Snippet
Urodzona na początku XX wieku piękna Adaline jako dwudziestolatka ulega wypadkowi, na skutek którego przestaje się starzeć. To co wydaje się spełnieniem marzeń o nieśmiertelności, z czasem przynosi dramatyczne konsekwencje. Adaline musi się ukrywać przed władzami, które chcą poddać ją eksperymentom. Wciąż podróżując, zmieniając tożsamość traci kontakt z najbliższymi, którzy starzeją się na jej oczach. W końcu Adaline znajduje miłość, dla której warto wyrzec się nawet nieśmiertelności. Ale czy to możliwe?

gatunek: Melodramat
produkcja: USA
reżyser:Lee Toland Kriger
scenariusz: J. Mills Goodloe, Salvador Paskowitz
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka:  Rob Simonsen
zdjęcia: David Lanzenberg
rok produkcji: 2015
budżet: 25 milionów $
ocena: 7,2/10











 
Uciekając przed miłością


Z produkcjami typu melodramat zawsze jest problem ponieważ z reguły każda z takowych produkcji bazuje na podobnych schematach. On przystojny ona piękna. Zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia (to akurat nie zawsze występuje), zbliżają się do siebie i "kochają". Następnie pojawiają się konflikty i problemy, które doprowadzają do momentu kiedy jedna ze stron (z reguły jest nią kobieta) odpycha od siebie partnera i wszystko zadaje się być skończone. Dopiero pod koniec filmu okazuje się jednak, ze istnieje wybaczenie, a to co łączyło parę naszych bohaterów to prawdziwa miłość. Jakież to piękne i smutne zarazem. Patrząc się na "Wiek Adaline" z góry dostrzeżemy mnóstwo takich podobieństw, ale tym razem produkcja może pochwalić się czymś innym.

Fabuła produkcji jak już wspomniałem we wstępie nie charakteryzuje się niczym szczególnie godnym uwagi. Wątek głównych bohaterów jest bardzo schematyczny, przewidywalny i prosty. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Trzeba jednak przyznać, że twórcy bardzo starannie podeszli do sprawy i stworzyli obraz składający się ze schematów i podobieństw, które tak nie rażą jak w innych tego typu produkcjach. Są świetnie zakamuflowane pod piękną otoczką tła oraz wątków pobocznych. Dzięki temu całość jest bardzo lekka i przyjemna w odbiorze. Natomiast największym atutem produkcji jest jej niekonwencjonalne podejście do miłości poprzez wzgląd na niestarzejącą się bohaterkę. Reżyser opowiada nam historię z pogranicza faktów i fikcji. Do dopełnienia opowieści wyjaśnia przyczyny stanu głównej bohaterki i trzeba przyznać, że niezwykle lekko i bezboleśnie idzie nam przyswajanie tych informacji choć definitywnie są one irracjonalne. Oprócz tego ciekawym zabiegiem okazują się tutaj retrospekcje ukazujące życie naszej postaci na przestrzeni wieku.

W skład obsady produkcji wchodzi piękna Blake Lively, która świetnie poradziła sobie z przedstawieniem swojej bohaterki.  Oprócz niej oczywiście na ekranie pojawia się Michiel Hiusman w roli tego jedynego, Ellen Burstyn jako córka Adaline, Katy Baker, Harrison Ford jako miłość Adaline sprzed lat oraz Anthony Ingruber czyli młodsza wersja (dosłownie) Harrisona Forda.

Całość prezentuje się naprawdę dobrze jeżeli by patrząc na efekt końcowy. W jego skład wchodzi jeszcze klimatyczna muzyka oraz ciekawe plenery. Twórcy oprócz tego poruszają w filmie wiele ciekawych kwestii związanych z ciągłym upływem czasu, który najwidoczniej zapomniał o jednej z osób. Dlatego też dochodzi do niezwykle poruszających i niecodziennych konwersacji matki z córką, z których ta druga jest staruszką, a pierwsza nadal piękną młodą kobietą. Bohaterowie poruszają także kwestie miłości i zakochania się, które nie działają w świecie, w którym nie można zestarzeć się wspólnie.

Pomimo tego, że wątek główny "Wieku Adaline" jest utartym do bólu schematem film nadrabia całkiem sporo innymi ciekawymi zabiegami jak i pomysłami dzięki którym historia okazuje się być przyjemnym i bezproblemowym seansem. Nie da się jednak ukryć, że gdyby nie wyjątkowa kreatywność twórców, historia byłaby po prostu kolejnym melodramatem bez polotu.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Prześladowany przez demony przeszłości Mad Max uważa, że najlepszym sposobem na przeżycie jest samotna wędrówka po świecie. Zostaje jednak wciągnięty do grupy uciekinierów przemierzających tereny spustoszone przez wojnę nuklearną w pojeździe zwanym War Rig, prowadzonym przez Imperatorkę Furiosę. Uciekają z Cytadeli sterroryzowanej przez Wiecznego Joe’ego, któremu odebrano coś wyjątkowego. Rozwścieczony watażka zwołuje wszystkie swoje bandy i wytrwale ściga buntowników, podczas gdy na drogach toczy się wysokooktanowa wojna.

gatunek: Seansacyjny, Sci-Fi
produkcja: USA, Australia
reżyser:George Miller
scenariusz: Nick Lathouris, Brendan McCarthy, George Miller
czas: 2 godz.
muzyka: Junkie XL
zdjęcia: John Seale
rok produkcji: 2015
budżet: 150 milionów $
ocena: 9,5/10









 
Z impetem do Valhalli



Najnowszy film Georgea Miller'a pt: "Mad Max: Na drodze gniewu" przez długi czas znajdywał się poza kręgiem moich zainteresowań. Trylogii nie widziałem, a kolejno ukazujące się zwiastuny jakoś nie wywierały na mnie specjalnego wrażenia. Później jednak wszystko uległo zmianie za sprawą amerykańskiej premiery filmu, która wywołała niemałe zamieszanie. Tydzień później produkcja trafiła do polskich kin również zbierając same pozytywne recenzje. W końcu postanowiłem, że wybiorę się na obraz do kina. Prędko nadrobiłem starą trylogię z Melem Gibson'em, która prawdę rzecz biorąc kompletnie mnie nie zachwyciła i wybrałem się na czwartą część z serii z nadzieją na jakąkolwiek poprawę. Jak się później okazało reżyser istotnie poprawił swój obraz... i to jeszcze jak.

Co takiego więc Miller zmienił w nowym "Mad Maxie"? Po pierwsze ton opowieści historii, który nie jest już nudny i wolno rozkręcający się. Mamy błyskawiczne wprowadzenie do akcji i nie ma mowy o nudzie. Obraz jest dosłownie wypchany po brzegi nie tylko adrenaliną i zapierającymi dech w piersiach sekwencjami pościgów, ale również intrygującą, niezwykle wciągającą, ale prostą fabułą. Nie ma co ukrywać, że opowieść jest bardzo przeciętna i z początku słabo rozbudowana ponieważ tutaj nastawiamy się na mrożące krew w żyłach sceny gonitwy po bezludnym pustkowiu, a nie na skomplikowaną treść. Jednakże twórcy wraz z trwaniem obrazu ciągle starają się rozbudowywać opowieść, aby była jeszcze bardziej zajmująca. Tworzą nowe wątki, posługują się licznymi nawiązaniami do starej trylogii oraz dodają kilka "smaczków" dla prawdziwych fanów Maxa. Prawda jest jednak taka, że historia nie odgrywa tutaj jakiejś znaczącej roli ponieważ niczym specjalnym się nie wyróżnia. Na pierwszym planie brylują natomiast fenomenalne pościgi, których oglądanie to czysta przyjemność. Nadają one produkcji niezwykłej werwy oraz lekkości. Potrafią naładować pozytywną dawką adrenaliny, wywołać ciary na plecach oraz spowodować, że cali zlejemy się potem (na nieszczęście to akurat działa w moim przypadku ;) ). Reżyser świetnie radzi sobie także z budowaniem niezwykle intrygującego post apokaliptycznego klimatu pustynnego bezludzia, który urzeka swoją oryginalnością i tworzy świetne tło do głównej intrygi. Aż ciężko uwierzyć, że ogląda się to tak lekko i z tak ogromnym przejęciem.

