Snippet
Podczas wytyczania trasy podroży Hugh Glass zostaje brutalnie zaatakowany przez niedźwiedzia Grizzly. Jego stan jest krytyczny, a górzyste tereny uniemożliwiają jego przetransportowanie. Wraz z Hugh zgodzą się pozostać dwaj uczestnicy wyprawy oraz jego syn, aby nie musiał umierać w samotności. W wyniku zdrady ginie syn Hugh, a on sam zostaje pozostawiony na pewną śmierć. Dzięki niezwykłej woli walki podróżnik odzyskuje siły i wyrusza w niebezpieczną wyprawę przez bezludne śnieżne pustkowia po zemstę na oprawcy.

gatunek: Dramat, Przygodowy
produkcja: USA
reżyser: Alejandro González Iñárritu
scenariusz: Alejandro González IñárrituMark L. Smith
czas: 2 godz.36 min
muzyka: Ryûichi Sakamoto, Carsten Nicolai
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
rok produkcji: 2015
budżet: 135 milionów $
ocena: 7/10









W pogoni za zemstą

Po niewyobrażalnym sukcesie "Birdmana" reżyser Alejandro González Iñárritu powraca do nas z nowym filmem. Jak to z reguły bywa po Oscarowych twórcach oczekuje się, że każdy ich kolejny film będzie równie dobry jak ten za którego zdobyli statuetkę. Niestety tak się nie dzieje. Tworzenie dobrych filmów to nie monopol tylko współdziałanie wielu czynników, które świetnie się ze sobą łącząc dają zadowalający efekt. Nie liczy się to czego po produkcji oczekujemy, ani jak się zapowiada. Albowiem często to co piękne z zewnątrz okazuje się puste wewnątrz.

"Zjawa" opowiada o Hugh Glassie, który po prawie śmiertelnym ataku niedźwiedzia zostaje porzucony przez towarzyszy na pewną śmierć. Ostatecznie główny bohater nie umiera i postanawia zemścić się na oprawcy, który nie dość, że go zostawił to jeszcze zabił jego jedynego syna. A więc pomimo wszelakich przeciwności losu poturbowany przez zwierzę podróżnik wyrusza po rozrachunek za śmierć swego dziecka. Wykazuje się przy tym niezwykłą wolą walki oraz niesamowitą zdolnością przetrwania. Reżyser w rewelacyjny sposób ukazuje nam siłę fizyczną jak i psychiczną człowieka, który napędzany zemstą jest w stanie wiele przetrwać. Obserwujemy jak walczy nie tylko z oprawcą, ale również z samym sobą, swoimi słabościami oraz jak zmaga się z siłami natury, które jak wiadomo nikogo nie oszczędzają. A wszystko to dzieje się na tle przeszywającej kości zimy oraz konfliktów amerykanów z rdzennymi mieszkańcami kontynentu. Niestety jeśli chodzi o całą resztę jest już trochę gorzej. Fabuła produkcji jest niezwykle prosta żeby nie powiedzieć banalna. Mamy zdarzenie, motyw i efekt. Na próżno doszukiwać się w niej czegoś więcej. Można by powiedzieć, że kryje coś w zanadrzu, ale byłoby to kłamstwem. Film bardzo długo się rozkręca przez co początek jest strasznie rozwleczony. Oprócz tego produkcja ma poważny problem z zaciekawieniem nas historią, o której opowiada. Całości nie sprzyja również powolne tempo zdarzeń, brak napięcia oraz grozy (oczywiście poza rewelacyjną sceną walki z niedźwiedziem). Na próżno także czekać na jakikolwiek zwrot akcji. Dopiero po upłynięciu połowy czasu trwania filmu akcja się nieco rozkręca dzięki czemu opowieść staje się trochę ciekawsza i nie nudzi już tak bardzo. Nie zmienia to jednak faktu, że film jest zbyt rozwleczony i powinien być zdecydowanie krótszy. Oszczędziłoby nam to przestojów w akcji oraz nieciekawego początku, który podczas oglądania nie napawa optymistycznie na dalszą część produkcji.

Pod względem aktorskim "Zjawa prezentuje się na bardzo dobrym poziomie. Na pierwszym planie mamy świetnego Leonarda DiCaprio, który fenomenalnie odgrywa poturbowanego przez los człowieka. Widzimy co bohater przeżył oraz jak już kiedyś utracił kogoś bliskiego. Postać DiCaprio to nękana przez przeszłość osoba, która bardzo tęskni za tym co było i już nie wróci. Bardzo dobrze prezentuje się również Tom Hardy jako zły i samolubny do szpiku kości typ, który jest śledzony przez główną postać. Warto jeszcze zwrócić uwagę na Domhnalla Gleeson'a, Willa Poulter'a i Forresta Goodluck'a, którzy także świetnie prezentują się na ekranie.

