Snippet

Akcja serialu ma miejsce w 2020 roku po zarazie która nawiedziła nasz glob. Phil Miller jako jedyny ocalały i strudzony już poszukiwaniami niedobitków człowiek postanawia na każdym napotkanym billboardzie w drodze powrotnej do domu napisać "Żyje w Tuscon". Mieszkając wiele miesięcy w Tuscon Phil zaczyna tracić wiarę, że ktoś przyjedzie kiedy to nagle w mieście pojawia się kobieta. Teraz nasz bohater będzie musiał ponownie nauczyć się żyć w towarzystwie drugiej osoby i dbać o dobre relacje co nie okaże się wcale takie proste.

oryginalny tytuł: The Last Man On Earth
twórca: Will Forte
gatunek: Komedia, Akcja, Sci-Fi
kraj: USA
czas trwania odcinka: 22 min.
odcinków: 31
sezonów: 2
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Christian Sprenger
produkcja: Fox
średnia ocena: 7,4/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)








Choć produkcja stacji Fox pt: "The Last Man On Earth" nie znalazła się na liście moich seriali, które chciałbym zobaczyć to mimo tego po zapoznaniu się z tytułem oraz fabułą postanowiłem sięgnąć po owy tytuł. Zachęcony dodatkowo przez pochlebne opnie czym prędzej zabrałem się za oglądanie. Jak myślicie, warto było?




O końcu świata w komediowy sposób


Ocena sezonu: 7,3

Nigdy nie przepadałem za komediami oraz serialami tworzonymi dla mas. Były dla mnie zbyt głupie i prostackie. Jednakże "Ostatni człowiek na ziemi" skusił mnie swoim tytułem. Nie mam pojęcia jak to się stało, że po niego sięgnąłem, ale wiem teraz, że było warto. W końcu oryginalny pomysł został wzięty od królów komedii czyli  Phila Lord'a i Christophera Miller'a, a następnie został przerobiony przez wieloletniego członka Saturday Night Life - Willa Forte'a. Brzmi intrygująco?

Zaczynając od samego pomysłu na serię należy wspomnieć, że twórca wykazał się niezwykłą pomysłowością i oryginalnością podczas tworzenia serialu. Udało mu się opowiedzieć historię Phila Miller'a tytułowego ostatniego człowieka na ziemi w bardzo lekki i komediowy sposób pomimo tego, że w jego świat odwiedziła zaraza, która uśmierciła prawie cały glob. Twórcy niezwykle zgrabnie wprowadzają nas w historię głównego bohatera serwując nam przy tym wiele zabawnych wstawek. Opowieść jest bardzo lekka, niezwykle płynna oraz cały czas utrzymywana w komediowym stylu. Wydarzenia mające miejsce na ekranie są związane zazwyczaj z życiem po zarazie i dotyczą codziennych spraw. Niech jednak was to nie zmyli ponieważ potyczki naszych bohaterów w wręcz "domowym" otoczeniu okazują się być bardzo zajmujące. Zaskakująco wartka akcja mająca miejsce w Tuscon raz po raz szokuje nas rozwojem zdarzeń i nie pozwala się nudzić. Choć jeden episod serialu trwa jedynie około 22 minut to wyjątkowo dużo się dzieje podczas tej 13 odcinkowej przygody z produkcją. Willowi Forte udało się stworzyć niezliczoną ilość wątków, dzięki którym serial niezwykle się rozbudowuje. Tak samo jest z postaciami. Na początku był tylko Phil, jednak później pojawiają się inni i choć jest ich coraz więcej to i tak czasu ekranowego starcza zawsze dla każdego co można by odebrać jako, że ważność wszystkich postaci w produkcji jest taka sama.

Głównym bohaterem serialu jest oczywiście Phil Miller, w którego wciela się twórca serialu czyli Will Forte. Jest to zabawna i spontaniczna postać, aczkolwiek z wysoką tendencją do robienia głupich rzeczy i posiadania niezwykłego pecha. Choć na starcie bardzo ją polubimy i będziemy jej kibicować tak wraz z biegiem serialu postać staje się strasznie męcząca i samolubna. Dba tylko o swoje interesy, a resztę ma gdzieś. Cały czas napędza akcję swoimi zwariowanymi pomysłami, których skuteczność wynosi zaledwie 5% i z reguły upokarza go na oczach wszystkich. Najgorsze jest jednak to, że bohater nawet mimo tego, że wpadł już któryś raz dalej brnie w to samo bagno przez co kopie sobie jeszcze głębszy grób. Z całym szacunkiem do twórców, ale w tym okresie zaczynamy bardziej lubić resztę postaci, które to z początku nie do końca dały się do siebie przekonać. A może taki właśnie był cel? W każdym razie po pewnym czasie wszystko wraca do normy także i my też wybaczamy grzechy Philowi i obserwujemy jak od pierwszego spotkania z nim nasza postać ciągle się zmieniała. Na ekranie pojawiają się także Kristen Schaal jako spontaniczna Carol, January Jones jako flegmatyczna Melissa, Mel Rodriguez jako serdeczny Todd oraz Mary Steenburgen i Cleopatra Coleman.

Podczas oglądania produkcji należy zwrócić uwagę na ciekawe kadry oraz świetną scenografię. Wielokrotnie wspominany humor jest dużym atutem serialu, który naprawdę  jest w stanie nas rozbawić. Często mamy ochotę odwrócić wzrok od ekranu, aby nie widzieć jak kolejny "genialny" plan naszego bohatera nagle się sypie i prowadzi do kolejnej kompromitacji. Całość jest utrzymana w bardzo sielankowym klimacie.

Jednakże oprócz dobrej zabawy jesteśmy w stanie z produkcji wyciągnąć znacznie więcej. Wszystko to za sprawą świetnego urzeczywistnienia naszych postaci dzięki czemu nie sprawiają wrażenia odległych i nieprawdziwych osób. Obserwujemy jak można się bardzo zmienić nie doświadczając przez długi czas towarzystwa innych osób. Widzimy jak bardzo mogą nas cieszyć zwykłe, proste rzeczy które mamy z reguły na co dzień, a np. w trakcie zarazy one znikają. Serial nie tylko przekazuje nam wiadomość, że podstawowe rzeczy, które posiadamy należy cenić, ale także, że kontakt z ludźmi jest bardzo ważny. Nasza natura polega na tym, że każdy z nas ma chęć wyrażania się w trakcie rozmowy, a jak nie mamy komu wyznać tego co czujemy rozsadza nas od środka. Choć z drugiej strony zawsze można porozmawiać z piłkami. ;)

Podsumowując serial prezentuje się całkiem dobrze. Ma świetną obsadę, dobry humor oraz wartką akcję. Produkcja zaskoczyła mnie pozytywnie ponieważ z reguły mam mieszane uczucia co do samego gatunku komedii. Jednakże z drugiej strony co może pójść źle kiedy na pokładzie są Phil Lord i Christopher Miller, a całością nadzoruje komik z Saturday Night Live?


