Snippet
Minęło 30 lat od wydarzeń przedstawionych w filmie "Łowca androidów" Ridleya Scotta. Wtedy w 2019 roku agent Rick Deckard ścigał w Los Angeles zbuntowane androidy z serii Nexus 6. Teraz w 2049 roku do akcji wkracza nowy łowca - Oficer K. Niespodziewanie funkcjonariusz odkrywa spisek, który może zniszczyć pozostałości dawnego porządku i społeczeństwa. Żeby uratować i tak już zrujnowany świat, K musi poprosić o pomoc Deckarda. Problem w tym, że Rick ukrywa się od czasu, gdy w 2019 roku uciekł z Los Angeles...

gatunek: Fantasy, Thriller
produkcja: USA
reżyseria: Denis 
scenariusz: Hampton Fancher, Michael Green
czas: 2 godz. 43 min.
muzyka: Hans Zimmer, Benjamin Wallfisch
zdjęcia: Roger Deakins
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 8,0/10
















Sny o tożsamości


Ridley Scott, kręcąc pierwszego "Łowcę androidów" użył tego samego schematu, jaki został przez niego wykorzystany przy tworzeniu filmu "Obcy – 8 pasażer Nostromo". Kreuje świat przedstawiony i intryguje nas nieznanym. Jednakże koniec końców porzuca to wszystko na rzecz opowieści i bohaterów. Bada, studiuje oraz przygląda się ich poczynaniom. Mówiąc w skrócie, jest to film stworzony z niesłychanym rozmachem, przy użyciu niewiarygodnych pokładów kreatywności, ale w tym samym czasie rozgrywający się w niesłychanie kameralnym środowisku. To dewiza wczesnych (ale nie tylko) produkcji Scotta. Właśnie dlatego James Cameron, tworząc "Decydujące starcie" poszedł w całkiem innym kierunku. Koniec końców pozwoliło mu to osiągnąć niezaprzeczalny sukces. Czy Denis Villeneuve również podąży tą drogą?

Mamy rok 2049. Od wydarzeń z pierwszej części minęło 30 lat. Wydawać by się mogło, że to niewiele, jednakże świat doświadczył znacznego przełomu. Jedno jednak się nie zmieniło. Łowcy Androidów nadal istnieją. Nasz bohater, Oficer K jest jednym z nich. Niestety jego praca wkrótce zostanie wystawiona na próbę, kiedy odkryje skrzętnie skrywaną od lat tajemnicę, która może wywołać poruszenie w rozchwianych społeczeństwie. Czy bohaterowi uda się zapobiec tragedii? Tworzenie sequeli to zadanie niebezpieczne. Im film jest bardziej kultowy tym ryzyko jeszcze większe. W przypadku "Łowcy Androidów" to było naprawdę niesamowicie ryzykowne przedsięwzięcie. Czy twórcom kontynuacji udało się przynajmniej stworzyć dobry film? Tak. Nawet udało im się stworzyć bardzo dobry film. Jak tego dokonali? Stawiając na postacie i opowieść. Kluczem do sukcesu okazali się jednak bohaterowie, którzy są elementem napędowym całej produkcji. Można by nawet rzec, że opowieść nie istniałaby bez nich. Wszystko, co widzimy na ekranie, jest efektem wcześniejszych dokonań naszych postaci. Ich czyny, myśli oraz chęci generują kierunek, w jakim pójdzie akcja całego obrazu. Nic nie dzieje się samo z siebie. Takim oto sposobem twórcy bardzo ciekawie wprowadzają nas do produkcji, podkreślając nam pierwszoosobowy, ograniczony styl narracji. Polega on na tym, że wiemy tyle ile nasz bohater. Razem z nim odkrywamy tajemnice oraz podejmujemy trudne decyzje. Jednakże od tej reguły istnieje kilka wyjątków. Będąc widzami, dostajemy możliwość zobaczenia wydarzeń pobocznych, które towarzyszą głównemu wątkowi i go nieustannie dopełniają. Co nie zmienia faktu, że opowieść w zdecydowanej większości zależy od poczynań naszego bohatera. Praktycznie rzecz biorąc, jest to ta sama forma narracji jak w oryginale. I na tym etapie pojawia się problem. Albowiem z jednej strony to dobrze, że twórcy opowiadają nam kontynuację w ten sam sposób, a z drugiej strony to źle, że nie starają się wprowadzić do historii czegoś nowego. Mam wrażenie, że zbyt wiele rzeczy w tej opowieści zostało stworzonych w tej zachowawczej manierze. Takim oto sposobem wyszedł im bardzo spójny i konsekwentnie stworzony obraz, niemalże imitujący styl pierwowzoru, ale jednocześnie mało odkrywczy. Pomimo upływu 30 lat świat przedstawiony nadal w dużej mierze przypomina ten, który już dobrze znamy. Początkowa ekscytacja jasnymi kadrami przeradza się w pewnego rodzaju zawód, kiedy okazuje się, że to jedyna nowość, jaka na nas czeka. Nic nas nie szokuje ani nie wprowadza w zakłopotanie, jak to miało miejsce w pierwszej części. Świat przedstawiony nie pociąga nas już tak bardzo, albowiem za dobrze go znamy. Został jedynie nieco "stuningowany" na potrzeby wizji Villeneuve. Jest bezpiecznie, ale za mało intrygująco. Na szczęście fabuła ma nam wiele do zaaferowania, dzięki czemu klimat tak naprawdę schodzi na dalszy plan. Filmowa opowieść śledzi losy Oficera K, który ma za zadanie powstrzymać, jeszcze nie nastały kryzys. Historia przypomina kryminał, w którym bohater próbuje rozwiązać kolejne elementy łamigłówki, aby złapać mordercę. W tym przypadku chodzi o dotarcie do źródła problemu. Tak więc poszlaka za poszlaką podążamy za naszym bohaterem i razem próbujemy rozwiązać problem. Jest ciekawie, wciągająco i bardzo spokojnie. Można by nawet powiedzieć, że niekiedy aż za spokojnie. Wydarzenia ekranowe rozgrywają się w niesłychanie stonowanym i powolnym stylu. Każda czynność dzieje się dwa razy dłużej niż powinna, a bohater większość czasu spędza chodząc (bardzo wolno) niż cokolwiek mówiąc. To zaś sprowadza nas do kwestii tempa akcji produkcji, które wolniejsze już chyba być nie mogło. I choć sceny nie mają tendencji do nadmiernego dłużenia się to i tak nie zmienia to faktu, że kilkakrotnie nam się może ziewnąć. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie miałbym do tempa praktycznie żadnego zastrzeżenia, gdyby nie szalenie długi metraż obrazu. Albowiem czas trwania zdecydowanie wykracza, poza ogólnie przyjętą normę odnoszącą się do tego ile widz jest w stanie wysiedzieć podczas jednego seansu. A gdy film przez niemalże cały czas utrzymuje ten sam poziom to mamy problem. Zwykle zwolnienia są po to, by dać nam odrobinę oddechu bądź też zbudować odpowiednie napięcie. Tutaj stan ten trwa praktycznie przez cały film z niewielkimi wyjątkami. Odrobina życia by mu z pewnością nie zaszkodziła. Wracając jednak do fabuły, muszę pochwalić rewelacyjnie rozegrany wątek główny, który oprócz odwoływania się do pierwowzoru wprowadza również wiele nowych elementów. Prezentuje się całkiem świeżo i intrygująco przez co bardzo łatwo i szybko jest nam się w niego zaangażować. Jest niesamowicie wciągający i tajemniczy przez co powolne zagłębianie się w jego tajemnice jest niesłychanie pociągające. Ponadto opowieść posiada bardzo dużo nieoczekiwanych zwrotów akcji, które sprytnie odwracają bieg historii o 180 stopni oraz zmieniają nasze patrzenie na bohaterów, jak i wydarzenia ekranowe. Oprócz tego w historii bardzo wyraźnie wybrzmiewają wątki egzystencjalne oraz dewiacje na temat wyższości gatunków. Produkcja stawia wiele pytań, na które w większości odpowiada poprzez czyny bohaterów. Udowadnia nam nie tylko ich wartość, ale także ideę postawionych zagadnień. Stawia bohatera w moralnie trudnych sytuacjach i każe mu decydować między tym, co jest dobre, co właściwe, a tym czego sam pragnie. Niestety nie wszystko jest super. Pomimo tak długiego czasu trwania produkcja bardzo ubogo traktuje wątki poboczne oraz ich bohaterów. Niektóre nawet za szybko porzuca, co boli, szczególnie że czasu starczyłoby dla wszystkich, gdyby nie rozciąganie prostych czynności do granic możliwości. Niemniej jednak pomimo tych wszystkich minusów to wciąż jest godna naszej uwagi fabuła, która nieprzerwanie stara się trzymać wysoki poziom.