W parze z bardzo dobrym aktorstwem idzie także bardzo dobre wykończenie. Emmanuel Lubezki po raz kolejny zachwyca nas swoimi zdjęciami, ukazując nam ciekawie prezentujące się zabiegi rozmycia tła oraz przepiękne krajobrazy bezludnych pustkowi. Intrygująco prezentuje się również muzyka Ryûichi Sakamoto i Carstena Nicolai pełna oryginalnych brzmień. Jednakże to co najważniejsze w "Zjawie" to jej chłodny i surowy klimat oraz niezwykle realistyczny wydźwięk. Do tego dochodzą jeszcze rewelacyjne kostiumy i charakteryzacja.

Choć Iñárritu bardzo się starał, aby "Zjawa" była dobrym filmem, to niestety nie do końca mu się udało. Co ciekawe największym problemem produkcji jest jego fabuła, która prezentuje się niezwykle prosto, nieskomplikowanie, ale przede wszystkim długo i nudno. Rozwleczona do granic możliwości szybko nas męczy i sprawia, że uporczywie spoglądamy co chwila na zegarek. Pod względem technicznym jak i aktorskim film prezentuje się rewelacyjnie. To samo można powiedzieć o postaci Hugh Glassa i jego niestudzoną walką o przetrwanie oraz o dokonanie zemsty na człowieku, który miał czelność odebrać mu jedyną osobę, którą kochał. Jedyną, która mu jeszcze została. Odnosi się to do przyziemnych spraw jak i pierwotnych odczuć, które nadal są nam bliskie nawet jeśli żyjemy w cywilizowanym świecie. Niestety w ostatecznym rozrachunku "Zjawa" to efektywna wydmuszka, która z zewnątrz olśniewa swoim blaskiem, ale z wewnątrz ukazuje surowe oblicze.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Niezwykła historia miłosna zainspirowana życiem artystów Einara i Gerdy Wegener, których małżeństwo i praca zostają poddane próbie, kiedy Einar decyduje się na operację zmiany płci i zostaje jedną z pierwszych na świecie transgenderowych kobiet, Lili Elbe.

gatunek: Dramat 
produkcja: USA
reżyser: Tom Hopper
scenariusz: Lucinda Coxon
czas: 2 godz.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Danny Cohen
rok produkcji: 2015
budżet: 15 milionów $
ocena: 7,3/10









 
Być sobą

Usiądźcie wygodnie. Odprężcie się i zamknijcie oczy. Co widzicie? Bezkresy kosmosu, niezbadane głębiny oceanów, ulubione miejsca lub ukochaną osobę? A może widzicie samych siebie jako kogoś innego? Osobę, która ma ciekawe i pełne niespodzianek życie. Jest zadowolona z pracy, zarobków oraz kochającej rodziny. Osobę, która czuje, że jest spełniona poprzez bycie sobą? To wy, tylko w innym świetle. Czymś na kształt krzywego zwierciadła, które ukazuje wasze pragnienia. Wyobraźcie sobie, że patrząc się na siebie widzicie osobę, którą powinniście być od urodzenia, ale los zadecydował inaczej. Patrzycie i widzicie siebie jako kobietę lub mężczyznę, gdy tak naprawdę z wyglądu jesteście przedstawicielami innej płci. Myślicie odmiennie, marzycie i czujecie. Po prostu jesteście kimś innym niż mówi o tym wasze ciało. Myślicie, że jesteście sami i nikt was nie rozumie. Błąd. Takich osób jak ty jest więcej niż przypuszczacie, natomiast jedną z najsłynniejszych jest Einar Wegener, który urodzony jako mężczyzna czuł się kobietą.

"Dziewczyna z portretu" opowiada o małżeństwie Einara i Gedy Wegenerów, których związek zostaje wystawiony na próbę, gdy Einar stwierdza, że czuje się kobietą i chce się nią stać. Fabuła najnowszego filmu Toma Hopper'a jest ciekawa oraz bardzo wciągająca. Ukazuje nam zmagania mężczyzny ze swoim ciałem i umysłem, które nijak nie są w stanie się pogodzić. Przedstawia desperacką walkę o to, aby być sobą i nie musieć udawać kogoś innego. Jednakże reżyser oprócz problemów głównej postaci przedstawia nam również dylematy drugiej ze stron, której  przedstawicielem jest Gerda, żona Einara. Małżeństwo to bycie w związku z osobą, którą się kocha. Co jeśli nasza ukochana osoba postanawia zmienić płeć i tak jak my przybrać postać kobiety? Jest to niezwykle problematyczna sprawa, która wiąże się z utratą najbliższej osoby. Akcja produkcji jest bardzo spokojna, wręcz sielankowa co oczywiście nie oznacza, że nudna. Wydarzenia ekranowe ukazują dylematy, ciężkie decyzje, niezdecydowanie, smutek oraz brak akceptacji. Jednakże z drugiej strony mówią o pięknie, szczęściu, radości oraz poczuciu spełnienia, które można poczuć tylko wtedy, gdy jest się w pełni sobą. Całość prezentuje się w bardzo lekkiej i przystępnej formie jednocześnie nie pozostawiając żadnych niedomówień. Niestety mimo że reżyser bardzo ciekawie opowiada nam o pierwszej transgenderowej kobiecie, to jednak opowieści brak większych emocji. Choć na ekranie dużo się dzieje my nie jesteśmy w stanie doświadczyć tego samego co oglądane przez nas postacie. Nie interesuje nas ich los, ani to z czym się zmagają. Produkcja nie wzbudza w nas jakichkolwiek emocji jak np.: współczucie, wyrozumiałość itp. Ekranowe sylwetki są nam niezwykle dalekie i obce. Nie jesteśmy w stanie nawiązać z nimi jakichkolwiek więzi. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na fakt, że chociaż postacie dwójki głównych bohaterów są prawdziwe, to jednak cała historia, którą oglądamy powstała na podstawie fikcyjnej książki Davida Ebershoff'a.