Z niecierpliwością będę wyczekiwał kolejnego sezonu, który został już oficjalnie potwierdzony przez stację Fox, aby zobaczyć co twórcy jeszcze wymyślą i jak potoczą się losy naszych bohaterów.



 
Apokalipsa inna niż wszystkie


Ocena sezonu: 7,6

Jeden z dwóch najpopularniejszych seriali komediowych Fox'u powrócił na antenę. Mowa oczywiście o "Ostatnim człowieku na ziemi", który został stworzony przez Willa Forte'a – wieloletniego członka Saturday Night Show. Po całkiem udanym pierwszym sezonie i z dobrą oglądalnością mamy sposobność oglądać dalsze losy zwariowanego Phila i jego paczki z Tuscon. Czy powrót tego serialu okazał się dobrą decyzją?

Pierwszy sezon choć nie do końca mnie urzekł (kwestia humoru i paru innych czynników) sprawił, że wciągnąłem się w intrygującą fabułę serialu i bardzo polubiłem ukazanych w nim bohaterów dzięki czemu mogłem bez problemu sięgnąć po kolejną serię. Te do tej pory dwa najważniejsze czynniki podtrzymywały całość niczym stalowe filary. Z humorem bywało różnie, a niektóre wydarzenia sprawiały, że mieliśmy ochotę przestać oglądać produkcję. Jednakże to już było. Twórcy najwidoczniej odrobili swoją lekcję, albowiem ta seria znacznie różni się od poprzedniej. Jakie są to różnice? Omawianie zacznijmy od zakończenia poprzedniego sezonu, w którym nasz bohater uświadomił sobie kilka bardzo ważnych rzeczy. Doszedł do wniosku co tak naprawdę się dla niego liczy i udowodnił to najbliższej osobie. Dzięki tak dużemu postępowi twórcy bardzo sprawnie wystartowali wraz z początkiem nowej serii. Ukazali nam naszych bohaterów bliżej niż kiedykolwiek przez co sama główna postać również się zmieniła. Fabuła nowego sezonu jest całkiem wartka, bardzo intrygująca i zaskakująco wciągająca. Twórcy maksymalnie wykorzystali zakończenie poprzedniej serii przez co w życiu naszych bohaterów pojawiło się wiele nowych doświadczeń jak i zagrożeń. Jednakże nie da się ukryć, że losy naszych postaci są dużo ciekawsze niż poprzednio. A wydarzenia ekranowe bardziej zajmujące przez co serial dużo lepiej się ogląda. Wielka w tym zasługa samych twórców, którzy zmienili dotychczasowy styl prowadzenia opowieści oraz ukazali nam wiele nowych i szalonych zdarzeń, które rewelacyjnie napędzają produkcję. Jeśli zaś chodzi o zwariowane pomysły głównego bohatera to i w tym przypadku twórcy nieco spuścili z tonu. Przypadki naszej postaci są mniej porąbane niż wcześniej, a całość tylko na tym zyskuje. Przyznam szczerze, że w pierwszym sezonie nieco męczyły mnie te wręcz bezmózgie posunięcia Phila, które po pewnym czasie ciężko wręcz było zdzierżyć. Na szczęście tym razem twórcom udaje się niemal cały czas utrzymać fason dzięki czemu z serialu zniknęło wiele tanich żartów, które często pozostawiały niesmak. Teraz poprzez ich niemal całkowite zredukowanie seria zdecydowanie zwiększyła swoją rangę. Warto również zwrócić uwagę na podwójnie prowadzoną narrację oraz wiele zaskakujących, a nawet absurdalnych zwrotów akcji. Należy pamiętać, że "Ostatni człowiek na ziemi" to bardzo nieprzewidywalny serial, którego bohaterowie nieustannie są w stanie nas zszokować. Nawet wtedy gdy jest źle może być jeszcze gorzej. To zdecydowanie na plus. Całość prezentuje się w niezwykle lekkiej i bardzo przystępnej formie, a zwiększona ilość odcinków na dłuższą metę się sprawdza. Co jak co, ale pod względem fabularnym "Ostatni człowiek na ziemi" prezentuje się całkiem zgrabnie.

Postacie w serialu to niezwykle ciekawe, pełne optymizmu jak i niespotykanej rezolutności sylwetki, którym bezproblemowo idzie uchodzenie za ostatnich na całej planecie. W większości nasi bohaterowie są tak samo "walnięci" jak główny bohater przez co dochodzi do wielu ciekawych scen z ich udziałem. Niestety pierwsze miejsce jest tylko jedno i należy ono do Phila Millera, który jest niczym czarna owca w stadzie. Albo była czarna owca, albowiem jak już pisałem w serialu doszło do wielu zmian. Tak czy siak nie da się ukryć, że nasz bohater to niezłe ziółko. W pierwszym sezonie postać ta była całkiem pokręcona jednakże w myśl zmian nawet nasz bohater się nieco zmienił. Na lepsze oczywiście. Co nie oznacza, że całkowicie, albowiem Phil to niezwykle złożona postać, która potrafi nas tak często zaskoczyć jak i zszokować. W tej nietuzinkowej roli mamy fenomenalnego Willa Forte'a, który po raz drugi genialnie sprawdza się w swojej roli. U jego boku mamy niezastąpioną  Kristen Schaal jako nietuzinkową Carol, której postać w tym sezonie została bardzo rozbudowana. Dużo czasu ekranowego jak i niecodziennych przygód doświadczył tym razem również Todd grany przez Mela Rodrigueza, Gail zagrana przez Mary Steenburgen, Erica sportretowana przez Cleopatrę Coleman oraz Melissa ukazana przez January Jones. Nie zabrakło również: Borisa Kodjoe'a oraz nowego nabytku serii czyli Jasona Sudekisa. Nie należy zapominać również o niezwykle kameralnym pojawieniu się na ekranie Willa Farrella. Ogólnie rzecz biorąc zarówno aktorsko jak i pod względem postaci "Ostatni człowiek na ziemi" radzi sobie całkiem dobrze.

Wykończenie serii również nie rozczarowuje. Mamy dobre zdjęcia, oszczędną, ale niezwykle klimatyczną muzykę, ciekawe krajobrazy oraz całą masę humoru. Jednakże z nim jest różnie. Jak już wcześniej pisałem zdarza się twórcom niekiedy wypalić z nieśmiesznymi czy wręcz niesmacznymi żartami, ale w dużo mniejszym stopniu niż poprzednio. Dzięki lekkiemu przefiltrowaniu humor prezentuje się znacznie lepiej i całościowo seria wypada znacznie przystępniej.

