Snippet
Do Melanii, wnuczki pani Dulskiej, przyjeżdża Rainer Dulsky, profesor psychiatrii ze Szwajcarii. Czuje że ma coś wspólnego z kamienicą, w której mieszkają Dulscy. Zaintrygowana historią rodu Melania, reżyserka filmowa, przyłącza się do jego poszukiwań. Kolejne odkrycia przeniosą ich w przeszłość pełną tajemnic, które na zawsze miały pozostać w ukryciu. Rodzina Dulskich ma wiele na sumieniu… 

gatunek: Komedia obyczajowa
produkcja: Polska
reżyser: Filip Bajron
scenariusz: Filip Bajron
czas: 1 godz. 31 min.
muzyka: Jan Komar, Piotr Zabrodzki
zdjęcia: Łukasz Gutt
rok produkcji: 2015
budżet:
ocena: 6,6/10







 
Rodziny się nie wybiera


Polskie komedie to z reguły nie warte uwagi filmy, które robione bez żadnego pomysłu i tak przyciągają tłumy do kin. Na szczęści bardzo niechlubny okres polskiej kinematografii, obficie wypełniony komediami romantycznymi minął, a twórcy zajęli się tworzeniem ambitniejszych projektów. Niemniej jednak od czasu do czasu w kinach pojawia się jakaś komedia. Tym razem jest to film pt: "Panie Dulskie", który opowiada o niezwykle zagmatwanej historii rodu Dulskich. Czy tym razem Filip Bajron odniósł sukces czy znowu odniósł spektakularną klapę jak przy "Ślubach panieńskich"?

"Panie Dulskie" to dość odważne dzieło jeśli spojrzymy na nie z góry. Jego fabuła skupia się na trzech okresach czasowych i w tych trzech czasach opowiada nam historie rodu Dulskich z perspektywy trzech silnych i samodzielnych kobiet. Historia jest całkiem ciekawa i zajmująca, jednakże nie do końca daje się do siebie przekonać. Cechuje ją pewnego rodzaju dwoistość. Z jednej strony ewidentnie przeszkadza nam przekombinowanie twórcy, który stara się opowiedzieć, za dużo w jednym filmie, a z drugiej strony jest to pociągające, gdyż poprzez wymieszanie gatunków niełatwo jest dociec końca opowieści. Niemniej jednak na pewnym etapie wszystko i tak układa się w całość, a zakończenie jest dosyć niespotykane jak na komedię obyczajową lub nieobyczajową. Wszystko to wynika z faktu, że Bajron umieścił w swoim dziele zbyt wiele pomysłów, które nie do końca ze sobą współgrają poprzez co oglądając film mamy niemały mętlik w głowie o co tak naprawdę chodzi. Albowiem reżyserowi nie wystarczyły rodzinne konflikty państwa Dulskich dlatego też postanowił dodać do opowieści jeszcze kilka innych wątków, które miały uwydatnić fabułę. Niestety efekt nie do końca jest udany. Obraz balansuje na cienkiej granicy pomiędzy komedią, a dramatem lub nawet filmem grozy, który ni stąd ni zowąd wywleka na światło dzienne krwawe historie rodzinne. Ten zabieg sprawił, że równowaga dzieła została zachwiana przez co po pewnym czasie te przeskoki w tonie prowadzenia akcji strasznie nas męczą. Uważam, że jeśli skupiono by się wyłącznie na problemach Dulskich i przedstawiono je w inteligentny i sprytny sposób pomijając inne wątki byłby to świetny i niezwykle klimatyczny film. Niestety zamiast tego mamy lekkie wymieszanie z poplątaniem.

W składzie aktorskim filmu znalazły się same gwiazdy na czele ze świetną Krystyną Jandą, Katarzyną Figurą oraz Mają Ostaszewską. W filmie pojawiają się również Sebastian Fabjański, Diana Zamojska, Mateusz Kościuszkiewicz, Marianna Zydek, Sławomir Orzechowski, Katarzyna Herman oraz Sonia Bohosiewicz. Aktorsko film prezentuje się dobrze i nie można mu nic zarzucić.

Na plus na pewno warto zaliczyć ciekawy klimat produkcji, który nadaje filmowi uroku. Warto również zwrócić uwagę na całkiem przyzwoity humor (ale nie zawsze), dobre zdjęcia oraz ciekawe i silnie przedstawione kobiece postacie.

Ostatecznie "Panie Dulskie" prezentują się całkiem nieźle. Nie obyło się bez potknięć, ale ogólnie rzecz biorąc nowy film Filipa Bajrona to całkiem ciekawy obraz ukazujący intrygujące perypetie rodziny Dulskich. Jest wypełniony humorem, dobrym aktorstwem i kilkoma ciekawymi rozwiązaniami. Jednakże nie jest to film, który warto zobaczyć. Gdy pojawi się w telewizji to jak najbardziej z tej okazji możemy się z nim zapoznać, ale nic ponadto.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W podziemiach Biblioteki Metropolitan kryje się wiekowa siedziba naukowców i poszukiwaczy przygód, którzy zbierają starożytne artefakty i ratują świat przed nadnaturalnymi zagrożeniami. To jest właśnie Biblioteka, a Flynn jest Bibliotekarzem. Kiedy starożytna federacja grozi zniszczeniem cywilizacji i przywróceniem panowania magii na świecie, Flynn i jego nowy Strażnik, Eve Baird, muszą zrekrutować trzech ludzi o nadzwyczajnych zdolnościach, by pomogli im chronić sekrety Biblioteki. Do ich zespołu dołącza kowboj - naukowiec, szpitalna asystentka o niezwykłych zdolnościach oraz światowej klasy złodziej. Muszą oni powstrzymać niebezpieczeństwo, aby świat nie pogrąży się w chaosie.

twórca: John Rogers
oryginalny tytuł: The Librarians
na podstawie: postaci stworzonych przez Davida Titcher'a
gatunek: Przygodowy
kraj: USA
czas trwania odcinka: 42 min.
odcinków: 20
sezonów: 2
muzyka: Joseph LoDuca
zdjęcia: David Connel
produkcja: TNT
średnia ocena: 6,3/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 13 lat (wg. KRRiT)






 
Wolna posada bibliotekarza


Ocena sezonu: 6,7

Stacja TNT, która była odpowiedzialna za trzy filmy z serii "Bibliotekarz" postanowiła ponownie wrócić do świata wypełnionego magią, akcją, humorem oraz perspektywą, że praca dla Biblioteki to nie lada wyzwanie. Jednakże zamiast robić kolejny film telewizyjny kanał postanowił przerzucić się na serial i dalej ciągnąć rozpoczętą w 2004 roku serię. Powrócą znajome twarze, ale nie zabraknie także i nowych. Gotowi na przygodę?

Akcja serialu dzieje się w czasach obecnych i jest bezpośrednią kontynuacją filmów z Noah Wyle w roli Bibliotekarza. Skupia się na rozwiązywaniu nietypowych zagadek, które dotyczą świata magii, mitologii itp.  Obracamy się w klimacie fantasy, który jest zbudowany na podstawie legend, wierzeń oraz mitów. Fabuła skupia się na grupce wybrańców: Eve Baird, Jake Stone, Cassandra Cillian oraz Ezekiel Jones, którzy zwerbowani przez Bibliotekarza wplątują się w pełną akcji przygodę. To o nich tak naprawdę jest ten serial. Flynn Carsen jest jedynie łącznikiem pomiędzy opowieściami. Seria składa się z dziesięciu odcinków, z których każdy opowiada inną historię. Mogą one być ciekawe lub nie. Jednakże oprócz jednorazowych przygód mamy także styczność z wątkiem głównym, który przewija się co kilka odcinków i sprawia, że wszystko łączy się w miarę sensowną całość. Ogólnie rzecz biorąc serial prezentuje się całkiem intrygująco. Potrafi nas wciągnąć przez co z chęcią sięgniemy po kolejne odcinki, aby dowiedzieć się co było dalej. Posiada całkiem zgrabnie poprowadzoną akcję, mnóstwo humoru, który jest w sumie jednym z najlepszych punktów tej produkcji oraz ciekawe postaci. Niestety nie ma co nastawiać się na arcydzieło, gdyż serial stacji TNT prezentuje podobny poziom co wcześniejsze filmy. Mówiąc to mam na myśli lekki i przyjemny w odbiorze obraz, który nas nie męczy, ani nie zmusza do jakiegokolwiek wysiłku umysłowego. Pozwala nam zasiąść przed telewizorem i zrelaksować się na godzinkę. A dzięki temu, że jest przyzwoicie wykonany i przedstawia nam całkiem ciekawe zdarzenia nie odstawimy go od razu do kąta, ale z chęcią obejrzymy do końca.