Pod względem aktorskim "Dziewczyna z portretu" prezentuje się wyśmienicie. Tom Hopper po raz kolejny dostarcza nam niezwykłe kreacje aktorskie, które zaskakują pod wieloma względami. Mamy rewelacyjnego Eddiego Redmaine'a wcielającego się w dwie odmienne postacie: Einara oraz Lili. Choć w jego kreacji można dopatrzeć się gestykulacji rodem ze Stephena Hawkinga z "Teorii wszystkiego" to nie zmienia to jednak faktu, że jest to nadal bardzo dobra rola. Równie zaskakująco prezentuje się Alicia Vikander, która fenomenalnie zaprezentowała dylematy Gerdy związane z przemianą męża. Oprócz tej dwójki na ekranie pojawiają się również: Ben Whishaw, Matthias Schoenaerts oraz Amber Heard.

Produkcja może pochwalić się bardzo dobrym wykończeniem w postaci niezwykle spokojnej, a zarazem pełnej emocji muzyki Alexandre Desplat'a oraz niezwykle malowniczych zdjęć Dannyego Cohen'a. Warto także zwrócić uwagę na stworzone z rozmachem scenografie, przepiękne kostiumy oraz bardzo dobrą charakteryzację.

Być sobą znaczy więcej niż myślicie. To posiadanie radości z akceptowania samego siebie. Dla niektórych to nie warta zachodu sprawa, natomiast dla innych to kwestia życia i śmierci. Mówi się, że nie doceniamy najprostszych rzeczy, gdyż są one zbyt błahe, abyśmy mogli je dostrzec. "Dziewczyna z portretu" jest potwierdzeniem tej sentencji, albowiem ukazuje nam radość i szczęście z samego faktu, że możemy być tym kim się czujemy. A przecież nie ma piękniejszej rzeczy. Szkoda, że produkcji zabrakło więzi z postaciami dzięki, której film mógłby być bardziej emocjonujący i przejmujący. Bez tego obraz ogląda się niezwykle obojętnie bez jakiegokolwiek zaangażowania. Niemniej jednak nadal jest to ciekawa i wciągająca opowieść.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Kilka lat po wojnie secesyjnej przez wietrzne pustkowia Wyoming podróżują łowca nagród John Ruth, znany jako "Szubienica", oraz zbiegła przestępczyni Daisy Domergue. Ruth ma zamiar doprowadzić kobietę przed oblicze sprawiedliwości. Podczas podróży spotykają innego okrytego złą sławą łowcę nagród majora Marquisa Warrena, niegdyś żołnierza walczącego po stronie Unii, oraz Chrisa Mannixa, renegata z Południa i samozwańczego szeryfa miasta Red Rock, do którego zmierzają. Podróżni zbaczają jednak ze szlaku podczas zamieci śnieżnej. Schronienie znajdują w zajeździe na górskiej przełęczy, gdzie zostają powitani przez czterech nieznajomych. Gdy gwałtowna nawałnica uderza w górski przyczółek, ósemka podróżników zaczyna rozumieć, że szanse dotarcia do Red Rock są bardzo małe.

gatunek: Western
produkcja: USA
reżyser: Quentin Tarantino
scenariusz: Quentin Tarantino
czas: 2 godz. 47 min.
muzyka: Ennio Morrcone
zdjęcia: Robert Richardson
rok produkcji: 2015
budżet: 44 milionów $
ocena: 8,1/10







 
Nie chcesz ich spotkać


Quentin Tarantino jest bardzo specyficznym reżyserem, o czym oczywiście świadczy jego twórczość. Pełne werwy obrazy, wypełnione niezliczoną ilością krwawych potyczek, świetnego humor oraz aktorstwa. Ale przede wszystkim mamy ciekawą i wciągającą opowieść, która nie pozwala nam oderwać od siebie wzroku. Tak przynajmniej było w przypadku poprzednich filmów reżysera. Czy ósma produkcja Tarantino okaże się równie dobra jak pozostałe?

Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle prosta jak i dla większości zapewne oczywista, ale nie wyprzedzajmy faktów. Ostatnio Quentin Tarantino opowiedział nam rewelacyjną historię Dr Shultz'a i Django, którzy razem przemierzając Amerykę poszukiwali żony tego drugiego. Tym razem reżyser zdecydował się na nieco inne klimaty i gorące tereny Ameryki Południowej zamienił na mroźne obszary stanu Wyoming. Zima, śnieg i krew na śniegu. Fabuła "Nienawistnej ósemki" jest bardzo ciekawa oraz niezwykle wciągająca. Tak jak inne filmy twórcy spokojnie się zaczyna, a następnie coraz bardziej przyśpiesza, aż do "wielkiego końca". Opowieść zawiera się w sześciu rozdziałach, które szczegółowo przeprowadzają nas przez całą opowieść. Jedna z części jest w całości retrospekcją, która wyjaśnia nam całe zajście. Historia jest świetnie oraz niezwykle szczegółowo napisana dzięki czemu całość jest niezwykle spójna i przejrzysta. Produkcja jest mroczna, tajemnicza i oczywiście krwawa jak to u Tarantino bywa, aczkolwiek muszę przyznać, że tym razem krwi jest mniej. Zresztą tak jest ze wszystkim. Obraz bardzo powoli się rozkręca przez co akcja produkcji jest raczej umiarkowana. Raz za czasu trochę przyśpiesza, ale tylko nieznacznie. To wszystko czyni obraz bardziej spokojnym (jeśli w ogóle można tak powiedzieć) niż wcześniejsze filmy reżysera. Wygląda to tak jakbyśmy zminimalizowali wszystko. Akcja toczy się zaledwie w jednej lokacji (sklepik z różnorodnościami Minie), liczba postaci jest ograniczona oraz wolniejsze tempo produkcji sprawiają wrażenie małego pola do popisu. Jednakże nie jest to problem dla Tarantino. Ten specjalnie tworząc lekki i sielankowy klimat sprawił, że jego najnowsze dzieło lekko odbiega od poprzednich produkcji będąc bardziej kameralnym. Bynajmniej nie oznacza to, że nudnym. Twórca pomimo wolniejszego tempa niezwykle ciekawie przedstawia nam historię ósemki nieznajomych, którzy nie powinni się spotkać. Oprócz tego świetnie kreuje postacie oraz rewelacyjnie aranżuje sceny na tak małym metrażu jakim jest zajazd Minnie. Co jak co, ale ostatecznie w knajpie dochodzi do całkiem niezłej jatki. Choć nie jest ona ani trochę podobna skalą do pojedynków z "Django", to jednak zdecydowanie zasługuje na uznanie. To na co jeszcze warto zwrócić uwagę to fenomenalne dialogi, napięcie oraz nieoczekiwane zwroty akcji. Innymi słowy niby stary Tarantino, ale jednak nowy.

To co zawsze w filmach Quentina Tarantino prezentowało się na niezwykle wysokim poziomie to aktorstwo. Reżyser posiada niezwykły dar wydobywania z aktorów tego co najlepsze oraz pcha ich do tworzenia całkiem nowych kreacji dzięki czemu jego produkcje są zawsze "świeże" i oryginalne. Najlepszym przykładem tego stwierdzenia jest Christoph Waltz, który dwukrotnie występując u Tarantino ("Bękarty wojny", "Django") był w stanie wykreować dwie całkiem inne postaci, które były równie ujmujące. Za swoje wcielenia dwukrotnie zgarną Oscara®, a więc jego współpraca z reżyserem okazała się bardzo owocna. Ale Waltz nie jest jedyny. Oprócz niego można wymienić jeszcze tuzin aktorów, którzy w filmach Quentina prezentują się fenomenalnie. W przypadku "Nienawistnej ósemki" oczywiście nie mogło być inaczej. W rolach tytułowej nienawistnej ósemki mamy: genialnego Samuel L. Jacksona, rewelacyjnego Kurta Russel'a, fenomenalną Jennifer Jason Leigh, kapitalnego Waltona Goggins'a, wybornego Tima Roth'a, równie dobrego Bruce Dern'a, świetnego Michaela Madsen'a oraz bardzo dobrego Demiána Bichir'a. W epizodycznej roli pojawia się również Channing Tatum, który także prezentuje się dobrze.

Produkcja może również pochwalić się wyśmienitym wykończeniem, które sprawia, że film prezentuje się wręcz wybornie. Mamy rewelacyjne zdjęcia Roberta Richardson'a, który nakręcił dzieło Tarantino na wyjątkowej taśmie 70 mm z wykorzystaniem kamery Ultra Panavision 70. Dzięki tak rozległemu metrażowi krajobrazy górskie prezentują się jeszcze bardzie majestatycznie. W połączeniu z bardzo dobrą muzyką Ennio Morricone tworzą naprawdę zgrany zespół. Warto jeszcze zwrócić uwagę na wyjątkowy klimat, humor oraz ciekawie zarysowane postacie.