Drugi sezon "Ostatniego człowieka na ziemi" nie powala co wcale nie oznacza, że nie jest on dobry i że nie widać postępów jakich dokonano w stosunku co do poprzedniej serii. Gołym okiem widać ewolucję produkcji, która nieco zmieniła ton opowieści, aby stać się bardziej przystępną. Do tego mamy zachęcającą i wciągającą fabułę, ciekawe postaci oraz wyjątkowy klimat no i rzecz jasna humor. Dzięki drugiej serii serial miał możliwość ewoluować w dobrym kierunku co oczywiście przekłada się na jego lepszy odbiór. Choć pożegnaliśmy niektóre z postaci, a losy naszych bohaterów to wielka niewiadoma to i tak z chęcią powrócę to tego ciekawie wykreowanego świata, który jest w stanie niezwykle nas urzec.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W filmie poznajemy historię Elli, której życie diametralnie zmienia się po niespodziewanej śmierci ojca. Wystawiona na łaskę i niełaskę bezwzględnej macochy i jej dwóch córek, dziewczyna staje się służącą, złośliwie nazywaną Kopciuszkiem…

gatunek: Familijny, Fantasy, Romans
produkcja: USA
reżyser: Kenneth Branagh
scenariusz: Chris Weitz
czas: 2 godz.
muzyka: Patrick Doyle
zdjęcia: Haris Zambarloukos
rok produkcji: 2015
budżet: 95 milionów $
ocena: 7,0/10











 
Być silnym i dobrym



Po niewyobrażalnym sukcesie "Czarownicy" Disney postanowił przerobić jeszcze więcej swoich kultowych bajek na produkcje filmowe. Takim oto sposobem na świat przyszedł "Kopciuszek" w reżyserii Kennetha Brangh'a. Jednakże czy nowa wersja klasyki wytwórni okaże się fenomenem na skalę produkcji z Jolie?

Otóż nie. Trzeba to powiedzieć otwarcie i  na samym początku, że nowy "Kopciuiszek" nie ma w sobie tego powiewu świeżości oraz kreatywności co "Czarownica". Film cechuje się raczej wysokim nawiązaniem do oryginału i biernością. Mimo to fabuła prezentuje się całkiem interesująco. Pokazuje nam znaną historię z licznymi wątkami pobocznymi oraz kompletną historią Eli (tak miał bowiem na imię Kopciuszek) dzięki czemu jesteśmy w stanie w pełni poznać naszą bohaterkę. Opowieść jest wzbogacona również o postacie ojca jak i matki Eli.  Akcja jest umiarkowana, a całość prezentuje się bardzo płynnie i lekko. Twórcy wyraźnie skupili się tym razem na młodszej widowni, jednak raz za czasu poszczają oko ku starszym widzom. Obraz jest wypełniony baśniowym nastrojem oraz ogromną dawką pozytywnej energii. Oczywiście bajka jest kierowana bardziej w stronę dziewczynek.

W obsadzie produkcji Branagh'a znalazła się cała paleta rozmaitych gwiazd na czele, których stoi Lili J
ames czyli odtwórczyni głównej postaci. No niestety, ale krótko mówiąc aktorka niezbyt podołała swojej roli. Jest to tym bardziej smutne, gdyż właściwie to ją oglądamy przez prawie cały czas. No trudno. Na szczęście cała reszta prezentuje się znakomicie. Mamy Cate Blanchett jako wredną macochę oraz Holliday Grainger i Sophie McShera jako jej córki. Richard Madden jako książę nie prezentuje się wcale z gorsza. Oprócz niego widzimy także Stellana Skarsgård'a, Nonso Anozie'a oraz Dereka Jacobi w roli króla. Epizodycznym występem może pochwalić się Helena Bonham-Carter.

Baśniowy nastrój świetnie budują rewelacyjne efekty specjalne oraz przepiękne, kolorowe i gustowne stroje. Na to wszystko nakłada się jaszcze bardzo klimatyczna muzyka Patricka Doyle'a oraz ciekawe zdjęcia Harisa Zambarloukos'a przedstawiające nam niesamowite panoramy. W produkcji mamy też do czynienia z przesłodkimi cyfrowymi myszkami, które zawsze towarzyszyły Kopciuszkowi. Twórcy nie zapomnieli także o Lucyferze – kocie macochy.

Niestety bez dwóch zdań "Kopciuszek" nie jest seansem na miarę "Czarownicy". Jego ogólnikowe podejście do wielu rzeczy świadczy o tym, że baśń jest tutaj na pierwszym miejscu, a twórcy nie za bardzo chcieli się oddalić od oryginału przez co serwują nam baśniowe stereotypy. Choć bardzo się starali wzbogacić swoje postaci w nowe cechy charakteru oraz motywy ich postępowań to i tak macocha dalej pozostała materialistką, kopciuszek wrodzonym dobrem, a książę zakochanym po uszy dżentelmenem. Niemniej jednak są i elementy godne uwagi jak na przykład postać arcyksięcia  granego przez Skarsgård'a oraz zaaranżowane małżeństwo księcia, które w czasach królewskich było codziennością. Nie żeniono się z miłości lecz tylko dla dobra kraju.

Dzieło Kennetha Branagh'a może nie jest na poziomie obrazu Stromberga, jednak jest to wciąż opowieść na całkiem dobrym poziomie z rewelacyjnym wykończeniem. Choć wielu może się "Kopciuszkiem" zawieść to ja i tak uważam, że jest to świetna propozycja dla dziewczynek, które z pewnością będą nią zachwycone.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Deckard Shaw pragnie dokonać zemsty za śmierć brata Owena, eliminując Toretto i jego ekipę.

gatunek: Akcja
produkcja: USA, Japonia
reżyser: James Wan
scenariusz: Chris Morgan
czas: 2 godz.
muzyka: Brian Tyler
zdjęcia: Stephen F. Windon, Marc Spicer
rok produkcji: 2015
budżet: 190 milionów $
ocena: 7,7/10











 
Ostatnia przejażdżka


Seria "Szybcy i wściekli" przez długi czas była mi obojętna. Gdzieś o niej słyszałem, ale tak naprawdę nie miałem ochoty sięgnąć po żaden z filmów. Wszystko uległo zmianie kiedy stwierdziłem, że wybiorę się do kina na siódmą odsłonę sagi, a wiadomo, że nie mogłem tego zrobić bez zaznajamiania się ze wszystkimi poprzednimi. Takim oto sposobem kilka tygodni przed premierą zacząłem wdrażać się w świat nielegalnych wyścigów, a im dłużej się w nim znajdywałem tym bardziej mnie on pochłaniał. Ale jak mają się "Szybcy i wściekli 7" co do całej serii?