Strona aktorska również prezentuje sobą wysoki poziom. Dzięki dobremu scenariuszowi nasi bohaterowie zostają rewelacyjnie nakreśleni, co pozwala im być niesłychanie wiarygodnymi i przekonującymi sylwetkami. Na pierwszym planie mamy Oficera K, który jest Łowcą Androidów. Trapią go praktycznie te same problemy, które zwykł miewać Deckard grany przez Harrisona Forda. Jednakże K okazuje się bardziej złożoną osobowością. Dopiero z czasem poznajemy jego prawdzie oblicze, albowiem jest on bardzo zamknięty w sobie. W roli tej mamy Ryana Goslinga, który przez większość czasu gra ze znajomym większości grymasem na twarzy. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma. Zdecydowanie lepiej prezentuje się Ana de Arman jako Joi – miłosna towarzyszka głównego bohatera. Z pierwszego planu najlepiej wypada jednak Sylvia Hoeks jako śmiercionośna Luv – prawa ręka głównego antagonisty. Aktorka perfekcyjnie portretuje tysiąc twarzy jednej postaci, przez co staje się jedną z ciekawszych sylwetek obrazu. Na Harrisona Forda przyjdzie nam czekać dosyć długo, jednakże, kiedy w końcu się pojawia, zaskakuje nas swoją lekkością i autentycznością odgrywanej przez niego postaci. Inaczej niż jak to jest z Goslingiem. Niestety jego udział w fabule jest praktycznie symboliczny. Na drugim planie mamy również: Robin Wright, Davea Bautistę i Mackenzie Davis. W roli Niandera Wallace'a mamy Jareda Leto, który, choć dobrze portretuje potentia rynku replikantów, to niestety ogranicza go biedny scenariusz, który każe mu jedynie wygłaszać nadęte monologi. Czyni go to mało przekonującą i wyrazistą sylwetką, która tylko groźnie wygląda. Takim oto sposobem rolę "złego typa" przejmuje Hoeks jako Luv.

Wykończenie produkcji to coś wspaniałego i z pewnością na długo zapadającego w pamięć. Produkcja jest przepięknie nakręcona oraz niesamowicie barwna. W naszej pamięci na pewno pozostaną również niesłychanie stylowe scenografie, a także świetna charakteryzacja. Efekty specjalne są na wysokim poziomie i zapewniają nam niesamowite wrażenia wizualne. Obrazowi towarzyszy również klimatyczna ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa, a także styl kina noir dodatkowo wzmocniony blaskiem neonów. Robota na najwyższym poziomie.

"Łowca Androidów 2049" choć nie ustrzegł się pewnych potknięć, nadal pozostaje niesamowicie przemyślanym i rewelacyjnie nakręconym filmem, który bez dwóch zdań może ubiegać się o tytuł pełnoprawnej kontynuacji oryginału. Przy produkcji obrazu tego kalibru wiele rzeczy mogło pójść nie tak. W pamięci zresztą nadal mamy historię pierwszej części, która była wielokrotnie przerabiana. Jednakże mimo tylu komplikacji nie przeszkodziło jej to w rozpaleniu wyobraźni wielu z nas. Denisowi Villeneuv również udaje się tego dokonać. Co prawda dzieje się to przy użyciu bardzo zachowawczej maniery, niemniej jednak świat Łowców Androidów nadal fascynuje i ma nam wiele do zaoferowania. Muszę przyznać, że dawno nie widziałem tak wysokobudżetowej produkcji w masowej dystrybucji, która byłaby zarazem nakręcona w tak kameralnym stylu. To zdecydowanie nie jest kino dla mas.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Light Turner znajduje magiczny notes i wykorzystuje go, by wymierzać sprawiedliwość, czym zwraca na siebie uwagę pewnego detektywa, demona i dziewczyny z klasy.