Ostatecznie "Nienawistna ósemka" to film godny polecenia nie tylko dla fanów Quentina Tarantino, ale również dla całej reszty. Posiada intrygującą i wciągającą historię, ciekawe postacie, rewelacyjne aktorstwo oraz wyśmienite wykończenie. Ciekawie prezentuje się również zakończenie, które wpisuje się w minimalistyczną formę obrazu. Krwawe jatki dodają produkcji uroku, a całość po prostu rewelacyjnie się ogląda. Choć film trwa ponad dwie i pół godziny nie jesteśmy w stanie oderwać od niego wzroku. To się nazywa rozrywka na najwyższym poziomie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Film nakręcony a podstawie powieści Mitcha Cullin'a pt: "A Slight Trick of the Mind" opowiada historię 93 letniego Sherlocka Holmesa, który po latach stara się rozwiązać zagadkę z przeszłości. Niestety zadanie okazuje się być trudniejsze niż detektyw mógłby przypuszczać, albowiem jego pamięć nie jest w najlepszym stanie. Sherlock Holmes będzie musiał zwalczyć swoje słabości, aby spisać swoją najważniejszą w życiu książkę, w której opowie jak było naprawdę.

gatunek: Dramat, Kryminał
produkcja: USA
reżyser:Bill Condon
scenariusz: Bill Condon, Jeffrey Hatcher
czas: 1 godz. 44 min.
muzyka: Carter Burwell
zdjęcia: Tobias A. Schliessler
rok produkcji: 2015
budżet: -
ocena: 7,2/10







 
Nic nie trwa wiecznie

Nie pierwszy raz na ekranach kin możemy oglądać historie o niezwykłych umysłach, które pokonując własne słabości pokonują także ostateczną barierę, którą jest nieśmiertelność. Albowiem to oni dzięki swoim dokonaniom i tęgim umysłom zapiszą się na kartach historii. Nic więc dziwnego, że postało już całe mnóstwo filmów o najsłynniejszym detektywie świata – Sherlocku Holmesie, który mimo to, że jest postacią fikcyjną jest także jedną z najbardziej rozpoznawalnych sylwetek w literaturze. Jednakże tym razem Bill Condon postanowił opowiedzieć nam o tym jak starzeje się wielki geniusz.

Scenariusz produkcji powstał na podstawie książki Mitcha Cullin'a pt: "A Slight Trick of the Mind" opowiadającej o tym jak Sherlock Holmes po latach powraca do swojej ostatniej sprawy, która nie daje mu spokoju. Musi ją rozwiązać zanim umrze. Fabuła produkcji jest ciekawa wciągająca oraz tajemnicza. Reżyser świetnie prowadzi nas przez całą opowieść przez co razem z podstarzałym Sherlockiem rozwiązujemy jego ostatnią zagadkę. Analizujemy wszystkie fakty, przypuszczenia oraz staramy się dociec co sprawiło, że słynny detektyw sprawy nie rozwiązał, a co gorsza zapomniał o niej. Teraz decyduje się do niej wrócić, przypomnieć ją sobie, a następnie spisać ją na papierze by opowiedzieć jak było naprawdę. Akcja produkcji choć jest umiarkowana to jednak nas nie nudzi. Wydarzenia ekranowe ukazują intrygujące zdarzenia, które nie pozwalają nam oderwać się od ekranu do czasu rozwiązania sprawy, którą twórcy prezentują nam w formie retrospekcji. Oprócz tego twórcy w bardzo dosadny sposób ukazują nam, że nawet największe geniusze się starzeją i nie są oni w stanie nic na to poradzić. Pokazują choroby Sherlocka, jego zmagania ze zanikającą pamięcią, trudności w chodzeniu oraz tępiące się zmysły. Jeśli ktoś sądził, że ten film ukaże nam wielkiego detektywa we wciąż dobrej formie bardzo się rozczaruje. Niestety, ale starość jest czymś czego nie da się na razie "przeskoczyć". Produkcja Condon'a nie tylko opowiada nam o sprawie sprzed lat, ale również dogłębnie wnika w postać Holmesa i pokazuje postać, która swoją wiedzę i umysł ceniła nade wszystko, a teraz nie jest w stanie sobie przypomnieć niektórych rzeczy.  Pod tym względem produkcja jest bardzo sielankowa, spokojna, ale także bardzo prawdziwa. Zaskakujące okazuje się również zakończenie, które zdecydowanie nie jest tym czego można było się spodziewać. Czymś tak na pozór trywialnym, że nawet przez myśl nam by to nie przeszło.