Przede wszystkim należy powiedzieć, że siódma część serii jest zrobiona z ogromnym rozmachem i  przepychem. Mamy mnóstwo eksplozji, brawurowych scen akcji oraz niezapomnianych potyczek. Niestety za tym wszystkim idzie też wysokie nieposzanowanie fizyki oraz ewidentne zdolności regeneracyjne niektórych postaci. Fabuła produkcji jest wciągająca, wartka i intrygująca. Ma swoje dobre i złe momenty jednakże patrząc się na nią całościowo nie można narzekać. Niektóre wydarzenia niestety są zbyt rozciągnięte i sprawiają wrażenie wielkiego natłoku jakby twórcy chcieli nam opowiedzieć za dużo. Przez to niekiedy film może nam się dłużyć i nas przynudzać. Ogromna rozpiętość zuchwałych akcji, których wykonanie pozostawia wiele do myślenia przytłacza nas swoją nierealnością i rozmachem przez co można stwierdzić, że jest to najmniej wiarygodny obraz pośród wszystkich z serii. Króluje brawura i totalne zniszczenie, które poniekąd wpisują się w jej ideologię.

Skład aktorski pozostaje prawie bez zmian, a wśród głównej obsady znajdują się Vin Diesel, po raz ostatni na ekranie Paul Walker, Michelle Rodruguez, Jordana Brewster, Tyrese Gibson, Ludacris oraz Dwayne Johnson. W roli czarnego charakteru tym razem na ekrani pojawił się Jason Statham. Oprócz nich pojawiają się Kurt Russel jako pan Nikt, Lucas Black - Sean Boswell z "Tokyo Drift", oraz Nathalie Emmanuel.

Wartka i energiczna muzyka Briana Tyler'a świetnie wypełnia sceny pełne akcji oraz dodaje dramaturgii. Wyśmienicie prezentują się dynamiczne zdjęcia Stephena F. Windon'a i Marca Spicer'a, które starają się nas przenieść w świat filmu. W produkcji pojawia się niezliczona ilość kraks, w których o dziwo nikt nie ginie, a powinien. Oczywiście da się na to przymknąć oko, ale nie w sytuacji kiedy postać grana przez Vina Diesla powinna teoretycznie zginąć ze trzy razy! Podobnie jest z bohaterem Dwaynea Johnsona. Niestety, ale tym razem przekroczono dopuszczoną granicę. Na szczęście twórcy nadrobili straty rewelacyjnym humorem.
 

Po tragicznej śmierci Paula Walker'a produkcja "Szybkich i wściekłych 7" zawisała na włosku z powodu niedokończonych zdjęć z aktorem. Potrzeba było pomocy jego braci, kolejnego roku i mnóstwa pracy, aby skończyć całość. Choć dla mnie idea serii "Szybcy i wściekli" umarła wraz z piątą częścią to cieszę się, że twórcom udało się tak zgrabnie połączyć wszystkie z nich, aby dawały spójną całość. Być może najnowsza odsłona nie jest najlepsza, ale z pewnością serwuje rozrywkę na najwyższym poziome oraz dostarcza nam sentymentalnego pożegnania zmarłego w 2013 roku Paula Walker'a.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film opowiada historię czterech przyjaciół: Johna, Bena, Tima i Michaela, którzy po pierwszym wspólnym napadzie rabunkowym, w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, trafiają na koniec świata, czyli do jednego z krajów Europy Wschodniej, pełnego prostytutek, przemytników, skorumpowanych policjantów, taniego piwa i chorych fantazji. Aby ocalić życie, przyjaciele muszą nie tylko doświadczyć kulturowego szoku, ale również odkryć na nowo wartość łączącej ich przyjaźni.

gatunek: Komedia, Thriller, Akcja
produkcja: Wielka Brytania, Litwa
reżyser: Emilis Velyvis
scenariusz: Jonas Banys, Emilis Velyvis
czas: 1 godz. 39 min.
muzyka: Paulius Kilbauskas, Domas Strupinskas
zdjęcia: Feliksas Abrukauskas
rok produkcji: 2014
budżet: 2.7 miliona $
ocena: 6,7/10









Litwa nas pochłonie

Litwini i Anglicy współpracujący nad produkcją kinową mogą osiągnąć niezwykle ciekawe rezultaty. Oprócz tego mamy dane do wiadomości, że film jest połączeniem żywiołowości Guya Ritche, przebojowości Quentina Tarantino i komizmem rodem z "Kac Vegas". Istna jazda bez trzymanki. Czegoś wam jeszcze trzeba?

Film rzeczywiście jest pewnego rodzaju hybrydą wielu znanych produkcji co oczywiście możemy łatwo wychwycić. Sama opowieść jest bardzo wartka, intrygująca i przebojowa. Opowiada całkiem wciągającą historię o perypetiach kolegów jakie im się przytrafiły na Litwie. Przedstawiane wydarzenia są komiczne, zwariowane i nie do przewidzenia. Reżyser ukazując nam serię niewiarygodnych zdarzeń cały czas sprawnie ciągnie opowieść do przodu. Fabuła jest bardzo klarowna i konsekwentna. Pokazuje nam niezliczoną ilość zaskakujących wypadków, których nagromadzenie przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Nawet kiedy myślimy, że ostatnia akcja była szczytem możliwości i nie będzie drugiej takiej, która ją przebije to jeszcze niejeden raz się zdziwimy. Wszystko jest oczywiście opowiedziane z odpowiednim dystansem kulturowym jak i humorystycznym. Postacie z różnych regionów są z reguły karykaturalne i zawierają ogólnikowy opis cech charakteru. Zabieg ten celowo użyto, aby uczynić opowieść bardziej abstrakcyjną.

Aktorsko film wypada bardzo dobrze. Każdy z aktorów występujących w produkcji wykonał dobrą robotę. Wśród nich są Vinnie Jones, Scot Williams, Gil Darnell, Oliver Jackson oraz Antchony Strachan z brytyjskiej grupy. Natomiast z Litwińskich gwiazd występują Andrius Žiurauskas, Vytautas Šapranauskas, Monika Vaiciulyte i Vita Siauciunaite.

Wartka i żywiołowa muzyka, której autorami są  Paulius Kilbauskas i Domas Strupinskas świetnie dopełnia obraz i podkreśla zwariowaną opowieść. Oprócz tego mamy wcześniej już wspomniany humor i absurdalność. Wszystko to jest wynikiem połączeniem kina gangsterskiego i komedii w bardzo zgrabny sposób.

