Snippet
Serial przedstawia historię młodego mężczyzny, Kyle’a Barnesa, który od dzieciństwa zmaga się z opętującymi go złymi mocami. Teraz, z pomocą wielebnego Andersona, wiejskiego pastora, walczącego z własnymi demonami, Kyle wyrusza w podróż, by znaleźć odpowiedzi na to, w jaki sposób odzyskać normalne życie, którego nigdy nie zaznał. Jednak to, co odkryje może zmienić los nie tylko jego, ale całego świata – na zawsze. 

oryginalny tytuł: Outcast
twórca: Robert Kirkman
na podstawie: komiksu pt: "Outcast" Roberta Kirkmana
gatunek: Dramat, Horror
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 10
sezonów: 1
muzyka: Atticus Ross, Leopold Ross, Claudia Sarne
zdjęcia: David Tattersall, Evans Brown
produkcja: Cinemax, Fox
średnia ocena: 5,9/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 18 lat (wg. KRRiT)








 
Wyrzutek

"Żywe trupy" to jeden z najpopularniejszych i najchętniej oglądanych seriali ostatnich lat. Choć doczekał się już sześciu sezonów twórcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i z dumą kontynuują swoją apokaliptyczną historię. Ta zaś z kolei powstała na podstawie czarno-białego komiksu autorstwa Roberta Kirkmana, który to również odpowiada za serial kanału AMC. Nic więc dziwnego, że kolejna duża stacja postanowiła sięgnąć po twórczość pana Kirkmana i stworzyć na jej podstawie kolejny serial. Czy i tym razem opowieść okaże się niezaprzeczalnym sukcesem?

Z takimi obwieszczeniami radziłbym na razie zaczekać, ale kto wie? Może kiedyś w istocie tak się stanie. Jednakże na razie serialowi daleko do fenomenu "Żywych trupów". Produkcja stacji Cinemax we współpracy z Fox powstała na podstawie, jakżeby inaczej komiksu stworzonego przez nikogo innego jak Roberta Kirkmana. Outcast w wydaniu papierowym po raz pierwszy pojawił się w 2014, a więc stosunkowo niedawno. Jednakże scenariusz serialu został stworzony jeszcze przed premierą pierwszego egzemplarzu komiksu. Produkcja serii rozpoczęła się w 2015 roku by mieć swoją światową premierę rok później. Teraz będąc już po premierze pierwszej serii nie sposób powstrzymać się od wypowiedzenia słów, że Outcast: Opętanie najzwyczajniej w świecie zawiódł.

Serial skupia się na burzliwych losach Kyle’a Barnesa, który od wielu lat zmaga się tajemniczymi siłami, które za wszelką cenę chcą go skrzywdzić. Nasz bohater nie wie co jest tego przyczyną, a z obawy przed skrzywdzeniem innych postanawia osunąć się w cień. Niestety nie dane mu będzie wieść spokojnego życia wyrzutka, albowiem zło nigdy nie śpi i ponownie atakuje mieszkańców miasteczka Rome. Czy nasz bohater da radę odpędzić demony i odzyskać normalne życie? Dokładnie tyle wystarczyło, aby zaintrygować nas tym serialem. Tajemnica, mroczne siły i wyraziste postaci. Taki właśnie jest pierwszy odcinek stanowiący idealne wprowadzenie do serialu. Ukazuje nam przeszłość głównego bohatera oraz koncentruje się na jego obecnych poczynaniach. Przedstawiono nam również znaczną część obsady oraz zapoznano nas z wątkiem głównym, na którym będzie koncentrować się seria. A wszystko to zaprezentowano z niezwykłą lekkością i gracją. Nie zabrakło również odrobiny mroku oraz grozy, które tylko zaostrzyły apetyt na serial. Pod wieloma względami pilot mnie niesłychanie zaskoczył przez co z wielką chęcią sięgnąłem po kolejne epizody. Niestety wraz z końcem pierwszego odcinka moje nadzieje na pełen mroku i grozy serial bezpowrotnie wyparowały. Obiecująco zapowiadająca się historia dosłownie z sekundy na sekundę zamieniła się w nieciekawą i rozwleczoną do granic możliwości opowieść, która nie ma prawie nic wspólnego z tym co zaprezentowano nam na samym początku. Fabuła produkcji okazała się wolna i mało intrygująca, a potyczki naszej postaci walczącej z demonami zostały sprowadzone do minimalnego poziomu sięgającego co najwyżej zera. Wątek główny zaprezentowany w pierwszym epizodzie bardzo szybko zszedł na dalszy plan nie obiecując nam rychłego powrotu. W zamian za to otrzymaliśmy całą masę niepotrzebnych i nic nie wnoszących do historii wątków pobocznych, które niepotrzebnie zajmują czas ekranowy. Z kolei pierwszoplanowa intryga ukazuje nam się jedynie od czasu do czasu, aby przypomnieć nam o czym tak właściwie jest ten serial, albowiem poprzez natłok innych wątków łatwo można o tym zapomnieć. Owe przebłyski niestety nie są w stanie dostatecznie nas zaintrygować, abyśmy bez problemu mogli sięgnąć po dalsze odcinki. Wydarzenia ekranowe na przemian ciekawą oraz nudzą przez co serial jest strasznie nierówny jeśli chodzi o narrację. Twórcy wielokrotnie zbywają nas tanimi sztuczkami od właściwej fabuły przez co ciężko brać opowiadaną przez nich historię na serio. Brak im konsekwencji przy prowadzeniu opowieści przez co historia często sprawia wrażenie niedokończonej, albo niedopowiedzianej, albowiem twórcy lubią nagle urwać opowiadany przez nich wątek. Serial ten jest również niekończącym się pasmem pytań bez odpowiedzi. Wykreowana w pierwszym epizodzie tajemnica jest na tyle intrygująca, że chcemy poznać odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Niestety twórcy po raz kolejny okazują się być na tyle bezczelni, że po zaserwowaniu nam kilku niekompletnych i wymijających odpowiedzi znowu sypią nam kolejną garścią nowych pytań. Nie miał bym nic przeciwko serii, która wyjawia nam informację na przynajmniej połowę nurtujących nas zagadnień, albowiem druga część byłaby świetnym elementem napędowym produkcji. Niestety w "Outcast: Opętanie" twórcy wolą wszystkie tajemnice zachować dla siebie co doprowadza serial do takiego absurdu, że nawet na samym końcu niewiele wiemy. Żeby tego było mało od pewnego momentu serial przypomina raczej dramat obyczajowy, a nie serial grozy. Wydarzenia  w większości koncentrują się na życiu jak i trudnych wyborach bohaterów nie mających nic wspólnego z głównym wątkiem oraz mrocznymi mocami. Dopiero pod koniec serialu sytuacja ulega zmianie, ale to i tak nie jest żadne pocieszenie. Historia  Kyle’a Barnesa schodzi na dalszy plan, a nam nie pozostaje nic innego jak zadowolić się tym co serwują nam na ekranie. Nie wiem jak twórcy wyobrażali sobie stworzoną przez siebie historię, ale z pewnością nie tak jak została ona nam ukazana, albowiem zawodzi pod każdym względem.

Aktorsko serial nie rozczarowuje i dostarcza nam ciekawych i dobrze zagranych bohaterów. Nasze postacie są niezwykle szczegółowo nakreślone dzięki czemu ich obawy, leki oraz trudności prezentują się bardzo przekonująco. Oprócz tego nasi bohaterowie to silne osobowości, które pomimo wielu przeszkód są w stanie z nimi poradzić i zacząć od nowa. Na pierwszym planie mamy Patricka Fugota jako Kyle'a Barnesa, który od wielu lat jest nękany przez demony. Choć nasza postać z początku jest bardzo zagubiona powoli odnajduje prawidłowość w swoich działaniach i stara się wszystko naprawić. Zaraz obok mamy Philipa Glenistera jako wielebnego Andersona – miejscowego księdza, który słynie z wypędzania demonów. Jednakże jego sylwetka jest dużo bardziej skomplikowana co odsłaniają nam kolejne odcinki z jego udziałem. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że jest szalony, ale za jego intencjami kryje się dobro, które często daje się zmanipulować przez zazdrość. Na ekranie ukazano nam również skomplikowane życie Megan i Marka Holterów (Wrenn Schmidt i David Denman), którzy walczą z demonami przeszłości oraz swoimi własnymi błędami. Nie należy zapomnieć również o Allison Barnes (Kate Lyn Sheil) - żonie Kyle'a oraz ich córce Amber (Madeleine McGraw). W serialu pojawiają się również: Reg E. Cathey jako komendant Giles, Melinda McGraw jako Patricia MacCready, Brent Spiner jako tajemniczy Sidney, Pete Burris jako Ogden i Debra Christofferson jako Kat Ogden.

Od strony technicznej serial również prezentuje się bardzo dobrze. Przede wszystkim mamy świetne efekty specjalne oraz ciekawe zdjęcia. Muzyka natomiast nie wyróżnia się niczym specjalnym, a klimat produkcji mógłby być bardziej mroczny. Na plus na pewno można zaliczyć scenografie oraz kostiumy.

"Outcast: Opętanie" odbił się głośnym echem w telewizji za sprawą bardzo rozbudowanej i długo trwającej kampanii promującej serię. Niestety to co można było zobaczyć w zapowiedziach nie przekłada się na to co dostaliśmy w kompletnym sezonie pierwszym. Serial przede wszystkim zawodzi pod względem rozwlekłej i nieciekawej fabuły oraz podrzędnie potraktowanej pierwszoplanowej intrygi. Sposób prowadzenia opowieści pozostawia wiele do życzenia, a niekończące się pasmo pytań bez odpowiedzi niekorzystnie wpływa na odbiór produkcji. Jedyna nadzieja serii w dobrym aktorstwie, pełnokrwistych postaciach oraz dobrym wykończeniu. Niestety serialowi Roberta Kirkmana daleko do pełnej grozy i mroku produkcji jaką nam obiecywano. Zbyt wiele rzeczy po prostu ze sobą nie współgra przez co nie ma co liczyć na dobrą produkcję. Choć końcówka pierwszej serii daje nadzieję, że może w końcu coś się w serialu ruszy, to jednak nie zmienia to faktu, że "Outcast: Opętanie" mocno rozczarowuje.