gatunek: Fantasy, Thriller
produkcja: USA
reżyseria: Adam Wingard
scenariusz: Vlas Parlapanides, Jeremy Slater, Charley Parlapanides
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Atticus Ross, Leopold Ross
zdjęcia: David Tattersall
rok produkcji: 2017
budżet: 40 milionów $

ocena: 5,0/10

















Życzenie śmierci


Pamiętacie tę wredną nauczycielkę, która się na Was uwzięła i choć temu wielokrotnie zaprzeczała, wiedzieliście, że kłamie? Albo tego takiego gostka, który zawsze się z was śmiał? Albo osobę, która ciągle uważała Was za zero i nie pochwalała żadnych waszych dokonań? Na pewno pamiętacie. Czy nie zdarzyło wam się choć raz życzyć im śmierci? Oczywiście życzenie komukolwiek śmierci jest bardzo złym zachowaniem, co nie znaczy, że większości z nas przynajmniej raz zdarzyło się tak powiedzieć. W napływie gniewu ludzie mówią i robią wiele rzeczy. Jednakże w większości przypadków jest to po prostu rzucanie słów na wiatr. Bez większego pokrycia. Albowiem jedyna osoba, która później się przejmuje dokonanym aktem, jesteśmy my sami. A co jeśli w wasze ręce wpadłby osobliwy dziennik, który umożliwia zabicie każdej osoby jedynie po wpisaniu do niego jego imienia i nazwiska? Bez świadków i jakichkolwiek dowodów? Co byście wtedy zrobili? Dokonali zemsty czy uczynili z dziennika środek do osiągnięcia wyższych celów? O tym opowiada albo stara się opowiedzieć najnowsza produkcja Netflixa pt: "Notatnik śmierci".

Light to nastoletni uczeń jednego z liceów, który wiedzie proste i niezbyt interesujące życie. Jednakże pewnego dnia wszystko ulega zmianie, kiedy w ręce chłopaka niespodziewanie wada tajemniczy notatnik. Nie jest to jednak zwykły zbiór kartek papieru. Otóż przedmiot ten zwie się Notatnik śmierci i potrafi uśmiercić każdego, kogo imię i nazwisko zostanie w nim zapisane. Dostrzegając w tym możliwość zostania panem życia i śmierci Light, razem ze swoją nową znajomą uruchamiają niebezpieczny ciąg zdarzeń, który może doprowadzić do katastrofy. Czy uda im się jej uniknąć? "Notatnik śmierci" od Netflixa powstał na podstawie jednej z najsłynniejszych japońskich mang. A więc mamy do czynienia z podobnym przypadkiem co "Ghost in the Shell". Na tapetę twórcy wzięli uwielbianą przez wielu animację, by następnie zrobić z niej film aktorski. Czy warto było? Opłaciło się? Na wszystkie te pytania odpowiemy. Najpierw jednak chciałbym pochwalić pomysł wyjściowy produkcji. Choć oryginalnej mangi nie widziałem, to jednak jestem w stanie docenić sam pomysł, na którego bazie powstała animacja. To niesamowicie ciekawe i niekonwencjonalne podejście pozwoliło twórcy na dobre zapisać się w historii. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o filmie fabularnym. Po odbytym seansie od Netflixa z bólem muszę stwierdzić, że ich najnowsza pełnometrażowa produkcja to po prostu niewypał. Platforma internetowa, choć intencje miała dobre, to niestety porwała się z motyką na słońce. A wszystko to przez niezdecydowanie twórców odnośnie tego, jak powinien wyglądać końcowy efekt ich pracy. Albowiem podczas oglądania produkcji da się dostrzec gołym okiem, że pomysł był, ale został zrealizowany w zbyt pochopny sposób i przy użyciu zbyt wielu różnych form narracji. Tak jakby był to efekt pracy kilku reżyserów. Już sam początek sprawia wrażenie zbyt dosadnego i pochopnego wstępu do tej długiej, ale niezbyt złożonej opowieści. Zamiast stworzyć odpowiedni klimat i nastrój, twórcy po prostu wolą od razu zacząć z grubej rury i już w pierwszych minutach nasz bohater niespodziewanie staje się posiadaczem Notatnika śmierci. Nawet dobrze nie zdążyliśmy go jeszcze poznać, a on już zapisuje pierwsze nazwiska w notatniku. Później nawiązuje współpracę z nowo poznaną dziewczyna i razem niczym stróże prawa zabijają tych, którym się to należy. I to wszystko dzieje się mniej więcej w ciągu piętnastu minut. No dobra może w przeciągu pół godziny, co nie zmienia faktu, że dla mnie ten film na tym etapie praktycznie mógłby się skończyć. Niestety akcja obrazu ciągnie się dalej i na nasze nieszczęście jest mało intrygująca, niezbyt wciągająca no i przede wszystkim mało spójna. Dosłownie w przeciągu kilku minut wszystko zaczyna się powoli rozpadać, nasi bohaterowie ciągle się kłócą o sprawy moralne (całkiem w porę po wymordowaniu tylu ludzi), a na ich trop wpada jakiś tajemniczy detektyw, który nie pokazuje twarzy, ani nie przedstawia się z imienia i nazwiska. Niby nic nowego, albowiem kinematografia już wielokrotnie trawiła gorsze przypadki absurdu, niemniej jednak tym razem cały tan zabieg śmierdzi kiczem na kilometr. Jest w nim tyle sztuczności i karykatury, że nie sposób mi wręcz wypowiadać się o nim w normalny sposób. Nie powinno mnie to jednak dziwić, albowiem reszta filmu rozegrana jest właśnie w myśl takiej maniery. Natomiast podejście twórców do bohaterów oraz wydarzeń ekranowych pozostawia wiele do życzenia. Ich łopatologiczny styl prowadzenia opowieści jest mało przyjazny w odbiorze i niezbyt przekonujący. Sam film natomiast ogląda się raczej przez zasiedzenie się niż jego dobrowolne ukończenie. Brak mu płynności, lekkości oraz ciągłości akcji. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że cały film sprawia wrażenie jednego wielkiego wstępu. Produkcji tak naprawdę brak jakiegokolwiek rozwinięcia, przez co cały czas mamy wrażenie, jakby to nadal był początek. Jest to efekt zbyt wielkiego pośpiechu twórców przy kręceniu bądź też montowaniu obrazu co poskutkowało zatarciu się granic między poszczególnymi etapami produkcji. Najlepiej wyeksponowany zostaje finał obrazu, który i tak koniec końców sprawia wrażenie końca początku. Kolejnym dużym minusem jest fakt, że produkcja jedynie w niewielkim stopniu porusza zagadnienia moralne towarzyszące bohaterom przy użytkowaniu Notatnika śmierci. Nakreśla je i pokazuje jakieś konsekwencje, ale nie zagłębia się w nie specjalnie, przez co problem pozostaje praktycznie nienaruszony. Bo w sumie po co? Banał ściga banał, przez co całość sprawia wrażenie nijakiego obrazu z nijakim przekazem oraz o nijakiej wartości.