W obsadzie "Bibliotekarzy" pojawiło się sporo nowych postaci, które wstąpiły do Biblioteki, aby pomóc Flynnowi. Każde z nich posiada jakąś wyróżniającą ich zdolność dzięki czemu pracując w grupie mogą wiele osiągnąć. Są to ciekawi bohaterowie, którzy posiadają przeszłość i teraz mają szansę zacząć wszystko do nowa. Ciekawie również prezentują się relacje pomiędzy postaciami, a w szczególności po zdradzie jednego z osobników. W skład nowej obsady wchodzą: Rebecca Romijn, Christian Kane, Lindy Booth, John Kim oraz John Larroquette jako pracownik jednej z fili Biblioteki, który pomaga nowym rekrutom. Na drugim planie pojawia się Noah Wyle, Matt Frewer oraz Lesley-Ann Brandt. Oprócz tego w pierwszym odcinku mamy gościnny występ Boba Newhart'a oraz Jane Curtin znanych z serii filmów. Aktorzy prezentują sobą całkiem dobry poziom dzięki czemu bez żadnych zgrzytów ogląda się ich na ekranie. Jedyne Rebecca Romijn wypada trochę drętwo na ekranie, ale oprócz tego jest całkiem nieźle.

Pod względem technicznym jak na serial telewizji kablowej "Bibliotekarze" prezentują się całkiem nieźle. Oczywiście efekty specjalne nie powalają, ale w miarę dobrze się prezentują. Oprócz tego mamy do czynienia z magicznym klimatem, wcześniej już wymienionym humorem oraz ciekawymi nawiązaniami do znanych nam mitów i legend.

Podsumowując "Bibliotekarze" to całkiem niezły serial, po który bez problemu możemy sięgnąć. Jest całkiem intrygujący, wciągający oraz posiada mnóstwo humoru. Nienagannie wykonany świetnie prezentuje się w lekkiej i przystępnej dla każdego formie. Jest to niezobowiązująca produkcja, która ma zapewnić nam rozrywkę, a nie duchowe uniesienie. Tym bardziej zdziwiło mnie, że dla TNT, serial okazał się ogromnym hitem zdobywając przy tym tytuł najlepszego serialu stacji kablowych. Czy rzeczywiście tak jest? Nie mam pojęcia, ale wiem na pewno, że z miłą chęcią sięgnę po drugi sezon serii, ponieważ pierwszy choć nie był najlepszy, to jednak miał sobie coś intrygującego. A może to po prostu sentyment do postaci Flynna Carsena (Noah Wyle), którego za młodu oglądałem w "Bibliotekarzu"? Sam już nie wiem.





 
Przygody ciąg dalszy


Ocena sezonu: 5,9

Po powrocie Noah Wylea w roli Bibliotekarza w serialu fantasy stacji TNT mieliśmy okazję obejrzeć jak nasza postać ratuje Bibliotekę przed jednym z jej odwiecznych wrogów. Jednakże tym razem Flynnowi towarzyszyło czterech pomocników, którzy otrzymawszy wcześniej ofertę pracy w bibliotece zdecydowali się mu pomóc. Jak się później okazało to właśnie o nich był ten serial, a stary dobry Flynn był jakby jego największą gwiazdą i pojawiał się tylko od czasu do czasu. Choć produkcja nie była niczym nadzwyczajnym, to jednak całkiem przyjemnie się ją oglądało. Jednakże według wyników oglądalności amerykanie wręcz pokochali serię dzięki czemu bez gadania dostała drugi sezon. Czy i tym razem okaże się on przyjemną i bezbolesną przygodą?

Od naszego ostatniego spotkania bohaterowie serii rozdzielili się i podróżowali we wszystkie strony świata pomagając Flynnowi zebrać wszystkie magiczne artefakty zaginione z Biblioteki. Pewnego dnia wszyscy trafiają do jednego miejsca gdzie spotykają również samego Flynna oraz Eve. Szybko okazuje się, że to nie przypadek, a ich wizyta wiąże się z nowym zagrożeniem jakie czeka na naszych bibliotekarzy. Drugi sezon startuje bardzo szybko i w momencie wrzuca nas w wir akcji. Udaje mu się to zrobić całkiem bez boleśnie, a do tego z podwójną dawką humoru. Odcinek premierowy ukazuje nam również głównych przeciwników tego sezonu, którymi są Moriarty oraz Prospero. Mamy nowego przeciwnika, stary zespół oraz 10 odcinków, w których twórcy mogą nas zaskoczyć. Czy udało im się? Nie do końca ponieważ mam wrażenie, że kompletnie nie wykorzystali potencjału swojej opowieści. Ukazali nam ciekawy wstęp do nowej intrygi, na którą ewidentnie nie mieli pomysłu. Tworząc wątek główny posłużyli się jedynie ciekawymi zabiegami oraz kilkoma nawiązaniami do historii itp. ale nie ma mowy o sileniu się na oryginalność. Całość wygląda tak samo jak w pierwszym sezonie. Mamy 10 epizodów z czego większość poświęcona jest odrębnym historiom niezwiązanym z pierwszoplanową intrygą. Ta jedynie przewija się co kilka z nich, aby przypominać nam, że w ogóle istnieje. Poprzez ten zabieg twórcy również nieskutecznie próbują wzbudzić nasze zainteresowanie nim, albowiem oprócz pierwszych odcinków drugiej serii tak naprawdę nie otrzymujemy dalej żadnych konkretnych informacji. Jedynie jakieś strzępy, które powinny wzbudzić naszą ciekawość i wprowadzić tajemniczą aurę do produkcji. Niestety, żadna z tych rzeczy za dobrze nie wyszła przez co całość prezentuje się jakby niemrawo. Sytuacji nie polepszają odrębne historie, które tak jak ostatnio prezentują się raz lepiej, a raz gorzej. Co ciekawe poziom tych lepszych epizodów również nie powala. Tak właściwie to druga seria jest wręcz taka sama jak pierwsza. Posiada prawie wszystkie wady i zalety pierwszego sezonu przez co niemalże nie wyróżnia się niczym szczególnym. Decydującym elementem w tym starciu okazuje się być wątek główny, który został położony na całej linii. W pierwszej serii widać było przynajmniej jego zamysł dzięki czemu był całkiem przekonujący. Tym razem niestety nie można nawet tego o nim powiedzieć, albowiem jest strasznie chaotyczny, bez pomysłu i polotu. Najgorsze jest jeszcze to, że wieje od niego nudą na kilometr. Już z dwojga złego wybieram te jednoodcinkowe historie, które przynajmniej sprawiają wrażenie ciekawych.

Od strony aktorskiej na szczęście jest znacznie lepiej. Postacie są całkiem nieźle nakreślone oraz świetnie zagrane co czyni serial lepiej przyswajalnym. Oczywiście nie liczcie na dogłębną, analizę bohaterów. Niech wystarczy wam to, że każda z nich jest inna i posiada wyjątkowy charakter. Najlepiej z całej obsady prezentuje się postać Noah Wylea czyli głównego Bibliotekarza. Być może dlatego, że posiada ona większe zaplecze i jest po prostu lepiej napisana. Albowiem zawsze gdy pojawia się Flynn jest zabawnie, lekko i przyjemnie. To właśnie on wprowadza do serii taki specyficzny klimat optymizmu. A gdy brak go na ekranie jego rolę świetnie kontynuuje John Larroquette jako bardzo spontaniczny Jenkins. W obsadzie znaleźli się również:  nie tak drętwa jak ostatnio Rebecca Romijn, rezolutny Christian Kane, urocza Lindy Booth i zabawny John Kim. Dodatkowo mamy Richarda Coxa jako Prospero oraz Davida S. Lee jako Moriartyego.

Od strony technicznej nie mamy na co narzekać. Efekty choć nie powalają, to jednak są do przyjęcia, a w parze ze zwariowanym stylem opowieści oraz dobrym humorem świetnie wpisują się w niezobowiązującą rozrywkę jaką powinien dostarczać serial. Nie należy zapomnieć również o magicznym klimacie serii.