Zapraszam do polubienia  profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
Diane jest młodą i piękną prawniczką. Pewnego dnia mężczyzna o imieniu Alexandre okazuje się być szczęśliwym znalazcą jej zgubionej komórki. Proponuje spotkanie, podczas którego odda zagubiony telefon. Mężczyzna okazuje się być najprzystojniejszym, a zarazem najniższy gościem restauracji. Jednakże wzrost nie przeszkadza mu czerpać z życia pełnymi garściami. Diane ulega romantycznej fascynacji wyjątkowym i niezwykle dowcipnym mężczyzną. Jednak z czasem w serce kobiety zaczynają wkradać się wątpliwości…

gatunek: Komedia rom.
produkcja: Francja
reżyser: Laurent Tirard
scenariusz: Laurent Tirard, Grégoire Vigneron
czas: 1 godz. 36 min.
muzyka: Éric Neveux
zdjęcia: Jérôme Alméras
rok produkcji: 2016
budżet: -
ocena: 7,0/10





 
Mierzyć wysoko

Ostatnimi czasy francuskie kino wprost zalewa polski rynek swoimi produkcjami. W większości przypadków są to komedie romantyczne, których ekspansja przypomina tę polską jeszcze kilka lat temu. Same komedie romantyczne i do tego niskiego poziomu. Jednakże nie można powiedzieć tego o tych, które przybywają do nas z Francji. Nasi sąsiedzi znad Sekwany wyspecjalizowali się już w produkowaniu filmów tego gatunku przez co udaje im się nie powielać znanych już schematów, ale wykorzystać to co ofiaruje dzisiejsza Francja. Świetnym tego przykładem jest komedia "Za jakie grzechy dobry boże" opowiadająca o bardzo aktualnym problemie tego kraju europejskiego, a mianowicie różnorodności ras. Tym razem na warsztat wzięto kolejny ciekawy problem dotyczący wzrostu mężczyzny względem kobiety. Czy reżyserowi udało się w ciekawy sposób ugryźć ten temat?

Ku mojemu zaskoczeniu pan Tirard świetnie poradził sobie z ukazaniem bolączek swoich postaci. Jednakże zaczynając od początku należy wspomnieć, że nasz bohater – Alexnader pomimo bycia wyjątkowym człowiekiem jest zarówno bardzo niskim mężczyzną. Ma zaledwie około 1.30 wzrostu co wcale nie nie przeszkadza mu żyć pełnią życia. Jednakże dużo trudniej jest utrzymać przy sobie partnerkę, która pogodzi się z byciem wyższą. Diane wydaje się dobrym materiałem na kobietę marzeń Alexandra, ale czy uda jej się wytrwać z nowo poznanym mężczyzną? No właśnie gdyby nie nieprzeciętnie niski wzrost Alexandra ten film byłby po prostu tandetną i do bólu schematyczną komedią, której nawet nie warto by oglądać, albowiem można by sięgnąć po dużo lepsze z tego gatunku. Jednakże reżyser ukazuje nam historię, która pomimo bycia romantyczną okazuje się być również nieustanną walkę z samym sobą. Fabuła produkcji jest niezwykle prosta i w zasadzie nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym. On poznał ją i zaczęli się spotykać. Czy będzie z tego wielka miłość? Kto wie. Jednakże w "Facecie na miarę" nie chodzi o samą opowieść, ale o postacie, które generują ciekawą opowieść. To właśnie dzięki nim ten film warto obejrzeć, a nie dla utartego schematu romantycznego, który owszem jest główną osią fabuły, ale tak naprawdę nie wnosi nic nowego ani odkrywczego. To relacje postaci oraz ich interakcje napędzają dzieło Tirarda, który na pierwszym planie umieścił powszechny stereotyp dotyczący tego, że mężczyzna ma być wyższy od kobiety. Oprócz tego nieco go podrasował, aby różnica między jego postaciami była dosyć znaczna. Zabieg ten generuje  całą masę śmiesznych gagów oraz humoru sytuacyjnego, który jest jednym z głównych elementów produkcji. Jednakże problem z jakim zmierzył się reżyser nie tylko śmieszy, ale również pokazuje, że owa przypadłość istnieje (no może nie w aż tak wyolbrzymiony sposób) i nie powinna być czynnikiem dyskredytującym mężczyznę. Nie bez powodu Alexandre to przystojny, szarmancki, pełen energii i dobrego samopoczucia człowiek sukcesu. Jedyną rzeczą, która stoi na przeszkodzie do bycia rozchwytywanym jest jego niski wzrost. Twórcy chcą przez to pokazać, że tak naprawdę liczy się wnętrze, a nie wygląd, na który wszyscy tak zwracamy uwagę. I to właśnie wzrok okazuje się być tym najbardziej mylącym zmysłem, albowiem dostrzega jedynie skorupę, a nie to co mieści się w środku. W produkcji poruszany zostaje również temat "a co ludzie powiedzą", który pomimo ewoluującej tolerancji nadal stanowi dla wielu z nas problem. Bo przecież dla niektórych to wręcz niemożliwe powstrzymać się od plotkowania. To ich chleb powszedni. Warto również zwrócić uwagę na ciekawie odwrócone role gdzie to kobieta stara się o przychylność mężczyzny. Natomiast całość jest zaserwowana w niezwykle lekkiej i przystępnej formie gwarantującej dobrą zabawę.

Pod względem aktorskim produkcja prezentuje się rewelacyjnie. Zarówno pomniejszony komputerowo Jean Dujardin jak i piękna Virginie Efina świetnie radzą sobie z ukazaniem na ekranie wszystkim rozterek swoich bohaterów. Świetnie ze sobą współgrają jako para przez co czuć napięcie między nimi. Oprócz nich na ekranie goszczą również: Cédric Kahn, Stéphanie Papanian, César Domboy oraz Edmonde Franchi, Manoëlle Gaillard i Bruno Gomila. Członkowie obsady spisali się świetnie i dali z siebie wszystko.

"Facet na Miarę" Laurent Tirarda to kolejna świetna komedia francuskiej produkcji. Niezwykle lekka oraz przyjemna w odbiorze. Do tego wypełniona po brzegi bardzo dobrym humorem. Choć historia jest nieco oklepana, to jednak nie przeszkadza nam to aż tak bardzo, albowiem film porusza wiele ciekawych problemów, które zasługują na większą uwagę niż schematyczny wątek miłosny.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Serial opowiada o Jesse Custerze - kaznodziei, który mieszka na wsi i stara się żyć według dawno złożonej obietnicy. Niestety nie radzi sobie ze swoim zawodem jak i przeszłością, która nie pozwala mu o sobie zapomnieć. Wkrótce do miasta przybywa tajemniczy Cassidy oraz była dziewczyna Jessego. Kaznodzieja będzie musiał się zmierzyć z wszystkim przeciwnościami losu, aby stać się dobrym klechą i wypełniać wolę Boga.

oryginalny tytuł: Preacher
twórca: Seth Rogen, Evan Goldberg, Sam Catlin
na podstawie: komiksu pt: "Kaznodzieja" Garetha Ennisa
gatunek: Dramat, Horror
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 10
sezonów: 1
muzyka: Dave Porter
zdjęcia: Bill Pope, John Grillo
produkcja: AMC
średnia ocena: 6,7/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)









 
Zły ksiądz

W dzisiejszych czasach adaptacje komiksów to chleb powszedni. Wystarczy spojrzeć co się dzieje na rynku filmów superbohaterskich i już wiadomo, że jest na to niemalejący popyt. Ale komiksy to nie tylko opowieści o herosach ratujących świat przed masową zagładą. To również cała masa różnego kalibru historii, które ukazują nam losy bohaterów nie będącymi zbawcami świata. Wśród najpopularniejszych z nich znajdziemy charyzmatyczną opowieść o kaznodziei Jesse Custerze, który wraz z przyjaciółmi przemierza świat i przeżywa rozmaite przygody. Teraz ten słynny komiks doczekał się telewizyjnej adaptacji. Co z tego wyszło?

Komiks został stworzony przez Gertha Ennisa i został wydawany w latach 1995-2000. O adaptacji kinowej mówiło się już od 1998 roku, ale prace ciągle przekładano bądź porzucano. W końcu Ennis zdecydował się na format telewizyjny i przygotował scenariusz dla HBO. Jednakże stacja odmówiła produkcji serialu ze względu na przesadny mrok opowieści i brutalność. W końcu kilka lat później kanał AMC zdecydował się wyprodukować serial, jednakżee bez twórcy oryginału. Projektem zajęli się Seth Rogen, Evan Goldberg i Sam Catlin. Jak ci panowie poradzili sobie z tak mrocznym i brutalnym materiałem?

Przede wszystkim wyzbyli się go niemalże doszczętnie. To co dla twórcy komiksów było kluczowe dla całej opowieści teraz zeszło na dalszy plan. Ale zacznijmy od początku. Serialowy Jesse Custer to ksiądz w niewielkiej i zabitej deskami mieścinie gdzie nawet diabeł mówi dobranoc. Zmęczony swoim życiem i złymi wyborami postanawia wieść samotne życie. Niestety nie idzie mu najlepiej, albowiem nadużywa alkoholu, a oprócz tego jego przeszłość depcze mu po piętach. Czy nasz bohater poradzi sobie z tym wszystkim? To pytanie będzie nas prześladować aż do końca serialu, albowiem potyczki naszego kaznodziei nie kończą się na alkoholu. Wstęp jest bardzo intrygujący, pełen tajemnicy, charyzmatycznych bohaterów oraz specyficznego humoru. Stanowi świetne wprowadzenie dla przyszłych wydarzeń. Szkoda, że to tylko tak ładnie wygląda. Fabuła serialu z początku okazuje się być czymś ekstrawaganckim, świeżym oraz pełnym niespodzianek. Niestety z czasem okazuje się, że im głębiej wnikamy w historię tym coraz nudniejsza się staje. Niestety, ale wątek główny "Kaznodziei" jest rozciągnięty do granic możliwości przez co nie zawsze jest nas w stanie w stu procentach zaintrygować. Momentami potrafi być ciekawy, wciągający i pełen akcji, a zaś kiedy indziej nudny, naciągany i mało absorbujący. Ta dwoistość wynika najprawdopodobniej z niezbyt dopracowanego scenariusza, który pomiędzy ciekawymi momentami z braku pomysłów generuje dziury fabularne skutecznie spowalniające akcję produkcji. Jeśli zaś chodzi o akcję serialu to ta przypomina piękną sinusoidę gdzie wyraźnie można dostrzec miejsca w których serial osiąga swoje maksimum, aby później spuścić parę i wrócić do powolnie toczącej się fabuły. Takie wybryki okazują się być bardzo męczące dla widza, któremu ciężko się w tym wszystkim połapać. Kuleje również budowanie napięcia spowodowane właśnie takimi skokami akcji. To samo tyczy się sposobu narracji produkcji, który ewidentnie należy poprawić. Oglądając produkcję AMC można odnieść wrażenie jakby twórcy podczas tworzenia serialu kłócili się między sobą i nieustannie wyrywali sobie długopis, aby dorzucić do opowieści swoje "dwa grosze". Przez to historia nieustannie mutuje i zmienia swój charakter co okazuje się być niezwykle denerwujące. Brak konsekwencji twórców, w którą stronę skierować tę opowieść poraża. Czy to ma być mieszanka zwariowanej akcji, humoru i brutalności czy nieustanne kontemplacje, kryzysy i powroty do przeszłości. Najwidoczniej nawet sami twórcy tego nie wiedzą albowiem serwują nam niezbyt strawną mieszankę, która nie jest w stanie nam powiedzieć w jakim kierunku wszystko zmierza. Na szczęście zarówno w momentach pełnych akcji jak i tych wolniejszych wypełnionych rozmyślaniami da się dostrzec mnóstwo pozytywów, które poniekąd ratują całość. Perypetie naszego kaznodziei prezentują się całkiem intrygująco i w istocie są wciągające. Co wcale nie oznacza, że jest to dobry poziom. Owszem ciekawi nas los naszej postaci, ale jej liczne poczynania niekiedy potrafią sprawić, że niejeden raz chwycimy się za głowę. Dlatego o ile główna intryga prezentuje się średnio na jeża tak wątki poboczne wypadają już znacznie lepiej. Szczególnie jeśli tyczą się postaci takich jak: Tulip, Cassidy, Fiore i DeBlanc. Są one intrygujące, aczkolwiek niezbyt rozbudowane. Ciekawie prezentują się również liczne retrospekcje, które wyjaśniają nam przeszłość bohaterów, abyśmy byli ją w stanie dokładnie zrozumieć. Całościowo historia prezentuje się całkiem nieźle, ale niestety nie jest to opowieść jakiej mogliśmy oczekiwać po pierwszym epizodzie. Ewidentnie zmarnowano potencjał na niezwykle oryginalną i charyzmatyczną opowieść jaką mógł być "Kaznodzieja".

Pod względem aktorskim produkcja AMC nie zawodzi i dostarcza nam całą masę przedziwnych bohaterów, których bardzo szybko udaje nam się polubić. Na pierwszym planie mamy Jesse Custera – miejscowego klechę, który ewidentnie nie nadaje się by być księdzem. Jednakże pomimo licznych przeszkód jak i swoich nawyków śmiało brnie przez życie starając się być najlepszym w tym co robi. Być taki jak ojciec. Wraz z nim doświadczamy jego wzlotów i upadków uświadamiając sobie jak bardzo nasz bohater jest rozdarty wewnętrznie pomiędzy tym co dobre, a tym co złe oraz tym co konieczne, a tym co słuszne. W tej roli mamy świetnego Dominica Coopera. Oprócz niego na pierwszym planie pojawia się jeszcze: Ruth Negga jako Tuli O'Hare i Joseph Gilgun jako Cassidy. Nieco za nimi są: Ian Coletti jako Eugene "Gębodupy" Root, Lucy Griffiths jako Emily Woodrow, Tom Brook jako Fiore, Anatol Yusef jako DeBlanc, Dereck Wilson jako Donnie Schenck, W. Earl Brown jako szeryf Hugo Root oraz Jackie Earle Haley jako Odin Quincannon.

Od strony technicznej "Kaznodzieja" również nie zawodzi. Mamy do czynienia z dobrymi efektami specjalnymi, przyzwoitymi zdjęciami oraz niezwykle klimatyczną muzyką. Na uwagę zasługuje również świetna scenografia. Wyjątkowy klimat, specyficzny humor oraz brutalność mogłyby być znakiem firmowym serii, ale zdecydowano się je zredukować prawie do zera. Został tylko klimat, odrobina humoru i skrawki krwawych potyczek. Co ciekawe pojawienie się w serii owych elementów niesamowicie ją odżywia dlatego doprawdy nie wiem czemu postanowiono się ich pozbyć.

"Kaznodzieja" po wielu latach czekania doczekał się w końcu ekranizacji, ale ostatecznie rzecz biorąc nie można jej uznać za zbyt udaną. Największym jej problemem jest fabuła, która nie trzyma się kupy. Pełna chaosu narracyjnego, braku konsekwencji, nierównego tempa akcji oraz na przemian ciekawej historii. Wątek główny również nie zachwyca, ale koniec końców serial da się oglądać. Co prawda raz jest lepiej, a raz gorzej, to jednak dzięki niezwykle charyzmatycznym bohaterom twórcom udaje się nas przekonać do serii. Oprócz tego serwują nam ciekawe zakończenie, które być może ukierunkowuje naszą opowieść w konkretnym kierunku. Jednakże na razie nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać na dalsze losy naszego kaznodziei.


Zapraszam do polubienia  profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Jak dobrze być złym… Zebrać drużynę złożoną z najbardziej niebezpiecznych pojmanych superprzestępców. Następnie przekazać im najpotężniejszą broń, jaką dysponuje rząd. Wreszcie wysłać ich na misję, której celem jest pokonanie tajemniczego, nieprzeniknionego bytu. Amanda Waller, oficer amerykańskiego wywiadu, doszła do wniosku, że do takiego zadania nada się jedynie zbieranina łotrów, którzy nie mają absolutnie nic do stracenia. Co zrobi Legion Samobójców, gdy jego członkowie zorientują się, że nie zostali wybrani dlatego, iż mają szansę wygrać, ale dlatego, że nikt nie będzie ich żałował, gdy poniosą klęskę? Czy dadzą z siebie wszystko, choćby mieli zginąć, czy będą walczyć o własne przetrwanie?

gatunek: Akcja
produkcja: USA
reżyser: David Ayer
scenariusz: David Ayer
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Roman Vasyanov
rok produkcji: 2016
budżet: 175 milionów $
ocena: 7,3/10





 
Najgorsi z najgorszych


Kinowe uniwersum DC rozrasta się. Jeszcze nie tak dawno temu nie można było mówić o jakimkolwiek uniwersum, a teraz Warner zaczyna nas zasypywać kolejnymi filmami ze stajni komiksów DC. Chęć dogonienia potentata tego rynku czyli Marvela wydaje się rozsądną decyzją i dobrze wiedzieć, że wytwórnie chcą konkurować o widzów. My natomiast mamy szansę zobaczyć dwa odrębne światy. Dla niektórych Marvel się już przejadł więc Warner i ich filmy najwidoczniej spadły im wręcz z nieba. Niestety premiera "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" mocno podzieliła kinomanów co w efekcie doprowadziło do wielkiego zamieszania w świeżo planowanym uniwersum. Przełomem mającym zapewnić lepszy wizerunek kreującemu się światu miał być "Legion samobójców" Davida Ayera, który jak zapewniano wprowadzi całkiem nową jakość. Czy tak się rzeczywiście stało?

Omawiając film "Batman v Superman" podkreślałem, że tak naprawdę niewiele różni obraz Snydera od tych ze stajni Marvela. Mamy ciekawych bohaterów, mega rozróby i masę akcji. Z tym, że u Snydera postawiono na mrok i tajemniczą aurę, która moim zdaniem świetnie się sprawdziła i tak naprawdę stworzyła realną barierę pomiędzy DC i Marvelem. Chłodne kadry, więcej powagi mniej żartów itp. Choć starcie dwóch najważniejszych postaci od DC Comics nie okazało się tak wielkim hitem, to jednak uspokojono nas, że film Ayera wszystko naprawi. Szkoda, że to były tylko puste słowa, ale zacznijmy omawianie od początku. Nie muszę chyba wszystkim przypomnieć, że sam pomysł na "Legion samobójców" to strzał w dziesiątkę. Jak na razie na ekranach pojawiali się sami superbohaterowie w rolach głównych, a tu nagle taka drastyczna zmiana. To mogło przynieść całkiem nową jakość do świata herosów z tym, że trzeba było podejść do tego z rozwagę. Nic dziwnego, że "Deadpool" okazał się takim hitem. To była pierwsza tego typu produkcja, która pomimo swoich niewielkich błędów okazała się świetnym widowiskiem. Twórcy "Legionu.." zapewne liczyli na to samo. Niestety nie wszystko poszło po ich myśli. Pomysł swoją drogą, ale liczy się jeszcze to w jaki sposób go wykorzystamy, aby opowiedzieć błyskotliwą i pełną zaskakujących zwrotów akcji historię o samych antagonistach. Tutaj zdecydowanie nie wykorzystano potencjału opowieści. Fabuła produkcji z początku nie zachwyca. Nieco wolno się rozkręca przez co nie do końca jest nas w stanie zaintrygować tym co może być dalej. Twórcy ukazują nam wtedy przeszłość większości z postaci, która pomimo bycia ważną częścią dla całego obrazu okazuje się również elementem nieco spowalniającym akcję produkcji. Dopiero po pewnym czasie następuje tak zwane "zwolnienie blokady" i akcja rusza z kopyta. Fabuła od tego momentu okazuje się być całkiem wciągająca, pełna akcji oraz humoru. Wydarzenia ekranowe ukazują nam ciekawe potyczki naszych bohaterów, albo raczej antybohaterów, a oglądanie ich to czysta przyjemność. Równie dobrze prezentują się ciekawie ukazane sceny walk oraz perypetie naszych postaci nieustannie walczących ze swoją przeszłością. Niestety czas ekranowy wyraźnie rozdzielono pomiędzy bohaterów przez co dosyć pokaźny skład Legionu samobójców nie zostaje nam ukazany w pełnej krasie. Bohaterowie ulegli podzieleniu przez co niektórych jest więcej, a innych zaś mniej. Szkoda, ponieważ postacie są jednym z lepszych punktów tej produkcji. Niestety muszę przyznać, że oczekiwania wobec tego filmu okazały się zbyt wysokie przez co produkcja Ayera ewidentnie im nie sprostowała. Jednakże byłbym w stanie wybaczyć twórcom prawie wszystko gdyby nie miałki i nijaki główny wątek produkcji, który, aż poraża swoją prostotą. Jest zbudowany ze standardów i utartych szablonów przez co twórcom nie udaje się nas zbyt często zaskoczyć, albowiem większość zdarzeń jesteśmy w stanie przewidzieć sami. To duży minus dla produkcji, która powinna wręcz kipieć od skomplikowanych, brawurowych i niespodziewanych zwrotów akcji. W końcu to sami złoczyńcy... A tu jednak się okazuje, że najgorsi z najgorszych potrafią również zrobić coś dobrego dla innych. Tym akurat mnie zaskoczono, albowiem ukazano nam naszych bohaterów w całkiem nowym świetle. Gdyby trzymano się takiej taktyki całościowo produkcja wypadłaby znacznie lepiej. Teraz nie wiadomo kogo za to winić. Reżysera czy studio, które po premierze "BvS" postanowiło nieco zamieszać przy "Legionie...", aby nie powstało wokół produkcji takiego samego zamieszania. Sam nie wiem co o tym sądzić, ale muszę przyznać, że oglądając film ewidentnie da się wyłapać celowo zatarte granice pomiędzy różnymi sposobami narracji produkcji. Kogo to wina oceńcie sami. Ja natomiast poruszę jeszcze kwestię głównego antagonisty filmu (jakbyście nie wiedzieli nie są to nasi bohaterowie), który również prezentuje się słabo. Zacznijmy od tego, że złoczyńca takiego kalibru jak w "Legionie samobójców" powinien stanąć raczej do walki z Ligą sprawiedliwości, a nie z paczką złych zbirów. Historia tej postaci jak i jej zdolności wydają się zbyt potężne dla naszej zbieraniny. Być może się mylę, ale takie właśnie odniosłem wrażenie. Oprócz tego podejrzewałem, że produkcja opowie o bardziej przyziemnym przeciwniku legionu, a nie niemalże wyciągniętym z kart powieści fantasy... ale to chyba kwestia gustu.

Postacie w "Legionie samobójców" jak już wcześniej wspominałem są najlepszym elementem filmu. Choć nie wszyscy dostali tyle czasu ekranowego co trzeba to i tak świetnie ogląda się ich perypetie na ekranie. Pierwsze skrzypce gra Deadshot czyli świetny Will Smith oraz całkiem pokręcona Harley Quinn czyli fenomenalna Margot Robbie. To właśnie ona z całej obsady zaprezentowała się najlepiej. Jej wersja Harley jest niezwykle urzekająca oraz pełna humoru przez co ilekroć widzimy ja na ekranie nie możemy powstrzymać się od uśmiechu. Jej wątek okazuje się być najbardziej rozbudowanym, albowiem to ona jest tą jedyną Pana J. - Jokera, który nie może bez niej żyć dlatego ciągle jej szuka. Z kolei Joker występuje w produkcji jako drugoplanowa postać, która tak naprawdę nie ma nic wspólnego z głównym wątkiem obrazu. Ale trzeba przyznać, że jego obecność niezmiernie cieszy. W roli Pana J. mamy świetnego Jareda Leto, który ukazał nam tę ikoniczną postać od całkiem nowej strony. Joker Leto prezentuje się niczym baron narkotykowy z tym, że jest mocno stuknięty. Jego kreacja różni się od tych stworzonych przez Nicholsona i Ledgera, ale jest równie godna uwagi szczególnie, że Joker ma się pojawić w kolejnych produkcjach. Natomiast na pierwszym planie pojawiają się jeszcze: Joel Kinnaman jako kapitan Rick Flag, świetny Jai Courtney jako sprośny Kapitan Boomerang, Jey Hernandez jako Diablo, Adewale Akinnuoye-Agbaje jako Krokodyl, Cara Delevingne jako June Moone / Enchantress, Karen Fukuhara jako Katana oraz Viola Davis jako Amanda Waller. Oprócz nich możemy dostrzec jeszcze: Scotta Eastwooda, Commona, Davida Harboura oraz Erzę Millera jako Flasha i Bena Afflecka jako Batmana. Aktorzy naprawdę się spisali dzięki czemu są pewnego rodzaju podporą produkcji.

Od strony technicznej film prezentuje się bardzo dobrze. Efekty specjalne są na wysokim poziome, zdjęcia są dynamiczne, a muzyka wartka i energiczna. Klimat lekki i niezwykle przyjemny, a do tego mamy świetny humor. Oprócz tego mamy jeszcze dobrą scenografię, ciekawe kostiumy oraz dobrze dopasowane utwory muzyków.

"Legion samobójców" w reżyserii Davida Ayera miał być pewnego rodzaju przełomem w kinowym uniwersum DC. Miał puścić w niepamięć złe przyjęcie "Batmana v Supermena" i wprowadzić nową jakość do twego świata. Niestety tak się nie stało, albowiem najnowsza produkcja Warnera nie była w stanie sprostać oczekiwaniom fanów, ani zapewnieniom wytwórni. Zwiastuny zapewniały satysfakcjonujące widowisko, ale tak się nie stało. Film ma ogromne niedociągnięcia fabularne, które głównie tyczą się wątku głównego (sprawia wrażenie dodatku do całości) oraz czarnego charakteru, a zaś jego najjaśniejszym punktem są postacie, aktorzy oraz strona techniczna. Jednakże pomimo tego, że fabuła nie jest najwyższych lotów można się na filmie nieźle bawić. Jako, że wątek główny jest tak oklepany można na niego prawie nie zwracać uwagi i skupić się na naszych postaciach i relacjach jakie między nimi się tworzą. To właśnie one są tematem tej produkcji i one napędzają całość. Jeśli pominiemy tę nieszczęsną intrygę i zlekceważymy czarny charakter okaże się, że "Legion samobójców" co bardzo przyjemna, lekka, pełna humoru oraz dobrej zabawy produkcja, z którą możemy przyjemnie spędzić czas.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Jesteś piękna i masz w sobie „to coś”. Przyjechałaś do Los Angeles, neonowego miasta, gdzie w ciągu jednej nocy można zrobić karierę. Poznajesz chłopaka, który jest tobą zafascynowany i dziewczyny, które chcą ci pomóc w drodze do sławy. Dostajesz propozycję pracy, o której inni mogą tylko marzyć. Czy to tylko piękny sen? A może wstęp do koszmaru?

gatunek: Thriller
produkcja: USA
reżyser: Nicolas Winding Refn
scenariusz: Nicolas Winding Refn, Mary Laws, Polly Stenham
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Cliff Martinez
zdjęcia: Natasha Braier
rok produkcji: 2016
budżet: 7 milionów $
ocena: 7,0/10










 
Mieć w sobie "to coś"


Najnowszy film Nicholasa Windinga Refna miał swoją światową premierę na tegorocznym festiwalu w Cannes. Choć obraz twórcy "Drive" nie zebrał zbyt wielu pochlebnych opinii, to jednak niezwykle mnie zaintrygował. W końcu kiedy nadarzyła się okazja nie mogłem jej zmarnować. Czy było warto?

"Neon Demon" koncentruje się na młodej Jesse, która robi pierwsze kroki w niebezpiecznym i pełnym nienawiści świecie mody. Refn już z samego początku ukazuje nam naszą bohaterkę z niecodziennej perspektywy. Upozowaną i w blasku neonów. Taki właśnie jest jego najnowszy film. Kwintesencja blasku, ale również odpowiedniej pozy, która gwarantuje sukces. Fabuła obrazu rozkręca się powoli i jest nieśmiała jak nasza bohaterka. Dopiero z czasem zaczyna przybierać na sile i staje się czymś więcej niż tylko ładnym skupiskiem obrazów. Historia jest niezwykle intrygująca, niesamowicie wciągająca oraz całkiem zwariowana. "Neon Demon" jest jedną z tych produkcji, po której nie można się niczego spodziewać. Wszystko jest niesamowicie zagadkowe, tajemnicze oraz pełne grozy. Wiele rzeczy zostaje celowo niedopowiedzianych, aby stworzyć jeszcze gęstszą i niepokojącą aurę, która dodaje filmowi uroku oraz bardzo zatrważającego wydźwięku. Uderzający jest również psychodeliczny nastrój produkcji, który jest niczym cisza przed burzą. W większości obraz Refna bazuje na odpowiednim i sukcesywnym budowaniu nastroju, który przekłada się na całościowy odbiór produkcji. Wydarzenia ekranowe są pełne napięcia, niepokoju oraz nieoczekiwanych zwrotów akcji. Całość zaskakuje pod względem formy i treści. Niestety opowieść nie do końca trzyma się kupy. Scenariusz dosyć płytko wchodzi w interakcje między bohaterami, jak i w psychikę głównej bohaterki. Wiele rzeczy potraktowano po macoszemu przez co oglądając obraz mamy wrażenie pewnej niekompletności, jakby czegoś nam w nim brakowało. Wszystko to powoduje, że niekiedy ciężko jest nam wziąć to co ukazuje reżyser na serio, albowiem sam w to nie wierzy. Co prawda całą to opowieść należy traktować z dystansu i zakwalifikować ją raczej pod nowoczesną, krwawą baśń co wcale nie oznacza, że niekiedy widać brak konsekwencji reżysera. Większość historii jest opowiedziana stanowczym tonem dlatego gdy Refn nieco gubi się przy opowiadaniu niektórych wątków brak mu wtedy wiarygodności. Oprócz tego fabuła niekiedy zbytnio skacze w czasie co nieco burzy jej spokój i wprowadza zamieszanie. Poza tym nie po raz pierwszy mamy ukazany świat mody, wybiegów i sesji zdjęciowych jako niebezpieczny, pełen nienawiści, zazdrości, miłości, zemsty oraz śmierci. Jednakże tu należą się brawa dla reżysera, że ukazał nam ten świat w nieco inny sposób dzięki czemu "Neon Demon" nie idzie na taką łatwiznę.

W składzie aktorskim pojawiło się kilka znanych twarzy, ale również aktorzy odkryci niedawno. Szkoda tylko, że większość z nich ma nam niewiele do pokazania. Prym wiedzie rewelacyjna Elle Fannig, która świetnie jawi się zarówno jako naturalna piękność oraz ucharakteryzowana poza z neonowego świata. Choć jej przemiana jest na ekranie słabo zarysowana, to jednak na pierwszy rzut oka widać, że postać Fnning ma w sobie "to coś". Zaraz obok niej mamy rewelacyjną Jenę Malone jako Ruby oraz zabójczy duet Bella Hatone oraz Abbey Lee jako Gigi i Sarah. Na drugim planie niestety mamy nijakiego Karla Glusmana oraz niewykorzystanego Keanu Reevesa. Na uwagę natomiast zasługuje również niezwykle tajemnicza postać Desmoda Harringtona.

Pod względem technicznym film Refna to istna perełka. Szczególnie jeśli chodzi o audiowizualny wygląd gdzie wspaniała muzyka Cliffa Martineza łączy się z rewelacyjnymi zdjęciami Natashy Braier. Do tego mamy jeszcze ciekawie zbudowaną scenografię, która świetnie się kontrastuje. Raz mamy pełne światła otwarte przestrzenie, a raz ciemne i ciasne pomieszczenia. Zaś z drugiej strony mamy prostotę, codzienność i pewnego rodzaju normalność, a z drugiej świat neonów, sztucznych póz oraz pewnego rodzaju wypatrzenia. Oczywiście nie należy zapomnieć o rewelacyjnym klimacie produkcji pełnym grozy, tajemnicy oraz niepokoju płynącego z prawie niedostępnego świata.

"Neon Demon" to ciekawa, pełna mroku, tajemnicy, ale również blasku neonów historia, którą można określić jako fantasy, albo też krwawą baśń naszych czasów. Chociaż film Refna nie był w stanie uniknąć wielu błędów, to jednak jest w stanie się wybronić. Szczególnie formą audiowizualną oraz aktorstwem pierwszego planu. Historia choć nie została do końca dopracowana potrafi nas urzec i wciągnąć w wir wydarzeń. Koniec końców ciężko jest oprzeć się tej produkcji, albowiem ewidentnie ma w sobie "to coś"...

Zapraszam do polubienia  profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.



Erin Gilbert i Abby Bergman są autorkami książki o duchach. Jednak ich praca zostaje zdezawuowana i wyśmiana przez naukowców. Ale nadchodzi czas rewanżu - kiedy duchy opanowują Manhattan, Abby i Erin wkraczają do akcji... 

gatunek: Komedia, Akcja Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Paul Feig
scenariusz: Kattie Dippold, Paul Feig
czas: 1 godz. 56 min.
muzyka: Theodore Shapiro
zdjęcia: Robert D. Yeoman
rok produkcji: 2016
budżet: 144 milionów $
ocena: 7,5/10











 
Wiem do kogo zadzwonię!

If there's something strange in your neighborhood. Who you gonna call? - Zapewne wielu z was czuje dreszcze słysząc słowa piosenki Rey Parkera Juniora, która będąc integralną częścią znanej komedii przypomina o starych dobrych czasach. Choć ja będąc z kompletnie innego pokolenia również uległem magii tego utworu jak i filmu Ivana Reitmana. Wydawać by się mogło, że niedużo czasu minęło od premiery oryginału, ale tak naprawdę dla kinematografii to spory szmat czasu. Przez te lata wiele się zmieniło przez co być może z tego powodu wytwórnie tak chętnie sięgają po sprawdzone klasyki i przywracają je do życia w nowszych wersjach. Tak jak: "Jurassic World", "Terminator Genisys" czy "Mad Max: Na drodze gniewu". Teraz przyszedł czas na nowych "Pogromców duchów"!

Fabuła obrazu skupia się na grupce naukowców, która łączy siły, aby zwalczyć duchy, które ktoś nasyła na Nowy Jork. Fabuła fabułą, ale zasada przy robieniu tego typu filmów jest taka sama. Wyróżniamy jej trzy warianty: pierwszy to kontynuacja po latach jak w "Jurassic World", drugi to połączenie starej i nowej części w film o całkiem zmienionej fabule jak w "Terminatorze
Genisys", a trzecia opcja to po prostu zapożyczony styl narracyjny, bohater jak i świat przedstawiony, ale całkiem inna historia czyli "Mad Max: Na drodze gniewu". Jak jest w przypadku "Ghostbusters. Pogromców duchów"? Bardzo podobnie z tym że w tym przypadku mamy połączenie rebootu z oryginałem. Wygląda to mniej więcej tak, że niby jest to całkiem nowa historia, ale tak naprawdę czerpie garściami z oryginału z 1984 roku. Połączenie to choć nie zawsze się sprawdza koniec końców serwuje nam zabawę na całkiem dobrym poziomie. Fabuła serii jest najlepszym przykładem dwoistości filmu, albowiem z jednej strony prezentuje całkiem nową i intrygującą historię, a zaś z drugiej jest wręcz kopią pierwowzoru. Twórcy ewidentnie nie mogli się zdecydować w jaką stronę skierować tę opowieść przez co wyszło im takie małe fabularne zamieszanie. Jednakże prawdą jest, że dostrzec owe nawiązania mogą jedynie osoby znające oryginał. Nowi widzowie tego nie wychwycą przez co z pewnością film wyda im się bardzo zgrabny jeśli chodzi o opowieść. Jednakże pomimo tego, że historia jest w połowie kopią filmu Reitmana wcale nam to nie przeszkadza, albowiem tutaj liczy się sposób w jaki Paul Feig jest w stanie ograć te wszystkie nawiązania. Z niezwykłą gracją rewelacyjnie udaje mu się wymanewrować pomiędzy dwoma światami przez co stwarza złoty środek, a film nie traci przez namieszanie w fabule na płynności i lekkości. Nawet pomimo tego, że część wydarzeń już znamy to i tak bardzo ciekawie się je ogląda. Ogólnie rzecz biorąc produkcja jest zaskakująco wciągająca oraz niesamowicie żywa i wartka. Reżyserowi udaje się w tym pędzie znaleźć czas zarówno na ukazanie nam całej opowieści jak i na w miarę dokładne zarysowanie postaci oraz zaprezentowanie świetnych scen akcji. Paul Feig odwalił kawał dobrej roboty przy składaniu tego obrazu w całość, albowiem to dzięki jego sprawnej reżyserii produkcja jest tak lekka i przyjemna w odbiorze. Ewidentnie widać naciski czy to producentów czy studia, aby wcisnąć jak najwięcej nawiązań do starszej wersji przez co nie zawsze się to dobrze sprawdza na ekranie. Przy umieszczaniu tego typu smaczków w filmach trzeba wykazać się niebywałą rozwagą, aby nie przedobrzyć, a po prostu gdzie nie gdzie puścić oczko do fanów. Tutaj wyraźnie przesadzono z nawiązaniami i w niektórych scenach wypada to słabo. Jednakże nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, albowiem przez te zbyt liczne puszczanie oka do fanów podczas oglądania produkcji jesteśmy w stanie wyczuć namacalną więź z oryginałem, która dodaje seansowi uroku. Podobnie ma się sytuacja z humorem, który w większości prezentuje się dobrze, ale zdarzają się też niewielkie wtopy. Jednakże w porównaniu do wielu innych komedii tak naprawdę nie ma się o co czepiać. Albowiem produkcja posiada wiele pozytywów, które bardzo zgrabnie powodują, że zapominamy o błędach. Tak jest chociażby ze style prowadzenia akcji, bohaterkami oraz tą wymyśloną na nowo opowieścią, która bardzo dobrze się prezentuje. Oprócz tego twórcy o dziwo potrafią nas wielokrotnie zaskoczyć, a wydarzenia ekranowe pełne są pozytywnej energii, która tylko zachęca do oglądania. Widać oddanie, miłość, a zarazem sentyment do poprzedniej części, ale również wielkie zaangażowanie reżysera w jak najkorzystniejsze ukazanie tej produkcji. Powiem to po raz kolejny, że Paul Feig dzięki swoim niebywałym umiejętnościom ocalił ten film. Oczywiście mogło być lepiej szczególnie jeśli chodzi o fabułę, ale tragedii nie ma. Wręcz przeciwnie jest całkiem dobrze.

W nowej wersji "Pogromców duchów" głównymi bohaterami nie są mężczyźni, ale kobiety, które w roli pogromczyń duchów wypadają równie świetnie. Przede wszystkim ich postacie są dużo lepiej nakreślone niż w oryginale. Mamy więcej informacji na ich temat przez co z automatu lepiej jesteśmy w stanie je zrozumieć. Dużo na tym zyskuje ich wspólna relacja, która zdaje się być bardziej zacieśniona niż w filmie Reitmana. Ciekawie prezentuje się również ich historia spotkania oraz wspólne początki, które okazały się świetnymi fundamentami pod tę produkcję. Nasze bohaterki choć nie są super znane oraz lubiane, to jednak nie poddają się i wytrwale dążą do wyznaczonego przez siebie celu, aby udowodnić wszystkim, że są warte wysłuchania. Na pierwszym planie mamy świetną Kristen Wiig jako Erin Gilbert oraz równie dobrą Melissę McCarthy jako Abby Yates. Zaraz za nimi są rewelacyjne Kate McKinnon jako szalona Jillian Holtzman oraz Leslie Jones jako pogodna Patty Tolan. Każda z naszych bohaterek to inna osobowość przez co razem tworzą rewelacyjną mieszankę wybuchową, którą wybornie się ogląda. Oprócz nich na ekranie pojawiają się: fenomenalny Chris Hemsworth jako Kevin – sekretarka pogromczyń oraz męska wersja typowej blondynki, Andy Garcia jako burmistrz Nowego Jorku, Celicy Strong jako Jennifer Lynch i Neil Casey jako Rowan North. Nie należy oczywiście zapomnieć o gościnnych występach Billa Murreya, Dana Aykroyda i Sigourney Weaver. Pod względem aktorskim film Paula Faiga prezentuje się naprawdę dobrze.

Od strony technicznej produkcja Sony również nie ma sobie nic do zarzucenia. Przede wszystkim dobre zdjęcia, ciekawa i godna uwagi muzyka Theodore Shapiro oraz rewelacyjne efekty specjalne. Do tego mamy ciekawie wykorzystany motyw główny serii oraz dobrze umieszczoną i komponującą się z obrazem piosenkę Fall Out Boys. Warto również zwrócić uwagę na ciekawy design gadżetów pogromczyń duchów. Chociaż z humorem bywa rożnie, to jednak zdecydowanie większość scen komediowych należy zaliczyć na plus. Bardzo dobrze twórcom wyszło również połączenie komedii z elementami horroru czy też filmu grozy.

Tworzenie reebotów czy też pełnoprawnych kontynuacji klasyków zeszłego wieku niedługo wejdzie Hollywood w nawyk tak więc według mnie nie ma co się tak tym bulwersować szczególnie, że to i tak nic nie da. Zważywszy chociażby na ilość zapowiedzianych już przyszłych filmów takich jak ten. Tym bardziej nie rozumiem tego całego hejtu na film Paula Feiga jeszcze przed jego premierą. Ok, pierwszy zwiastun był beznadziejny, ale drugi już całkiem spoko. Ale jak widać ludziom niewiele trzeba, aby się przyczepić do byle czego. Całe to zamieszanie wokół filmu jest również świetnym przykładem na to jak działa internet oraz jak zatrważająca ilość ludzi go używająca prezentuje sobą niski poziom. Szczególnie, że będąc po seansie mogę szczerze powiedzieć, że film nie jest, ani tragiczny, ani zły, a wręcz całkiem dobry. Owszem ma swoje bolączki, ale dzięki sprawnej reżyserii Paul Feig bez najmniejszych problemów sprawia, że o nich zapominamy i możemy cieszyć się jego plusami. Nikt nie oczekuje przecież, że film ten będzie arcydziełem. To ma być lekka i przyjemna w odbiorze wakacyjna komedia, na której będziemy się dobrze bawić. Dodatkowe atrakcje zapewnią nam duchy, które świetnie napędzają całość. "Ghostbusters. Pogromcy duchów" rewelacyjnie sprawdzają się właśnie jako taka lekka, wakacyjna produkcja, która zapewni nam świetną rozrywkę na dwie godziny. Polecam bez spiny ;).


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Rodzina Laneów na pierwszy rzut oka przypomina pierwszą lepszą amerykańską rodzinę. problem w tym, że do normalnych nie należy, albowiem jej członkowie należą do sekty zwanej Meyerism pod przewodnictwem tajemniczego Calla, która podąża ścieżką ku światłu poprzez kolejne stopnie Drabiny. Problemy rozpoczynają się od momentu powrotu głowy rodziny - Eddiego z duchowych rekolekcji. Nagle cały czar pryska, a na światło dzienne wychodzi wiele tajemnic... Czy Eddiemu uda się poskładać rodzinę do kupy oraz czy uda mu się odnaleźć spokój?

twórcy: Jessica Goldberg
oryginalny tytuł: The Path
gatunek: Dramat
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 10
sezonów: 1
muzyka: Will Bates
zdjęcia: Yaron Orbach
produkcja: hulu
średnia ocena: 7,8/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)






 
Czy Ty wierzysz?

Kino jak i telewizja zostały stworzone, aby dostarczać nam rozrywki wszelakiego rodzaju. Jednakże z czasem obydwa te światy zaczęły sięgać po bardziej przyziemne czy też międzyludzkie sprawy i opowiadać nam historie z życia wzięte. Wraz z coraz większym zagłębianiem się w codzienność i pozornie proste sprawy nie da się ominąć omawianego przez nas tematu banałami czy też w ogóle go przemilczeć. Czasami trzeba uderzyć prosto z mostu, dosadnie i bez owijania w bawełnę, aby przekonać się jak jest naprawdę i czy to co o pewnej osobie myślimy jest prawdą. Serial platformy hulu pt: "Ścieżka" uderza w jeden z najbardziej kontrowersyjnych tematów obecnych czasów czyli wiarę i bez zbędnego kombinowania stawia pytanie: Czy Ty wierzysz?

Serial ukazuje nam losy rodziny Laneów, która zaczyna przeżywać kryzys od kiedy głowa rodziny -  Eddie powrócił z duchowych rekolekcji. Na to wszystko nakładają się problemy z synem oraz napięta sytuacja w ruchu religijnym, do którego należą. Sytuacji nie polepsza również tajemniczy Cal – guru Meyerismu oraz obawy Eddiego co do życia jak i wiary... Produkcja już z samego początku ukazuje nam swoje niezwykle sielankowe, a zarazem zaskakująco tajemnicze oblicze, które zostanie z nami aż do samego końca serialu. Pierwszy odcinek choć nie jest bombą fabularną bardzo zgrabnie wprowadza nas w świat Meyeristów oraz w relacje jakie łączą naszą serialową rodzinę. Bardzo szybko dowiadujemy się co jest na rzeczy dzięki czemu jesteśmy w stanie razem z naszymi bohaterami w pełni świadomie analizować bieg wydarzeń. Fabuła serialu jest bardzo intrygująca, niezwykle przejmująca oraz zaskakująco wciągająca. Decydując się na tę produkcje nie spodziewałem się że wydarzenia ukazywane na ekranie tak bardzo mnie zaciekawią. Tak samo jak świat przedstawiony oraz nasi bohaterowie. Jednakże wracając do fabuły należy podkreślić, że "Ścieżka" nie jest typowym serialem. Zbyt wiele czynników sprawia, że produkcja platformy hulu nie nadaje się dla większości z was. Dlaczegóż to? Otóż na samym początku należy podkreślić, że nie należy spodziewać się po serii nie wiadomo jakich rewelacji. Musicie przyjąć do wiadomości, że serial ten pomimo ciekawego wstępu prezentuje się niezwykle kameralnie. Porusza bardzo przyziemne jak i egzystencjalne problemy, które nie dla wszystkich okażą się zajmujące. Oprócz tego musicie pamiętać, że akcja serialu jest bardzo powolna, a więc nie liczcie na szybki rozwój zdarzeń. Jeśli te dwie przeszkody nie zdyskredytują serialu w waszych oczach śmiało sięgajcie po tę produkcję, albowiem naprawdę warto. Niestety przeprawa nie jest łatwa... W miarę wartka akcja z pierwszego odcinka znacznie spada w kolejnym epizodzie przez co tempo zdarzeń drastycznie spada.  Od tego momentu wszystko dzieje się w nieco żółwim tempie co wcale nie oznacza, że wydarzenia ekranowe są nieciekawe. Na nudę wręcz przeciwnie nie możemy narzekać, albowiem fabuła serii okazuje się być wystarczająco zajmująca. Ukazuje nam ona perypetie rodziny Laneów, a zarazem koncentruje się wokół postaci tajemniczego Calla, który nieprzerwanie towarzyszy zarówno Eddiemu jak i jego żonie. Podczas oglądania serialu obserwujemy jak wygląda Meyerism oraz na czym opierają się jego fundamenty. Dzięki niezwykle wnikliwej budowie tej sekty Jessica Goldberg dała nam możliwość wejścia w szeregi tego ruchu religijnego i dogłębnie poznać zasady w niej panujące. Stworzenie tej fikcyjnej religii wyszło twórczyni tak dobrze, że aż trudno uwierzyć, że to nie jest prawdziwa sekta. Wszystko w niej wydaje się takie prawdziwe i namacalne, że po obejrzeniu serialu sami moglibyśmy zacząć wyznawać Meyerism. Coś pięknego. Jednakże to nie wszystko. Serial oprócz swojej tajemniczej czy wręcz mistycznej natury opowiada nam o wielu niezwykle przyziemnych czy też najprostszych sprawach, o których nawet byśmy nie pomyśleli. Z racji tego, że Meyerism to nie ruch religijny, a mówiąc dosłownie sekta to na jej wyznawców nałożonych jest sporo zakazów, które prowadzą do oddzielenia tej społeczności od całej reszty populacji. Ta bardzo powszechna strategia prowadzi z początku do wyobcowania, a następnie do całkowitego zawładnięcia nami. I choć nie zdajemy sobie z tego nawet sprawy to właśnie tak to wygląda. Nagle w jednym momencie stajemy się zależni od wszystkich innych, a chęć zrobienia czegoś po swojemu nie wchodzi w grę. Co ciekawe nasza świadomość jest już wtedy tak wyprana, że nawet nie będziemy chcieli dokonać czegoś "po swojemu". "Ścieżka" ukazuje nam złe strony takiego postępowania oraz pokazuje jak bardzo takie postępowanie jest krzywdzące szczególnie dla młodych ludzi kiedy próbuje się ich odciąć od reszty świata. Tutaj pragnę zwrócić uwagę na postać Hawka, który w myśl tej idei czuje się osaczony i samotny. A wszystko to czego doświadczają jego rówieśnicy jest dla niego niedostępne. Oprócz tego seria koncentruje się na więzach rodzinnych oraz mówi o tym, że skrajność nigdy nie jest dobra ponieważ zawsze ktoś zostanie pokrzywdzony. Nie należy oczywiście zapomnieć o głównym motywie produkcji dotyczącym wiary, który w bardzo dokładny sposób ukazuje nam istotę jakiejkolwiek religii. Oglądając "Ścieżkę" powinniśmy myśleć w szerszych kategoriach postrzegania wiary, aby dostrzec jej prawdziwe oblicze. Nie chodzi tutaj o Meyerism, ale o wszystkie religie świata, których dewizą jest: "Aby należeć, musisz wierzyć" i nie ważne co zrobicie to i tak nic tego nie zmieni. Serial uświadamia nam, że wszystko tak naprawdę sprowadza się do kwestii wiary, a zaś samo jej wyznawanie nie powinno nas w jakikolwiek sposób ograniczać, albowiem jest to nasza wolna wola. Bez wiary nie ma wyznawców, a bez wyznawców nie ma religii.

Oprócz niezwykle pociągającej i intrygującej fabuły podczas oglądania serialu "Ścieżka" warto zwrócić uwagę na rewelacyjne aktorstwo. W szczególności dwóch panów: Hugh Dencyea i Aarona Paula albowiem wykreowali oni niezwykle ciekawe i bardzo złożone sylwetki, które nieustannie zaskakują nas swoimi poczynaniami. To zadziwiająco nieszablonowe postacie, które wielokrotnie doświadczyły cierpienia. Zresztą sami nie są bez wad przez co na ekranie możemy obserwować ich nieustanną walkę z samym sobą jak i swoimi słabościami. Panowie Dency i Paul rewelacyjnie poradzili sobie z ukazaniem nam tych złożonych postaci dzięki czemu rewelacyjnie ogląda się ich ekranowe potyczki. Na pierwszym planie mamy jeszcze całkiem niezłą Michelle Monaghan, na której postać również warto zwrócić uwagę, albowiem ona wywodzi się z Meyerystów oraz intrygującego Kyle Allena w roli Hawka. Na dalszym planie pojawiają się: Emma Greenwell jako Mery, Rockmond Dunbar  jako detektyw Abe Gaines, Sarah Jones jako Alison Kemp oraz Amy Forsyth jako Ashley Fields. Pod względem aktorskim serial prezentuje się na wysokim poziomie.

Od strony technicznej "Ścieżka" również jest w stanie nas urzec ciekawymi zdjęciami oraz subtelną, a zarazem tajemnicza muzyką Willa Batesa. Na uwagę oczywiście zasługuje cała koncepcja Meyerysmu, która swoją szczegółowością nie jeden raz nas zaskoczy. Oczywiście jednym z istotniejszych punktów tej produkcji jest niezwykły klimat, który łączy sielankowy i spokojny nastój z niezwykle mrocznymi i pełnymi napięć scenami. Oglądając serial czujemy, że jego atmosfera jest niezwykle toksyczna, a więc niezdrowa dla naszych bohaterów. Wszystko w ich świecie działa na naprężonych do granic możliwości sznurkach, którym niewiele brakuje by pęknąć. Przez to ich relacje są bardzo niezdrowe, a wszystko to przekłada się na ich egzystencję. Wtedy nawet energia pochodząca ze światła nie pomorze...

Muszę przyznać, że "Ścieżka" to bardzo oryginalny serial, który nie nadaje się do obejrzenia dla każdego. To co z początku go dyskredytuje w waszych oczach to bardzo wolna akcja, liczne rozmyślania na tematy egzystencjalne oraz zaskakująca kameralność całej produkcji. Jednakże należy pamiętać, że oprócz tego seria kryje w sobie niezwykle intrygującą i pociągającą historię, która potrafi niespodziewanie nas wciągnąć w perypetie rodziny Laneów. Do tego dochodzi jeszcze klika ciekawie rozbudowanych wątków pobocznych, wyśmienite aktorstwo, fenomenalny klimat oraz dające do myślenia zakończenie, które zdaje się odwrócić wszystko co do tej pory znaliśmy do góry nogami. Ale o tym przekonamy się dopiero w kolejnym sezonie. Choć moja ocena serialu jest nieco naciągnięta, to jednak nie sposób odmówić tej serii nieprawdopodobnie pociągającej atmosfery, która potrafi nas z miejsca zahipnotyzować. Jest w niej coś takiego, że nie sposób mi się jej oprzeć.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Mijają lata, od kiedy Tarzan, opuścił afrykańską dżunglę na rzecz cywilizowanego życia w Londynie. Jako John Clayton III, Lord Greystoke decyduje się wrócić do Konga, gdzie ma pełnić funkcję emisariusza rządu z misją handlową. Nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że jest pionkiem w śmiertelnie niebezpiecznej grze targanego wolą zemsty, chciwego kapitana Leona Roma z Belgii. Okazuje się, że osoby stojące za zabójczym spiskiem nie mają pojęcia, co rozpęta się za ich sprawą.

gatunek: Przygodowy
produkcja: USA
reżyser: David Yates
scenariusz: Craig Brewer, Adam Cozad
czas: 1 godz. 49 min.
muzyka: Rupert Gregson-Williams
zdjęcia: Henry Braham
rok produkcji: 2015
budżet: 180 milionów $
ocena: 4,5/10










 
Legenda bez legendy

Po raz kolejny jesteśmy świadkami przywracania do życia klasyków animacji, które najprawdopodobniej były naszymi bajkami dzieciństwa. W sumie to taka kolej rzeczy nie powinna już nikogo dziwić albowiem Tarzan nie jest pierwszą kinową wersją słynnej bajki, którą mamy okazję oglądać. Jednakże tym razem za ponowne ukazanie nam losów króla małp wziął się nie Disney, a Warner Bros z Davidem Yatesem na czele. Czy twórca czterech ostatnich części Harryego Pottera poradził sobie z legendą Tarzana?

Film ukazuje nam losy Tarzana, który dawno temu opuścił Kongo i zamieszkał w Anglii. Teraz wskutek splotu różnych wydarzeń postanawia powrócić do Kongo. Niestety nie zdaje sobie jednak sprawy, że jego ponowne pojawienie się uruchomi lawinę zdarzeń, która zadecyduje o jego losie jak i całego Kongo. Muszę przyznać, że pomysł na historię był. Szkoda, że tak nieudolnie go wykorzystano. Gdyby wziął się za to ktoś z ciekawym podejściem może uniknięto by wielkiej wtopy jaką istotnie jest fabuła tego obrazu. Zacznijmy od tego, że opowieść ukazana na ekranie nie jest typową origin story, a jest jakby kontynuacją do nieistniejącej pierwszej części. Mamy ukazanego Tarzana oraz Jane jako postacie, które mają już przeżycia z Kongo za sobą. Żyją teraz w Anglii jako arystokracja pod nazwiskiem Claythorne. Całe to posunięcie niestety jest strasznie chaotycznie ukazane przez  co ciężko nam się jest odnaleźć już na samym początku tej historii. Dalej jest jeszcze gorzej, albowiem twórcy serwują nam mnóstwo retrospekcji do czasów młodości Tarzana i Jane kiedy to się poznali. Zabieg ten mający nam pomóc zrozumieć zamysł opowieści tak naprawdę okazuje się być nic nieznaczącymi wstawkami, które pełnią jedynie rolę zapychacza dziur. Równie dobrze można by je usunąć ponieważ są to informacje, które wszyscy znamy z animacji. Cały ten zabieg jedynie spowalnia akcję całego obrazu, która i tak już jest niezbyt warka. Fabuła produkcji natomiast jest mało intrygująca, niezbyt wciągająca i wygląda na  zrobioną na siłę. Wydarzenia ekranowe niby pełne akcji, a tak naprawdę ciężko odczuć jakąkolwiek w nich dynamikę, która porwałaby nas w szaloną wyprawę po Kongo. Tak samo jest z opowieścią, która niby ukazuje nam ciekawe i wciągające wydarzenia, ale tak naprawdę brak im charyzmy, napięcia, dramaturgii oraz jakiejkolwiek płynności. Całość jest strasznie chaotyczna oraz bez głębszego zamysłu. Od pewnego momentu możemy mieć wręcz wrażenie, że cała akcja jedzie na jakimś autopilocie, który ma ustawione odpowiednie tempo mające stworzyć sztuczne wrażenie pędzącej niczym rozpędzony pociąg akcji. Niestety posługując się automatem Yates gubi sens całej historii i skacze z jednego kwiatka na kwiatek nie wiedząc dokładnie, w którą stronę pokierować swoją opowieść. Wszystko to przekłada się na brak jakiegokolwiek zaangażowania w produkcję, którą ogląda się wręcz bez jakichkolwiek emocji. Jest ona tak nijaka i tak pusta, że aż trudno w to uwierzyć. Nawet sceny pełne akcji są da nas kolejnym ziewem podczas oglądania tej produkcji. Nie ma nawet co liczyć na zaskakujące zwroty akcji czy też pełne napięcia i dramatu sceny akcji. Albowiem wszystko to sprowadza się do nieciekawej i nudnej historii, której brak pomysłu na rozwinięcie. To samo tyczy się niezrozumiałego tonu opowieści, który niekiedy na siłę próbuje być niezwykle gęsty i mroczny, kiedy tak naprawdę widać, że to miał być lekki wakacyjny film. Niby twórcy próbują się ratować odnośnikami do historii itp. ale to stanowczo za mało. Za mało kiedy chce się opowiedzieć tak złożoną relację człowieka z dżunglą i gorylami wokół których się wychowywał. Wszystko to jest sprowadzone do banałów tylko po to aby jakoś podratować film nieustającą akcją. Szkoda, że ona również zawodzi.

Postacie w "Tarzan: Legenda" choć prezentują się nieco lepiej niż sama fabuła, to jednak nie mają w sobie tyle charyzmy ani uroku osobistego żebyśmy mogli się do nich przekonać. Największy problem o dziwo miałem z samym Tarzanem w wykonaniu Alexandra Skarsgårda, do którego nie mogłem się w ogóle przekonać. Jakoś nie bardzo przekonywała mnie budowa tej postaci. Zbyt wiele w niej uproszczono przez co Tarzan prezentuje się lekko mówiąc nijako. Gra pana Skarsgårda tego faktu nie polepsza, albowiem aktor prezentuje się średnio. Dużo lepiej wypada Margot Robbie jako Jane czy też Christoph Walt jako główny antagonista. Warto również zwrócić uwagę na Samuela L. Jacksona, który wypada całkiem znośnie. Jednakże ogólnie rzecz biorąc "Tarzan: Legenda" pod względem aktorskim nie prezentuje się najlepiej. Duża wina w tym też scenariusza, który zaledwie ogólnikowo nakreślił naszych bohaterów.

Pod względem technicznym film Yatesa po raz kolejny zalicza wpadkę. O ile zdjęcia i muzyka prezentują się całkiem dobrze to niestety nie można tego już powiedzieć o efektach specjalnych. Te naprzemiennie prezentują swoje lepsze i gorsze strony. Niby goryle są dobrze stworzone, ale zaś sceny skakania po lianach wypadają straszni tandetnie. Tak samo jest z krajobrazami i scenami akcji. Raz lepiej, a raz gorzej. To samo tyczy się wymuszanego humoru oraz niezrozumiałego tonu prowadzenia opowieści. Niby mrok i powaga, a tak naprawdę wychodzi z tego bajka dla dzieci. Brak jakiejkolwiek konsekwencji.

Koniec końców po wyjściu z kina tak naprawdę nie wiemy z jakiego typu obrazem się właśnie zetknęliśmy. Albowiem nie jest to ani mroczną i poważną historią, ani lekką i przyjemną wakacyjną produkcją. Zbyt wiele rzeczy w filmie po prostu nie gra. Nieciekawa, mało wciągająca i nieprzemyślana fabuła, brak konsekwencji przy prowadzeniu akcji, słabo nakreślone postaci oraz średnie aktorstwo. Wszystko to powinno być gotowym przepisem na wakacyjny blockbuster, który być może nie zostanie na długo w naszej pamięci, ale będzie się przynajmniej go świetnie oglądać. "Tarzan: Legenda" Davida Yatesa nie sprawdza się w żadnym z tych przypadków.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Dziesięć osób zostaje zaproszonych przez tajemniczego gospodarza do domu na wyspie. Gdy dwie z nich giną, goście zdają sobie sprawę, że to, co początkowo uważali za nieszczęśliwy wypadek, jest robotą zabójcy. Postanawiają odkryć jego tożsamość, ale okazuje się, że nikt nie ma alibi. Odizolowani od społeczeństwa, niezdolni do opuszczenia miejsca pobytu, rozpoczynają walkę o przetrwanie z mordercą, który na nich poluje.

oryginalny tytuł: And Then There Were None
twórca: Sarah Phelps
reżyser: Craig Viveiros
gatunek: Dramat, Kryminał, Thriller
kraj: Wielka Brytania
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 3
sezonów: 1
muzyka: Stuart Earl
zdjęcia: John Pardue
produkcja: BBC
średnia ocena: 8,0/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)









 
Mordercza wyliczanka


Powieści kryminalne to bardzo wdzięczny temat dla filmowców. Nie po raz pierwszy na ekranie telewizora widzimy ekranizację słynnej powieści, albo jej luźną adaptację. Obecnie możemy napotkać się na wiele rozmaitych produkcji, które w większym lub mniejszym stopniu przypominają książkowy oryginał. Jednakże z najnowszą wersją najsłynniejszej książki Agathy Christie pt: "I nie było już nikogo" tak nie jest. Twórcy postanowili opowiedzieć nam tę historię w jak największej zgodzie z oryginałem. Czy tak tworzone produkcje trafią do dzisiejszej widowni?

W obecnych czasach jest moda na powroty słynnych filmów czy seriali oraz ukazywanie nam znanych postaci z dawnych epok w nowych i współczesnych wydaniach. Można to bardzo łatwo przedstawić na postaci Sherlocka Holmesa, który dostał, aż dwa seriale osadzone w rzeczywistości. Pierwszy to "Sherlock" Stevena Moffata, a drugi to "Elementary". Obydwa opowiadają o kultowej postaci, która żyje w czasach obecnych, z tym, że jeden ma miejsce nadal w Londynie, a drugi przeprowadził się za ocean do Nowego Jorku. Gdyby tego było mało nowojorski Watson jest kobietą. Gdyby poszperać więcej okaże się, że wiele jest produkcji, które bazują na słynnych powieściach czy też postaciach, ale styl ich opowieści jest dostosowany do dzisiejszych czasów, aby widzom się je lepiej oglądało. Jednakże nie należy przerabiać wszystkiego, albowiem klimat starych powieści również jest godny uwagi. Jedynym problemem wtedy okazuje się sposób w jaki należy opowiedzieć historię z dużym nawiązaniem do książkowej wersji. Dla wielu mogłoby to być  kłopotliwe, ale nie dla twórców "I nie było już nikogo".

To co starsze wcale nie oznacza, że gorsze, a większość osób wychodzi właśnie z takiego założenia. Niesłusznie, albowiem przy tworzeniu takich produkcji liczy się umiejętność twórców, którzy w inteligenty sposób zinterpretują opowieść. Tak właśnie jest z serialem BBC, który świetnie ukazuje nam powieść Agathy Christie. A wszystko zaczęło się od dziesięciu bohaterów, którzy za zaproszeniem wybrali się na weekend na Wyspę Żołnierzyków. Niestety nie podejrzewali oni, że pobyt na wyspie okaże się morderczy... Produkcja bardzo szybko startuje dzięki czemu łatwo jest nam wciągnąć się całą opowieść. Początek jest niezwykle intrygujący, wartki oraz niezwykle obiecujący. Twórcy rewelacyjnie wprowadzają nas w fabułę serialu przez co z łatwością udaje im się zaciekawić nas wątkiem głównym koncentrującym się na tajemniczych właścicielach wyspy. Z kolei pierwszoplanowa intryga jest niezwykle wciągająca, bardzo intrygująca i niesamowicie tajemnicza. Wydarzenia ekranowe już od pierwszej sceny ukazują nam tajemniczych bohaterów, którzy niczym z przypadku otrzymali zaproszenie na wyspę. Jednakże bardzo szybko okazuje się, że naszych bohaterów łączy coś bardzo mrocznego, coś do czego, żadne z nich nie chce się przyznać. A prawda lubi wyjść na jaw w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Serial kipi od skrupulatnie zbudowanej dramaturgii oraz nieustannego budowania napięcia. Twórcy lubią podnieś ciśnienie i to nie tylko naszym bohaterom, ale również nam. Poprzez mroczne zdarzenia oraz nieustanne tajemnice wprowadzą do opowieści grozę oraz wszechobecną niewiedzę. Potrafią świetnie wczuć się w atmosferę panującą na wyspie i skrupulatnie ją podwyższać, aż komuś puszczą nerwy. Czy to nam czy też naszym postaciom. Wydarzenia ekranowe również są niezwykle dwuznaczne, a co za tym idzie jeszcze bardziej tajemnicze. Specjalnie stworzono je, aby wprowadzić nas oraz nasze postaci w stan zagubienia i dezorientacji tak aby trudno nam było wskazać sprawcę całego zamieszania. Co ciekawe nawet będąc uważnym widzem ciężko jest nam ocenić kogo intencje są szczere, a kogo fałszywe. Duże brawa należą się również Craigowi Viveirosie – reżyserowi całej miniserii, który w bardzo zgrabny sposób przedstawił nam każdą z postaci oraz swoją wizję całej opowieści. Udało mu się pogodzić wszystkie aspekty dosyć szczegółowego scenariusza dzięki czemu serial tak dobrze się ogląda. Warto również zwrócić uwagę na wiele niespodziewanych zwrotów akcji, które skutecznie dekoncentrują nas od wskazania tajemniczego pana Owena. I wszystko byłoby świetnie gdyby nie zakończenie miniserii, które choć jest zgodne z papierową wersją, to jednak nie jest tak treściwe jak można by przypuszczać. Twórcy serii nieco pośpieszyli się z finałem produkcji przez co wydarzenia, które miały miejsce na wyspie są w ogóle nie wyjaśnione przez co końcówka okazuje się dla nas sporym rozczarowaniem. Nie będzie szczegółowego wyjaśnienia mordercy, a jedynie usłyszymy kierujące nim intencje. Gdyby nie ta gafa, bo inaczej tego się nazwać nie da produkcja nie zostawiłaby nas z poczuciem niekompletności opowieści, która tak świetnie się rozwiązała. Szkoda, że całość zakończyła się w taki nieco niechlujny sposób szczególnie, że reszta prezentuje się bardzo dobrze. W tym wypadku jedynym ratunkiem jest sięgnięcie po ostanie stronice powieści Agathy Chistie, na których mamy szczegółowe wyjaśnienie całego planu jak i postępowania mordercy, którego zabrakło w serialu.

W serialu mamy aż dziesięciu bohaterów, którzy są hierarchicznie podzieleni ze względu na ich tajemnice. Oczywiście przekłada się to na czas ich zgonu wedle wierszyka o "Dziesięciu Żołnierzykach". Nasze postacie to bardzo skryte, nieufne i tajemnicze sylwetki, z których każda z nich posiada coś na sumieniu. Niestety z początku nikt nie zbierze w sobie dość odwagi, aby to przed wszystkimi wyznać. Podczas ich pobytu na wyspie obserwujemy ich siłę oraz nieugiętość w ramach walki o przetrwanie. A z czasem poznajemy ich prawdziwe oblicze... W serialu występują: Aidan Turner jako Philip Lombard, Maeve Dermody jako Vera Claytthorne, Charles Dance jako Sędzia Lawrence Wargrave, Toby Stephens jako Dr Edward Armstrong, Burn Gorman jako Detektyw sierżant William Blore, Douglas Booth jako Anthony Marston, Sam Neill jako Generał John MacArthur, Miranda Richardson jako Emily Brent oraz Noah Taylor jako Thomas Rogers i Anna Maxwell Martin jako Ethel Rogers. Pod względem aktorskim serial prezentuje się wyśmienicie, a aktorzy rewelacyjnie sportretowali swoje postaci.

Jeśli zaś chodzi o serial od strony technicznej to również nie mamy na co narzekać. Bardzo dobre efekty specjalne, ciekawe zdjęcia, oszczędna ale klimatyczna muzyka oraz ciekawa scenografia i kostiumy. Do tego dochodzi jeszcze wyjątkowy, mroczny i tajemniczy klimat, który rewelacyjnie buduje napięcie oraz dramaturgię.

Podsumowując "I nie było już nikogo" to bardzo ciekawy, wciągający, niezwykle tajemniczy i zaskakujący serial, który rewelacyjnie się ogląda. Choć fani powieści Agathy Christie znajdą w nim różnice, to jednak jestem przekonany, ze również bardzo ciepło przyjmą tę produkcję, albowiem jest bardzo dobrze zrobiona. Z zachowaniem wielu oryginalnych rzeczy oraz nie przerobiona na siłę dla widzów jak np. "Nocny recepcjonista". Gdyby nie zakończenie całość prezentowała by się jeszcze lepiej. Tak to jest ono skazą na całości. Niemniej jednak warto sięgnąć po tę miniserię.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.