Oczywiście w najnowszej produkcji Miller'a nie mogło zabraknąć światowej sławy gwiazd. W roli tytułowej mamy Toma Hardy'iego, który w jako Max sprawdza się świetnie. Teoretycznie zaraz za nim, a w praktyce trochę inaczej to się ma Charlize Theron jako tajemnicza i nieustraszona Furiosa. Równie świetnie prezentuje się Nicolas Hoult znany fanom serii X-Men. W skład obsady wchodzi jeszcze Hugh Keays-Byrne jako Wieczny Joe oraz Zoë Kravitz i Rosie Huntington-Whiteley jako rodzicielki Joego. Ogólnie rzecz biorąc aktorstwo produkcji stoi na bardzo wysokim poziomie.

Kolejnym elementem godnym uwagi są widowiskowe i spektakularne efekty specjalne. Oprócz nich dochodzą jeszcze rewelacyjne zdjęcia Johna Seale'a, który rewelacyjnie uchwycił w nich dynamiczność i zwariowaną naturę pościgów oraz świetnie wkomponowująca się w obraz muzyka Junkie XL'a. To wszystko składa się w iście wybuchową mieszankę.

Podczas premiery "Na drodze gniewu" dużo mówiło się o tym, że jest to wręcz feministyczny obraz. Oczywiście można odnieść takie wrażenie podczas seansu, ale to nie prawda. Produkcja opowiada po prostu o silnych (na duchu) i wytrwałych kobietach nie bojących się stawić czoła niebezpieczeństwu i gotowych zaryzykować, aby uwolnić się od ciemiężcy. Stawiają wszystko na jedną kartę i nie boją się konsekwencji. Z reguły w tego typu filmach płeć piękna była bezradna, bezsilna i często zależna od czyjejś ochrony. Teraz wszystko uległo zmianie przez co i panie są pokazywane od tej mocniejszej i waleczniejszej strony. I bardzo dobrze!

Zaskakujące jest to, że George Miller po niezbyt zadowalającej trylogii z Melem Gibsonem w roli głównej stworzył po latach kontynuację, która jest dziesięć razy lepsza od oryginału. Ciągle zadaje sobie pytanie jak to możliwe. Na razie jest to dla mnie nieodkryty fenomen reżysera. Czyżby w ciągu tych lat coś wpłynęło na twórcę, aby powrócić do swojego kultowego obrazu? Nie wiadomo, ale jedno jest pewne, że "Mad Max: Na drodze gniewu" jest rozrywką w czystej postaci nie zapominając oczywiście o wciągającej fabule, zaskakujących akcjach oraz nieoczywistych zdarzeniach. Wypełniony potężną dawką adrenaliny, zapierającymi dech w piersiach sekwencjami pościgów oraz genialną muzyką i zdjęciami wywołuje dreszczyk emocji i przyspieszone bicie serca. Czego chcieć więcej? Nie mam pojęcia, ale muszę przyznać, że pan Miller na prawdę mnie zaskoczył, ponieważ nie spodziewałem się, że nowa odsłona hitu sprzed lat okaże się tak udana. Gratuluję sukcesu i modlę się, aby dalsze części były równie dobre.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

 
Policjant Kung Fury wybiera się w przeszłość do nazistowskich Niemiec, aby powstrzymać raz na zawszę Adolfa Hitlera.

gatunek: Komedia, Akcja, Krótkometrażowy
produkcja: Szwecja
reżyser: Dawid Sandberg
scenariusz: Dawid Sandberg
czas: 30 min.
muzyka: Mitch Murder
zdjęcia: Linus Andersson, Mattias Andersson, Jonas Ernhill, Martin Gärdemalm, Henning Sandström
rok produkcji: 2015
budżet: 630 tysięcy $
ocena: 7,4/10












Fhrer też Kung Fuje


"Kung Fury" w reżyserii Davida Sandberg'a był projektem długo przez wszystkich oczekiwanym. Ponoć każdy o nim słyszał i z niecierpliwością wyczekiwał dnia, w którym twórca uchyli rąbka tajemnicy i pokaże zwiastun, a następnie trzydziesto minutową produkcję. Prawie wszyscy czekali na ten projekt z wyjątkiem mnie. Nie wiem jak to się stało, ale o filmie usłyszałem dopiero w momencie jego pojawienia się w sieci. Czym prędzej zatem postanowiłem przekonać się czym jest "Kung Fury", albo raczej kim?

Otóż "Kung Fury" opowiada historię Kung Fury'ego – byłego policjanta, który obdarzony niezwykłymi umiejętnościami kung-fu postanawia cofnąć się w czasie i zabić Hitlera – najgroźniejszego przestępcę w historii. Co tu dużo mówić o fabule. Nic specjalnego, jednakże tutaj nie liczy się zarys historii, ale to jak ją opowiemy. Na tym polu Sandberg przechodzi samego siebie. Zafascynowany dawnymi dziejami kreuje świat lat '80 i świetnie ukazuje jego rozmach, przepych oraz komiczność. Poprzez efekty specjalne tworzy unikatowy klimat tamtych lat co sprawia wrażenie jakbyśmy rzeczywiście oglądali produkcję stworzoną w tamtym okresie. Nie straszne mu są prawa fizyki, ograniczenia ludzkiego ciała czy irracjonalne zdarzenia. Tutaj wszystko jest nastawione na maksymalna rozrywkę w komediowym stylu. Akcja jest bardzo płynna wartka oraz nie da się ukryć intrygująca. Bardzo optymalny czas filmu nie pozwala nam się nudzić, ani przez chwilę ponieważ reżyser nieustannie prezentuje nam mnóstwo zaskakujących wydarzeń. Innymi słowy dzieje się.

W składzie aktorskim znalazł się sam twórca czyli David Sandberg w roli tytułowej czyli legendarnego mistrza Kung Fury'iego. Oprócz niego zobaczymy na ekranie Joannę Häggblom jako dziewczynę wiking, Leopolda Nilsson'a jako hakera, Andreasa Cahling'a grającego boga Thora i Jorma Taccone'a w roli Adolfa Hitlera. Oczywiście w filmie zostało jeszcze miejsce dla Erika Hörnqvist'a jako Triceratopsa, gadającego dinozaura, smoka, a nawet samego Davida Hasselhoff'a.

Główną zaletą produkcji jest kicz, irracjonalność oraz masa nawiązań do znanych filmów akcji lat '80. Wszystko to świetnie zostało ze sobą poskładane dzięki czemu nie pojawiają się zgrzyty. Oczywiście efekty specjalne nie są jakieś porażające, ale takie właśnie miały być. Całe to zafascynowanie reżysera starym kinem doprowadziło nawet do stworzenia kilku scen imitujących zużytą już w niektórych miejscach kasetę VHS. O aktorstwie lepiej nie pisać, ale za to można napomknąć o drętwych tekstach głównej postaci. Na pochwałę natomiast zasługuje zespół zdjęciowy za świetnie odwaloną robotę oraz Mitch Murder za niezwykle klimatyczną muzykę.

Całość może wygląda kiczowato i tandetnie, ale przynajmniej ton opowieści jest cały czas taki sam co tylko świadczy o tym, że twórcom nie zależało na arcydziele. Jeżeli lubicie absurd i jesteście w stanie podejść do produkcji z dystansem to nie widzę przeszkód czemu nie mielibyście po nią sięgnąć. Jest to z pewnością jeden z najoryginalniejszych odmóżdżaczy jakie dotąd widziałem.