Podsumowując drugi sezon "Bibliotekarzy" zapowiadał się całkiem dobrze, ale niestety nie poradził sobie z wątkiem głównym, który okazał się tanią, nudną i przekombinowaną opowieścią, która zawodzi na całej linii. Jedynie pojedyncze epizody mogą nam przypaść do gustu, ale z nimi również nie należy wiązać wielkich nadziei. Na sam koniec jeszcze napiszę o zakończeniu, które upewniło mnie o braku kreatywności twórców. Cały plan szwarccharakteru okazał się tak miałki i nijaki, że kiedy rozpoczął jego realizację nie wiedziałem czy śmiać się czy płakać. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek coś takiego się stanie, ale w istocie Prospero posiadał najgłupszy plan unicestwienia świata jaki można było wymyślić. Wiem co mówię. Tego już nawet lekka i przyswajalna forma serii nie była w stanie uratować. Po prostu ręce opadają.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
Tajemnicza wiadomość na temat przeszłości Bonda skieruje go na trop złowrogiej organizacji WIDMO. Podczas gdy M toczy polityczną batalię o przyszłość MI6, agent 007 odkrywa przerażającą prawdę o najpotężniejszej instytucji przestępczej świata.

gatunek: Sensacyjny
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyser: Sam Mendes
scenariusz: John Logan, Robert Wade, Neal Purvis, Jez Butterworth
czas: 2 godz. 28 min.
muzyka: Thomas Newman
zdjęcia: Hoyte van Hoytema
rok produkcji: 2015
budżet: 300 milionów $
ocena: 8,1/10












 
Królowa może być zadowolona


Bond. James Bond. Któż z nas nie zna tej słynnej sentencji wypowiadanej przez agenta 007? Zapewne niewielu jest takich którzy nigdy nie mieli styczności choćby z jedną z przygód szpiega Jej Królewskiej Mości, gdyż nie da się ukryć, że jest to już postać ikoniczna. Na przestrzeni lat produkcje o Bondzie nieustannie ewaluowały i zmieniały się na potrzeby okresu, w którym żyjemy po to, aby jak najlepiej się wpasować się w nowoczesne trendy. Ostatnia taka duża zmiana miała miejsce w 2006 roku gdy na ekranach pojawiło się "Casino Royal". Jednakże Bondy z Danielem Craigiem to nieustanna zabawa konwencją serii, gdzie praktycznie każdy nowy film z nim to całkiem inna koncepcja pierwszoplanowej postaci. W "Spectre" Sam Mendes również pomajstrował przy wizerunku Bonda. Czy wyszło to filmowi na dobre?

Zdecydowanie tak. W przypadku Bondów z Craigiem zawsze miałem z nimi jakiś problem. W "Casino Royal" za mało było Bonda w Bondzie przez co miałem wrażenie, że nie do końca oglądam film z serii słynnego agenta. W "Quantum of Solace" to w ogóle była jakaś tragedia ponieważ tam 007 kompletnie zniknął, a zastąpiono go maszyną do zabijania. Na szczęście w "Skyfall" Mendesowi udało się podreperować wizerunek szpiega Jej Królewskiej Mości dzięki czemu film prezentował się znacznie lepiej. Niestety nie wszystko jeszcze ze sobą grało. Humor był drętwy, a to jak potraktowano dziewczynę Bonda to jakieś nieporozumienie. Jednakże reżyser zrobił rachunek sumienia i postanowił spróbować swoich sił ponownie przy produkcji kolejnego obrazu z serii 007. Dzięki jego zaparciu i profesjonalizmie możemy teraz oglądać film kompletny i świetnie balansujący pomiędzy starą, a nową konwencją.

Historia ukazana w filmie dotyczy jednej, konkretnej osoby, a mianowicie samego Jamesa Bonda, który nadal tropi zabójców M oraz Vesper Lynd (jego miłości). Łamie przy tym zasady agencji oraz naraża cały program 00 na klęskę. Towarzyszy temu także pojawienie się nowego gracza – C, który obrał sobie za cel rozwiązanie całego MI6. Fabuła obrazu jest bardzo intrygująca oraz niezwykle wciągająca. Ukazuje nam zdarzenia nie tylko dotyczące samego agenta 007, ale również przedstawia potyczki nowego M, Moneypenny Billa Turnera oraz C. Wypełniona jest masą dobrze wykonanych scen akcji, które świetnie przeplatają się ze spokojnymi ujęciami. Reżyserowi udało się stonować obraz przez co mamy w nim wszystkiego po trochu. Dzięki temu całość rewelacyjnie się ze sobą komponuje dając satysfakcjonujący obraz zarówno dla zwierzchników starych oraz nowych Bondów. Dopracowany scenariusz sprawia, że ukazana historia jest bardzo spójna i dokładnie zaplanowana co gwarantuje rozrywkę na wysokim poziomie. Na plus należy zaliczyć także rozmaite lokacje, w jakich kręcono "Spectre", które znacznie urozmaicają produkcję oraz koncepcję międzynarodowego programu szpiegowskiego, który porusza tematykę śledzenia przy użyciu najnowszych zasobów technologicznych porzucając przy tym pracę agenta w polu.

W składzie aktorskim "Spectre" znalazła się plejada gwiazd brytyjskich, amerykańskich, francuskich oraz włoskich także jest z czego wybierać. Na pierwszym planie mamy oczywiście Daniela Craiga, który mimo tego, że jest już trochę podstarzały wciąż daje radę i prezentuje sobą dobre aktorstwo. Oprócz niego mamy także świetnego Bena Whishawa jako Q, Ralpha Finnesa jako M, Léayę Seydoux jako Madaleine Swann oraz Naomie Harris jako Moneypenny. Na drugim planie pojawia się również Dave Bautista jako Pan Hinx, Rorry Kinear jako Bill Turner, Andrew Scott jako C, Monica Belluci jako Lucia Sciarra oraz Christoph Waltz jako Franz Oberhauser czyli główny antagonista filmu. Przyznam szczerze, że Waltzowi udało się wybrnąć obronną ręką z zadania jakim było zagranie kolejnego złego charalkteru. Choć jeszcze nie wyzbył się grania Hansa Landyego z "Bękartów wojny" Quentina Tarantino, to jednak udało mu się odpowiednio stonować swojego bohatera dzięki czemu w miarę dobrze prezentuje się na ekranie.

W najnowszym Bondzie mamy także do czynienia ze świetnymi efektami specjalnymi, dobrą muzyką Thomasa Newmana oraz ciekawymi zdjęciami Hoyte Van Hoytema. Uwagę należy zwrócić także na mroczny i tajemniczy klimat jakim owiana jest produkcja oraz na świetnie balansujący to humor. Do tego dochodzą jeszcze świetnie zmontowane sceny akcji, widowiskowe wybuchy oraz rewelacyjne intro produkcji, przy którym nawet nudna i nijaka piosenka Sama Smitha da się lubić.

Ostatecznie najnowszy film o przygodach Jamesa Bonda to bardzo dobre kino akcji posiadające intrygującą i dobrze napisaną fabułę, ciekawe aktorstwo oraz wyśmienite wykończenie. Oprócz tego mamy rewelacyjnie wyważoną konwencję nawiązującą zarówno do starych jak i nowych obrazów z serii oraz brawurowo poprowadzoną akcję, która  genialnie przeplata się ze spokojniejszymi scenami. A wisienką na torcie okazuje się zakończenie "Spectre", które mimo że nie jest widowiskowe, to jednak bardzo satysfakcjonujące. To wszystko sprawia, że ta część przygód agenta Jej Królewskiej Mości jest najlepsza ze wszystkich z udziałem Daniela Craiga. Ja już nie mogę się doczekać, aby zobaczyć obraz ponownie. ;)


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Spektakularny thriller akcji oparty na jednej z najtragiczniejszych w historii wypraw na Mount Everest. Wszystko działo się w maju 1996 r., kiedy jednego dnia w śniegach Mount Everestu zginęło 15 wspinaczy. Film opowiada historię grupy ośmiorga himalaistów, którzy pod przewodnictwem Roba Halla próbują zmierzyć się z ekstremalnymi warunkami niedostępnego szczytu. Walka ze śmiertelnym zimnem, nawałnicami śnieżnymi, walka o tlen i przetrwanie. 

gatunek: Przygodowy, Thriller
produkcja: USA
reżyser: Baltasar Kormákur
scenariusz: Simon Beaufoy, William Nicholson
czas: 2 godz. 1 min.
muzyka: Dario Marianelli
zdjęcia: Salvatore Totino
rok produkcji: 2015
budżet: 55 miliony $
ocena: 8,3/10








 
Nie igraj z naturą

Mount Everest. Najwyższa góra świata, 8848 metrów n.p.m., mroźny klimat, trudne podejście, możliwość śmierci. Właśnie te pięć pierwszych skojarzeń pojawia nam się w głowie kiedy słyszymy nazwę Mount Everest. Jednakże pomimo tak wielkiego zagrożenia jakim jest wyprawa w celu zdobycia "dachu" świata, ludzie nadal bardzo ochoczo przybywają do Nepalu w celu zdobycia góry. Muszę przyznać, że sam bardzo chciałbym zdobyć ten ośmiotysięcznik, gdyż lubię góry i kolokwialnie mówiąc "porwał bym" się na taką wyprawę. Od zawsze wiedziałem, że zdobycie takiego szczytu to nie będzie pestka, ale po obejrzeniu "Everestu" stwierdzam, że jeszcze sporo przede mną pracy. Nie da się ukryć, że taka wyprawa może się dla nas skończyć tragicznie tak jak dla wielu bohaterów omawianego dzisiaj filmu.

Reżyser Baltasar Kormákur wziął na tapetę prawdziwą historię wspinaczy górskich, którzy w maju 1996 wybrali się na szczyt Everestu. Byli wśród nich profesjonalni himalaiści, wytrawni wspinacze oraz inni, którzy chcieli udowodnić, że potrafią wspiąć się na najwyższą górę świata. Niestety wyjście na Everest dla większości okazało się tragiczne. Fabuła produkcji nie tylko skupia się na zdobywaniu Mount Everestu, ale również dogłębnie porusza wątki dotyczące większości postaci. Opowiada o ich życiu, problemach oraz tym co sprowadziło ich do Nepalu. Opowieść jest bardzo intrygująca i wciągająca. Twórcy bez większych przeszkód z niezwykłą gracją i wyczuciem opowiadają nam historię himalajskich wspinaczy. Potrafią nas przy tym zachwycić, wzruszyć oraz sprawić, że po plecach przejdą nam ciarki. "Everest" to niezwykle emocjonujący seans, który bazuje na dramatach postaci w nim przedstawionych. Mamy wprawionego himalaistę z żoną i córką w drodze, zamężnego wspinacza z dwójką dzieci, japońską zdobywczynię wszystkich szczytów świata oprócz Everestu oraz rozwiedzionego listonosza, który chce komuś coś udowodnić. Każda z tych opowieści na swój sposób nas ciekawi oraz oddaje powody dla których ludzie decydują się na taką wyprawę. Całość jest świetnie wyważona prezentując nam bardzo lekką i przystępną mieszankę dramatu i grozy ale także radości i szczęścia. Jednakże produkcja studia Universal to nie tylko dramaty wspinaczy oraz ich rodzin, ale także opowieść o granicach ludzkiej wytrzymałości – fizycznej i psychicznej. To respekt wobec sił natury i hołd dla wszystkich, którzy się wspinają, ponieważ góry to dla nich drugi dom.

W składzie aktorskim "Everestu" znalazła się cała masa gwiazd na czele z Jasonem Clarke'm ("Terminator Genisys"), Joshem Brolin'em oraz Jake Gyllenhaal'em ("Wolny strzelec"). Oprócz nich w obsadzie znaleźli się: John Hawkes, Emily Watson, Sam Worington, Keira Knighty ("Gra tajemnic"), Robin Wright oraz Michael Kelly. Na ekranie pojawili się również: Martin Henderson, Ingvar Eggert Sigurðsson, Naoko Mori oraz Elizabeth Debicki ("Kryptonim U.N.C.L.E."). Co do aktorów nie mam najmniejszych zarzutów, gdyż każdy z nich zaprezentował sobą najwyższy poziom zdolności aktorskich.

Produkcja posiada również świetne wykończenie w postaci fenomenalnych zdjęć Salvatore Totino, które w przepiękny sposób ukazują nam zapierające dech w piersiach krajobrazy Mount Everest oraz klimatyczną, wywołującą grozę i niepokój muzykę Dario Marianelli. Oprócz tego mamy do czynienia ze świetnymi efektami specjalnymi oraz rewelacyjnym 3D, na które warto się zdecydować gdyż spotęguje emocje towarzyszące nam podczas seansu.

Wszystko to składa się na bardzo dobry, ciekawy, świetnie zrobiony oraz zagrany film, który ukazuje nam prawdziwą historię himalaistów, którzy zapragnęli zdobyć szczyt świata. Każdy z nich miał jakiś powód, ale warto pamiętać, że nikt nigdy nie pacha się w góry jeśli tego nie chce. Dla ludzi ukazanych w filmie góry to odpoczynek, to drugi dom, to coś bez czego nie mogą żyć. Ulegają ich pięknu i dają się pochłonąć tylko po to, aby odnaleźć sens w swoim życiu. Bardzo to piękne i prawdziwe.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Południowy Boston, lata 70. XX wieku. Agent FBI John Connolly namawia irlandzkiego gangstera Jimmy'ego Bulgera do współpracy z FBI. Jej celem jest pozbycie się wspólnego przeciwnika - włoskiej mafii. Obraz opowiada historię tego bestialskiego przymierza, które wymyka się spod kontroli. Whitey bezkarnie łamie prawo, co pozwala mu umocnić swoją władzę i zyskać miano jednego z najbardziej bezwzględnych i niebezpiecznych gangsterów w historii Bostonu.

gatunek: Dramat, Kryminał
produkcja: USA
reżyser: Scott Cooper
scenariusz: Jez Butterworth, Mark Mallouk
czas: 2 godz. 2 min.
muzyka: Junkie XL
zdjęcia: Masanobu Takayanagi
rok produkcji: 2015
budżet: 53 miliony $
ocena: 7,7/10










Hulaj dusza piekła nie ma


Kino gangsterskie przeżywa ostatnio ciężki okres, albowiem niewiele filmów pojawia się na ekranach o tej tematyce. Miejmy jednak nadzieję, że się to trochę zmieni po tegorocznej premierze "Legend" oraz po omawianym dzisiaj "Pakcie z diabłem". Obie historie bazują na prawdziwych zdarzeniach, ale dzieją się w innym miejscu i w innych czasach. Sprawdźmy więc czy najnowszy film z Johnnym Deppem jest choć w połowie tak dobry jak "Infiltracja" Martina Scorsese, która bazuje właśnie na postaci Jamesa Bulger'a.

Fabuła produkcji skupia się na trzech ważnych dla głównego bohatera datach, które to ukazują nam przełomowe momenty z jego życia. Mamy początki kariery, wielkie sukcesy oraz spektakularny upadek. Całość ma formę przesłuchania dawnych współpracowników Bulgera, którzy jako narratorzy relacjonują nam zdarzenia z przeszłości. Film charakteryzuje się tajemnicą, grozą oraz napięciem. Dodatkowo jest obleczony w niezwykle mroczną powłokę, która sprawia, że obraz prezentuje się w bardzo poważny, ale także surowy sposób. Produkcja posiada intrygujący, wciągający i nieprzewidywalny scenariusz, który kusi nas zawiłą, oryginalną, wręcz makabryczną, ale nadal prawdziwą historią. Albowiem trzeba zwrócić uwagę, że "Pakt z diabłem" jest całkiem drastycznym filmem w porównaniu z "Legend", które dodatkowo wypełnione komizmem prezentuje się bardzo słabo przy "Black Mass" pod względem gangsterskim. Tutaj nie ma czasu na śmiechy i chichy. Cały czas trwa ostra walka o przetrwanie na ulicach południowego Bostonu. Akcja skupia się na dwóch planach, w których skład wchodzi: przestępcza działalność Bulger'a oraz pakt zawarty przez gangstera z FBI, którego celem było zlikwidowanie włoskiej mafii. Być może cel porozumienia był szczytny, ale jego efekty okazały się tragiczne. Dzieło Scotta Coopera prezentuje się jak rasowe kino gangsterskie, które szokuje i pozostawia po sobie trwały ślad tak jak Whitey Bulgar na kartach historii Bostonu. Warto również zwrócić uwagę na ciekawe relacje braci Bulgerów oraz na niespotykany stosunek lokalnej społeczności dla Jamesa. Co ciekawe podczas oglądania filmu dowiemy się, że wina nie leży tylko po stronie samego Bulger'a, ale również po stronie innych postaci, które spoufalając się z byłym gangsterem również posiadają krew na rękach.
Niestety nie obyło się też bez kilku wpadek takich jak luki w fabule, które pozostawiają niektóre wątki niedokończone przez co niekiedy musimy sami się domyślić jak potoczyły się zdarzenia.
 