Jeśli ktoś podejdzie do filmu Emilisa Velyvis'a bez żadnych uprzedzeń kulturowych to bez problemu obraz go rozbawi i pozwoli miło spędzić czas. Jednakże jeśli cierpisz na schematyczność i nie na widzisz stereotypów lepiej odpuść sobie tę produkcję. Nie stracisz przynajmniej swojego cennego czasu. Reszta z was może spokojnie obejrzeć film, ale uprzedzam nie oczekujcie arcydzieła. Jest to po prostu niezła komedia na ciężkie wieczory.



Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Josh rozpoczyna studia na jednej z amerykańskich uczelni. W pierwszym semestrze trafia na zajęcia z filozofii prowadzone przez fanatycznego ateistę profesora Radissona. Wykładowca już na pierwszych zajęciach każe studentom napisać na kartce słynne zdanie Friedricha Nietzschego: "Bóg umarł", i złożyć pod nim podpis. Ci, którzy tego nie zrobią mogą zrezygnować z zajęć lub… udowodnić, że Nietzsche się mylił. Z całej grupy pierwszorocznych studentów wyzwanie podejmuje tylko Josh. Ma czas do końca semestru, by przekonać słynnego wykładowcę i resztę studentów, że Bóg jednak istnieje. Rozpoczyna się pasjonujący spór, który elektryzuje całą uczelnianą społeczność i sprawia, że odmienia się życie wielu osób…

gatunek: Dramat, Religijny
produkcja: USA
reżyser: Harold Cronk
scenariusz: Cary Solomon, Chuck Konzelman
czas: 1 godz. 52 min.
muzyka:  Will Musser
zdjęcia: Brian Shanley
rok produkcji: 2014
budżet: 2 miliony $
ocena: 7,0/10









 
Czy jest dowód na istnienie Boga?


Produkcje religijne są bardzo specyficznym gatunkiem filmowym co czyni go niezbyt popularnym i lubianym. Ja sam mam do tego typu filmów uraz ponieważ już wiele razy stykałem się z głupimi i prostackimi  obrazami, które chciały na wszelakie sposoby przekonać mnie do słuszności przekazywanej przez nie treści. Z reguły kiepsko zagrane, bez pomysłu itp. Z "Bóg nie umarł" jest podobnie, aczkolwiek nie pod każdym względem.

Opowieść skupia w sobie kilka odrębnych historii, które w pewien sposób się ze sobą łączą dzięki czemu sprawiają wrażenie w miarę spójnej fabuły. Niektóre epizody filmu prezentują się lepiej, a niektóre gorzej, jednakże patrząc na całość nie jest źle. Główna akcja obrazu kręci się jednak wokół studenta próbującego przed swoim wykładowcą – ateistą udowodnić, że Bóg istnieje. Jest to tak naprawdę najciekawsza część ze wszystkich, która stara się dowieść nam rzeczy, której jeszcze nikomu nie udało się dokonać. Niestety tylko ten fragment sprawia wrażenie w miarę dopracowanego. Reszta jest otoczką, która nie do końca bywa ciekawa i przekonująca. Często jesteśmy wstanie natrafić na rozmaite uproszczenia i banały, które nie powinny się pojawić. Oprócz tego największą wadą produkcji jest jej definitywne i poniekąd bezczelne stwierdzenie, że wiara chrześcijańska jest najlepsza.

Aktorsko film prezentuje się całkiem nieźle jednakże Kevin Sorbo odgrywający rolę profesora pozostawia wszystkich innych daleko za sobą. Nie da się ukryć, że jest najlepiej grającą osobą w całym filmie. Zaraz za nim mamy Shanea Parkera, Davida A.R. White'a i Trischę LaFache. Całkiem nieźle sobie poradzili, jak na produkcję religijną. Zazwyczaj w tym gatunku kiepskie aktorstwo wręcz króluje. Oprócz tego na końcu możemy zobaczyć grupę Newsboys.

Gdyby nie trochę lekceważące podejście do reszty opowiadań z pewnością moglibyśmy mówić o dobrym dziele. Jeżeliby reżyser jeszcze powstrzymał się od przekonywania nas do słuszności samej wiary chrześcijańskiej jako najlepszej z możliwych moglibyśmy mówić już o sukcesie. Niestety w tym wypadku film mogą oglądać tylko chrześcijanie i do tego najlepiej żeby to byli ci wierzący. Głęboko. Inaczej nie dość, że się zawiedziecie filmem to jeszcze będziecie nim oburzeni. Produkcji nie polecam osobom nie wierzącym, innych religii oraz takim, którzy chcą dzięki obrazowi zacząć wierzyć w boga. Zrazicie się tylko do wiary, a przecież nie w tym rzecz.

Pomimo wielu błędów, niespójności i przeczucia, że reżyser filmu chce nam wejść na głowę ze swoimi przekonaniami udało mi się wyciągnąć z obrazu ciekawe fragmenty i tylko na nich się skupić. Na końcu produkcji otrzymujemy pozytywny zastrzyk wiary i dobrego samopoczucia, które przemówiło do mnie w pewien sposób. Prawda jest jednak taka, że "Bóg nie umarł" jest bardzo specyficznym dziełem i do tego nie dla wszystkich. Zabierając się za jego oglądanie przemyślcie uważnie czy jesteście gotowi przeboleć wszystkie uwagi, które tu napisałem, aby nie doznać rozczarowania i złości.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Jest rok 1965, a walka o prawa obywatelskie Afroamerykanów wchodzi w decydującą fazę. Martin Luther King organizuje spotkania dla mieszkańców miasta Selma, aby walczyli o swoje prawa. Aby zwrócić na siebie uwagę dyskryminowani obywatele USA organizują wielki marsz z Selmy aż do Montgomery, który może wszystko zmienić.

gatunek: Biograficzny, Thriller, Polityczny
produkcja: USA
reżyser: Anna DuVernay
scenariusz: Paul Webb, Anna DuVernay
czas: 2 godz. 7 min.
muzyka:  Jason Moran
zdjęcia: Bradford Young
rok produkcji: 2014
budżet: 20 milionów $
ocena: 7,1/10








 
I have a dream


Dyskryminacja rasowa czarnoskórych jest jednym z najgłośniejszych i najpoważniejszych tematów nie tylko w historii USA, ale także i całego świata. Rasizm nadal istnieje, a przecież tyle już zrobiono, aby się go pozbyć. Niestety realia są inne. W Ameryce Południowej nadal nie wszystko jeszcze poukładało się po myśli Martina Luthera Kinga, który miał marzenie o kraju w którym każdy będzie traktowany równo bez względu na kolor skóry. Anna DuVernay, reżyserka "Selmy" postanowiła sportretować wielkiego reformatora w najważniejszych momentach reformacji. Co z tego wyszło?
 

Historia jest bardzo przystępna, intrygująca i całkiem wciągająca. Pomimo złożoności postaci Kinga i niezwykle ważnych wydarzeń, które miały miejsce w tamtym okresie produkcja jest klarowna i prosta w odbiorze. Dzięki świetnie napisanemu scenariuszowi opowieść sprawia wrażenie dopiętej na ostatni guzik i konsekwentnej w tonie prowadzenia akcji. Zdarzenia ekranowe intrygują i są niezwykle bogate treści historyczne. Oprócz tego są przejmujące, a czasem nawet potrafią zaskoczyć. Niestety tak jak to miało miejsce w "Zniewolonym. 12 Years a Slave" tak i tutaj z ekranu wylewa się patos, choć nie w tak dużym stopniu. Reżyserka starała się ograniczyć ten zabieg do minimum dzięki czemu możemy się z nim zetknąć jedynie przy nielicznych, ale jakże wzniosłych scenach wygłaszanych przez głównego bohatera kazań.

Warto zwrócić uwagę na bardzo dobrze przedstawione relacje głównego bohatera z żoną oraz prezydentem Johnsonem. Ciekawie również
ukazano życie rodzinne wplecione w karierą polityczną. Reżyserka pokazuje nam, że choć Martin Luther King był wybitną postacią walczącą w imię dobrej sprawy to wcale nie oznacza to, że był on święty. Jako człowiek miał szereg wad, które ukazano w filmie, jednak nawet po zastosowaniu tego zabiegu i tak można stwierdzić, że twórcy gloryfikują jego osobę. Niestety tak to już jest z bohaterami...

W roli Kinga mamy świetnego Davida Oyelowo, który bez problemu poradził sobie z ukazaniem złożoności jego postaci. Równie wyśmienicie prezentuje się Tom Wilkinson jako prezydent Johnson oraz Tim Roth odgrywający rolę gubernatora Alabamy. Warto zwrócić jeszcze uwagę na Giovanniego Ribisi, Carmen Ejogo i Oprah Winfray.

Jedną z większych zalet produkcji są dobrze dobrane utwory muzyczne rozmaitych wykonawców, które świetnie uzupełniają obraz o ciekawe i oryginalne brzmienia. Zresztą film otrzymał Oscara® za najlepszą piosenkę pt: "Glory", której wykonawcami są John Legend i Common. Czy słusznie przygnano nagrodę oceńcie sami, gdyż dla mnie tenże utwór jest patetyczny, pretensjonalny i na siłę próbuje być poruszający. Warto jednak zwrócić uwagę na przyzwoite zdjęcia Bradforda Young'a i wpadający w ucho motyw przewodni Jasona Moran'a.

Ostatecznie film Anny DuVernay okazuje się dobrym dziełem ze świetnymi kreacjami aktorskimi i zajmującą fabułą. Niestety powtarzam to już po raz kolejny, że tak samo jak w przypadku "Snajpera" i "Teorii wszystkiego" (choć to były dużo lepsze produkcje) uważam, że nominacja do Oscara® za najlepszy film dla "Selmy" jest grubo przesadzona.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Cyniczny prokurator i jego cierpiąca na anoreksję córka próbują, każde na swój sposób, odnaleźć się po tragicznej śmierci najbliższej osoby. Gdy pewnego dnia terapeutka dziewczyny - Anna oznajmi im, że zmarła skontaktowała się z nią z zaświatów i ma dla nich wiadomość, będą zmuszeni zweryfikować swoje poglądy na życie i na śmierć.

gatunek: Dramat
produkcja: Polska
reżyser: Małgorzata Szumowska
scenariusz: Małgorzata Szumowska, Michał Englert
czas: 1 godz.30 min.
zdjęcia: Michał Englert
rok produkcji: 2015
budżet: -
ocena: 7,9/10











 
W poszukiwaniu siebie...


Małgorzata Szumowska należy do grona najbardziej znanych i w pewnym sensie oryginalnych twórców sztuki filmowej. Już nie pierwszy raz wywołuje burzę swoimi produkcjami. Przykładem tego stwierdzenia może być chociażby film pt: "Sponsoring" lub "W imię...". Tym razem jednak reżyserka postanowiła trochę ochłonąć i przedstawić nam historię sentymentalnej podróży w poszukiwaniu siebie... 

Historia jest niezwykle intrygująca i zaskakująco wciągająca. Opowieść o sielankowym, na pozór prostym i surowym klimacie okazuje się być niezwykle zajmującym obrazem. Spokojny wydźwięk produkcji podkreśla, że skupiono się na bardzo dobrze przedstawionych relacjach postaci, a nie na zatrważająco szybkiej akcji. Przedstawiane wydarzenia konsekwentnie prowadzą do ujmującego zakończenia. Całość jest świetnie zbudowana i rozplanowana dzięki czemu nie ma mowy o lukach w historii. Sprawnie prowadzona narracja staje się kluczem do odszyfrowania produkcji.

Rewelacyjnie nakreślone postaci "z krwi i kości" odgrywają w filmie najważniejszą z możliwych ról. Cała historia opiera się właśnie na nich. Gdyby nie fenomenalnie dobrani aktorzy nie wiadomo jak bardzo ich brak wpłynąłby na odbiór produkcji. Na pierwszym planie niezaprzeczalnie króluje rewelacyjna Maja Ostaszewska z bardzo stonowaną oraz intrygującą postacią Anny. Zaraz za nią świetny Janusz Gajos w roli oschłego prokuratora. Ponadto obraz dostarcza nam wyśmienitego debiutu Justyny Suwały.

Michał Englert bardzo sprawnie radzi sobie z ukazywaniem naszych bohaterów za sprawą wielu ciekawych ujęć. Bardzo klimatyczna aura filmu wprowadzająca zadumę i refleksję jest świetnie równoważona przez zaskakujące jak i wprowadzające napięcie czy tajemnicę sceny. Twórcy nie zrezygnowali też z niezawodnego humoru sytuacyjnego czy też postaci.