Aktorstwo wypada zdecydowanie lepiej niż fabuła obrazu, dostarczając nam dobrze zagranych bohaterów. Niestety scenariusz i tym razem się nie popisał, przez co bardzo często nasze postacie podejmują dziwne i mało wiarygodne decyzje, które koniec końców je uwłaczają. Ich postępowanie nie jest do końca jasne, co odbija się na ich wiarygodności oraz ich zamiarach. Koniec końców wszystko jest sprowadzone do jednowymiarowej wali o notatnik, czyli o władzę. Nie, żeby mnie to jakoś specjalnie dziwiło, ale twórcy mogliby się postarać nieco bardziej. W rolach głównych na ekranie zobaczymy: Nat Wolff jako Light Turner, Margaret Qualley jako Mia Sutton, Shea Whigham jako James Turner, Keith Stanfield jako L oraz Williem Dafoe jako głos Ryūka.

Strona techniczna obrazu nie zawozi. Mamy dobre zdjęcia, ciekawą muzykę oraz przyzwoite efekty specjalne. Na naszą uwagę zasługuje również klimat z pogranicza kina noir sporadycznie skąpanego w świetle neonów. Należy również dodać, że produkcja może być momentami nieco krwawa bądź brutalna.

"Notatnik śmierci" od Netflixa to niestety produkcja nieudana. Kuleje tempo, sposób prowadzenia opowieści oraz sama opowieść, która nie jest w stanie nas zbytnio zaintrygować. Jedynie aktorstwo i strona techniczna nieco podnoszą film na duszy. No i jeszcze zakończenie, które pokazuje nam jaki potencjał miała cała opowieść. Gdyby nie ono, ocena byłaby znacznie niższa. Szkoda, bo potencjał był spory.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Kontynuacja przeboju "Kingsman: Tajne służby", który zrewolucjonizował kino szpiegowskie i wprowadził na ekran agentów nowej generacji. Tym razem nasi bohaterowie stają w obliczu wyjątkowego wyzwania. Gdy ich kwatera zostaje zniszczona, a los świata zawisa na włosku, brytyjscy agenci odkrywają, że w Stanach Zjednoczonych istnieje sprzymierzona organizacja szpiegowska o równie długiej i bogatej historii. Przedstawiciele dwóch elitarnych organizacji muszą teraz zapomnieć o dzielących ich różnicach i wspólnie stawić czoło nieobliczalnemu wrogowi, który dąży do władzy nad światem. Gra idzie o wyjątkowo wysoką stawkę, ale dla Eggsy'ego nie ma nic trudnego...

gatunek: Komedia, Akcja
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Matthew Vaughn
scenariusz: Matthew Vaughn, Jane Goldman
czas: 2 godz. 21 min.
muzyka: Matthew Margeson, Henry jackman
zdjęcia: George Richmond
rok produkcji: 2017
budżet: 104 milionów $

ocena: 9,0/10















Nowy początek


Nie tak dawno temu na ekranach naszych kin zadebiutował iście przełomowy film, który łącząc w sobie wiele zbieżnych i nieco przerysowanych konwencji był w stanie jednocześnie zachwycić nas swoją lekkością i niesamowitym polotem. Tak, był to film "Kingsman: Tajne służby" w reżyserii Matthew Vaughna. Był to tak naprawdę pierwszy od wielu lat obraz, który postanowił nie stawiać na realizm, ale na absurdalność, wokół której został zbudowany. Poskutkowało to niesamowicie świeżym i niesłychanie pozytywnym efektem, dzięki czemu mamy dzisiaj szansę oglądać kontynuację tegoż hitu. Powiem wam, że nie mogło być lepiej.

Gdy agenci Kingsman wciąż w pamięci mają nikczemny plan milionera Valentine'a na scenę wkracza całkiem nowy i groźny przeciwnik, który ośmielił się zaatakować wszystkie placówki agencji. Bez środków i żadnych śladów nasi bohaterowie zasięgają pomocy siostrzanej organizacji o nazwie Statesman. Następnie wspólnymi siłami starają się po raz kolejny uratować świat. Dzień jak co dzień w życiu agenta. Żart. Tak naprawdę reżyser bardzo poważnie traktuje sprawy tego typu, dlatego też udaje mu się zachować odpowiednią równowagę między postaciami a całą wizualną otoczką. Mając w pamięci poprzednią część, wybierając się na kontynuację, oczekujemy rozrywki przynajmniej podobnego typu. Wszyscy jednak wiemy, jak to z tymi kontynuacjami bywa. Z reguły jest wszystkiego więcej, bardziej i mocniej. "Kingsman: Złoty krąg" również wpisuje się w te ramy, jednakże robi to z taką gracją, że wręcz nie sposób jest mu się oprzeć. O taką kontynuację walczyliśmy. Zaczynając jednak od początku, nie sposób pominąć rewelacyjny wstęp, w którym to twórcy porywają nas w zwariowaną przygodę po świecie szpiegów-dżentelmenów. Produkcję otwiera perfekcyjnie nakręcona i zmontowana sekwencja pościgu, która już po kilku chwilach udowadnia nam, że seans będzie przedni. I rzeczywiście tak się dzieje. Po niesamowicie emocjonującym i wartkim wstępie obraz nieco zwalnia i poświęca swój czas bohaterom, których znamy z poprzedniej części. Opowieść bynajmniej nas nie nudzi, albowiem ukazuje nam losy naszych postaci oraz drogę, jaką przebyły od naszego ostatniego spotkania. Fakt ten bardzo cieszy, albowiem twórcy już na samym początku wyraźnie sugerują, że nie tylko akcja i wybuchy są dla nich ważne, ale także bohaterowie, w których starają się zainwestować tyle czasu ile to możliwe. Dzięki temu jeszcze głębiej udaje im się wejść w ich osobowość i pokazać ich dalsze losy w niesłychanie ciekawy sposób. A wszystko to ma miejsce w międzyczasie, gdy agenci próbują po raz kolejny ocalić świat. Rewelacja. Nie martwcie się jednak, że stawiając na postacie, reżyser zapomniał o bezkompromisowej rozrywce, jaką ma być jego dzieło. O nie. Twórcy nie zapominają o korzeniach serii "Kingsman" co pozwala im stworzyć historię równie absurdalną i na wskroś przerysowaną jak poprzednim razem. Albo nawet jeszcze bardziej. Wyznaczone przez poprzednią część granice nie są dla nich żadnym problemem, dzięki czemu są oni w stanie z niebywałą łatwością przystąpić do całkiem nowej narracji. W teorii niewiele się zmienia, jednakże w praktyce seria przechodzi przez znaczne zmiany, które da się dostrzec już na pierwszy rzut oka. Przede wszystkim twórcy nie boją się radykalnych zmian, dzięki czemu są w stanie dokonywać niekiedy ryzykownych, ale zdecydowanie opłacalnych decyzji. Często grają trudnymi kartami i przekraczają granice absurdu ustanowione przez "Tajne służby". Jednakże jak to mówią "bez ryzyka nie ma zabawy". W tym przypadku dewiza ta sprawdza się wyśmienicie, albowiem obrazuje jak zdecydowanie, konsekwencja i śmiałość twórców pozwoliła im wynieść się ponad poprzednią część i stworzyć całkiem nową, oryginalną w stylu i klimacie opowieść, która ponownie zachwyca swoją świeżością. Brak gry asekuracyjnej pozwala twórcom popuścić worze fantazji, przez co są w stanie wpaść na kilka niesamowicie nienormalnych, ale bardzo ciekawych rozwiązań, które tylko wzbogacają film swoją nieszablonowością. To doprawdy istna mieszanka wybuchowa, która nie dość, że zachwyca na każdym kroku, to jeszcze serwuje nam rozrywkę na najwyższym poziomie. Sama opowieść prezentuje się natomiast niesamowicie intrygująco i wciągająco, przez co nie ma mowy o nudzie podczas seansu. Akcja obrazu to istna jazda bez trzymanki, która dobrze wie, kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć, aby wywołać w nas jak największe emocje. To samo tyczy się kilku świetnych zwrotów akcji, które skutecznie potrafią obrócić fabułę obrazu o 180 stopni. Całość natomiast jest niesamowicie płynna, przejrzysta i niesłychanie przyjemna w odbiorze. Na sam koniec warto również zwrócić uwagę na tematykę, jaką poruszają twórcy przy kreowaniu swojego złoczyńcy. Tak jak to miało miejsce w poprzedniej części, tak i teraz poruszają ważny i palący temat, a następnie starają się przedstawić go w nieco żartobliwej konwencji. Co nie powinno nam przysłonić samego pomysłu na poruszanie tak powszechnie znanych problemów.

Obsada aktorska spisała się świetnie i po raz kolejny dostarczyła na wyśmienitych kreacji aktorski. Jednakże to wszystko nie miałoby miejsca, gdyby nie dobrze napisany scenariusz, który w szczegółowy sposób nakreśla naszych bohaterów oraz relacje między nimi. Jak już wcześniej napisałem, bardzo podoba mi się, że twórcy nie porzucili bohaterów na rzecz niezobowiązującej i ciągłej akcji, albowiem pozwala im to naprawdę zaintrygować nas obrazem. Gdy zaangażujemy się w relacje z naszymi postaciami, to wtedy film staje się o wiele ciekawszy, albowiem nie polega jedynie na samym mordobiciu. Uwzględnia też sytuację naszych postaci i pokazuje, że ich losy zależą bezpośrednio od finału całej produkcji. Takim oto sposobem z wypiekami na twarzy śledzimy losy Eggsy'ego, który walczy nie tylko po to, by uratować świat, ale także z własnych, prywatnych pobudek. W tej roli świetnie wypada Taron Egerton, który bardzo sprawnie portretuje dalsze losy agenta. W rolach głównych zobaczymy jeszcze świetnego Marka Stronga jako Merlina, bardzo dobrego Pedro Pascala jako agenta Whiskey, Edwarda Holcrofta jako Charliego oraz świetną Hallie Berry jako Ginger. Na drugim planie pojawiają się Channinga Tatuma, Jeffa Bridgesa oraz cała masa aktorów, których nie wymienię, albowiem zabiorę wam przyjemność z niespodzianki podczas seansu. Najwięcej kontrowersji wprowadza postać Colina Firtha, który, choć w filmie nie powinien być, to jednak się pojawia. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że twórcy mieli naprawdę fajny pomysł na to, jak pociągnąć losy Harryego Hearta, także poniekąd rekompensuje to wszystkie poprzednie troski. Na plus scena walki w świątyni. Rolę złoczyńcy natomiast dostała rewelacyjna Julianne Moore, która świetnie odgrywa psychopatyczną Poppy.

Strona techniczna obrazu zachwyca od samego początku aż do końca. Nasze oczy mogą się nacieszyć fenomenalnymi zdjęciami, świetnymi scenografiami i efektami specjalnymi, które gwarantują nam przednią rozrywkę. Muzyka, choć momentami odtwórcza to jednak nadal ma w sobie tę moc i ikrę. Największą przyjemność sprawiają nam jednak te rewelacyjnie nakręcone pościgi i potyczki między bohaterami, albowiem pomimo dużej dawki absurdu prezentują się wprost rewelacyjnie. To pewnego rodzaju znak rozpoznawczy tej serii. Nie zawodzi również humor oraz brutalność znana z pierwszej części. Nic jednak nie przebije sceny w kościele z pierwszej części, do której z początku ciężko było mi się przekonać, ale już przy kolejnym podejściu pokochałem ją całym sercem. Tym razem takiej nie zaświadczymy, co nie znaczy, że w filmie również nie ma kilku takich chorych akcji w podobnym stylu ;)