W składzie aktorskim znalazła się cała masa znanych aktorów, ale tylko jeden z nich góruje nad wszystkimi. Jest nim Johnny Depp, który po kilku nieudanych rolach powraca na ekrany kin z wielkim impetem. W fenomenalny sposób udało mu się sportretować psychopatycznego, ale również życzliwego i niezwykle inteligentnego człowieka, który poprzez swoją brutalność dąży do celu. Choć Depp ukrywa swoją twarz pod toną wybitnej charakteryzacji, to jednak da się w niej dostrzec oblicze aktora. Wyzbywa się on epileptycznych ruchów Jacka Sparrow'a, oraz jego śmiesznej mowy, a zamiast tego przywdziewa stylówę Drakuli z horroru Frnacisa Forda Coppoli, wyposaża się w niebieskie soczewki oraz zmienia głos na bardziej władczy i stanowczy. Dzięki temu wszystkiemu udaje mu się stworzyć kolejną godną zapamiętania postać. Szczególnie to widać w trzech "intymnych" scenach, które porażają nas swoim dramatyzmem i świetnym dopracowaniem. Są to: scena śniadania z synem, kolacja ze stekiem oraz rozmowa Bulgera z Marianne Connolly (żoną Johna). Równie ciekawie prezentuje się: Joel Edgerton odgrywający bohatera odpowiedzialnego zarówno za swój sukces jak i klęskę, Benedict Cumberbatch jako brat Jamesa - senator stanu oraz Dakota Johnson jako dziewczyna Bulgera (niestety nie posiada ona długiego czasu ekranowego). Pojawiają się również świetny Jesse Plemons ("Olive Kitteridge"), równie dobry Rory Cochrane oraz Kevin Bacon, Peter Sarsgaard, David Harbour, Adam Scott, Corey Stoll oraz Julianne Nicholson.

Produkcja Coopera posiada również ciekawe zdjęcia oraz bardzo dobrą muzykę Junkie XL. Oprócz tego film wyróżnia się wcześniej już wspomnianym klimatem oraz genialną charakteryzacją. Warto również zwrócić uwagę na sprawny montaż oraz przyzwoite wykończenie.

Koniec końców pomimo niewielkich luk w fabule najnowsze dzieło Scotta Coopera prezentuje się naprawdę dobrze. Posiada intrygującą fabułę, genialne aktorstwo oraz dobre wykończenie. Dodatkowo mamy możliwość zetknięcia się z prawdziwym kinem gangsterskim oraz niezwykłą sposobność zapoznania się z historią najsłynniejszego gangstera w historii USA, który ukrywał się organom ścigania aż do 2011 roku oraz oglądać od kulis jeden z największych skandali w FBI. Ten seans naprawdę jest w stanie nas usatysfakcjonować. Polecam.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Obsesyjnie zazdrosny mąż, jego seksowna żona – aktorka, podstępny hollywoodzki reżyser, kurier rozwożący narkotyki, sprzedawca hot dogów z mroczną przeszłością, sfrustrowany uczeń w ryzykownej misji, alpinista naprawiający hotelowe okna, uliczny malarz, ekipa pogotowia ratunkowego z zaskakującym problemem, dziewczyna z psem, grupa zakonnic. Przekrój mieszkańców wielkiego miasta, których życie i pasje przeplatają się ze sobą. Nieoczekiwany łańcuch zdarzeń przypieczętuje losy wielu z nich w ciągu zaledwie jedenastu minut.

gatunek: Thriller, Psychologiczny
produkcja:Polska
reżyser: Jerzy Skolimowski
scenariusz: Jerzy Skolimowski
czas: 1 godz. 21 min.
muzyka: Paweł Mykietyn
zdjęcia: Mikołaj Łebkowski
rok produkcji: 2015
budżet: 9 milionów zł
ocena: 5,0/10










 
Przeznaczenie czai się za rogiem

Jerzy Skolimowski to znany i ceniony reżyser nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Na jego kolejny film po "Essential Killing" przyszło czekać nam aż pięć lat. Czy Opłacało się tak długo wyczekiwać nowego dzieła od tegoż reżysera? Zdania zarówno wśród recenzentów jak i widzów są niezwykle podzielone. Jedni uważają "11 Minut" za rewelacyjne kino, a inni zaś mieszą film z błotem. Jak jest naprawdę?

Fabuła filmu Skolimowskiego na pierwszy rzut oka jest strasznie chaotyczna, niezrozumiała i zagmatwana. Kiedy reżyser ukazuje nam pierwsze sceny filmu w ogóle nie mamy pojęcia o co w nich chodzi, ani czego dotyczyć będzie fabuła. Dopiero po trzydziestu minutach ujawnia nam się zarys całej produkcji. Niestety nawet wtedy kiedy wiemy co dzieje się na ekranie nie jesteśmy w stanie odgadnąć w jakim celu twórca opowiada nam historię tych postaci. Trzeba zaznaczyć, że bohaterami "11 Minut" są postacie, których życie się ze sobą nie łączy. Wygląda to tak jakbyśmy wybrali z tłumu pięć przypadkowych osób i zaczęli opowiadać ich historię, do momentu w którym wszystkie spotkały się w tym samym miejscu o tej samej porze. Muszę przyznać, że sam pomysł prezentuje się całkiem obiecująco niestety z wcieleniem konceptu w życie jest już trochę gorzej. Z powodu natłoku postaci Skolimowski rozgranicza bohaterów na tych ważnych i mniej ważnych po czym skupia swoją uwagę na tych, które mają większy wpływ na fabułę pozostawiając jednocześnie innych w tyle. W efekcie większa część fabuły składa się z niepotrzebnych wątków, które tylko zapełniają dziury w produkcji. To samo tyczy się postaci, których pojawienie się w filmie nie ma najmniejszego sensu. No może tylko po to, aby zakończenie było bardziej dramatyczne i widowiskowe. Oprócz tego przez cały czas trwania filmu mamy dziwne wrażenie, że nasi bohaterowie zmierzają do nieuchronnego finału będącego końcem filmu. Jakby nie wiedzieć czemu czekała na nich jakaś ogromna tragedia. Jak się później okazuje nasze przeczucia okazują się prawdą, a film kończy się jedną wielką sceną wypełnioną po brzegi efektami specjalnymi. Niestety, ale to właśnie pod koniec filmu wychodzi na jaw jego przewidywalność i prymitywizm, który od samego początku polegał tylko na tej jednej, finalnej scenie. Oprócz wątku zazdrosnego męża, jego pięknej żony, hollywoodzkiego reżysera oraz sprzedawcy hot dogów nie znajdziemy w produkcji już żadnej historii godnej uwagi. Co ciekawe sam reżyser przyznał, że cała fabuła opiera się tak naprawdę na zakończeniu, które pierwsze pojawiło się w jego głowie, a resztę dobudował by pasowało do finału. Niestety, ale taka technika tworzenia filmów jest bardzo niebezpieczna, gdyż można się na niej nieźle przejechać.

Jednym z pozytywów w "11 Minutach" są aktorzy, którzy starają się wyciągnąć ze swoich tajemniczych i słabo nakreślonych postaci jak najwięcej, aby wypaść w miarę przekonująco. Takim oto sposobem mamy ciekawie prezentujących się: Wojciecha Macwaldowskiego. Paulinę Chapko, Richarda Dormer'a oraz Andrzeja Chyrę. Reszta obsady to: Piotr Głowacki, Agata Buzek, Dawid Ogrodnik, Ifi Ude i Łukasz Sikora. Niestety z powodu ograniczenia i ról do kilku scen nie mają oni szans zaprezentować nam swoich umiejętności przez co ciężko ich w ogóle jakkolwiek ocenić.