A wy widzieliście już "Kung Fury"? Nie? Jeśli zatem jesteście ciekawi produkcji możecie ją zobaczyć tutaj na YT za darmo. W końcu to ponoć hit internetu. ;)

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Stalinowska Rosja. Lew Stiepanowicz Demidow to młody funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego sprawnie pnący się po szczeblach kariery. Jest posłusznym sługą systemu, jednak pewnego dnia jego wiara w ideały Partii zostaje zachwiana. Przełożeni każą mu zatuszować sprawę okrutnego morderstwa czteroletniego chłopca. Gdy zaczynają ginąć kolejne dzieci, narażając się na gniew zwierzchników, Demidow rozpoczyna śledztwo na własną rękę. 

gatunek: Dramat, Thriller
produkcja: USA, Wielka Brytania, Czechy, Rumunia
reżyser: Daniel Espinosa
scenariusz: Richard Price
czas: 2 godz. 17 min.
muzyka: Jon Ekstrand
zdjęcia: Oliver Wood
rok produkcji: 2015
budżet: 50 milionów $
ocena: 5,9/10










Szprechać po Rusku


Ridley Scoot ma coś ostatnio złą passę ponieważ każdy jego film, albo każda produkcja jaką współfinansuje okazuje się, albo box officeową klapą, albo tą artystyczną porażką. Choć z drugiej strony jak hajs się zgadza to krytyka nie musi. Niestety w przypadku nowego filmu Daniela Espinosy ani jedno ani drugie się nie zgadza, a szkoda ponieważ "System" miał zadatki na dobry kryminał ze świetnym klimatem. Co poszło nie tak?

Najlepiej chyba zacząć od samej fabuły, która choć z początku bardzo szybko się rozkręca, intryguje i potrafi skupić naszą uwagę na przedstawianych wydarzeniach to później okropnie się wlecze. Jest nudna i strasznie się dłuży. Jest bardzo chaotyczna i nijaka. Zamiast zagłębiać się w tajemnicze morderstwa jesteśmy zadręczani trudnymi relacjami bohaterów, które choć są dobrze skonstruowane to jednak nie trzymają się kupy bez głównego wątku. Sama intryga kryminalna polegająca na poszukiwaniu mordercy dzieci jest tak źle przedstawiona, że aż na płacz się zbiera. Wieje nudą z ekranu, a wręcz głupotą. Cały proces szukania poszlak, lokacji itp. jest strasznie zagmatwany i niespójny. Twórcy przedstawiają nam bohaterów, którzy teoretycznie rozpracowują zagadkę, ale tak naprawdę nic nie robią. Później nagle na końcu (nawet nie wiadomo jakim cudem) wpadają na genialną wskazówkę, która doprowadza ich prawie do samego mordercy. Nawet nie zauważymy kiedy zagadka sama się rozwiązała. Równie absurdalne są motywy głównego bohatera, który nie wiadomo po co grzebie się w tych morderstwach. Odpowiedź – bo tak trzeba, jest na poziomie przedszkolaka i w tego typu produkcjach jest nie do przyjęcia.

Na ogromną pochwałę zasługują aktorzy, którzy fenomenalne poradzili sobie ze sportretowaniem postaci. Na pierwszym planie nieustannie figurują Tom Hardy oraz Naomi Rampce. Drugoplanowa rola Garyego Oldman'a już sama w sobie podwyższa średnią filmu. Oprócz znanego aktora mamy świetnego Joela Kinnaman'a, niezłego Vincenta Cassel'a oraz Fares Fares'a i polski akcent czyli Agnieszkę Grochowską w niedużej roli. W filmie pojawia się również Paddy Considine jako zabójca dzieci, którego postać została całkiem zaniedbana przez twórców.

Pierwsze co uderza nas w filmie to akcent jakim posługują się aktorzy. Kaleczony angielski stylizowany na mowę rosyjską, aby stworzyć odpowiedni klimat.  Do tego niebywale śmiałego jak i zbędnego zabiegu można by się jeszcze przyzwyczaić gdyby wszyscy się do niego zastosowali. Byłoby to przynajmniej spójne i w miarę strawne. Na pochwałę z pewnością zasługuje Oliver Wood za ciekawe zdjęcia oraz Jon Ekstrand za klimatyczną muzykę. Książki nie czytałem (mam taki zamiar), ale z tego co słyszałem produkcja znacznie różni się od papierowego pierwowzoru. Co więcej jest napisana na faktach o mordercy z przydomkiem - "wampir z Rostowa".

Czego by nie powiedzieć o "Systemie" to i tak jest to produkcja, która mocno wszystkich rozczarowała. Miało być mocne kino gatunkowe dodatkowo osadzone w stalinowskiej Rosji, a wyszło takie nie wiadomo co. Choć film ma dobry start jak zarówno koniec oraz parę innych godnych uwagi elementów nie jest w stanie obronić się przed nudną i niewciągającą fabułą.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 

Dom

Ekscentryczny przybysz z kosmosu, który doprowadza wszystkich do szału swym wiecznym optymizmem, musi uciekać przed ścigającymi go przedstawicielami swej własnej rasy i ukrywa się na Ziemi. Tu zaprzyjaźnia się z wyjątkowo upartą kilkunastoletnią dziewczyną i wspólnie z nią musi ocalić naszą planetę przed kosmiczną inwazją.

gatunek: Animacja, Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyser: Tim Johnson
scenariusz: Matt Ember, Tom J. Astle
czas: 1 godz. 30 min.
muzyka: Lorne Balfe
rok produkcji: 2015
budżet: 279,9 miliona $
ocena: 6,0/10










Gdzie ten dom?



Dreamworks Animation wielokrotnie prezentowało świetne animacje, które przez długi czas będą uważane za jedne z najlepszych jak chociażby: "Shrek", "Jak wytresować smoka" i "Madagaskar". Wydawać by się mogło, że z takim dorobkiem wytwórnia wie jak tworzyć dobre bajki, ale oczywiście każdy ma słabszy okres. Choć "Pingwiny z Madagaskaru" się udały to niestety nie można tego powiedzieć o najnowszym filmie studia.

Dla wyjaśnienia nie jest to bardzo zła bajka. Jest po prostu niedokończona. Zawiera ciekawy pomysł, bardzo szybko rozwijającą się akcję, na swój sposób intrygującą fabułę oraz wiele dobrego humoru. Niestety to trochę za mało. Historia choć jest płynna i wartka to jednak różni się od innych tego typu produkcji. Brak jej polotu i wykazania się większą kreatywnością twórców przy kształtowaniu opowieści. Jest przewidywalna i lekko oklepana. Przyjemnie się ją ogląda, ale z przeświadczeniem, że nic nie stracilibyśmy pomijając tę propozycję.

Jednym z plusów animacji jest świetny dubbing, oraz rewelacyjne dialog postaci. Oprócz tego dodatkowo śmieszy mowa Buwów, którzy przekręcają wyrazy i składnię w zabawny sposób. Kolejną zaletą produkcji jest humor, który z pewnością nas rozśmieszy, ale nie zagwarantuje półtorej godziny dobrej zabawy. Animacja posiada świetną grafikę oraz bardzo kreatywny design postaci Buwów. Dzięki niemu sprawiają one wrażenie ciepłych, przyjaznych i zabawnych stworzeń, a przecież takie nie są.

Ciekawie przedstawiono nam w animacji porównanie Buwów do ludzi. Podkreślono głównie wady kosmitów jako nieprzyjacielskiej i samotnej rasy kierującej się jedynie rozsądkiem. Uwypuklono również przyjaźń i łamanie stereotypów. Oprócz tego pokazano, że ludzie u władzy nie zawsze mają rację, a pozorne zagrożenie, które nas nęka może wynikać od nas samych.

Podsumowując, najnowsza animacja Dreamworks niestety nie należy do najlepszych. Po licznych zwiastunach wydawać by się mogło, że otrzymamy pociągającą opowieść, a tu niestety się rozczarujemy. Tak czy siak bajka z pewnością przypadnie najmłodszym do gustu, a nam zagwarantuje w miarę przyjemnie spędzimy czas podczas jej oglądania.

Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

 
Kiedy Tony Stark próbuje wskrzesić dawno zapomniany program utrzymania światowego pokoju, sytuacja niespodziewanie się komplikuje. Na scenę wkracza mroczny Ultron ze zbrodniczym planem zniszczenia całej planety. Los milionów niewinnych istnień spocznie w rękach najpotężniejszych bohaterów Ziemi z drużyny Mścicieli. Iron Man, Kapitan Ameryka, Thor, Hulk, Czarna Wdowa i Hawkeye zostaną wystawieni na największą próbę pełną niełatwych sojuszy.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Joss Whedon
scenariusz: Joss Whedon
czas: 2 godz. 21 min.
muzyka: Brian Tyler, Danny Elfman
zdjęcia: Ben Davis
rok produkcji: 2015
budżet: 279,9 miliona $
ocena: 7,5/10









 
Na sznurku nie jest źle


Po trzech latach od premiery "Avengers" na ekrany kin powraca Joss Whedon ze swoją grupą charyzmatycznych bohaterów, których wspólne siły są wstanie pokonać każdego. Jako, że kontynuacja wielkiego hitu z 2012 roku jest jedną z najbardziej  wyczekiwanych produkcji roku to i wymagania w stosunku do niej też są nie mniejsze. Jednakże czy Whedon'owi udało się poskładać wszystkie sznurki do kupy, aby przedstawić nam coś jeszcze lepszego od poprzedniej części?