"Kingsman: Złoty krąg" to niesłychanie udana kontynuacja, która oprócz dostarczenia nam całej masy fenomenalnej rozrywki na wysokim poziomie, nie boi się również poświęcić czasu na rozwinięcie swoich bohaterów. W końcowym efekcie fakt ten okazuje się kluczowy dla całej opowieści, albowiem pozwala jej jeszcze bardziej rozwinąć fabułę obrazu. Ta zaś serwuje nam liczne zwroty akcji, świetnie przemyślaną pierwszoplanową intrygę oraz bardzo dobrze nakreślone potyczki naszych bohaterów. Aktorstwo jest rewelacyjne tak samo, jak strona techniczna obrazu. Co tu dużo pisać. "Złoty krąg" to kontynuacja, jakiej się nie spodziewałem, ale na jaką liczyłem. Dla fanów jedynki pozycja obowiązkowa. Z tym że warto zwrócić uwagę na to, że momentami jest jeszcze bardziej hardcorowa niż jedynka, także trzeba po prostu być fanem stylu, jaki Matthew Vaughn serwuje. Absurdalny i niedorzeczny, ale pełen pasji i pomysłowości. To lubię. To zdecydowanie moja bajka. Chcę więcej.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Daniela pracę w służbie zdrowia zaczyna jako ratowniczka medyczna, jeżdżąc na akcje z bratem Darkiem. Poddając się licznym zabiegom medycyny estetycznej, z brzydkiego kaczątka zmienia się w bezwzględną, odnoszącą sukcesy przedstawicielkę koncernu farmaceutycznego. Magda jest ginekologiem położnikiem. Swoją renomę zbudowała jako etatowa specjalistka od aborcji. Gdy sama zachodzi w ciążę, jej konflikt z ordynatorem wchodzi w dramatyczną fazę i zwierzchnictwo szpitala próbuje pozbawić ją pracy. Poukładany świat cenionej chirurg – Patrycji rozsypuje się, gdy kobieta dowiaduje się o zdradzie męża. Podkopane poczucie wartości popycha ją w kierunku ginekologii estetycznej i kobiecego libido. Beata to lekarka SOR-u, która w wypadku motocyklowym traci narzeczonego. Samotna kobieta uśmierza ból, uzależniając się od silnych leków opioidowych, które wykrada w szpitalu.

gatunek: Melodramat
produkcja: Polska
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: Łukasz Targosz
zdjęcia: Mirosław Mrożek, Krzysztof Mieszkowski
rok produkcji: 2017
budżet: 

ocena: 3,0/10












Oglądanie grozi tymczasowym kalectwem


Filmy i seriale medyczne ostatnimi czasy masą się bardzo dobrze. Będąc z wami tak naprawdę szczery, powiem, że mają się nawet cholernie dobrze. Jak widać po ośmiu sezonach "Dr. Housea" widzom dalej było mało dlatego jak grzyby po deszczu powstała cała masa produkcji o tejże tematyce. Fascynacja jednak przerodziła się w pewnego rodzaju fanatyzm, co zapewne znają pracownicy szpitali, których ciągle odwiedzają pacjenci, którzy myślą, że każdy taki ośrodek jest jak ten w Leśnej Górze. Niestety nie wszystko jest takie piękne i kolorowe. Nasza służba zdrowia nie jest najlepsza. Wszyscy znamy te kolejki i lekarzy od "siedmiu boleści". Oczywiście mówimy o zwyrodnieniach w systemie, które tak naprawdę pojawiają się raz na jakiś czas. Kolejek nie skrócimy, a lekarze nie zawsze są osobami, do których się wybierzemy już w "ostatecznej ostateczności". Co nie zmienia faktu, że pewien doktor chciał moją mamę z silnym przeziębieniem wysłać do szpitala pod kroplówkę. A później co? Do umieralni? Właśnie takie zwyrodnienia trafiają na pierwszy plan w najnowszym filmie Patryka Vegi pt: "Botoks".

Pamiętacie poprzednie filmy Vegi? Szczególnie "Niebezpieczne kobiety"? Jeśli tak to wiecie już, jak będzie wyglądała fabuła "Botoksu". Opowieść śledzić będzie losy czterech kobiet, z których każda pracuje w służbie medycznej. Ich losy nieustannie się przeplatają, w międzyczasie ukazując nam wszystkie patologie, na jakie można się natrafić podczas pobytu w placówce oświaty zdrowia. Więc jak zapewne podejrzewacie, fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ani nazbyt inteligentna. Mam wrażenie, że to po prostu wszystko to, czego moglibyśmy się po Patryku Vedze spodziewać. Czy ktoś tak naprawdę wierzył, że film będzie niczym "stado kijów wetkniętych w mrowisko"? Szczerze wątpię. To naprawdę niesłychanie wybujania kampania reklamowa. To samo tyczy się dopisku "inspirowany prawdziwymi zdarzeniami". Nie zrozumcie mnie źle, ale zawsze łatwiej twórcy jest się ukryć pod tą jednozdaniową sentencją i uniknąć zbędnych wyjaśnień niż zdobyć się na coś kreatywniejszego. Patologie oczywiście się zdarzają, ale "Botoks" to tak naprawdę jedna wielka patologia. Albowiem film bazuje wyłącznie na beznadziejnych przypadkach, machlojach oraz zwyrodnieniach naszej służby zdrowia i pokazuje ją od jak najgorszej strony. Vega nieustannie atakuje dosłownie każdą osobę z branży. Od ratowników, poprzez lekarzy, chirurgów plastycznych, dyrektorów szpitali, a także pielęgniarek. Pomijając już fakt, że wszystko to ma miejsce w jednej placówce... Naszej uwadze nie mogły umknąć również liczne stereotypy, jakimi widz może być karmiony podczas seansu. Gdyby wszystko działało na takich zasadach, jak Patryk Vega sugeruje, to opcja leczenia w domu nie wydaje się wcale taka głupia. Niestety już na tym etapie pojawia się pierwszy problem "Botoksu". Produkcja skupia się jedynie na złych rzeczach i jest z tego bardzo dumna. Widać gołym okiem, że czerpie przyjemność z tego faktu i nie zamierza poprzestać na jednym czy dwóch wykroczeniach. Tak właściwie to ciężko nam jest nawet przez chwilę podumać nad danym wątkiem, albowiem reżyser zmienia je z tak zawrotną prędkością, że aż niemalże ciężko za nimi wszystkimi nadążyć. Akcja pędzi na złamanie karku, przez co film jest niczym prawdziwy rollercoaster. Ciężko złapać oddech, albowiem wszystko prezentowane jest nam na bezdechu. Większość zdarzeń ekranowych to po prostu suche fakty niczym zwykłe obrazki, albowiem prezentowane są nam z taką obojętnością, że aż trudno w to uwierzyć. Większość scen to tak naprawdę taka niekończąca się telenowela, która próbuje co rusz zaskoczyć nas jakimś niespodziewanym zwrotem akcji i zachęcić do dalszego oglądania. Szkoda tylko, że zabieg ten nie działa. W sumie nie ma się co dziwić, albowiem nawet telenowela nie porusza tylu różnych wątków jednocześnie. Patryk Vega wyrośl więc na mistrza w upychaniu jak największej ilości pojedynczych opowieści do jednego filmu. Udowodnił to już swoimi poprzednimi projektami, ale przy "Botoksie" przeszedł już samego siebie. Nigdzie indziej nie znajdziecie 20 linii fabularnych, a w nich po dwa razy więcej przeróżnych postaci. A wszystko po to, aby poruszyć każdy aspekt, każde zwyrodnienie i obśmiać wszystko i wszystkich. Niestety, zamiast osiągnąć zamierzony efekt, reżyser ośmiesza poniekąd samego siebie, albowiem nie potrafi w udolny sposób opowiedzieć prawie żadnej z przedstawionych historii. Większość to praktycznie karykatury, bądź też szkice dla prawdziwych opowieści. Prawie każdej z nich brakuje emocji oraz najzwyklejszego w świecie sensu. Niby można by się w nich doszukać ukrytego znaczenia, ale taka prawda, że podchodzi to pod szukanie na siłę. Jedynie wątek Katarzyny Wernke jest godny naszej uwagi i w miarę kompletny w stosunku do innych. Reszta to mieszanka wszystkiego, co chodziło Patrykowi Vedze po głowie. Czyli wszystkiego, czego można było się po nim spodziewać. Czarnego humoru, całej litanii przekleństw, "błyskotliwych" dialogów i scen tak niezbędnych dla całego obrazu, że ich usunięcie byłoby wręcz szkodliwe dla całej fabuły. Cały obraz jest natomiast bardzo chaotycznie nakręcony. Brak mu płynności i lekkości co przekłada się na nasze obojętne miny podczas seansu.