Pod względem technicznym najnowszy film Skolimowskiego to wręcz perełka. Mamy do czynienia ze świetną muzyką Pawła Mykietyna oraz z rewelacyjnymi zdjęciami Mikołaja Łebkowskiego, które potrafią przenieść nas w środek akcji. Do tego dochodzi jeszcze bardzo dobry montaż i dobre efekty specjalne. Pisząc o dobrych efektach mam na myśli oczywiście wybrane sceny, które realizatorsko wypadają dobrze i jak je pierwszy raz widzimy nie trącą kiczem. Niestety kiedy reżyser nadwyręża naszą cierpliwość i męczy nas zbyt długo jednym i tym samym efektem (spadanie w dół) to niestety, ale na dłuższą metę wypada tragicznie. Osoby, które widziały seans zapewne wiedzą o czym piszę. Niemniej jednak pod względem wizualny produkcja stoi na wysokim poziomie.

Całościowo "11 Minut" wypada przeciętnie zważywszy na niezbyt atrakcyjną fabułę i dobre wykończenie. Ewidentnie widać, że Jerzy Skolimowski usilnie próbował opowiedzieć nam swoim dziełem coś więcej niż tylko kilka historii z drastycznym zakończeniem, ale niestety nie wyszło. Reżyser przedobrzył z ekspresją przez co całość przybrała formę pozornie "mądrego" dzieła z przesłaniem, a tak naprawdę nie ma co silić się na jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie tego co zaszło na ekranie. Wygląda to tak jak byśmy oglądali W11 gdzie zbieżność nazwisk, miejsc i osób jest przypadkowa.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Piotruś to 12-letni urwis o żywiołowej, nieco buntowniczej naturze. W ponurym sierocińcu w Londynie, w którym chłopiec mieszka od urodzenia, te cechy charakteru nie są tolerowane. Pewnej nocy Piotruś zostaje porwany do magicznej Nibylandii - fantastycznego świata piratów, wojowników i wróżek. Próbując odkryć sekret matki, która porzuciła go wiele lat temu, oraz znaleźć swoje miejsce w tej niezwykłej krainie, chłopiec przeżywa niesamowite przygody i nie raz pojedynkuje się na śmierć i życie. Aby ocalić Nibylandię, wraz z Tygrysią Lilią i nowym przyjacielem Jamesem Hakiem, musi rozprawić się raz na zawsze z bezwzględnym piratem Czarnobrodym, dzięki temu pozna swoje prawdziwe przeznaczenie i już na zawsze zapamiętamy go jako Piotrusia Pana.

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyser: Joe Wright
scenariusz: Jason Fuchs
czas: 1 godz. 51 min.
muzyka: John Powell
zdjęcia: John Mathieson, Seamus McGarvey
rok produkcji: 2015
budżet: 150 milionów $
ocena: 4,5/10






 
Piotruś Pan Origins


Pewnie każdy z nas chociaż raz w życiu słyszał o Piotrusiu Panie, o Kapitanie Haku czy chociażby o Dzwoneczku. Zapewne większość z was widziała nawet niejeden film o przygodach tego chłopca. Jednakże tym razem Joe Wright znany nam jako reżyser "Dumy i uprzedzenia" wziął na warsztat historię Piotrusia i postanowił opowiedzieć ją po swojemu. Czy twórca podołał nowemu wyzwaniu jakim jest kino familijne?

Na tym polu można by się spierać, ale chyba większość osób przyzna mi rację, że "Piotruś. Wyprawa do Nibylandii" jest niezbyt udanym dziełem. Oczywiście nie oznacza to jeszcze, że należy je skreślić, ponieważ pomysł na historię był, ale niestety zgubiono go w trakcie tworzenia produkcji. Fabuła filmu w większości jest nijaka, nudna i mało wciągająca. Choć na ekranie stosunkowo dużo się dzieje to tak naprawdę jest to zasługa dobrze zrobionych i widowiskowych efektów specjalnych, które próbują nam tylko mydlić oczy. Niestety oprócz nich produkcja nie ma żadnego punktu zaczepienia. Nawet postacie, których los powinien nas interesować nie starają się nas nim zaintrygować. Z całego filmu tak naprawę najlepiej prezentuje się sam początek, w którym można dostrzec zarys niedopracowanego konceptu. Jednakże "Piotruś" posiada także plusy, które przejawiają się w formie ciekawych i oryginalnych pomysłów na urozmaicenie fabuły. Są nimi sceny np.: porywania dzieci, śpiewania w kopalni czy gry kolorów i cieni.

Jeśli chodzi o skład aktorski to w obsadzie znalazło się parę ciekawych nazwisk, które niestety nie zawsze dają sobie radę na ekranie. Oczywiście jest to spowodowane niechlujnym rozpisaniem postaci, którym zdecydowanie powinno się poświęcić więcej uwagi. Levi Miller jako Piotruś wypada w miarę przekonująco, aczkolwiek nie jest to bohater, który zapadnie nam w pamięć. Garret Hedlund odgrywający Jamesa Haka stara się przedstawić go jako pogodnego i zabawnego człowieka co oczywiście kłóci się z jego oryginalną wersją. Niemniej jednak wypada całkiem przekonująco. Niestety nie można go porównać do Hugh Jackmana, który zaskarbia naszą uwagę. Aktor postawił na karykaturę i komizm, dzięki czemu jego postać wypada niezwykle intrygująco i lekko przez co nieustannie czekamy na każde pojawienie się Czarnobrodego. Najsłabiej ze wszystkich wypadła Ronney Mara, której postać jest tak nijaka, tak bezpłciowa, że aż ciężko w to uwierzyć. Jedyne co robi to biega po ekranie to w jedną to w drugą stronę i mówi parę zdać. Nie ma w niej nic co mogłoby nas zaciekawić. Ciekawie wypada jeszcze Adeel Akhtar jako niezdarny kolega Haka.

Oprócz wcześniej już wspominanych efektów specjalnych w "Piotrusiu" możemy jeszcze natrafić na ciekawe zdjęcia Johna Powell'a. Warto również wspomnieć o dobrym 3D, które nie jest tylko po to, aby wyciągnąć od nas te kilka złotych więcej. Niestety oprócz wymienionych tu rzeczy nie spotkamy już nic godnego uwagi.

Podsumowując "Piotruś. Wyprawa do Nibylandii" to nieudane kino familijne, które stara się mieć zadatki na coś większego. Niestety twórcy polegli przy procesie tworzenia fabuły jak i kształtowania postaci przez co w ich obrazie nie ma żadnego punktu zaczepienia. Jest on nijaki i przeładowany efektami, a zarazem ubogi w treść.  Świadczą o tym chociażby zagraniczne recenzje oraz mizerne wyniki z box-office'u. Niemniej jednak dzieci, które były ze mną na seansie wyszły z niego w miarę zadowolone, także wygląda na to, że produkcja spisała się w tej kategorii. W końcu czy nie o to chodziło?


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Supertrio Meryl Streep (trzykrotna laureatka Oscara), Jonathan Demme (Oscar za "Milczenie owiec", "Filadelfia", "Rachel wychodzi za mąż") i Diablo Cody (Oscar za scenariusz do filmu "Juno") przedstawia historię starzejącej się gwiazdy rocka, która w młodości porzuciła rodzinę na rzecz show biznesu. Teraz wraca na łono rodziny, a właściwie próbuje pozbierać jej szczątki. Nie jest przy tym pokorna i cierpliwa, tak jak współczująca nie jest jej rozwiedziona córka.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyser: Jonathan Demme
scenariusz: Diablo Cody
czas: 1 godz. 41 min.
zdjęcia: Declain Quinn
rok produkcji: 2015
budżet: 18 milionów $
ocena: 6,5/10








 
Najtrudniejsze są powroty


Meryl Streep znana jest na całym świecie ze swoich niezwykłych kreacji aktorskich, dzięki którym zdobyła już trzy Oscary. Można by powiedzieć, że jest mistrzynią transformacji ponieważ zawsze udaje jej się rewelacyjnie wpasować w postać, którą właśnie odgrywa. Za każdym razem jest to nowa rola, nowe wyzwanie, ale zawsze udaje jej się nas zachwycić. Tym razem wraz z reżyserem Jonathanem Demme oraz scenarzystką Diblo Cody opowiada nam historię Ricki, która porzuciła rodzinę na rzecz kariery muzycznej. Sprawdźmy więc jak to supertrio poradziło sobie z tą historią.

