja zmienia się jednak drastycznie, kiedy mężczyzna nieumyślnie dokonuje poważnej zbrodni.

gatunek: Dramat
produkcja: Francja, Mauretania
reżyser: Abderrahmane Sissako
scenariusz: Abderrahmane Sissako, Kessen Tall
czas: 1 godz. 40 min.
muzyka: Amine Bouhafa
zdjęcia: Sofian El Fani
rok produkcji: 2014
budżet: 2,3 milionów €  
ocena: 6,6/10






 
Tragedia niepotrzebna


Francuski film obsypany aż siedmioma Cezarami z nominacją do Oscara® i Złotej Palmy oraz z Nagrodą Jury Ekumenicznego w Cannes zapowiadał się na ciekawy i klimatyczny seans poświęcony perypetiom mieszkańców, których dotąd bezproblemowe życie zostaje zaburzone przez dżihadystów. Szkoda tylko, że nie wykorzystano potencjału historii, która zadawała się prezentować wachlarz pomysłów na poprowadzenie zgrabnej opowieści.

Z początku filmu w ogóle nie ma czegoś takiego jak fabuła. Reżyser przedstawia nam kolejno poszczególne wydarzenia jak to sielankowe życie pewnej wioski zostaje zachwiane przez przyjazd dżihadystów. Przedstawione nam zostają pierwsze oznaki ich rygorystycznego prawa oraz sprzeciw i bunt niektórych mieszkańców. Ich niemoc i bezsilność w stosunku do oprawcy narzucającego nowe reguły bytu. Obserwujemy jak taniec, muzyka czy gra w piłkę zostają surowo zakazane z niewiadomych nikomu powodów. Niezastosowanie się do nowych reguł równa się ze sowitym karaniem. Wszystko to choć może zdawać się nieprawdopodobne jest prawdziwe. Twórca wyraźnie nam sugeruje, że dżihadyści są źli i postępują niewłaściwie. Wbrew jakiejkolwiek logice. Teraz tylko nasuwa się pytanie dlaczego on sam w tak irracjonalny sposób pokierował swój obraz na donikąd zmierzajace tory.

Akcja jest spokojna, a produkcja rozkręca się bardzo powoli. Dopiero po pewnym czasie poznajemy głównych bohaterów, którzy poprzez mieszkanie poza wioską zdają się pozostać nietknięci przez rygory nowo przybyłych wojowników. Wszystko to jednak trwa do czasu gdy jedna z postaci dokonuje wręcz głupiej i bezsensownej rzeczy. O ile do tego momentu byliśmy w stanie zaintrygować się fabułą filmu i z lekkością oglądać dalsze wydarzenia ekranowe tak teraz wszystko obróciło się do góry nogami i przedstawia nam niepotrzebną tragedię rodziny, która swój los sprowadziła sama na siebie. Kompletnie nie rozumiem tego zwrotu akcji ponieważ jak dotąd złem byli dzihadyści, a teraz okazuje się, że gorszy jest nieodpowiedzialny człowiek z pistoletem, który najpierw coś robi, a później myśli i żałuje. Wtedy już Allah nie pomoże.

W składzie aktorskim znalazło się wiele nieznanych aktorów, którzy jak na pierwszy swój występ wypadli całkiem dobrze. W śród nich są: Ibrahim Ahmed, Toulou Kiki, Layla Walet Mohamed i Mehdi A.G. Mohamed. Oprócz nich w produkcji występują: Abel Jafri, Fatoumata Diawara, Hichem Yacoubi i Kettly Noël. Produkcja posiada ciekawy klimat na który składa się bardzo wtapiająca się w obraz muzyka Amine Bouhafa oraz ciekawe zdjęcia Sofian El Fani.

Czego by jednak o filmie nie powiedzieć to niestety, ale kompletnie zmarnował on swój potencjał, a to wszystko poprzez bezsensownie poprowadzoną akcję, której motywy są iście absurdalne. Z tego wszystkiego nasuwają się tylko po filmie wnioski mówiące, że nie należy pokładać wiary w Allahu i bezproblemowo wypowiadać słów: "niech się dzieje co chce", należy słuchać kobiet ponieważ akurat mogą mieć rację, podchodzić do spraw roztropnie i podejmować dialog a nie od razu przechodzić do czynu oraz myśleć zanim zrobi się coś czego później będzie się żałować bo konsekwencje swego czynu mogą skutkować utratą bliskiej osoby.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.