Idol
Danny Collins był kiedyś piękny i młody. Teraz jest już tylko piękny. I odcina kupony od swej piosenkarskiej kariery. Wciąż żyje szybko, nadużywa ile się da i zadaje się z nieprzyzwoicie młodymi kobietami. Gdy odkryje list napisany do niego 40 lat temu przez samego Johna Lennona, postanowi dać sobie jeszcze jedną szansę. Rzuci scenę, zbyt młodą kochankę i większość innych używek, by zaszyć się w małym hotelu i zacząć pisać nowe piosenki. Choć okaże się to trudniejsze niż myślał, uświadomi mu, że jeszcze nie jest za późno, by zejść na ziemię i spróbować zrealizować młodzieńcze marzenia, poznać kobietę swego życia, a przede wszystkim odszukać nigdy nie widzianego dorosłego syna.
gatunek: Komedia, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Dan Fogelman
scenariusz: Dan Fogelman
czas: 1 godz. 46 min.
muzyka: Ryan Adams, Theodore Shapiro
zdjęcia: Steve Yedlinrok produkcji: 2015
budżet: 10 milionów $
ocena: 7,2/10
Gdyby
cofnąć czas...
Ile już było podobnych filmów do tego? Bardzo dużo. Zniszczmy i zmęczony życiem piosenkarz, aktor czy biznesmen postanawia zmienić nagle swoje życie. Przesiąknięty sławą i zepsuciem uświadamia sobie jak nie dbał o innych o rodzinę itd. Pobudzony poprzez odpowiedni bodziec czy też własne sumienie łapczywie próbuje odkręcić wszystkie swoje błędy. Z pozoru zadanie trudne, ale z czasem wszystko się układa do momentu gdy stare nawyki wracają i ostatnia wypracowana szansa znika. Oczywiście chwilowo bo zakończenie musi być szczęśliwe. Co więc wyróżnia "Idola" na tle innych podobnych filmów?
Jak już wyżej wspomniałem z pewnością nie jest to fabuła, która chociaż napisana przez samo życie i tak jest kalką. Do tego kalką kalki bo takich historii było już od groma. Jest ona bardzo schematyczna i przewidywalna. Scenariusz zdaje się być napisany jak na bazie innej produkcji gdyż w niezwykle wysokim stopniu przypomina jego kopię. Normalnie taki film nie byłby w stanie nas zaintrygować bo przecież pokazuje wszystko to co już widzieliśmy wcześniej, czyż nie? Otóż tak się składa, że film może nam całkiem sporo zaoferować. Mimo że twórca ukazuje nam bardzo dobrze znaną historię to jednak w stanie nas nią zaintrygować i sprawić, że będzie nam się ją przyjemnie oglądało. Reżyser w bardzo zgrabny sposób operuje utartymi już schematami i rozwiązaniami przez co nie czuć już w takim stopniu przewidywalności całego obrazu. Dzięki temu jest lekki i łatwostrawny, a jego oglądnięcie na pewno nie będzie kompletną stratą czasu.
Kolejnym punktem godnym uwagi są ciekawie zarysowane i sportretowane postacie. Na samym czele oczywiście z Alem Pacino, którego Danny Collins okazuje się bardzo ciepłym i miłym bohaterem, od którego wieje optymizmem. Jest to duża zmiana w stosunku do roli w "Manglehornie", gdzie grał podstarzałego zgreda liczącego na powrót starej miłości. Świetnie prezentuje się również Annette Bening jako nowy obiekt westchnień głównej postaci. Bardzo dobrze wypada także Jennifer Garner, Bobby Cannavale, Giselle Einsberg oraz Christopher Plummer.
Warto również zwrócić uwagę na lekki i bardzo pozytywny nie tylko klimat, ale także wydźwięk produkcji. Gdyby nie to, że z obrazu emanuje takim ciepłem i pozytywną energią na pewno byłby to film co najmniej o klasę gorszy. Tylko dzięki temu całość trzyma się w szachu i można przy tym zwrócić uwagę także na inne walory obrazu. Chociażby na klimatyczną muzykę czy też świetny dobór utworów Johna Lenon'a do filmu.
Całość prezentuje się naprawdę zgrabnie pomimo wielkiego balastu jaki za sobą ciągnie. Gdyby nie dobre wykończenie opowieści, świetnie zagrane postacie, dobra obsada, rewelacyjne utwory Lenon'a no i przede wszystkim masa pozytywnej energii wypływającej z ekranu film na pewno byłby jednym z tych, które próbują naśladować swoje pierwowzory. Ten na szczęści ma sporo dobrych rzeczy na swoją obronę.
Jak już wyżej wspomniałem z pewnością nie jest to fabuła, która chociaż napisana przez samo życie i tak jest kalką. Do tego kalką kalki bo takich historii było już od groma. Jest ona bardzo schematyczna i przewidywalna. Scenariusz zdaje się być napisany jak na bazie innej produkcji gdyż w niezwykle wysokim stopniu przypomina jego kopię. Normalnie taki film nie byłby w stanie nas zaintrygować bo przecież pokazuje wszystko to co już widzieliśmy wcześniej, czyż nie? Otóż tak się składa, że film może nam całkiem sporo zaoferować. Mimo że twórca ukazuje nam bardzo dobrze znaną historię to jednak w stanie nas nią zaintrygować i sprawić, że będzie nam się ją przyjemnie oglądało. Reżyser w bardzo zgrabny sposób operuje utartymi już schematami i rozwiązaniami przez co nie czuć już w takim stopniu przewidywalności całego obrazu. Dzięki temu jest lekki i łatwostrawny, a jego oglądnięcie na pewno nie będzie kompletną stratą czasu.
Kolejnym punktem godnym uwagi są ciekawie zarysowane i sportretowane postacie. Na samym czele oczywiście z Alem Pacino, którego Danny Collins okazuje się bardzo ciepłym i miłym bohaterem, od którego wieje optymizmem. Jest to duża zmiana w stosunku do roli w "Manglehornie", gdzie grał podstarzałego zgreda liczącego na powrót starej miłości. Świetnie prezentuje się również Annette Bening jako nowy obiekt westchnień głównej postaci. Bardzo dobrze wypada także Jennifer Garner, Bobby Cannavale, Giselle Einsberg oraz Christopher Plummer.
Warto również zwrócić uwagę na lekki i bardzo pozytywny nie tylko klimat, ale także wydźwięk produkcji. Gdyby nie to, że z obrazu emanuje takim ciepłem i pozytywną energią na pewno byłby to film co najmniej o klasę gorszy. Tylko dzięki temu całość trzyma się w szachu i można przy tym zwrócić uwagę także na inne walory obrazu. Chociażby na klimatyczną muzykę czy też świetny dobór utworów Johna Lenon'a do filmu.
Całość prezentuje się naprawdę zgrabnie pomimo wielkiego balastu jaki za sobą ciągnie. Gdyby nie dobre wykończenie opowieści, świetnie zagrane postacie, dobra obsada, rewelacyjne utwory Lenon'a no i przede wszystkim masa pozytywnej energii wypływającej z ekranu film na pewno byłby jednym z tych, które próbują naśladować swoje pierwowzory. Ten na szczęści ma sporo dobrych rzeczy na swoją obronę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz