Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Woody Harrelson. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Woody Harrelson. Pokaż wszystkie posty
W "Han Solo. Gwiezdne wojny - historie" poznasz nieznane wcześniej przygody najsłynniejszego przemytnika w galaktyce! W czeluściach mrocznego i groźnego przestępczego półświatka, Han Solo zaprzyjaźnia się ze swoim przyszłym drugim pilotem Chewbaccą i poznaje hazardzistę Calrissiana. Tak rodzi się legenda jednego z najbardziej kultowych bohaterów w historii kina, znanego z późniejszej sagi Gwiezdne wojny.

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: Lawrence Kasdan, Joe Kasdan
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: John Powell
zdjęcia: Bradford Young
rok produkcji: 2018
budżet: 275 milionów $
ocena: 6,5/10















Han Solo też był młody


Czego by nie powiedzieć o dzisiejszych czasach, to trzeba przyznać, że filmy mają się najlepiej od lat. W końcu jak można nazwać kaprys, który obecnie możemy oglądać na ekranach naszych kin? Królują sequele, prequele, rebooty i spin-offy. Podobno jest zapotrzebowanie na tego rodzaju filmy. Jednakże nikt tak naprawdę się chyba nad tym nie zastanawiał do czasu premiery "Hana Solo". Co więc sprawiło, że wszyscy zaczęli zadawać sobie to szalenie dziwne pytanie? Macie mnie... pieniądze.

Najnowszy film z cyklu Gwiezdnych wojen ukazuje nam młodzieńcze lata jednego z głównych bohaterów starej sagi. Mowa o Hanie Solo. Ten zawadiaka owiany legendą dostał w końcu swój własny film. Niestety nie obyło się bez przeszkód od samego początku. Były pogłoski o słabej historii, złym aktorstwie aktora odgrywającego Solo, a na domiar złego reżyserzy w wyniku nieporozumień opuścili projekt. Zatrudniono Rona Howarda, który nakręcił wszystko od nowa. A więc budżet wzrósł nieubłaganie, a opinia publiczna już przysądziła o klapie. Niepotrzebnie. Porozmawiajmy jednak o samym filmie. Fabuła, choć nie zawsze oczywista to niestety wpisuje się w typowy dla tych filmów wzór. Od zera do bohatera. Jednakże ciężko tutaj szukać czegoś bardziej wyszukanego jak wiadome było, że właśnie taką opowieścią nas uraczą twórcy. Jeśli miałbym ponarzekać na fabułę, to z pewnością wytknąłbym jej fakt, że oczekiwałem od niej czegoś więcej. To chyba jedyny mój zarzut przeciwko opowieści. Oczywiście w trakcie było również kilka zgrzytów, nie wszystko się kleiło, ani nie błyszczało, tak jak powinno, ale koniec końców wyszło poprawnie. Nawet za bardzo poprawnie. Jednakże całość ma jeden bardzo ważny atut. Opowieść jest niesamowicie płynna, przyjemna i bezproblemowa w odbiorze. Fajnie można przy niej odpocząć, pochrupać popcorn i się zrelaksować. I przez większość czasu film ten właśnie tak na nas działa. Tylko nieliczne sceny powodują u nas nieco szybsze bicie serca i są w stanie nieco bardziej przykuć naszą uwagę. Niestety są to wyjątki, które giną na tle całej reszty. Koniec końców to właśnie te najjaśniejsze punkciki pamiętamy najbardziej z całego filmu. Reszta jest jakby przez mgłę. I to właśnie razi najbardziej. Banalność i prostota, która poniekąd obdziera tego mistycznego herosa z tajemniczej przeszłości. Owszem znajdziemy kilka fajnych smaczków, ale to niestety za mało. Za mało by jakoś usprawiedliwić całą tę opowieść. Po tym filmie oczekiwałem czegoś znacznie więcej niż tylko przyjemnego seansu typu obejrzyj-zapomnij. Ta historia po prostu skrywała w sobie znacznie większy potencjał. Tak więc produkcja rozczarowuje, ale przynajmniej seans mija bezproblemowo. Zawsze mogło być gorzej.

Aktorsko film wypada również przeciętnie. Stabilnie, ale przecietnie. W końcu to najważniejsze. Alden Ehrenreich odgrywający rolę młodego Hana Solo, chyba dostał polecenie naśladowania Harrisona Forda, albowiem oglądając go na ekranie, można odnieść wrażenie, że jest niczym jego kopia. Z jednej strony to wielki smaczek dla fanów serii, a z drugiej pójście na łatwiznę. Można było się postarać, ukazać nam przemianę tego bohatera. Od nieznanego nam chłopaka do starego dobrego Hana. Ale najwidoczniej pójście na łatwiznę było jakby to ująć łatwiejsze? Emilia Clarke tylko przez chwilę coś gra, a później raczej próbuje udawać, że to, co się dzieje na ekranie, w ogóle ją obchodzi. Woody Harrelson to fajny dodatek, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Thandie Newton angaż dostała chyba przez przypadek, albowiem jej postać dla całego filmu znaczy tyle, co dla każdego woda w sedesie. Najlepiej prezentuje się natomiast Donald Glover w roli Lando, a także Paul Bettany, który pomimo tego, że pojawia się tylko w dwóch scenach, jest w stanie wykreować ciekawą i intrygującą postać, którą chciałoby się jeszcze zobaczyć.

Efekty specjalne nie mają sobie nic do zarzucenia. Tak samo, jak bardzo ciekawa i zaopatrzona w nowe motywy muzyczne muzyka. Zdjęcia również dają radę. Na uznanie zasługuje także ciekawa scenografia, kostiumy i przepiękne krajobrazy. Równie atrakcyjnie prezentuje się stylistyka, w jakiej powstał film. Najgorzej jest chyba z humorem, którego pomimo moich wielkich starań nie jestem w stanie sobie przypomnieć po seansie. A to nie jest dobry znak, jeśli mowa o Hanie Solo. Tym Hanie Solo.

Ron Howard nie zawojuje Hollywood swoim najnowszym filmem, ale co ciekawe pokazał, że dalej ma dryg do opowiadania historii. Jest płynnie, całkiem wartko, przyjemnie i poprawnie. Niestety sama opowieść zalicza przeciętną i bezbarwną wpadkę, która potrafi zaboleć, szczególnie gdy zdajemy sobie sprawę, jak duże pole do popisu mieli twórcy. Wyszło do bólu poprawnie, a to najgorsze co może spotkać takiego barwnego bohatera. Stąd właśnie ludzie zaczęli się zastanawiać czy "Han Solo – Gwiezdne Wojny Historie" był filmem, którego tak naprawdę chcieli. Albowiem istnieje pewna różnica pomiędzy tajemnicą, którą chcemy desperacko odkryć, a taką, która ten swój mistycyzm przeradza w atut. Uważam, że w tym wypadku mieliśmy do czynienia właśnie z tą drugą opcją. Tak więc opowieść ta niestety była zbędna.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Małe miasteczko na amerykańskiej prowincji. Od morderstwa córki Mildred Hayes upłynęło kilka miesięcy, a lokalna policja nadal nie wpadła na trop sprawcy. Zdeterminowana kobieta decyduje się na śmiałe posunięcie: wynajmuje trzy tablice reklamowe na drodze wiodącej do miasteczka i maluje na nich prowokacyjny przekaz, skierowany do szanowanego przez lokalną społeczność szefa policji, szeryfa Williama Willoughby’ego. Gdy do akcji wkracza zastępca szeryfa, posterunkowy Dixon – niezrównoważony, porywczy maminsynek, któremu zarzuca się zamiłowanie do przemocy – starcie między Mildred Hayes a lokalnymi siłami porządkowymi przeradza się w otwartą wojnę.

gatunek: Dramat, Komedia, Kryminał
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Martin McDonagh
scenariusz: Martin McDonagh
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Carter Burwell
zdjęcia: Ben Davis
rok produkcji: 2017
budżet: 12 milionów $
ocena: 8,6/10














To dopiero początek



Żal i ból po stracie kogoś bliskiego są niedopisania. Szczególnie gdy najbliższą nam osobę odebrano w brutalny i niesamowicie krzywdzący sposób. Wtedy to nie ból, jest najbardziej dotkliwy, ale sama zbrodnia oraz osoba dopowiedziana za nią. Wtedy liczy się tylko sprawiedliwość, która może dosięgnąć sprawcę lub sprawców. Albowiem to ona stoi nam na drodze do pełnego pogodzenia się z przeszłymi zdarzeniami oraz możliwością powrotu do dalszego życia. To właśnie przytrafiło się bohaterce najnowszego filmu Martina McDonagha.

Mildred nie może się pogodzić z zabójstwem swojej córki, tak samo, jak nie może zrozumieć, czemu nie złapano jeszcze żadnego winnego w tej sprawie. Zdesperowana matka wpada na szalony pomysł wynajęcia trzech starych billboardów, aby zawiesić na nich prowokujące hasła, które według niej zaburzą stagnację w sprawie zabójstwa. I rzeczywiście ma rację. Jednakże same billboardy wywołują również masę dramatycznych zdarzeń w niewielkim miasteczku, przez co nic nie będzie już takie samo. Martin McDonagh po pięcioletniej przerwie powraca na ekrany naszych kin i w sumie nie wiem, z czego się cieszyć bardziej. Z faktu, że powrócił czy też z tego, że swoim nowym seansem zaprezentował nam po raz kolejny świetną formę. Twórca takich hitów jak fenomenalne "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" (strasznie durny tytuł) i "7 psychopatów" po długiej przerwie wrócił z równie szaloną i zakręconą opowieścią, która tak jak jego poprzednie filmy, łączą w sobie wszystko to co najlepsze z komedii i pełnokrwistego dramatu. Zresztą w tym roku już mieliśmy sporo tego typu filmów jak np.: "Disaster Artist" czy "Ja, Tonya", które równie świetnie lawirowały pomiędzy tymi dwoma naprzeciwległymi gatunkami. Jednakże z najnowszym filmem McDonogha jest nieco inaczej. Tak jak w przypadku "In Bruges" artysta po raz kolejny skupia się na dramatach postaci, ale robi to na swój wyjątkowy i niesamowicie urzekający sposób. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" są tylko potwierdzeniem, że twórca jest w najlepszej formie. Jego obraz ma w sobie coś z Tarantino i braci Cohen, które perfekcyjnie ze sobą połączone dają nam niesamowicie porażający efekt. Jednakże, żeby wyjść z seansu usatysfakcjonowanym, należy wziąć pod uwagę, że obraz ten przede wszystkim jest dramatem, a nie krwistą komedią pomyłek. Jak niedawno wspominałem, zwiastuny potrafią być bardzo mylące, co potwierdza się także i w tym przypadku. Albowiem po raz kolejny ukazana nam zostaje jedynie jedna strona filmu, podczas gdy ta druga, znacznie ważniejsza zostaje kompletnie pominięta. Dlatego nie zdziwcie się, gdy film nie okaże się taki, jak go zwiastuny malowały. To jest zaledwie czubek góry lodowej, który nie zajmuje w filmie zresztą dużo miejsca. Zdecydowanie więcej czasu poświęcono tej ukrytej w zwiastunach części, która opowiada nam prawdziwy dramat postaci. Kiedy weźmiemy już na to poprawkę, możemy zabrać się za omawianie produkcji. Ta zaś bardzo szybko potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w skomplikowany świat bohaterów, który po krótkiej analizie nie różni się praktycznie niczym od naszego. Nasze postacie posiadają podobne problemy, kłótnie i dzielą te same uszczypliwości. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie skończyło się tragicznie. Jednakże właśnie w tym momencie rozpoczyna się akcja naszego obrazu, a więc jest to dopiero początek. Sam wstęp zresztą jest niesamowicie energiczny i pełen zaskakujących zwrotów akcji. Akcja z billboardami wywołuje niemałe poruszenie w miasteczku, przez co nasi bohaterowie wystawieni są na mnóstwo niechcianych konfrontacji. Jednakże wbrew pozorom idą przez nie jak burza, co tylko potwierdza dynamizm samego wstępu. Gdzieś w tle da się dostrzec tragedię, która pociągnęła główną bohaterkę do działania, jednakże na razie jest ona przysłonięta złością i pragnieniem sprawiedliwości. Sama mildred działa pod wpływem impulsu, który podpowiada jej, że takie postępowanie to najlepsza rzecz, jaką może teraz zrobić. W swej bezradności wyzwala lawinę zdarzeń, które według niej pomogą w złapaniu sprawcy. Niestety nie wszystko układa się po jej myśli. I właśnie to w filmie urzeka nas najbardziej. Sprzeczności, których na etapie planowania nie jesteśmy w tanie przewidzieć, ale należy je mieć na względzie, albowiem każde nasze działanie może wywołać kontrakcje i niezamierzone zdarzenia. Takim oto sposobem plan Mildred przemienia się w nieczystą i niebezpieczną grę, która pochłania bohaterkę bez pamięci i nie pozwala jej racjonalnie myśleć. Dopiero z czasem zdaje sobie sprawę z tych wszystkich złych decyzji, których mogła nie podejmować. Jednakże wtedy też uświadamia sobie, że była jednostką walczącą z systemem, który wbrew pozorom nie był przeciwko jej sprawie. Wręcz przeciwnie robił, co mógł, aby znaleźć sprawcę. Takim oto sposobem bardzo szybko się okazuje, że w filmie tak naprawdę nie ma złych ani dobrych. Każdego z bohaterów cechuje ambiwalencja, która objawia się wraz z trwaniem produkcji. Niektórzy jednak zdają sobie z tego sprawę wcześniej, a inni później. No bo przecież dużo łatwiej jest na kogoś zwalić winę niż zrozumieć, że na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu i nie ma sensu rzucać pustych oskarżeń. Takie jest właśnie życie, które bardzo często rozczarowuje w wielu przypadkach. To nie jest film, gdzie wszystko jest możliwe i w zasięgu naszej ręki, a jedyną rzeczą, której potrzebujemy to nasz upór. Mildred na własnej skórze przekonała się, że tak się nie dzieje. W produkcji oprócz całej masy czarnego humoru mamy masę goryczy, smutku, oraz złości, które starają się wypełnić dziurę w sercu na ten krótki czas. Jednakże wraz z czasem trwania obrazu bohaterowie uświadamiają sobie, że tej pustki nie da się w żaden sposób wypełnić i jedyną opcją jest się z nią pogodzić i żyć dalej. Całość jest natomiast niesamowicie spójna i przejrzysta. Akcja obrazu, choć powoli posuwa się do przodu, potrafi nieustannie intrygować i zachwycać kolejnymi scenami pełnymi sprzeczności. Zaś sam film pozwala nam postawić się w roli głównej bohaterki, dzięki czemu sami mamy okazję przekonać się co my byśmy uczynili w jej sytuacji.

Od strony aktorskiej najnowszy film McDonagha to istna jazda bez trzymanki. Przede wszystkim twórcy udało się za pomocą fenomenalnego scenariusza nakreślić niebywale skomplikowane i rozdarte wewnętrznie postacie, które już od samego początku urzekają nas swoją wyjątkową osobowością. Ponadto cechuje je niesamowity poziom komizmu, który pozwala im często rozładowywać nagromadzone napięcie. A więc oprócz głównego wątku reżyser serwuje nam porządnie nakreślone i zagrane postacie z własnymi watkami, które rewelacyjnie dopełniają nie tylko sam obraz, ale także jego przesłanie. Na pierwszym planie mamy niesamowitą Frances McDormand w roli Mirldred Hayes. Zadziornej, niesubordynowanej i zawziętej matki, która za wszelką cenę pragnie sprawiedliwości. Nie cofnie się przed niczym i nikim, aby dopiąć swego. Myśli, że jest sama przeciw wszystkim, ale tak naprawdę nie wie, że wiele osób tak naprawdę ją wspiera. Jest poniekąd zaślepiona gniewem i bezradnością, by to dostrzec, przez co łatwo jest jej rzucać oskarżenia. Po drugiej stronie konfliktu, a mówiąc szczerze po tej samej stronie mamy Woody'ego Harrelson'a jako Szeryfa Willoughby'ego, który próbował rozwiązać sprawę morderstwa. Teraz został poniekąd wyzwany do tablicy, aby się tym zająć raz na dobrze. I choć sam mierzy się z problemami, postanawia zrobić co w jego mocy, by zrozpaczona matka nie straciła nadziei. Nasze magiczne trio zamyka fenomenalny Sam Rockwell jako Oficer Jason Dixon. Jego postać ponowie składa się z mnóstwa kontrastów, co bardzo często da się zaobserwować. Jednakże przede wszystkim to sylwetka, która nie ma łatwego, życia i jest poniekąd pokrzywdzona przez los. W obsadzie znaleźli się również: Lucas Hedges, John Hawkes, Abbie Cornish, Peter Dinklage oraz Caleb Landry Jones. Cała obsada spisała się wyśmienicie.

Wykończenie produkcji również zachwyca. Przede wszystkim są to bardzo dobre zdjęcia, świetna muzyka, scenografie oraz kostiumy. Niezapomniany oczywiście pozostanie niesamowity klimat obrazu przepełniony czarnym humorem, krwistymi zdarzeniami oraz masą smutnych i przygnębiających motywów.

"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to fenomenalny powrót reżysera Martina McDonagha, który po raz kolejny udowadnia, że ma dryg do opowiadania skomplikowanych i trudnych dramatów opakowanych w krwistą i komediową otoczkę. Ponadto zachwyca nas rewelacyjnie napisanymi bohaterami, nieziemską obsadą oraz świetnym wykończeniem. To jest zdecydowanie film, którego nie można przegapić, ani obok którego nie można przejść obojętnie. Albowiem opowiada o tym, jak ważne jest mieć przy sobie osobę, która wesprze nas w potrzebie i wskaże dla nas odpowiednią drogę. Niesłychanie wymowne okazuje się również zakończenie, które bardzo prosto, a zarazem niesłychanie mądrze podsumowuje cały film.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Cezar i jego małpy uwikłane zostają w zbrojny konflikt z armią ludzi, na czele której stoi bezwzględny Pułkownik. Małpy ponoszą straszliwe straty, podczas gdy Cezar zmaga się z mrocznymi instynktami i wyrusza w drogę, by pomścić swych pobratymców. Gdy Cezar i Pułkownik stają twarzą w twarz, dochodzi do spektakularnej bitwy, w której stawką jest przyszłość obu gatunków i całej naszej planety.


gatunek: Dramat, Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Matt Reeves
scenariusz: Mark Bomback, Matt Reeves
czas: 2 godz. 20 min.
muzyka: Michael Giacchino
zdjęcia: Michael Seresin
rok produkcji: 2017
budżet: 150 milionów $

ocena: 9,0/10















Małpy Razem Silne!


Według wielu z nas małpy to zwierzęta stadne, które oprócz oglądania w zoo możemy dostrzec na antenie kanału Discovery Channel. Te egzotyczne i niegłupie zwierzęta łączy z ludźmi całkiem sporo, albowiem według wyznawanej przez Darwina teorii ludzie pochodzą właśnie od małp. Ta analogia nie pada tutaj przypadkiem, albowiem małpy mogą stać się ludźmi. W końcu człowiek to istota myśląca – homo sapiens – a więc myśląca samodzielnie małpa, która przejawia cechy ludzkie, też mogłaby się zaliczać do naszego gatunku. Poprzez "Genezę", a następnie "Ewolucję" mogliśmy zobaczyć, jak rodzi się cywilizacja małp na wzór ludzkiej. Teraz przyjedzie nam zobaczyć, jak naszym wątpliwym kuzynom idzie obrona tej cywilizacji.