Z wierzchu wszystko wygląda inaczej, jednak kiedy zajrzymy do wewnątrz odkryjemy całkiem nowe oblicze. Właśnie tak się dzieje w "Body/Ciało". To co uważane jest za oczywiste może okazać się czymś całkiem innym. Twórcy dają nam pewną swobodę interpretacyjną, abyśmy podczas oglądania produkcji mogli zanurzyć się w swoich myślach i samemu dojść do bardzo wymownego zakończenia, które pokazuje czego tak naprawdę nam trzeba. Możemy uganiać się za rozmaitymi rzeczami, jednak to co jest oczywiste i najważniejsze jest tuż obok nas. Teraz tylko trzeba to zauważyć i trwać w poszukiwaniu siebie... nawzajem.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Nastoletnia Beatrice Prior w imię miłości porzuciła uporządkowany świat i teraz, naznaczona piętnem Niezgodnej, musi zmagać się z konsekwencjami swojej decyzji.

gatunek: Akcja, Romans, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Robert Schwentke
scenariusz: Brian Duffield, Akiva Goldsman, Mark Bomback
czas: 2 godz.
muzyka:  Joseph Trapanese
zdjęcia: Florian Ballhaus
rok produkcji: 2015
budżet: 110 milionów $
ocena: 6,7/10















 
Niezgodną i zbuntowaną być


Kiedy "Niezgodna" okazała się wielkim skokiem na box-office nie trudno było przewidzieć, że wytwórnia Summit Entertainment postanowi przenieść na ekran także kontynuacje bestsellerowej trylogii Veronicky Roth. Mniej niż rok przyszło nam czekać na drugą część z serii czyli "Zbuntowaną". Jednakże czy dzieło Roberta Schwentke'a okaże się godną uwagi kontynuacją?

Twórcy bardzo sprawnie wprowadzają nas w akcje filmu, która notabene ma miejsce zaraz po wydarzeniach z jedynki. Historia w miarę płynnie przemija nie nudząc nas tak jak to miało miejsce poprzednio. Jest ciekawsza, bardziej zajmująca i znośna niż w wcześniej. Poprzez liczne retrospekcje możemy odświeżyć sobie pamięć o zdarzenia ukazane w poprzedniej części. Całość prezentuje się z dwa razy większą pompą i rozmachem niż w "Niezgodnej". Postawiono na akcję przez co zaniedbano niektóre z postaci w wyniku czego wypadają płasko. Na plus, jednak ograniczono wątek miłosny przez co nie prezentuje się on w mdły i nieciekawy sposób.

Aktorzy profesjonalnie podeszli do swojego zadania i udało im się przedstawić w miarę wiarygodne postacie. Na pierwszym planie mamy oczywiście Shailene Woodley, która bez problemu portretuje rozmaite rozterki swojej bohaterki. Równie dobrze prezentuje się Theo James, Jai Courtney i Ansel Elgort. Kate Winslet rewelacyjnie wypada w roli czarnego charakteru. Warto także zwrócić uwagę na ciekawie odegraną postać Milesa Teller'a. Najsłabiej ze wszystkich zaprezentowała się Naomi Watts czego winą nie jest gra aktorki, a raczej źle napisana jej postać przez scenarzystów.

Efekty specjalne są bardzo dobrze zrobione i pokazują, że mamy do czynienia z wysokiej klasy kontynuacją. 3D nie polecam. Efekt jest znikomy, a oprócz tego mamy bardzo przyciemniony i zamazany obraz. Wersja 2D jest w zupełności wystarczająca.

Podsumowując "Zbuntowana" prezentuje się lepiej niż "Niezgodna", ale wielkiego postępu w stosunku co do wcześniejszej części nie dokonano. Przynajmniej zmniejszono schematyczność i liczne nawiązania do podobnych młodzieżowych serii jak "Igrzyska śmierci".


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Sandra staje przed zadaniem na pozór niemożliwym. Musi przekonać wszystkich ludzi, z którymi pracuje, aby zrezygnowali ze swoich premii. Jeżeli jej się nie powiedzie – ona sama straci pracę. Wspierana przez męża, kobieta wyrusza na spotkania z kolegami i koleżankami z pracy. Ma tylko jeden weekend, by uratować posadę.

gatunek: Dramat
reżyser: Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne
scenariusz: Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne
czas: 1 godz. 35 min.
zdjęcia: Alain Marcoen
rok produkcji: 2015
budżet: 7 milionów €
ocena: 7,6/10











Walcz o siebie


Wyobraźcie sobie, że macie fajną pracę za której wykonywanie otrzymujecie sowite wynagrodzenie. Wszystko idzie świetnie, aż nagle popadacie w depresję. Nie jesteście w stanie wykonywać już swojej pracy i idziecie na chorobowe. Po pewnym czasie jesteście gotowi powrócić, jednak nagle okazuje się, że jesteście zbędni. Załoga bez problemu radziła sobie bez ciebie. Szef oferuje tysiąc euro podwyżki dla każdego pracownika, albo przyjęcie z powrotem ciebie. Cóż za niesprawiedliwy układ. Co zrobić w takim wypadku?

Sandra – główna bohaterka filmu zdaje się nie wiedzieć co robić ponieważ to właśnie jej sytuację opisałem powyżej. Fabuła produkcji opowiada o tym jak to pierwszoplanowa postać stara się przez weekend przekonać swoich "kolegów" z pracy, aby w specjalnie zorganizowanym głosowaniu oddali głos za jej powrotem do pracy. Historia ciekawa, intrygująca i bardzo życiowa, niestety nie da się jednak ukryć, że jest to bardzo sielankowa opowieść. Film, w którym teoretycznie mało się dzieje okazuje się być niezwykle zajmującym. Twórcy skupiają się głównie na postaci Sandry i przedstawiają nam jej walkę o swój byt. Pokazują wielki wysiłek z jakim stara się przezwyciężyć swoje problemy, które przytłaczają ją swoją rozpiętością.

W roli Sandry mamy świetną Marion Cotillard, która rewelacyjnie sportretowała postać zagubionej osoby. Równie dobrze prezentuje się Fabrizio Rongione jako mąż głównej bohaterki, który zdaje się być jedyną osobą, która ją wspiera.

Ciekawie prezentują się długie i spokojne kadry Alaina Marcoen'a, które starają się wychwycić codzienność i prostotę bohaterki, a zarazem podkreślić wiarygodność obrazu.

Najważniejszym problemem, który obraz porusza okazuje się wiara w siebie. Walka o swoje. Bohaterka choć gotowa do pracy po chorobie spotyka się z niechęcią przyjęcia jej z powrotem. Czuje się przez to zbyteczna i w nadmiarze zażywa leki uspokajające. Ma wrażenie, że wszystko co do tej pory robiła było niczym i nie ma sensu, aby wykonywała to nadal. Nasza postać kompletnie straciła swoje poczucie wartości. Odrzucona przez "kolegów" z pracy i będąc obojętną szefowi nie jest w stanie pozbierać się do kupy.