No niestety, ale nie do końca reżyser wywiązuje się z zadania. Oczywiście jak to przystało na  kontynuację wszystko ma być dwa razy większe i lepsze. Zarówno opowieść jak i wydarzenia starają się być bardziej spektakularne i widowiskowe niż wcześniej. Niestety więcej nie zawsze oznacza lepiej. Fabuła produkcji potrafi zaciekawić, aczkolwiek ma wiele nudnawych momentów. Niektóre wydarzenia są źle przedstawione przez co film traci na płynności. W akcji często zdarzają się przestoje co momentalnie odrywa nas od obrazu. Oprócz tego często jesteśmy w stanie natrafić na dziury fabularne, które pozostawiają wiele niewyjaśnionych kwestii. Niektóre z informacji natomiast są przekazane za bardzo po łebkach co może niektórych zdezorientować skąd co się wzięło. Obraz sprawia wrażenie niestabilnej i niewykończonej opowieści. Zdarzenia nie zawsze ze sobą się kleją przez co całość nie jest zbyt spójna. Film jest lekki i przyjemny w odbiorze, aczkolwiek nie wywołuje tych samych emocji co "Avengers". Mnogość scen akcji wcale nie przekłada się na ich widowiskowość. Mam nawet wrażenie, że w pierwszej części potyczki naszych bohaterów o wiele lepiej wyglądały. Tutaj już wszystko wpisuje się w masową destrukcję.

Kolejna część avengers oznacza, że znowu będziemy mieć do czynienia ze znanymi nam już z wcześniejszych filmów postaciami. Powracają: Robert Downey Jr. jako Tony Stark / Iron Man, Chris Hemswort jako Thor, Chris Evans jako Steve Rogers aka Kapitan Ameryka, Mark Ruffalo jako Bruce Banner / Hulk, Scarlett Johansson jako Natasha Romanoff / Czarna Wdowa, Jeremy Renner jako Clint Barton / Sokole Oko i Samuel L. Jackson jako Nick Fury. Oprócz stałego składu w tej części pojawia się wiele nowych postaci, które zasilają szeregi mścicieli. Pierwszy jest Quicksilver w wykonaniu Aarona Taylora Johnson'a, który oczywiście nie dorównuje Evanowi Petersowi z "X-Men: Przeszłość, która nadejdzie", ale jakoś daje radę. Niestety żadna scena z jego udziałem nie była na tyle widowiskowa, aby nas całkowicie usatysfakcjonować. Koleją nową bohaterką jest Scarleth Witch w wykonaniu świetnej Elizabeth Olsen. Oprócz nich wielka gratka czyli Vision z głosem Jarvisa w wykonaniu Paula Bettany'ego. Na sam koniec oczywiście zostaje sam Ultron czyli robot pragnący zgładzić ludzkość. Głosu użyczył mu James Spader. Przyznam szczerze, że jest to niezwykle ciekawa figura w świecie kinowego uniwersum Marvela. Postać ta jest świetnie sportretowana jako osoba, a właściwe rzecz posiadająca kompleks niedoskonałości. Próbuje ona naśladować ludzkie zachowania, aby stać się taką jak my. Jej próby pokazania, że jest czymś lepszym niż człowiek często kończą się fiaskiem co z drugiej strony okazuje się być jednym z ciekawszych wątków produkcji.

Film oczywiście posiada rewelacyjne efekty specjalne, które tylko świadczą o widowisku najwyższej klasy budżetowej. Oprócz nich mamy ciekawe kadry Bena Davis'a i energiczną muzykę Briana Tyler'a i Dannyego Elfman'a. To co zawsze wyróżniało produkcje Marvela od mrocznych obrazów spod znaku DC był fenomenalny humor, który w "Avengers: Czas Ultrona" też się pojawia i dostarcza mnóstwa świetnej zabawy. Dzięki temu historie te są bardziej przystępne i lekkie.

Całość miała prezentować się lepiej niż poprzednia część, ale niestety wyszło na odwrót. Teraz tylko nie wiadomo kogo winić: Whedon'a czy Marvela? Reżyser ponoć chciał poeksperymentować trochę z obrazem i dać nam znacznie lepszą i bardziej rozbudowaną opowieść niż tą, którą możemy oglądać na ekranach kin. Niestety studio okazało się mało chętne na taką współpracę i kazało realizować plan według scenariusza. Być może przez ten konflikt Whedon nie nakręci dwóch kolejnych części?

Choć produkcja ma sporo wad i nie jest na poziomie pierwszej części to jest w stanie dostarczyć rozrywki na zadowalającym poziomie. Niestety nie jest to film, na który tak długo czekaliśmy. Oczekiwania przerosły produkcję, która im nie podołała. Trzeba jednak przyznać, że w porównaniu do Marca Webb'a i jego "Niesamowitego Spider-Mana 2" Joss Whedon spadł jeszcze na cztery łapy.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Serial opowiada o losach dwóch najlepszych przyjaciół z dzieciństwa, Billy'ego i Epsteina, którzy w latach 90. XIX wieku dołączyli do rzeszy ludzi podążających nad rzekę Klondike – ówczesną stolicę gorączki złota, skrytą wśród dziewiczych rejonów Jukonu. To opowieść o walce człowieka z przyrodą pośród krainy bogactwa, które tylko czeka na odkrycie, zmaganiach z nieobliczalną pogodą i trudnymi warunkami życia, ale także o stawianiu czoła innym ludziom. Często tak zdesperowanym, że nie cofną się przed niczym, by zdobyć upragnione bogactwo.

oryginalny tytuł: Klondike
gatunek: Dramat, Przygodowy
kraje: Kanada, USA
na podstawie: "Gold Diggers: Striking It Rich in the Klondike" – powieść  Charlotte Gray
czas trwania odcinka: 1,5 godz. - USA/ 45 min. - Polska
odcinków: 3 - USA/ 6 - Polska
sezonów: 1
reżyseria: Simon Cellan Jones
muzyka: Adrian Johnston
zdjęcia: Mike Eley
produkcja: Discovery Channel
średnia ocena: 7,2/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj)
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)







Produkcja kanału Discovery Channel, który jest jednym z największych programów telewizyjnych emitujących programy o naturze, nauce i wielu innych rzeczach okazała się niezwykle ciekawą propozycją, zważywszy nie tylko na temat o jakim miała opowiedzieć, ale także sam fakt, że za serial odpowiada Discovery. Obejrzenie miniserii było ciekawym doświadczeniem, które miało na celu też sprawdzenie czy kanał podołał wyznaczonemu przez siebie zadaniu. Jak myślicie, udało mu się?


 
Walcz o swoje


Produkcja ma swoje korzenie w książce Charlotte Gray pt: "Gold Diggers: Striking It Rich in the Klondike" (niestety bez polskiego wydania), skąd czerpie główne postacie. Bohaterowie jak i wydarzenia bazują na faktach historycznych. Niestety nie wiem w jakim stopniu są bliskie prawdzie. Produkcja w oryginale składa się z trzech półtoragodzinnych odcinków, a w wersji polskiej z sześciu pięć dziesięciominutowych epizodów. Jeśli  mogę doradzić, który wariant wybrać to szczerze polecam wersję oryginalną z napisami, gdyż akcja serialu rozwija się bardzo powoli i następuję ona dopiero w drugim odcinku w wersji oryginalnej, więc w wersji polskiej jest to dopiero trzeci epizod co może niektórych już zniechęcić. Jednak pomimo słabego początku serial później sukcesywnie się rozwija i tempo zdarzeń przyspiesza. To samo dotyczy fabuły, która z początku nie wydawała się obiecująca.

Wielką zaletą serialu jest bardzo dobra obsada. Mamy Richarda Madden'a z "Gry o Tron", piękną Abbie Corish, świetnego Sama Sephard'a oraz wcale nie gorszego Tima Roth'a. Oprócz nich jeszcze wielu innych świetnie wpasowało się w swoje postaci i właściwie pod względem aktorskim nie można produkcji nic zarzucić.

Produkcja bazuje na świetnej scenografii całego miasta. Muzyka niespecjalnie zapada w pamięci, czego niemożna powiedzieć o zdjęciach Mikea Eley'a. Często mamy do czynienia z pięknymi krajobrazami gór oraz całego obszaru Jukon gdzie przyroda rządzi się swoimi prawami. Dawson City świetnie buduje klimat miasta pożądanego przez wszystkich poszukiwaczy złota co czyni go też niebezpiecznym.

Choć całość opowiada o gorączce złota w Klondike to mimo tego twórcom bardzo sprytnie udało się wpleść w to postacie i opowiedzieć ich historię w ciekawy sposób. Oprócz tego mamy do czynienia z morderstwem, chęcią zemsty oraz rządzą złota. Wiele razy usłyszymy zdanie "Jukon cię pochłonie" mówiące o tym jak bezwzględny i niebezpieczny jest ten obszar. Dawson City choć sprawia wrażenie normalnego miasteczka tak naprawdę jest pełnym mrocznych tajemnic i zagrożeń miejscem, które tylko czyha, aby doprowadzić do kolejnego nieszczęścia. A im dłużej się w nim przebywa tym bardziej staje się takim jak ono.

Odpowiedź jest prosta. Tak, kanał Discovery Channel podołał zadaniu i stworzył w miarę rzetelną opowieść o gorączce złota w Klondike. Jest dość intrygująca i potrafi się rozkręcić. Szkoda tylko, że czasem w akcji zdarzają się przestoje, a niektóre wątki fabuły nie są zbyt zajmujące. Jednak pomimo tego warto zwrócić uwagę na tę serię i być może przygotować się na kolejną propozycję ze strony kanału.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
W 1995 roku, Marty Hart i Rust Cohle , detektywi i partnerzy Wydziału Śledczego w Luizjanie, zostają przypisani do prowadzenia śledztwa w sprawie makabrycznego morderstwa. Sprawa jest wielowątkowa, a na to wszystko cieniem kładą się konflikty i poplątane losy obu policjantów, których życie prywatne jest równie skomplikowane i tragiczne jak praca. W 2012 roku, podobny przypadek doprowadza dwóch nowych detektywów do zabójstwa z 1995 roku. Marty i Rust opowiadają, ze swojej perspektywy, historię prowadzonego przez nich dochodzenia, ich życia, i tego, jaki wpływ mieli na siebie na wzajem jako detektywi, przyjaciele i mężczyźni.

oryginalny tytuł: True Detective
twórca: Nic Pizzolatto
gatunek: Dramat, Kryminał
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 16
sezonów: 2
muzyka: T Bone Burnett
zdjęcia: Adam Arkapaw
produkcja: HBO
średnia ocena: 8,5/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)






"Detektyw" produkcji HBO już od samego początku powstania intrygował mnie niesamowicie. Zachęcony pozytywnymi opiniami i obiecującym zwiastunem bez namysłu zdecydowałem, że muszę sięgnąć ten serial. Niestety jak to często bywa jedyną rzeczą, która uniemożliwiła mi obejrzenie owej serii był czas. Dopiero teraz udało mi się wziąć w garść i zobaczyć pierwszy sezon.


 
Sezon 1
Prawdziwy detektyw


Ocena: 8,5

HBO będąc promotorem świetnych seriali nie spoczywa na laurach tylko nadal tworzy coraz to nowsze produkcje.  Wszystkie z nich są na wysokim poziomie i z reguły nie żegnamy się z nimi już po pierwszym sezonie. "True Detective", którego twórcą jest Nic Pizzolatto po raz kolejny udowodnił fenomen produkcji telewizyjnych i choć serial jest zamkniętą opowieścią doczekamy się kontynuacji. Jednakże czy warto sięgnąć po tę 8 odcinkową serię kryminalną?

Bez dwóch zdań! Fabuła serialu już od samego początku jest niezwykle wciągająca, tajemnicza i mroczna. Dzięki świetnie rozpisanej opowieści całość sprawia wrażenie świetnie skonstruowanej i zaplanowanej z najmniejszymi szczegółami intrygi, którą wręcz wybornie się ogląda. Wartka akcja nie pozwala nam oderwać się od ekranu, gdyż trwające śledztwo niesamowicie nas pochłania. Jednakże dokładnie na półmetku (4 odcinek) tempo produkcji drastycznie maleje i wprowadza lekki zastój. Na szczęście wszystko wraca do normy wraz z kolejnym epizodem. Rozbieżności czasowe to kolejny fenomen serialu. Cały czas cofamy się w czasie do wydarzeń z '95, aby zapoznać się ze sprawą, a następnie powracamy do 2012 gdzie toczy się dalsza część serialu, która jest równie intrygująca jak zdarzenia z '95. Oprócz starannie rozbudowanego wątku kryminalnego twórca serwuje nam również rewelacyjne nakreślone postaci. Co więcej nie ogranicza się tylko do jednej lecz z łatwością opowiada historię każdej z nich tak, aby w pełni zaspokoić widza. Potyczki naszych bohaterów są bardzo rozbudowane i nie zostają w tyle za dochodzeniem.

W rolach głównych mamy duet Woody Harrelson i Matthew McConaughey, który na ekranie wypada wprost rewelacyjnie. Jeden jak i drugi wkładają całych siebie w soje postaci dzięki czemu portretują dwie odmienne osoby świetnie się uzupełniające. Ich bohaterowie są żywi oraz prawdziwi z mnóstwem cech charakteru ciągle ulegającym zmianom. Oprócz nich na ekranie dostrzeżemy równie świetną Michelle Monaghan oraz Toryego Kittles'a i Michaela Potts'a jako detektywów badających sprawę dawnych morderstw.

Twórcy generują świetny klimat produkcji, który towarzyszy nam od samego początku do końca. Na pochwałę zasługuje również konsekwencja w tonie opowiadania historii. Do tego dochodzi jeszcze wprowadzająca dreszczyk emocji muzyka T Bone Burnetta oraz świetne kadry Adama Arkapaw'a. Równie wartościowe okazują się dialogi postaci oraz niezwykle zajmujące wywody filozoficzne Rusta Cohle'a (McConaughey). Wyraźnie podkreślona zostaje męska przyjaźń, która przetrwa nawet największe konflikty.

Podsumowując pierwszy sezon "Detektywa" jest naprawdę świetnie skrojoną opowieścią z rewelacyjnymi bohaterami, wyśmienitym aktorstwem oraz doborową obsadą. Choć ostatni odcinek lekko zawodzi i nie daje nam tego czego byśmy oczekiwali to i tak warto sięgnąć po serial ponieważ jest to przejmująca opowieść o prawdziwych, niestrudzonych i wytrwałych w swoim fachu detektywach, którzy udowadniają swoją przynależność do profesji poprzez perfekcjonizm.







Sezon 2
Zawsze jest szansa zacząć wszystko od nowa


Ocena: 8,55

Ponad rok od premiery pierwszego sezonu "Detektywa" przyszło nam czekać na drugi. Zgodnie z zapowiedziami twórców kontynuacja opowiada o całkiem innych wydarzeniach niż to co mogliśmy już oglądać. Produkcja zawiera nowe postacie, nową zbrodnię, nową tajemnicę, ale tego samego twórcę. I to właśnie Nic Pizzalatto jest głównym atutem serii.

Fabuła tego sezonu ma miejsce w słonecznej Kalifornii i skupia się na czwórce postaci - trójce policjantów, a są nimi: Ray Velcoro z komendy policji miasta Vinci, Ani Bezzerides z biura szeryfa hrabstwa Ventura i Paul Woodrugh z wydziału drogowego policji stanowej stanu Kalifornia oraz gangsterze Franku Semyonie, który chce zalegalizować swoje interesy. Tajemnicze morderstwo łączy ze sobą losy postaci. Starając się odnaleźć sprawcę, trafią w sieć spisków, zdrad i intryg.