Obsada spisała się zdecydowanie lepiej, jednakże nie ma się z czego cieszyć, albowiem w większości jest to zasługa aktorów, a nie niesłychanie biednego scenariusza. Twórca bardzo powierzchownie portretuje swoje postaci i maluje je zdecydowanie zbyt grubą krechą, tak jakby wszystko miało być tak dosadne, jak to tylko jest możliwe. Niestety świat nie jest taki czarno-biały dlatego też postacie te wypadają bardzo karykaturalnie i mało wiarygodnie. W wielu przypadkach styl bycia postaci jest po prostu elementem napędowym całego wątku, stąd też nie wymaga się od nich niczego więcej. Bohaterowie, których możemy oglądać na ekranie, są tak samo wyzbyci emocji, jak większość scen z filmu. Przez to bardzo ciężko jest nam je polubić lub chociaż im współczuć czegokolwiek. Nie istnieje żadna więź między nami a sylwetkami, które widzimy na ekranie, albowiem ta więź nie ma żadnych podstaw, aby się narodzić. Jak się z tym czuję? Obojętnie. Jedyna postać, która mnie kupiła w 100% to Magda w wykonaniu Kasi Wernke, albowiem jako jedyna była bohaterką, na którą twórca miał pomysł i dobrze go zrealizował. Reszta to po prostu lepsza lub gorsza prezentacja aktorskich umiejętności. Takim oto sposobem w obsadzie znaleźli się: Olga Bołądź, Agnieszka Dygant, Marieta Żukowska, Janusz Chabior, Sebastian Fabijański, Piotr Stramowski, Tomasz Oświeciński, Grażyna Szapołowska, a nawet Krzysztof Gojdź!

Strona techniczna również spisuje się znacznie lepiej niż sama fabuła. Przede wszystkim film może się pochwalić ciekawą muzyką Łukasza Targosza, dobrymi zdjęciami oraz świetną charakteryzacją. Na plus warto również uwzględnić liczne lokacje, w jakich kręcono film. Klimat obrazu lawiruje pomiędzy poważnym filmem medycznym a czarną komedią o serii beznadziejnych przypadków. Jaki jest natomiast humor? Na to nie będę odpowiadać, bo chyba każdy to wie. Jak nie to odsyłam do zwiastuna. Koniec końców to od nas zależy czy po prostu kupimy takie teksty, czy nie.

"Botoks" Patryka Vegi to film, którego po nim się można było spodziewać, z tym że jest o kilka klas gorszy od jego ostatniego dzieła. Produkcja z niesłychaną perfekcją powiela błędy poprzedników, co gorsza dodaje do kolekcji całkiem pokaźną dawkę nowych. Vega to specyficzne kino. Kino, które się wyróżnia teledyskowym stylem i milionem przeróżnych wątków, z których każdy bardziej przypomina osobny skecz niż kompletną opowieść. To kino surowe i często ciężko strawne. Niemniej jednak jest to kino, które trafią to masowego widza. Tylko teraz jak to o nas świadczy, skoro przeciętny widz woli zobaczyć Vegę, a niżeli coś... lepszego?


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Młoda Sophia zostaje wydana za mąż za majętnego kupca. Choć nie odwzajemnia uczucia, gotowa jest spełnić jego pragnienia i dać mu potomstwo. Dumny Cornelius zamawia u znanego malarza portret, na którym chce zostać uwieczniony z ukochaną. Nie dostrzega, że między piękną Sophią i młodym artystą rodzi się uczucie. Wraz z rozkwitem miłości, na parę pada cień podejrzeń, a tajemnica zaczyna nieść ze sobą coraz większe ryzyko. Młodzi kochankowie obmyślają zwodniczy plan, który pozwoli im rozpocząć nowe życie.

gatunek: Melodramat
produkcja: USA, Wielka Brytania

reżyseria: Justin Chadwick
scenariusz: Tom Stoppard, Deborah Moggach
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: Danny Elfman
zdjęcia: Eigil Bryld
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 5,5/10















Nie powstrzymasz choroby


Widząc zwiastun "Tulipanowej gorączki" po raz pierwszy pamiętam, jak się nim niesłychanie zachwyciłem. To napięcie, te emocje, te kostiumy te scenografie, ta obsada! Rewelacja! Idąc tym tokiem myślenia, seans kinowy był wręcz obowiązkiem. Szkoda, że znowu tak bardzo dałem się nabrać...