"Pan Holmes" może pochwalić się rewelacyjnym aktorstwem w wykonaniu całej obsady. Nie da się jednak ukryć, że Ian McKellen jako podstarzał Sherlock Holmes prezentuje się wręcz wybornie. W rewelacyjny sposób kreuje sylwetkę najsłynniejszego literackiego detektywa, który napotkał starość na swojej drodze i nie może się z tym faktem pogodzić. Równie świetnie prezentuje się Laura Linney jako gosposia Holmesa, która marzy o lepszym życiu dla siebie i syna Rogera (w tej kreacji zaskakująco dobry Milo Parker). Na ekranie pojawiają się również Frances de la Tour, Hiroyuki Sanada, Hattie Morahan i Roger Allam.

Produkcja może pochwalić się również niezwykle spokojną, ale za to bardzo klimatyczną muzyką Cartera Burwell'a oraz ciekawymi zdjęciami Tobiasa A. Schliessler'a. Warto również zwrócić uwagę na lekki i sielankowy klimat, który odnosi się do pozornie prostych, ale jakże ważnych spraw. Na plus warto również zaliczyć liczne scenografie oraz kostiumy.

Koniec końców najnowszy film Billa Condon'a to solidne i intrygujące dzieło opowiadające o tym jak najsłynniejszy detektyw świata próbuje rozwiązać zapomnianą sprawę. Reżyser ukazuje nam, że to co nieuniknione i tak nas dosięgnie prędzej czy później. Oprócz teko pokazuje, że da się walczyć z przeciwnościami, ale daje również do zrozumienia, że trzeba się pogodzić ze swoim losem. Choć ostatecznie obraz może rozczarować, gdyż nie do końca opowiada o tym czego można było się spodziewać, to jednak warto po niego sięgnąć. W nim nie chodzi tylko o sprawę. Dochodzenie jest jedynie pomostem do sedna sprawy.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
Matt Murdock będąc dzieckiem w skutek tragicznego wypadku traci wzrok. Brak wzroku u Matta powoduje wyostrzenie wszystkich innych zmysłów. Jako dorosły człowiek jest prawnikiem, który wraz z przyjacielem prowadzi kancelarię. Dla większości jest nieporadnym niewidomym, który nie jest w stanie przejść przez ulicę. Tymczasem dzięki opanowaniu sztuk wali i wyczulonym zmysłom Matt pod osłoną nocy zwalcza przestępczość i staje się obrońcą Nowego Jorku z przydomkiem "Diabła z Hell's Kitchen" by ostatecznie stać się Dardevilem.

oryginalny tytuł: Daredevil
twórca: Drew Goddard
na podstawie: komiksów Marvela
gatunek: Akcja, Dramat
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 13
sezonów: 1
muzyka: John Paesano
zdjęcia: Matthew J. Lloyd
produkcja: Netflix
ocena: 8,0/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)







Diabeł stróż


Ostatnimi czasy w telewizji panuje moda na seriale o superbohaterach. Są to produkcje, które według wytwórni filmowych nie nadają się na duży ekran dlatego prawa do nich zostają sprzedane stacjom telewizyjnym. Na pierwszy ogień poszedł "Arrow" od DC Comics, który bardzo szybko zyskał uznanie widzów. Prawdę powiedziawszy to właśnie "Arrow" od CW, zapoczątkował manie na superbohaterów w telewizji. Później pojawili się "Agenci T.A.R.C.Z.Y.", "The Flash", "Constantine", "Gotham" i w końcu "Daredevil" od Netflixa. Przed produkcją o "Diable z Hell's Kitchen" miałem styczność z większością wymienionych seriali, ale prawda jest taka, że żaden z nich nie może się z nim równać.

Bohaterem serialu jest Matt Murdock – niewidomy prawnik, który wieczorami przywdziewa czarny  kostium i pod osłoną nocy stara się utrzymać porządek w mieście. Muszę przyznać, że gdyby nie pochlebne recenzje z pewnością nie sięgnąłbym po ten serial. Z początku wydawało mi się, że pomysł na produkcję telewizyjną opowiadającą o niewidomym "stróżu pokoju" będzie wielkim niewypałem. Jak widać nie mogłem się bardziej mylić. Fabuła "Daredevil'a" jest całkiem ciekawa, wciągająca oraz niezwykle tajemnicza. Twórca serii – Drew Goddart w bardzo intrygujący sposób przedstawia nam postać Matta Murdock'a/Daredevila, który jednocześnie będąc prawnikiem jest także samozwańczym mścicielem. Ukazuje nam jak główny bohater godzi obydwa zajęcia oraz bardzo szczegółowo nakreśla jego osobowość. Choć produkcja Netflixa nie jest typową opowieścią o początkach bohatera, to jednak o przeszłości Murdock'a możemy się dowiedzieć ze świetnie wplecionych w akcję serialu retrospekcji. Jednakże większy nacisk twórcy kładą na główny wątek. Ten zaś jest bardzo nierówny. Owszem prezentuje ciekawe zdarzenia i jest przede wszystkim rewelacyjnie skonstruowany, ale niestety bram mu werwy i płynności. Choć wydarzenia ekranowe ukazują nam nieprzerwaną linię fabularną, to jednak nie sposób jest nie wychwycić przerw w tonie prowadzenia akcji. Często zdarza się, że po pełnym werwy odcinku następuje przysłowiowe "spuszczenie powietrza" i całość traci na płynności. Efektem tego jest umiarkowana akcja serialu, a co za tym idzie przestoje w całej opowieści. W dużej mierze przyczyniają się do tego odcinki w pełni poświęcone np. Wilsonie Fisk'u czy też przyjaźni Matta i Foggy'iego wystawionej na próbę. Owszem, są one ciekawe oraz pełne informacji dzięki którym dowiemy się znacznie więcej o niektórych postaciach, ale znacznie spowalniają dynamikę serii. Z czarnym charakter też nie jest kolorowo, gdyż każe on na siebie dosyć długo czekać. Pojawia się bodajże dopiero pod koniec trzeciego odcinka i to tylko na kilka sekund. Dopiero w epizodzie czwartym ukazuje nam się w pełnej krasie i przedstawia swoje motywy działania. Dzięki świetnemu scenariuszowi twórcy stworzyli misterną intrygę, która będąc szczegółowo zaplanowana budzi respekt. Do tego dochodzi jeszcze wiele zaskakujących zwrotów akcji oraz świetnie opowiedziane wątki poboczne. Niestety nawet to nie wystarcza, aby zachłysnąć się produkcją.