Od wydarzeń z poprzedniej części minęły dwa lata. Od tego czasu małpy i ludzie są w nieustannym konflikcie wojennym, który zadecyduje o ich przetrwaniu. Po dotkliwej stracie, jaka napotyka Cezara oraz jego pobratymców główny bohater wyrusza w podróż, aby dokonać zemsty na niejakim Pułkowniku. Starcie to ma zadecydować o dalszych losach całego rodzaju inteligentnych małp. To już trzecia odsłona odnowionej "Planety małp", która już od samego początku budziła wiele zachwytów. Nie da się ukryć, że "Wojna o planetę małp" była długo wyczekiwanym zwieńczeniem trylogii. Czy jednak okazała się dobrym następcą poprzednich odsłon? Jak najbardziej. Prawdę mówiąc, jest to chyba najlepszy film z całej serii, co nie zdarza się zbyt często przy trylogiach. W czym więc tkwi sukces tej serii? Zdecydowanie jest to historia, jaką serwują nam twórcy. W tym przypadku jest to epickie zakończenie, które w swojej wielkości nieco odbiega od powszechnie znanych nam finałowych standardów. Produkcja już od pierwszej chwili potrafi nas niesłychanie zaintrygować i wciągnąć w wir zdarzeń, które inicjują główny wątek całego obrazu. Jest wartko, ciekawie i z polotem. Wszystko to, czego trzeba, aby zaangażować widza w produkcję. Dalej, jest jeszcze lepiej z tym że opowieść przybiera nieco inny ton. Twórcy drastycznie zmieniają narrację, przez co to, co z początku uważaliśmy za konieczność w filmie o wojnie, staje się raczej wątkiem marginalnym. Dzieje się tak, albowiem postanowiono słowo "wojna" wykorzystać w nieco innym kontekście. Tym razem nie chodzi o walki między małpami a ludźmi. Głównym zagadnieniem filmu jest to jak ocalić małpi gatunek przed wrogim spojrzeniem ludzi. Jest to wojna o przetrwanie, która nie potrzebuje widowiskowych bitew, aby udowodnić nam wiarygodność swoich idei. Wystarczy tylko siła woli, która potrafi przenosić góry oraz determinacja, która obali każe mury. W myśl tych idei twórcy prowadzą akcję obrazu, która polega na ocaleniu małp z rąk ludzi, którzy nie tylko chcą je wykorzystać, ale również się ich pozbyć. Ich motywacja okazuje się jednym z najciekawszych ewenementów natury, a z drugiej nad wyraz zrozumiałym powodem do obaw. Koniec końców wychodzi na to, że każda ze zwaśnionych stron walczy o to samo, czyli przetrwanie swojego rodzaju. Jednakże pomimo słusznego celu obydwu ras to właśnie małpom widz chętniej kibicuje. Już od pierwszej części serii twórcy byli w stanie wytworzyć w nas niesamowitą empatię wobec małpich bohaterów. Z czasem ta więź jedynie przybierała na sile, co świetnie pokazano w "Wojnie". Nawet wtedy, gdy intencje obu stron są takie same, ludzie i tak w desperacji będą walczyć wszelkimi dostępnymi środkami, aby postawić na swoim. Będą się również prześcigać w swoim okrucieństwie. Tym nawiązaniem twórcy porównują młodą, ledwo wykształconą cywilizację z tą należącą już do strych wyjadaczy, która znacznie więcej widziała i więcej nieszczęścia doświadczyła. Albowiem od samego początku seria ta jest niczym ilustrowany podręcznik, o tym, jak ewoluowała nasza rasa. Wszystko to choć ukryte pod płaszczem małpiej historii jest wręcz idealnym odwzorowaniem postępu każdej świadomej rasy i bardzo wymowną aluzją do nas samych. Jednakże film ten to także fenomenalnie nakreślona i przedstawiona opowieść, która potrafi zaintrygować, wzruszyć i zaskoczyć. Choć jej tempo jak na finał serii jest zaskakująco powolne, to jednak nie stanowi ono przeszkody do opowiedzenia nam najlepszej fabuły z całej serii. Jak już wcześniej wspomniałem, skupiono się na wojnie o przetrwanie, która potrafi być dużo bardziej intrygująca niż rozbuchane wojskowe potyczki. Twórcy wiele zaryzykowali, albowiem zabiegu tego widzowie nie mogli się spodziewać. Jednakże w żadnym stopniu nikogo z nas nie oszukali, albowiem w swoim filmie pokazują nam pełen wymiar walki o przetrwanie. Już od pierwszej części seria ta charakteryzowała się świetnym pomysłem oraz scenariuszem. Tym razem nie mogło być inaczej przez co "Wojna" to przede wszystkim rewelacyjny pomysł na zamknięcie trylogii, ale także piekielnie dobra robota scenopisarska, która gwarantuje opowieść na najwyższym poziomie. Wszystko jest tutaj rewelacyjnie rozplanowane, niesamowicie rozegrane oraz dopracowane do najmniejszych szczegółów. Dzięki temu całość sprawia wrażenie opowieści niesłychanie spójnej, płynnej no i przede wszystkim zaskakująco wiarygodnej. Przy tego typu filmach science-fiction staje się bardziej realne, niż moglibyśmy przypuszczać. Konsekwentna reżyseria Matta Reevesa, który w dużej mierze przyczynił się do oszałamiającego sukcesu "Ewolucji" pozwala nam cieszyć się każdą kolejną sceną. A produkcja, choć jest prawie dwuipółgodzinną przeprawą, mija niczym mrugnięcie oka i pozwala zapomnieć o bożym świecie. Istny majstersztyk.