Sofia to przepiękna sierota, którą poślubił bogaty, ale znacznie od niej starszy kupiec. Młoda kobieta nie jest szczęśliwa, ale robi dobrą minę do złej gry. Wszystko się zmienia, gdy do jej domu wkracza Jan, młody malarz, który ma za zadanie uchwycić jej piękno. Między tą dwójką bardzo szybko rozkwita gorący roman, który narusza dotychczasowy spokój Sofii. Angażując się, stąpa po cienkim gruncie, który wkrótce może się ugiąć pod jej ciężarem. A to wszystko dzieje się podczas "tulipanowej gorączki", która nawiedziła Amsterdam. Wyjściowy pomysł pod filmową opowieść prezentuje się naprawdę ciekawie. Płomienny romans na tle XVII wiecznego Amsterdamu to zdecydowanie rzecz, obok której nie przejdziemy obojętnie. Dodając do tego gwiazdorską obsadę, kreujemy produkcję, która już na samym starcie jest na wygranej pozycji. Niestety jak to często bywa, ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi... Maksyma ta idealnie opisuje film Justina Chadwicka, który dostał wszystkie niezbędne elementy, aby stworzyć Oscarowy film, ale poległ już na samym początku. Albowiem największą bolączką filmu jest jego fabuła. Strasznie to przykre, ale prawdziwe. Problemy pojawiają się już na etapie scenariusza, który ma duży problem z odpowiednim rozdzieleniem czasu pomiędzy postaci, a także istotne dla opowieści wydarzenia. Bardzo często się zdarza, że ukazywane sceny to tak zwane "zapchaj dziury", które, choć wiele zła nie wyrządzają opowieści, to jednak strasznie rozciągają jej akcję. Przez to fabuła, zamiast prezentować ciągłe i systematycznie wzrastające napięcie przypomina bardziej sinusoidę, która raz sczytuje, a innym razem porusza się po mieliznach. Skutkuje to brakiem płynności i lekkości, co przekłada się zaś na nasz obojętny odbiór produkcji. Wydarzenia ekranowe, choć z pozoru wydają się intrygujące, to niestety takie nie są. Pomimo ciągłego zamieszania na ekranie tylko połowa z tego, co widzimy, jest warte naszej. Twórcy produkcji posiadają niedobry nawyk do wprowadzania do opowieści mnóstwa wątków, aby na koniec nie rozwiązać połowy z nich. I choć są to z reguły wątki trzecio czy też czwarto planowe to i tak nie da się pozbyć zażenowania tym faktem. Lepiej było ich po prostu nie umieszczać wcale. Może zyskałby na tym pierwszoplanowy wątek, który naprawdę szału nie robi. Przez większość czasu ukazuje nam stereotypową sielankę, aby następnie wszystko to obrócić do góry nogami. Zdaje sobie sprawę, że tak działa większość produkcji, ale czemu po tym całym "przewrocie" opowieść traci sens? Nie wiem, czy to tylko ja mam takie odczucia, ale filmowa intryga według mnie jest mało intrygująca. Niby jakiś pomysł na pociągniecie fabuły jest, ale chyba bez wiary twórców, albowiem jest to po prostu strasznie puste. Pomijając już fakt, że zakończenie tej opowieści jest już do przewidzenia w połowie obrazu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że twórcy sami rzucają nam spoilerem prosto w twarz. Do tego całkiem świadomie. Ja nie wiem, zostawiliby przynajmniej, choć odrobinę tajemnicy na sam koniec, abyśmy mieli po co na tej sali kinowej zostać. No ale ich nie przegadasz. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że drugorzędny wątek Williama i Mary, od samego początku jest pierwszorzędny, albowiem jest dwa razy ciekawszy niż historia Sofii i Cornelissa. Z przykrością zawiadamiam, że pomysł, który fajnie wyglądał w scenariuszu, nie sprawdził się na ekranie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Podsumowując, film od strony fabularnej prezentuje się średnio. Dużo oferuje, ale jest nieciekawy. Ponadto strasznie wyboisty i mało porywający. Na dokładkę jeszcze gubi sens, będąc w połowie trwania i rzuca nam spoilerami prosto w twarz. Totalne rozczarowanie.

Aktorsko film wypada zdecydowanie lepiej, co w dużej mierze jest zasługą wybitnych aktorów. Tym razem scenariusz o dziwo zabłysną, albowiem, dość dokładnie starał się nakreślić naszych bohaterów. Sylwetki ekranowe są niejednoznaczne, dobrze rozbudowane i ciekawie poprowadzone, przez co poniekąd dźwigają opowieść na swych ramionach. Problem w tym, że te superlatywy nie tyczą się wszystkich postaci. Po raz kolejny polega postać Sofii, która jest strasznie płaska i mało intrygująca. Tak jakby twórcy nie mieli na nią pomysłu. Paradoksalnie Corneliss Waltza wypada dużo lepiej, albowiem twórcy dają mu możliwość nieco zerwać z konwencją typowego "złego typa" jakiego ostatnio w Hollywood często zdarzało mu się grać. Niestety jego postać jest dużo lepsza niż gra aktorska, albowiem aktor już od jakiegoś czasu ma problem z użyciem innego stylu grania niż ten świetnie przez niego wypracowany. Skutkuje to dobrym, ale kolejnym występem z tą samą manierą. Po raz kolejny świeci tu drugi i trzeci plan. Holliday Grainger świetnie prezentuje się w roli Marii tak samo, jak Jack O'Connel w roli Williama. Ich postacie od początku przykuwają naszą uwagę i okazują się również tymi najciekawszymi. Nie należy jednak zapomnieć o świetnej Judi Dench i genialnym Tomie Hollanderze. Cara Delevine i Zach Galifianakis w obsadzie to pomyłki, albowiem ich czas ekranowy to zwyczajna kpina. Z kolei Dane DeHaan to po prostu zły casting. Aktor kompletnie nie pasuje do roli kochanka, zresztą to widać po sposobie, w jaki go gra. Zero emocji.

Strona techniczna jest jedyną kategorią, która naprawdę może otrzymać Oscara. No bo jak tu się nie zachwycić taką wspaniałą scenografią, niesamowitymi kostiumami no i bardzo dobrą muzyką Dannyego Elfmana. Cud i miód dla oczu i uszu. Ponadto produkcja jest przepięknie nakręcona i posiada wyjątkowy klimat. Co ciekawe występuje w niej również dużo humoru. A może to po prostu mnie te sceny śmieszyły? Sam się czasami zastanawiałem czy to dramat, czy komedia była. Natomiast umiejscowienie akcji podczas "tulipanowej gorączki" to po prostu tani chwyt marketingowy. Marne tło dla marnej opowieści.

Najlepszy z całej opowieści okazuje się finał, który daje naszym bohaterom to, na co zasłużyli i pokazuje, że nie zawsze czyny zrobione z miłości są dobre. Okazuje się, że mogą też ranić, o czym wielu się przekona. Niestety zakończenie nie sprawi, że cały film będzie dobry i wart naszej uwagi. Przez większość czasu w kinie tak właściwie to się wylegiwałem na fotelu, niż skupiałem na obrazie, który i tak nie miał mi zbyt wiele do zaoferowania. Kolejna produkcja, w której twórcy odhaczyli wszystkie potrzebne składniki do osiągnięcia sukcesu, ale zapomnieli o najważniejszym, czyli fabule. Bywa.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.