Elementem kluczowym dla serii, a zarazem podnoszącym jego ocenę są rewelacyjnie napisane oraz sportretowane postacie. Nie da się ukryć, że bohaterowie "Daredevila" to niezwykle prawdziwe i silne na duchu sylwetki. Każda z nich zmaga się ze swoimi demonami jednocześnie walcząc o przetrwanie. Każda z nich wyznaje odmienne wartości oraz inaczej postrzega pojęcie dobra i zła. Bardzo szybko okazuje się, że nic nie jest czarno-białe, a na dobru miasta zależy także czarnemu charakterowi. Teraz tylko pozostaje kwestia tego jakimi ścieżkami Fisk i Murdock dożą do zaprowadzenia pokoju. A gra o wpływy przybiera czasem bardzo nieczystą rozgrywkę, którą ostatecznie przetrwa tylko jedna ze stron. Oprócz tego każda z serialowych postaci posiada odrębną i równie intrygującą oraz godną uwagi historię. Na pierwszym planie mamy Chariego Cox'a jako Matta Murdock'a/Daredevila, który rewelacyjnie wciela się w swoją postać. Dodatkowo jego bohater jest rozdarty wewnętrznie pomiędzy tym co słuszne, a tym co konieczne. Jest to także bardzo religijna sylwetka, którą nie często można dziś spotykać. Głównym przeciwnikiem Daredevila jest Wilson Fisk, w którego wciela się fenomenalny Vincent D'Onofrio. Jego postać jest równie złożona jak główny bohater. To przestępca z burzliwą przeszłością, który dopuścił się zbrodni, która ostaecznie go zdefiniowała. Obok Cox'a i D'Onfrio na ekranie pojawiają się również: Elden Henson jako Franklin "Foggy" Nelson – najlepszy przyjaciel Matta, Deborah Ann Woll jako Karen Page – dziewczyna ocalona przez "Diabła z Hell's Kitchen", Vondie Curtis-Hall jako Ben Urich – dziennikarz śledczy, który wpada na trop przekrętu związanego z Union Allied, Toby Leonard Moore jako James Wesley – prawa ręka Fiska, oraz Rosario Dawson jako Claire Temple – miłość głównego bohatera i Ayelet Zurer jako Vanessa Marianna – miłość szwarc charakteru. Co do całej obsady zero zastrzeżeń. Każdy zaprezentował się na rewelacyjnym poziomie.

W serialu Netflika mamy również do czynienia z nieziemskim, bardzo mrocznym oraz gęstym klimatem, który świetnie wpisuje się w tematykę serii. Już intro mówi nam jak tajemnicza i niespokojna atmosfera panuje w produkcji. Oprócz tego mamy wiele napięcia, ciekawej gry cieni oraz mnóstwa rewelacyjnie stworzonych pojedynków na pięści. Jest dużo krwi, a całość jest dosyć brutalna co świadczy o tym, że seria chce być traktowana na poważnie. Warto również zwrócić uwagę na wspaniałą muzykę Johna Paesano oraz bardzo dobre zdjęcia Matthew J. Lloyd'a.

Podsumowując plusy i minusy serii okaże się, że pomimo kilku istotnych ubytków fabularnych "Daredevil" i tak wychodzi na prostą. Posiada przede wszystkim rewelacyjnie nakreślone oraz zagrane postacie, świetną muzykę, zdjęcia oraz klimat. Dodatkowo wypełniony jest napięciem, masą zaskakujących zwrotów akcji oraz dobrymi efektami specjalnymi. Na plus warto również zaliczyć zakończenie. Choć po opiniach spodziewałem się czegoś znacznie lepszego to ostatecznie nie czuję się zawiedziony. Netflix zaprezentował konkretną i oryginalną produkcję, która zasługuje na uznanie oraz bycie traktowaną na poważnie. To bynajmniej nie jest "Arrow" ani "Agenci T.A.R.C.Z.Y."