Fabuła produkcji skupia się rzecz jasna na Ricki, która po latach rozłąki z rodziną stara się zasklepić stare rany. Już z opisu możemy wywnioskować, że jest to film z serii "odbudowujemy rodzinne relacje", który posiada bardzo schematyczną i wielokrotnie już powielaną linię dramatyczną. Ileż to już było filmów tego typu? Na szczęście "Nigdy nie jest za późno" jest odrobinę inny. Prosta i do bólu schematyczna fabuła jest tutaj lekko zmodyfikowana, jak również główna bohaterka znacznie odbiega od wcześniej przedstawianych postaci. Dzięki temu opowieść jest w miarę intrygująca i nie aż tak przewidywalna jak można by przypuszczać. Oczywiście nie ma co nastawiać się na arcydzieło. O obrazie Demme'a powiedziałbym raczej że jest poprawny i całkiem "schludny". Do tego nie jest przeładowany zbędą treścią, ani nie posiada żadnych wątków pobocznych, które niepotrzebnie próbowały by rozbudować
całość. Dzięki temu film jest niezwykle lekki i przyjemny w odbiorze. Nie zmęczy nas, ani nie znudzi. Będzie idealnym seansem na "ciężkie" wieczory.  Rzecz jasna nie ma  mowy o oryginalnej fabule czy skomplikowanych relacjach rodzinnych, które ciężko doprowadzić do ładu. Mamy same konkrety, które po prostu dobrze się prezentują i nie kują nas w oczy.

Jednym z plusów "Nigdy nie jest za późno" jest bardzo dobre aktorstwo. Na pierwszym planie mamy oczywiście rewelacyjną Meryl Streep, która nadrabia za nieco ubogą fabułę. Tak samo jak w "Sierpień w hrabstwie Osage" lub "Tajemnicach lasu" wciela się w silną, zdecydowaną, samodzielną i krnąbrną postać, która zawsze będzie się wyróżniać spośród innych. Oprócz tego jej bohaterka jest wielką optymistką, a co za tym idzie nie rozpamiętuje przeszłości tylko stara się iść naprzód, zostawiając w tyle dawne dzieje. Bardzo podoba mi się postawa Ricki, ponieważ wyróżnia się na tle podobnych jej postaci, a to sprawia, że jest w pewnym sensie oryginalna. Na ekranie pojawiają się również Kevin Kline, Mamie Gummer (córka Meryl), Rick Springfield oraz Sebastian Stan.

Film posiada spokojny klimat oraz lekki humor. Ma pozytywny wydźwięk, ale na szczęście nie jest przesłodzony. Jednakże to co go najmocniej charakteryzuje to rockowa nuta w postaci zespołu The Flash, który nieustannie umila nam seans świetnymi wykonaniami znanych piosenek. Dodają one  produkcji werwy oraz wyjątkowego tonu. Warto również wspomnieć o świetnym wokalu Meryl.

Podsumowując "Nigdy nie jest za późno" to bardzo lekki, przyjemny film, który można bez problemu obejrzeć w jesienne wieczory. Niestety cechuje go bierność i schematyczność, a całość wygląda raczej jak produkcja telewizyjna, a nie kinowa. Niemniej jednak da się odnaleźć w nim pozytywną energię, dobre aktorstwo, lekki humor oraz oryginalne rockowe brzmienia. Koniec końców można sięgnąć po najnowszą produkcję z Meryl Streep chociażby z samego względu na rolę wybitnej aktorki.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Najnowszy film Paolo Sorrentino, nagrodzonego Oscarem za "Wielkie piękno". W roli głównej Michael Caine jako słynny kompozytor, spędzający wraz z rodziną wakacje w luksusowym hotelu w Alpach. Przed laty postanowił, że nigdy więcej nic nie skomponuje oraz przestanie dyrygować. Niespodziewana wizyta wysłannika brytyjskiej Królowej, którego początkowo nie chce przyjąć ani wysłuchać, zmusi go do konfrontacji z najbliższymi oraz z własnym życiem.

gatunek: Dramat
produkcja: Francja, Wielka Brytania, Szwajcaria, Włochy
reżyser:Paolo Sorrentino
scenariusz: Paolo Sorrentino
czas: 1 godz. 58 min.
muzyka: David Lang
zdjęcia: Luca Bigazzi
rok produkcji: 2015
budżet:
ocena: 9,5/10











Sanatorium pogodna jesień


Po wielkim sukcesie jakim dla Paula Sorrentino był film "Wielkie piękno", który zdobył mnóstwo nagród, a w tym tą najbardziej przez wszystkich znaną czyli Oscar za najlepszy film nieanglojęzyczny, wszyscy zastanawiali się jakie będzie kolejne dzieło reżysera. Jak się okazało twórca powrócił na ekrany kin z dramatem "Młodość", który przypuszczam tak jak "Wielkie piękno" powalczy o niejedną nagrodę. Co więc w nowym filmie Sorrentino jest takiego wyjątkowego?

Omawianie produkcji można zacząć już od samego zwiastuna, który w pełni oddaje klimat oraz problematykę filmu. Jest poważnym wstępem do tego co zobaczymy na ekranie. A trzeba przyznać, że jest tego sporo. Sorrentino ukazuje nam historię nie jednej, nie dwóch, ale co najmniej pięciu postaci, z których każda jest na swój sposób wyjątkowa. Oczywiście nie da się ukryć, że wątek Freda Ballinger'a, byłego kompozytora jest tutaj najważniejszym punktem produkcji. Nie oznacza to jednak, że jest to jedyny godny uwagi wątek. Przez historię przewija nam się mnóstwo rozmaitych treści dotyczących ogromnej ilości postaci, z których jedne uzupełniają fabułę, a inne są jej istotną częścią. Wszystko to sprawia, że dostajemy niezwykle intrygujący, fenomenalnie skrojony i napisany film, który ogląda się bez westchnienia mimo, że trwa prawie dwie godziny. Reżyser opowiadając nam o życiu swoich postaci posługuje się niezwykłą gracją i profesjonalizmem czyniąc ze swojego obrazu zbiór opowieści, z których każdą można by wyjąć i opowiedzieć jako samodzielną fabułę. Coś niezwykłego. Oprócz tego obraz Sorrentino jest bardzo tajemniczy. Twórca nie podaje nam informacji na tacy tylko zmusza nas do ruszenia głową i wyciągnięcia właściwych wniosków z obserwacji przebiegu zdarzeń ekranowych. Nic nie jest powiedziane wprost przez co prawie każda scena musi zostać przez nas dokładnie zrozumiana bo inaczej nie załapiemy co twórca chce nam przekazać i dlaczego. Z jednej strony jest to bardzo ekspresyjna i luźna forma pozwalająca na osiągnięcie wielu interpretacji każdej ze scen, ale zaś z drugiej strony bardzo problematyczna jeśli w pewnym momencie zgubimy wątek. Niestety, ale podczas oglądania filmu trzeba wytężyć myślenie.

Kolejną wartą uwagi rzeczą w filmie są ciekawie zarysowane postacie, których historie niesamowicie intrygują. Reżyser do samego końca trzyma nas w niepewności co do motywów ich zachowań i sposobu pojmowania różnych tematów. Posługuje się przy tym licznymi metaforami, które dodatkowo komplikują  rozumienie całości. Oprócz tego ciekawie prezentuje się przedstawienie całego ośrodka wypoczynkowego jako nieciekawego i wręcz zmechanizowanego miejsca, w którym można spędzić całe wakacje nawet tego nie zauważając.

W składzie aktorskim "Młodości" mamy prawdziwe gwiazdy, które świetnie prezentują się na ekranie przez co automatycznie windują ocenę produkcji do góry. W obsadzi znaleźli się świetny Michael Caine, rewelacyjny Harvey Keitel, bardzo dobra Rachel Weisz oraz równie dobry Paul Dano. Oprócz tego pojawiają się Robert Seethaler, Jane Fonda i Alex MacQueen. Co do reszty obsady nie mam zastrzeżeń ponieważ każdy zaprezentował się na dobrym poziomie.