Cała ta historia jest bardzo wartościową i niezwykle życiową lekcją. Poprzez jej sielankowy wydźwięk jesteśmy w stanie utożsamić się z bohaterką i zrozumieć jej problem. Nie potrzeba nam wartkiej akcji, ani rozbudowanej opowieści. Tutaj najważniejszym i najciekawszym punktem filmu są dylematy postaci oraz jej relacje z mężem i pracownikami fabryki.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.


Mija rok od pojawienia się w internecie bloga o nazwie Silver Screen.


gatunek: Obyczajowy
produkcja: Polska
reżyser: Silverman
scenariusz: Silverman
czas: 1 rok
zdjęcia: Silverman
rok produkcji: 2014
budżet: 0 milionów $/0 zł
ocena: ?











 
To już rok...


Cześć. To ja – Silverman. Wiecie jaki jest dzisiaj dzień? Tak, dziś jest piątek i wkrótce weekend, ale nie o to chodzi ;). 27 marca. Z czym wam się kojarzy ta data? Mi na pewno kojarzy się z czymś bardzo ważnym i można by nawet rzec, że przełomowym w moim życiu. Dlaczego? Albowiem dokładnie rok temu 27 marca 2014 roku mój blog Silver Screen zaczął oficjalnie działać za sprawą pierwszej mojej recenzji do filmu "Pompeje" Paula W.S. Andersona. Co skłoniło mnie do założenia bloga oraz skąd pojawiła się u mnie pasja do filmów? Z okazji pierwszych urodzin Silver Screen zamierzam wam opowiedzieć historię bloga. Zapraszam.

Jak możecie przeczytać w zakładce "O mnie" już dosłownie od dzieciństwa fascynowały mnie produkcje filmowe czy też rozmaite animacje. Byłem w stanie spojrzeć na nie od całkiem innej, niekonwencjonalnej strony. Potrafiłem dostrzec ciekawe ujęcia, wychwycić dobre utwory muzyczne czy też zwrócić uwagę na kreatywne zabiegi twórców, które innym były obojętne. Po zakończonych seansach filmowych lubiłem oddawać się licznym dyskusjom na temat produkcji, którą chwilę temu widziałem, jednak zawsze czułem po nich pewien niedosyt. Czegoś mi jeszcze brakowało. Długo trwało zanim pojąłem, że chciałbym się wypowiadać na temat danych filmów w formie recenzji. Najpierw z mojej inicjatywy powstał w gazetce szkolnej dział o nazwie "Kinomaniak" w którym to umieszczałem opisy produkcji i kilka zdań na ich temat. Trwało to prawie trzy lata. Sprawiało mi to przyjemność i lubiłem się tym zajmować. Wraz z ukończeniem gimnazjum zaprzestałem działać w sferze kina. Okres dziewięciu miesięcy przerwy uświadomił mi, że filmy to jest jednak to co chciałbym robić. Przełomem w tym procesie okazała się projekcja pt: "Pompeje" w reżyserii Paula. W.S. Andersona po której miałem ogromną ochotę podzielić się z kimś moimi wrażeniami na jej temat. Była to niedziela. Następnego dnia założyłem bloga i zacząłem poszukiwać odpowiedniego szablonu dla tematyki strony. Nie było to łatwe, ale w końcu udało się. Później z małą pomocą udało mi się go lekko zmodernizować by był w miarę funkcjonalny. Pojawiła się pierwsza recenzja, a później kolejne. Z czasem recenzowanie bynajmniej nie znudziło mnie, a okazało się coraz to bardziej wciągającym zajęciem. Hobby przerodziło się w pasję.

 











Po paru miesiącach dokonałem potrzebnych przeróbek w szablonie strony, aby jeszcze bardziej go udoskonalić. W listopadzie 2014 w końcu uruchomiłem stronę Silver Screen na facebooku. Jak zawsze zamieszczam na niej najnowsze zwiastuny, recenzje oraz newsy ze świata filmu.

Już po niespełna roku udało mi się dobić do 22601 wyświetleń bloga. Za wszystkie wejścia dziękuję i liczę na więcej! ;D Zapraszam także do lajkowania stronki na Fb, subskrybowania kanału YT oraz obserwacji na G+. Jestem także na Filmwebie bod nazwą pedro307j. Jeśli ktoś byłby ewentualnie zainteresowany współpracą ze mną to jak najbardziej zachęcam. ;)

Zaczynając soją przygodę z recenzowaniem tak właściwie nie wiedziałem jak pisać takie teksty. Wcześniej czytałem już wiele opinii na temat rozmaitych produkcji, ale żadna nie była w stanie dać mi jakichkolwiek podstaw do tworzenia własnych. Stworzyłem swój własny schemat dzięki czemu początki nie były już takie makabryczne. Teraz staram się go coraz to bardziej udoskonalać, aby recenzje były coraz to bogatsze w treść.

Czy szperając trochę po blogu zauważyliście, że nie ma recenzji "Kamieni na szaniec" i "Jacka Stronga"? Ktoś z was na pewno to zauważył. Fakt ten jest spowodowany tym, że recenzje obu produkcji były jednymi z pierwszych (pomijając Pompeje ponieważ ta recenzja jakoś mi wyszła) i niestety po ich wielokrotnym przeczytaniu stwierdziłem, że się nie nadają. Zatem po pewnym czasie usunąłem je i zamieściłem komunikat "Recenzja chwilowo niedostępna. Przepraszamy." Ta "chwila" trwa już tak prawie rok dlatego też postanowiłem to zmienić. W najbliższym czasie, nie powiem kiedy, dodam brakujące recenzje. Oczywiście będą to nowe wersje ponieważ tamtych starych nikt nie powinien czytać. Są okropne. :D

Z okazji pierwszych urodzin Silver Screen wyprawiłem sobie małe przyjecie z rodzinką. Kawka, herbatka i ciastko. Całkiem kameralnie, ale za to w przyjemnej atmosferze.

 











Skoro zatem obchodzimy taką wyjątkową rocznicę wypadałoby powiedzieć co planuję na przyszłość. Otóż nie wiem. Nie mam określonego planu rozwoju bloga, jednak mam w pamięci liczne pomysły, aby co po chwila rozwijać moją stronkę. Zobaczymy jak wszystko się potoczy i które z moich nowości wejdą w życie, ale macie jak w banku, że coś na pewno będzie się działo. Nie planuję rezygnować z recenzowania ponieważ jest to zajęcie, które uszczęśliwia mnie pod wieloma względami i cieszę się, że po wielu staraniach w celu znalezienia sobie hobby, a teraz pasji poprzez czytanie książek, bieganie, fotografię itd. zdecydowałem się na filmy. Nigdy nie będę żałować tej decyzji.

Pozdrawiam
Silerman