Od strony aktorskiej produkcja po raz kolejny zachwyca. Wszystko to jest zasługą świetnie nakreślonych bohaterów, którzy następnie zostali rewelacyjnie sportretowani przez gwiazdorską obsadę. Największe laury należą się oczywiście Andyemu Serkisowi, który wprost fenomenalnie po raz trzeci wciela się w postać Cezara. Za każdym razem udowadniał, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Tak jest i teraz gdy przyszło mu zmierzyć się z niesłychanie emocjonującym skryptem. Jednakże jego poświęcenie i wysiłek, jaki włożył w granie głównego bohatera, jest wręcz nie do opisania. To coś znacznie więcej niż tarzający się Leo w "Zjawie". To prawdziwa sztuka. Andy udowadnia, że jego kreacja to coś więcej niż CGI, to przede wszystkim on jako postać, która tylko podlega obróbce komputerowej. Naprawdę wielkie brawa. Jestem pod wrażeniem i liczę na jakieś wyróżnienie za ten wyczyn. To samo mogę powiedzieć również o reszcie małpiej obsady, albowiem oni również włożyli wiele wysiłku w stworzenie swoich sylwetek. Nie da się jednak zaprzeczyć, że to Cezar ma najbardziej rozwiniętą psychikę z nich wszystkich i to jemu poświęcono najwięcej czasu. W trzeciej części nowym nabytkiem jest Steve Zahan jako Zła Małpa. Wprowadza on do opowieści głównie wątek komediowy, jednakże to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania ta postać. W roli głównego antagonisty mamy świetnego Woodyego Harrelsona, który bez najmniejszego zawahania się portretuje bezwzględnego Półkownika. Jego postać, choć jest okrutna to jednak niesamowicie wiarygodna i posiadająca solidną motywację swoich wszystkich działań. Nie należy również zapomnieć o Amiach Miller w roli Novy - niemówiącej dziewczynki, która również świetnie prezentuje się na ekranie. W obsadzie znaleźli się również: Karin Konoval, Terry Notary, Ty Ollson i Sara Canning.

Wizualna oprawa to kolejna jaśniejąca część tego projektu. Oczywiście największe laury należą się specom od efektów specjalnych, których praca po raz kolejny oszałamia nas swoją niesamowitą dokładnością i naturalnością. Za te dokonania należy się w końcu Oskar. Jednakże najnowsza odsłona to nie tylko fenomenalne efekty. To również niesamowite scenografie i zapierające dech w piersiach kadry. Na to wszystko nakłada się również wyśmienicie dobra muzyka Michaela Giacchino, który po kilku ostatnich wpadkach wraca na sam szczyt. Nie należy zapomnieć również o wątku komediowym, który w głównej mierze generuje postać Złej Małpy. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to niesłychanie lekki i sytuacyjny poziom humoru, który idealnie wtapia się w dość poważną atmosferę obrazu gdzie niemalże z każdej strony wieje grozą. Warto również zwrócić uwagę na klimat produkcji, który zdecydowanie różni się od swoich poprzedników. Tak jakby każda cześć oprócz bycia spójną całością serii ponadto była na swój sposób wyjątkowa i oryginalna.

Dawno nie widziałem tak wysokobudżetowego filmu wakacyjnego, który przy okazji byłby tak wyciszonym i stonowanym obrazem, naciskającym głównie na opowieść, a nie tylko wyłącznie na samą akcję. Tej jednak tutaj też nie zabraknie. Do tego dochodzi jeszcze rewelacyjne aktorstwo i świetne wykończenie – przede wszystkim efekty specjalne. Wszystko to sprawia, że obraz jest jedyny w swoim rodzaju i nad wyraz spełniony. Zarówno jako finał trylogii, wakacyjny blockbuster, kino ambitne i pełen polotu obraz o nieugiętej woli walki o przetrwanie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.