W produkcji możemy również natrafić na rewelacyjne zdjęcia, które ukazują piękno górskich krajobrazów, genialną muzykę, która na długo po seansie będzie nas prześladować oraz bardzo dobrze dopasowane do obrazu piosenki rozmaitych wykonawców jak i kompozycje klasyczne. To świetne połączenie gwarantuje piorunujące wrażenia. Dodatkowo całość jest zrobiona z niemałym rozmachem, a gdzieniegdzie pojawiają się nawet efekty specjalne. Ciekawie prezentuje się również mieszany ton produkcji, który świetnie się równoważy balansując między dramatem, komedią i  refleksyjno-egzystencjalnym stylem.

Wszystkie te poszczególne elementy tworzą niezwykle intrygujące, wciągające, głębokie i klimatyczne dzieło, które rewelacyjnie się ogląda. Do tego dochodzi jeszcze doborowa obsada i genialne wykończenie. Muszę przyznać, że już dawno żaden film mnie tak nie zachwycił. Mogło by się walić i palić, a i tak nie oderwał bym się od projekcji. Tak mnie ten obraz "wciągnął". Naprawdę warto sięgnąć po tę produkcję. A szczególnie polecam ją wszystkim osobom szukającym niezwykłych doznań (tych duchowych i wizualnych) podczas seansu. Nie pożałujecie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Robert Zemeckis, twórca „Forresta Gumpa” i „Cast Away: poza światem”, zabiera nas w świat magii, przedstawiając historię Philippe’a Petita, francuskiego artysty-linoskoczka, który w 1974 r. w spektakularny sposób, bez jakichkolwiek zabezpieczeń, przeszedł po  stalowej linie rozpostartej między nowojorskimi wieżami World Trade Center. Podniebny spacer trwał 45 minut. Drobna sylwetka ubranego na czarno mężczyzny stała się symbolem, a wyczyn przyniósł mu międzynarodowy rozgłos i zapewnił miejsce w historii (nikomu nie udało się tego powtórzyć). Współcześni ocenili dokonanie Petita jako romantyczny gest skierowany przeciw wyrachowanemu światu korporacji zajmujących biura World Trade Center.

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Robert Zemeckis
scenariusz: Christopher Browne, Robert Zemeckis
czas: 2 godz. 3 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Dariusz Wolski
rok produkcji: 2015
budżet: 35 milionów $
ocena: 7,7/10







 
Spełniać swoje marzenia


Robert Zemeckis znany jest z tego, że lubi opowiadać nam niespotykan historie ludzi, którzy doświadczyli czegoś niezwykłego. Najlepszymi przykładami tej tezy są każdemu znane tytuły filmowe jak: "Forrest Gump" czy "Cast Away: Poza światem", w których to reżyser przedstawiał nam niezwykle oryginalną i intrygującą historię ludzi pokonujących wszelkie bariery. Z "The Walk" jest całkiem podobnie, gdyż twórca opowiada nam w nim o niestrudzonych wysiłkach Philippe'a Petita, który najbardziej na świecie pragnął przejść pomiędzy dwoma wieżowcami World Trade Center. I udało mu się. Jednakże czy reżyser podołał zadaniu opowiedzenia nam przekonującej historii?

Fabuła filmu nie tylko skupia się na samym wyczynie Petita, ale również bardzo dokładnie opowiada o tym co miało miejsce na długo przed samą decyzją o przejściu po linie. Oglądając obraz mamy wrażenie, że obcujemy z dwoma poprzednimi produkcjami twórcy. Z jednej strony mamy przedstawione, życie naszego bohatera od momentu kiedy zdał sobie sprawę, że chce zostać linoskoczkiem (czyli od okresu dzieciństwa) jak w "Forrescie Gump'ie", a zaś z drugiej strony mamy ukazane niestrudzone działania Petita do spełnienia swojego marzenia prawie jak w "Cast Away". Oprócz tego narratorem całej opowieści jest główny bohater. Na pierwszy rzut oka  można dostrzec wiele podobieństw do wcześniejszych filmów reżysera. Na szczęście na podobieństwach się kończy. Zemeckis posługuje się tylko sprawdzonymi schematami, które są kluczem do sukcesu, a przecież całą opowieść i tak napisało samo życie. Co do fabuły to jest ona intrygująca i wciągająca, aczkolwiek nie zawsze jest wstanie maksymalnie przykuć naszą uwagę. Zdarzają się przestoje w akcji w postaci mało ciekawych scen przez co niekiedy film może nam się dłużyć. Oprócz tego produkcja posiada skrupulatnie stworzony scenariusz dzięki czemu całość jest lekka i przejrzysta. Nie ma żadnych niedomówień czy przeskoków w akcji. Produkcja sprawia wrażenie dobrze skrojonej i opowiedzianej historii, którą bardzo przyjemnie się ogląda. Oprócz tego obraz jest utrzymany w takim bajkowym stylu, który emanuje pozytywną energię i motywuje nas do spełniania swoich marzeń, nawet tych najbardziej szalonych. Niestety twórcy zdarzają się potknięcia w postaci źle skomponowanych lub dopasowanych scen, które nie pasują do całości. Takim przykładem może być scena z "trumną" czy też nagle znikąd pojawiająca się mewa (oglądając film zrozumiecie). Jednakże tym co przeszkadzało mi w "The Walk" najbardziej był narrator. Według mnie był on niedopasowany do obrazu przez co często odrywał nas od produkcji wprowadzając zamieszanie. Być, może to tylko moje zdanie, ale podczas oglądania filmu odniosłem właśnie takie wrażenie. Gdyby bardziej dopracowano kwestię narratora oraz momenty kiedy ma się pojawiać z pewnością wyszłoby to lepiej.

Pod względem aktorskim produkcja wypada naprawdę dobrze. Mamy w niej zarówno światowej sławy aktorów oraz tych mniej znanych. Na pierwszym planie mamy oczywiście Josepha Gordona-Levitt'a, który rewelacyjnie wcielił się w postać Petita. Artysta zaskoczył mnie pokazując całkiem nowe pokłady swoich zdolności, dzięki którym jak najbardziej kupuję przedstawianego przez niego bohatera. Oprócz tego posługując się specjalnie akcentowanym angielskim, udowadnia swoje wielkie zaangażowanie w rolę. Levitt nawet wziął tygodniowy kurs chodzenia po linie u samego Petita! Na ekranie pojawiają się także Charlotte Le Bon jako Annie - miłość Petita, James Badge Dale, Ben Schwartz oraz Benedict Samuel jako pomocnicy Philippea przy kreowaniu jego misternego planu. Dodatkowo mamy Bena Kingsley'a w bardzo ciekawej kreacji Papy Rudy'ego.

Wybierając się na "The Walk. Sięgając chmur" należy zwrócić uwagę na  rozmach z jakim wykonano produkcją. Mamy świetne i widowiskowe scenografie oraz rewelacyjne zdjęcia Dariusza Wolskiego, które są w stanie nas przenieść do świata filmu. Obraz posiada również fenomenalne efekty specjalne, dzięki którym Nowy Jork z 1974 roku wygląda nadzwyczaj realistycznie. Do tego dochodzą, jeszcze świetnie odwzorowane z najmniejszymi szczegółami wieże World Trade Center. Efekt całościowy robi ogromne wrażenie, szczególnie gdy oglądamy film w technologii IMAX 3D. Podczas spaceru Petita można się nieźle przestraszyć dlatego osobom z lękiem wysokości nie polecam IMAXA, aczkolwiek naprawdę warto wybrać się na produkcję w tej technologii, gdyż gwarantuje niezapomniane wrażenia.

Podsumowując, najnowszy film Roberta Zemeckis'a pomimo kilku niedopasowanych scen i niepasującego do całości narratora prezentuje się całkiem dobrze. Oczywiście można by troszeczkę skrócić obraz i zostawić tylko te najważniejsze sceny przez co może uniknięto by przestoi w akcji, a całość była by lepiej dograna. Niemniej jednak historia jest bardzo skrupulatnie opowiedziana dzięki czemu całość jest niezwykle lekka i przyjemna w oglądaniu. Oprócz tego produkcja posiada bardzo wartościowy przekaz mówiący nam, że warto mieć marzenia i dążyć do ich realizacji, gdyż kiedy uda nam się je spełnić będziemy najszczęśliwszą osobą na ziemi. I trzeba przyznać, że coś w tym jest.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.