Czego by nie powiedzieć o drugim sezonie to i tak głównym wątkiem serialu wcale nie okaże się morderstwo, ale relacje postaci. W tym sezonie są one jeszcze bardziej wysunięte na pierwszy plan niż to miało miejsce w przypadku Rusta i Martyego. Kiedy intryga zawodzi to właśnie bohaterowie ratują całość. Pizzalatto stworzył niezwykle żywe i intrygujące postacie dzięki którym i dla których warto sięgnąć po sezon. Są to bohaterowie z krwi i kości z bardzo złożoną psychiką przez co nie da się ich jednoznacznie ocenić. Każde z nich jest na swój sposób wyjątkowe. Każde walczy ciągle o swój byt jak zarazem stara się uporać z burzliwą przeszłością. Twórca ponownie wykonał kawał dobrej roboty dzięki czemu te postacie da się lubić, nawet jeśli zrobiły coś co powinno nas od nich odrzucić. Jest to niebywały fenomen Pizzalatto, że potrafi tak dokładnie i obszernie opowiedzieć nam o jakiejś sylwetce. A wszystko przychodzi mu tak łatwo, że aż trudno w to uwierzyć. Już dla samych bohaterów warto sięgnąć nie tylko po ten sezon, ale cały serial.

Bohaterowie oczywiście swoją drogą tworzą markę produkcji, ale głównym jej trzonem jest oczywiście intryga. Także i tym razem twórca wspiął się na wyżyny i ukazał nam ciekawą i wciągającą opowieść o mieście, w którym przekręt goni przekręt. Kto by pomyślał, że zabicie jednego człowieka może wywołać chaos na taką skalę. Całość jest oczywiście świetnie skonstruowaną opowieścią z niezliczoną ilością detali misternie umieszczonych między wątkami. Taka konstrukcja wzbudza respekt. Niestety nie obyło się też bez zgrzytów. Choć historia sprawia wrażenie świetnie skonstruowanej, to tak naprawdę jest niezwykle zawiłą i skomplikowaną opowieścią. Podczas oglądania serialu należy się niesamowicie skupić, aby nie przegapić jakiś wątków. A można się naprawdę nieźle pogubić. Główny intryga produkcji zatacza ogromne kręgi przez co niekiedy, detektywi zajmują się sprawami pośrednio związanymi z morderstwem. Rozpiętość wydarzeń czasami prowadzi do wielu ślepych tropów jak również luk w śledztwie. Samo morderstwo przez długi czas zdaje się być sprawą nie do rozwiązania z powodu braku śladów. Mimo tego wydarzenia ekranowe potrafią zaintrygować i w pełni dorównują sezonowi pierwszemu. Choć tym razem akcja nie posiada przestojów to posiada niewielkie ubytki w kreowaniu opowieści. Często nam się zdarzy, że bohaterowie będą mówić o jakimś podejrzanym, a my nie będziemy mieli pojęcia o kim mówią, a to za sprawą zbyt dużego przeładowania produkcji postaciami. Wszystko ma swój umiar.

W świetnie stworzonych sylwetkach mamy pierwszoligową obsadę Hollywood na czele z Colinem Farrell'em. Szczerze powiedziawszy zawsze miałem problem z przekonaniem się Farrell'a i pewnie długo by to jeszcze trwało gdyby nie jego rola w "Detektywie". Zaraz za nim mamy rewelacyjną Rachel McAdams, która tylko utwierdziła nas w stwierdzeniu, że jest świetną aktorką. Druga główna rola żeńska przypadła równie świetnej Kelly Reilly. Natomiast ogromnym zaskoczeniem dla mnie okazał się Vince Vaughn, który przerzucił się z głupkowatych komediowych ról do poważnych i budzących respekt kreacji. Naprawdę cieszy mnie ta zmiana ponieważ wypadł rewelacyjnie w roli byłego gangstera Franka Semyon'a. Z całej głównej osady najsłabiej wypada Taylor Kitsch ze swoim drętwym wyrazem twarzy. Na szczęście podczas trwania serialu wyrabia się i pod koniec jest już całkiem do zniesienia. Co do reszty brak zarzutów.

Na szczególną uwagę zasługuje oczywiście nieziemski klimat produkcji, który ją zdecydowanie wyróżnia spośród innych seriali. W tym sezonie jest jeszcze gęstszy i mroczniejszy. Dodatkowo buduje ogromne napięcie i grozę, a oprócz tego sprawia, że odbiór produkcji jest jeszcze bardziej dołujący niż w poprzednim sezonie. Na pochwałę zasługują także zdjęcia, choć nie są już tak malownicze jak poprzednio oraz klimatyczna muzyka T Bone Burnett'a, aczkolwiek nie jest już tak wyrazista jak we wcześniejszej serii.

Ostatni odcinek drugiego sezonu "Detektywa" jest tak naprawdę najlepszym z serii i daje niesamowite zakończenie, które na długo pozostanie w mojej pamięci. Jest to zakończenie na jakie ten serial zasługiwał i to już w pierwszym sezonie, gdyż tamto było nieporozumieniem. Właśnie ostatni odcinek zaważył na ostatecznej ocenie, która niewiele, ale jednak różni się od opinii pierwszej serii. Tak naprawdę są to dwa świetnie zrobione sezony, z których oba są na identycznym poziomie. Posiadają mrok, tajemnicę, świetne postaci, rewelacyjne aktorstwo, ciekawą intrygę oraz profesjonalne wykończenie, ale niestety każde z nich opowiada o trudach człowieczeństwa jak i dramatach detektywów, którzy chcą dotrzeć do prawdy, dla tych, którzy nie dożyli jej ujawnienia. W serialu pada stwierdzenie, że: "Mamy świat na jaki zasługujemy". Jeśli tak jest to ja nie chcę w nim żyć.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 

Akcja serialu ma miejsce w 2020 roku po zarazie która nawiedziła nasz glob. Phil Miller jako jedyny ocalały i strudzony już poszukiwaniami niedobitków człowiek postanawia na każdym napotkanym billboardzie w drodze powrotnej do domu napisać "Żyje w Tuscon". Mieszkając wiele miesięcy w Tuscon Phil zaczyna tracić wiarę, że ktoś przyjedzie kiedy to nagle w mieście pojawia się kobieta. Teraz nasz bohater będzie musiał ponownie nauczyć się żyć w towarzystwie drugiej osoby i dbać o dobre relacje co nie okaże się wcale takie proste.

oryginalny tytuł: The Last Man On Earth
twórca: Will Forte
gatunek: Komedia, Akcja, Sci-Fi
kraj: USA
czas trwania odcinka: 22 min.
odcinków: 31
sezonów: 2
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Christian Sprenger
produkcja: Fox
średnia ocena: 7,4/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)








Choć produkcja stacji Fox pt: "The Last Man On Earth" nie znalazła się na liście moich seriali, które chciałbym zobaczyć to mimo tego po zapoznaniu się z tytułem oraz fabułą postanowiłem sięgnąć po owy tytuł. Zachęcony dodatkowo przez pochlebne opnie czym prędzej zabrałem się za oglądanie. Jak myślicie, warto było?




O końcu świata w komediowy sposób


Ocena sezonu: 7,3

Nigdy nie przepadałem za komediami oraz serialami tworzonymi dla mas. Były dla mnie zbyt głupie i prostackie. Jednakże "Ostatni człowiek na ziemi" skusił mnie swoim tytułem. Nie mam pojęcia jak to się stało, że po niego sięgnąłem, ale wiem teraz, że było warto. W końcu oryginalny pomysł został wzięty od królów komedii czyli  Phila Lord'a i Christophera Miller'a, a następnie został przerobiony przez wieloletniego członka Saturday Night Life - Willa Forte'a. Brzmi intrygująco?

Zaczynając od samego pomysłu na serię należy wspomnieć, że twórca wykazał się niezwykłą pomysłowością i oryginalnością podczas tworzenia serialu. Udało mu się opowiedzieć historię Phila Miller'a tytułowego ostatniego człowieka na ziemi w bardzo lekki i komediowy sposób pomimo tego, że w jego świat odwiedziła zaraza, która uśmierciła prawie cały glob. Twórcy niezwykle zgrabnie wprowadzają nas w historię głównego bohatera serwując nam przy tym wiele zabawnych wstawek. Opowieść jest bardzo lekka, niezwykle płynna oraz cały czas utrzymywana w komediowym stylu. Wydarzenia mające miejsce na ekranie są związane zazwyczaj z życiem po zarazie i dotyczą codziennych spraw. Niech jednak was to nie zmyli ponieważ potyczki naszych bohaterów w wręcz "domowym" otoczeniu okazują się być bardzo zajmujące. Zaskakująco wartka akcja mająca miejsce w Tuscon raz po raz szokuje nas rozwojem zdarzeń i nie pozwala się nudzić. Choć jeden episod serialu trwa jedynie około 22 minut to wyjątkowo dużo się dzieje podczas tej 13 odcinkowej przygody z produkcją. Willowi Forte udało się stworzyć niezliczoną ilość wątków, dzięki którym serial niezwykle się rozbudowuje. Tak samo jest z postaciami. Na początku był tylko Phil, jednak później pojawiają się inni i choć jest ich coraz więcej to i tak czasu ekranowego starcza zawsze dla każdego co można by odebrać jako, że ważność wszystkich postaci w produkcji jest taka sama.

Głównym bohaterem serialu jest oczywiście Phil Miller, w którego wciela się twórca serialu czyli Will Forte. Jest to zabawna i spontaniczna postać, aczkolwiek z wysoką tendencją do robienia głupich rzeczy i posiadania niezwykłego pecha. Choć na starcie bardzo ją polubimy i będziemy jej kibicować tak wraz z biegiem serialu postać staje się strasznie męcząca i samolubna. Dba tylko o swoje interesy, a resztę ma gdzieś. Cały czas napędza akcję swoimi zwariowanymi pomysłami, których skuteczność wynosi zaledwie 5% i z reguły upokarza go na oczach wszystkich. Najgorsze jest jednak to, że bohater nawet mimo tego, że wpadł już któryś raz dalej brnie w to samo bagno przez co kopie sobie jeszcze głębszy grób. Z całym szacunkiem do twórców, ale w tym okresie zaczynamy bardziej lubić resztę postaci, które to z początku nie do końca dały się do siebie przekonać. A może taki właśnie był cel? W każdym razie po pewnym czasie wszystko wraca do normy także i my też wybaczamy grzechy Philowi i obserwujemy jak od pierwszego spotkania z nim nasza postać ciągle się zmieniała. Na ekranie pojawiają się także Kristen Schaal jako spontaniczna Carol, January Jones jako flegmatyczna Melissa, Mel Rodriguez jako serdeczny Todd oraz Mary Steenburgen i Cleopatra Coleman.

Podczas oglądania produkcji należy zwrócić uwagę na ciekawe kadry oraz świetną scenografię. Wielokrotnie wspominany humor jest dużym atutem serialu, który naprawdę  jest w stanie nas rozbawić. Często mamy ochotę odwrócić wzrok od ekranu, aby nie widzieć jak kolejny "genialny" plan naszego bohatera nagle się sypie i prowadzi do kolejnej kompromitacji. Całość jest utrzymana w bardzo sielankowym klimacie.

Jednakże oprócz dobrej zabawy jesteśmy w stanie z produkcji wyciągnąć znacznie więcej. Wszystko to za sprawą świetnego urzeczywistnienia naszych postaci dzięki czemu nie sprawiają wrażenia odległych i nieprawdziwych osób. Obserwujemy jak można się bardzo zmienić nie doświadczając przez długi czas towarzystwa innych osób. Widzimy jak bardzo mogą nas cieszyć zwykłe, proste rzeczy które mamy z reguły na co dzień, a np. w trakcie zarazy one znikają. Serial nie tylko przekazuje nam wiadomość, że podstawowe rzeczy, które posiadamy należy cenić, ale także, że kontakt z ludźmi jest bardzo ważny. Nasza natura polega na tym, że każdy z nas ma chęć wyrażania się w trakcie rozmowy, a jak nie mamy komu wyznać tego co czujemy rozsadza nas od środka. Choć z drugiej strony zawsze można porozmawiać z piłkami. ;)

Podsumowując serial prezentuje się całkiem dobrze. Ma świetną obsadę, dobry humor oraz wartką akcję. Produkcja zaskoczyła mnie pozytywnie ponieważ z reguły mam mieszane uczucia co do samego gatunku komedii. Jednakże z drugiej strony co może pójść źle kiedy na pokładzie są Phil Lord i Christopher Miller, a całością nadzoruje komik z Saturday Night Live?


Z niecierpliwością będę wyczekiwał kolejnego sezonu, który został już oficjalnie potwierdzony przez stację Fox, aby zobaczyć co twórcy jeszcze wymyślą i jak potoczą się losy naszych bohaterów.



 
Apokalipsa inna niż wszystkie


Ocena sezonu: 7,6

Jeden z dwóch najpopularniejszych seriali komediowych Fox'u powrócił na antenę. Mowa oczywiście o "Ostatnim człowieku na ziemi", który został stworzony przez Willa Forte'a – wieloletniego członka Saturday Night Show. Po całkiem udanym pierwszym sezonie i z dobrą oglądalnością mamy sposobność oglądać dalsze losy zwariowanego Phila i jego paczki z Tuscon. Czy powrót tego serialu okazał się dobrą decyzją?

Pierwszy sezon choć nie do końca mnie urzekł (kwestia humoru i paru innych czynników) sprawił, że wciągnąłem się w intrygującą fabułę serialu i bardzo polubiłem ukazanych w nim bohaterów dzięki czemu mogłem bez problemu sięgnąć po kolejną serię. Te do tej pory dwa najważniejsze czynniki podtrzymywały całość niczym stalowe filary. Z humorem bywało różnie, a niektóre wydarzenia sprawiały, że mieliśmy ochotę przestać oglądać produkcję. Jednakże to już było. Twórcy najwidoczniej odrobili swoją lekcję, albowiem ta seria znacznie różni się od poprzedniej. Jakie są to różnice? Omawianie zacznijmy od zakończenia poprzedniego sezonu, w którym nasz bohater uświadomił sobie kilka bardzo ważnych rzeczy. Doszedł do wniosku co tak naprawdę się dla niego liczy i udowodnił to najbliższej osobie. Dzięki tak dużemu postępowi twórcy bardzo sprawnie wystartowali wraz z początkiem nowej serii. Ukazali nam naszych bohaterów bliżej niż kiedykolwiek przez co sama główna postać również się zmieniła. Fabuła nowego sezonu jest całkiem wartka, bardzo intrygująca i zaskakująco wciągająca. Twórcy maksymalnie wykorzystali zakończenie poprzedniej serii przez co w życiu naszych bohaterów pojawiło się wiele nowych doświadczeń jak i zagrożeń. Jednakże nie da się ukryć, że losy naszych postaci są dużo ciekawsze niż poprzednio. A wydarzenia ekranowe bardziej zajmujące przez co serial dużo lepiej się ogląda. Wielka w tym zasługa samych twórców, którzy zmienili dotychczasowy styl prowadzenia opowieści oraz ukazali nam wiele nowych i szalonych zdarzeń, które rewelacyjnie napędzają produkcję. Jeśli zaś chodzi o zwariowane pomysły głównego bohatera to i w tym przypadku twórcy nieco spuścili z tonu. Przypadki naszej postaci są mniej porąbane niż wcześniej, a całość tylko na tym zyskuje. Przyznam szczerze, że w pierwszym sezonie nieco męczyły mnie te wręcz bezmózgie posunięcia Phila, które po pewnym czasie ciężko wręcz było zdzierżyć. Na szczęście tym razem twórcom udaje się niemal cały czas utrzymać fason dzięki czemu z serialu zniknęło wiele tanich żartów, które często pozostawiały niesmak. Teraz poprzez ich niemal całkowite zredukowanie seria zdecydowanie zwiększyła swoją rangę. Warto również zwrócić uwagę na podwójnie prowadzoną narrację oraz wiele zaskakujących, a nawet absurdalnych zwrotów akcji. Należy pamiętać, że "Ostatni człowiek na ziemi" to bardzo nieprzewidywalny serial, którego bohaterowie nieustannie są w stanie nas zszokować. Nawet wtedy gdy jest źle może być jeszcze gorzej. To zdecydowanie na plus. Całość prezentuje się w niezwykle lekkiej i bardzo przystępnej formie, a zwiększona ilość odcinków na dłuższą metę się sprawdza. Co jak co, ale pod względem fabularnym "Ostatni człowiek na ziemi" prezentuje się całkiem zgrabnie.

Postacie w serialu to niezwykle ciekawe, pełne optymizmu jak i niespotykanej rezolutności sylwetki, którym bezproblemowo idzie uchodzenie za ostatnich na całej planecie. W większości nasi bohaterowie są tak samo "walnięci" jak główny bohater przez co dochodzi do wielu ciekawych scen z ich udziałem. Niestety pierwsze miejsce jest tylko jedno i należy ono do Phila Millera, który jest niczym czarna owca w stadzie. Albo była czarna owca, albowiem jak już pisałem w serialu doszło do wielu zmian. Tak czy siak nie da się ukryć, że nasz bohater to niezłe ziółko. W pierwszym sezonie postać ta była całkiem pokręcona jednakże w myśl zmian nawet nasz bohater się nieco zmienił. Na lepsze oczywiście. Co nie oznacza, że całkowicie, albowiem Phil to niezwykle złożona postać, która potrafi nas tak często zaskoczyć jak i zszokować. W tej nietuzinkowej roli mamy fenomenalnego Willa Forte'a, który po raz drugi genialnie sprawdza się w swojej roli. U jego boku mamy niezastąpioną  Kristen Schaal jako nietuzinkową Carol, której postać w tym sezonie została bardzo rozbudowana. Dużo czasu ekranowego jak i niecodziennych przygód doświadczył tym razem również Todd grany przez Mela Rodrigueza, Gail zagrana przez Mary Steenburgen, Erica sportretowana przez Cleopatrę Coleman oraz Melissa ukazana przez January Jones. Nie zabrakło również: Borisa Kodjoe'a oraz nowego nabytku serii czyli Jasona Sudekisa. Nie należy zapominać również o niezwykle kameralnym pojawieniu się na ekranie Willa Farrella. Ogólnie rzecz biorąc zarówno aktorsko jak i pod względem postaci "Ostatni człowiek na ziemi" radzi sobie całkiem dobrze.

Wykończenie serii również nie rozczarowuje. Mamy dobre zdjęcia, oszczędną, ale niezwykle klimatyczną muzykę, ciekawe krajobrazy oraz całą masę humoru. Jednakże z nim jest różnie. Jak już wcześniej pisałem zdarza się twórcom niekiedy wypalić z nieśmiesznymi czy wręcz niesmacznymi żartami, ale w dużo mniejszym stopniu niż poprzednio. Dzięki lekkiemu przefiltrowaniu humor prezentuje się znacznie lepiej i całościowo seria wypada znacznie przystępniej.

Drugi sezon "Ostatniego człowieka na ziemi" nie powala co wcale nie oznacza, że nie jest on dobry i że nie widać postępów jakich dokonano w stosunku co do poprzedniej serii. Gołym okiem widać ewolucję produkcji, która nieco zmieniła ton opowieści, aby stać się bardziej przystępną. Do tego mamy zachęcającą i wciągającą fabułę, ciekawe postaci oraz wyjątkowy klimat no i rzecz jasna humor. Dzięki drugiej serii serial miał możliwość ewoluować w dobrym kierunku co oczywiście przekłada się na jego lepszy odbiór. Choć pożegnaliśmy niektóre z postaci, a losy naszych bohaterów to wielka niewiadoma to i tak z chęcią powrócę to tego ciekawie wykreowanego świata, który jest w stanie niezwykle nas urzec.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W filmie poznajemy historię Elli, której życie diametralnie zmienia się po niespodziewanej śmierci ojca. Wystawiona na łaskę i niełaskę bezwzględnej macochy i jej dwóch córek, dziewczyna staje się służącą, złośliwie nazywaną Kopciuszkiem…

gatunek: Familijny, Fantasy, Romans
produkcja: USA
reżyser: Kenneth Branagh
scenariusz: Chris Weitz
czas: 2 godz.
muzyka: Patrick Doyle
zdjęcia: Haris Zambarloukos
rok produkcji: 2015
budżet: 95 milionów $
ocena: 7,0/10











 
Być silnym i dobrym



Po niewyobrażalnym sukcesie "Czarownicy" Disney postanowił przerobić jeszcze więcej swoich kultowych bajek na produkcje filmowe. Takim oto sposobem na świat przyszedł "Kopciuszek" w reżyserii Kennetha Brangh'a. Jednakże czy nowa wersja klasyki wytwórni okaże się fenomenem na skalę produkcji z Jolie?

Otóż nie. Trzeba to powiedzieć otwarcie i  na samym początku, że nowy "Kopciuiszek" nie ma w sobie tego powiewu świeżości oraz kreatywności co "Czarownica". Film cechuje się raczej wysokim nawiązaniem do oryginału i biernością. Mimo to fabuła prezentuje się całkiem interesująco. Pokazuje nam znaną historię z licznymi wątkami pobocznymi oraz kompletną historią Eli (tak miał bowiem na imię Kopciuszek) dzięki czemu jesteśmy w stanie w pełni poznać naszą bohaterkę. Opowieść jest wzbogacona również o postacie ojca jak i matki Eli.  Akcja jest umiarkowana, a całość prezentuje się bardzo płynnie i lekko. Twórcy wyraźnie skupili się tym razem na młodszej widowni, jednak raz za czasu poszczają oko ku starszym widzom. Obraz jest wypełniony baśniowym nastrojem oraz ogromną dawką pozytywnej energii. Oczywiście bajka jest kierowana bardziej w stronę dziewczynek.

W obsadzie produkcji Branagh'a znalazła się cała paleta rozmaitych gwiazd na czele, których stoi Lili J
ames czyli odtwórczyni głównej postaci. No niestety, ale krótko mówiąc aktorka niezbyt podołała swojej roli. Jest to tym bardziej smutne, gdyż właściwie to ją oglądamy przez prawie cały czas. No trudno. Na szczęście cała reszta prezentuje się znakomicie. Mamy Cate Blanchett jako wredną macochę oraz Holliday Grainger i Sophie McShera jako jej córki. Richard Madden jako książę nie prezentuje się wcale z gorsza. Oprócz niego widzimy także Stellana Skarsgård'a, Nonso Anozie'a oraz Dereka Jacobi w roli króla. Epizodycznym występem może pochwalić się Helena Bonham-Carter.

Baśniowy nastrój świetnie budują rewelacyjne efekty specjalne oraz przepiękne, kolorowe i gustowne stroje. Na to wszystko nakłada się jaszcze bardzo klimatyczna muzyka Patricka Doyle'a oraz ciekawe zdjęcia Harisa Zambarloukos'a przedstawiające nam niesamowite panoramy. W produkcji mamy też do czynienia z przesłodkimi cyfrowymi myszkami, które zawsze towarzyszyły Kopciuszkowi. Twórcy nie zapomnieli także o Lucyferze – kocie macochy.

Niestety bez dwóch zdań "Kopciuszek" nie jest seansem na miarę "Czarownicy". Jego ogólnikowe podejście do wielu rzeczy świadczy o tym, że baśń jest tutaj na pierwszym miejscu, a twórcy nie za bardzo chcieli się oddalić od oryginału przez co serwują nam baśniowe stereotypy. Choć bardzo się starali wzbogacić swoje postaci w nowe cechy charakteru oraz motywy ich postępowań to i tak macocha dalej pozostała materialistką, kopciuszek wrodzonym dobrem, a książę zakochanym po uszy dżentelmenem. Niemniej jednak są i elementy godne uwagi jak na przykład postać arcyksięcia  granego przez Skarsgård'a oraz zaaranżowane małżeństwo księcia, które w czasach królewskich było codziennością. Nie żeniono się z miłości lecz tylko dla dobra kraju.

Dzieło Kennetha Branagh'a może nie jest na poziomie obrazu Stromberga, jednak jest to wciąż opowieść na całkiem dobrym poziomie z rewelacyjnym wykończeniem. Choć wielu może się "Kopciuszkiem" zawieść to ja i tak uważam, że jest to świetna propozycja dla dziewczynek, które z pewnością będą nią zachwycone.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.