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
”Spotlight” to oparty na faktach film, ukazujący pracę dziennikarzy „Boston Globe” przy śledztwie ws. molestowania seksualnego dzieci w instytucjach kościelnych na terenie stanu Massachusetts. Śledztwo pracowników najstarszego, ciągle aktywnego dziennika w USA, staje się początkiem międzynarodowego skandalu, którego pokłosiem jest fala procesów i wstrząsających relacji z całego świata. Odkrycie dziennikarzy przedstawione w „Spotlight” okazuje się jedną z najważniejszych publikacji prasowych w Stanach Zjednoczonych XXI wieku.

gatunek: Thriller
produkcja: USA
reżyser: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Howard Shore
zdjęcia: Masanobu Takayanagi
rok produkcji: 2015
budżet: 20 milionów $
ocena: 8,7/10






 
Prawda jest dla ludzi


Zastanawialiście się kiedyś czym jest film? Dla większości jest to nakręcony przez reżysera i wyprodukowany przez studio obraz, który ma służyć rozrywce i sprawić, że choć na chwilę zapomnimy o rzeczywistym świecie. Prawdą jest, że gdyby nie kilkunastoletni okres ewolucji kinematografii byłbym w stanie przyznać tym ludziom rację. Na samym początku zapewne myślano o filmach bardzo ogólnikowo jako rozrywce dla każdego. Jednakże z biegiem lat produkcje kinowe zaczęły odzwierciedlać rzeczywistość, opowiadać o bardziej przyziemnych sprawach, a niekiedy nawet nagłaśniać niektóre z nich. Taki właśnie jest najnowszy film Toma McCarthy'ego, który z rozrywką nie ma nic wspólnego.

"Spotlight" opowiada o grupce dziennikarzy śledczych, którzy natrafiają na sprawę molestowań dzieci przez rzymskokatolickich księży i postanawiają zgłębić sprawę poprzez szczegółowe śledztwo. Na pierwszy rzut oka tematyka produkcji wydaje się bardziej pasować do dokumentu telewizyjnego niż filmu fabularnego puszczanego w kinie. Nic bardziej mylnego. Fabuła produkcji jest niezwykle intrygująca, wciągająca oraz tajemnicza. Przedstawia nam w bardzo dokładny i skrupulatny sposób przebieg całego dochodzenia od początku do końca. Ukazuje nam w jaki sposób dziennikarze dotarli do prawdy, jak wielu ludzi wiedziało o całej sprawie oraz kto przyczynił się do zatuszowania całego zajścia. Zdarzenia ekranowe mogą wywołać u nas oburzenie, odrazę lub gniew nie tylko z powodu księży, którzy dopuścili się przestępstwa, ale także samej instytucji Kościoła, który pozwolił na zatuszowanie całej sprawy. Film McCarthy'ego ogląda się jak pierwszorzędny thriller, w którym mamy diabelską intrygę, grupkę śmiałków którzy podjęli się jej rozwiązania oraz sztab ludzi robiących wszystko co w ich mocy, aby prawda nie ujrzała światła dziennego. Tylko tym razem to nie fikcja, a samo życie. Scenariusz "Spotlight" powstał na podstawie nagrodzonego nagrodzą Pulitzer'a śledztwa, które wstrząsnęło nie tylko Ameryką Północną, ale także całym światem. Twórca produkcji nie boi się opowiedzieć tej historii w odważny i bezpośredni sposób. Naświetla nam w obrazie problem, który później dokładnie i szczegółowo omawia, aby nie było niedomówień. Wyzbywa się swoich poglądów, emocji oraz wyznania dzięki czemu jest w stanie w pełni obiektywnie ukazać całą opowieść. Dodatkowo dzięki rewelacyjnej narracji, wartkiemu tempie akcji oraz bardzo dobrze rozplanowanemu i skonstruowanemu przebiegowi zdarzeń potrafi w niezwykle lekki i nikogo nie krzywdzący sposób opowiedzieć o tak palącym problemie jakim jest molestowanie dzieci przez księży.

Film McCarthy'ego oprócz świetnego scenariusza można pochwalić za rewelacyjne aktorstwo. Sam fakt, że reżyserowi udało się zebrać na planie produkcji takie znakomite gwiazdy już o czymś świadczy. Jednakże w większości przypadków sławne nazwisko jest niczym kampania reklamowa mająca jedynie przyciągnąć widzów do kin. Wtedy nie liczy się jakość, tylko makra. W "Spotlight" mamy zarówno światową markę jak i świetną jakość. Tworzą ją: genialny Mark Ruffalo, świetny Stanley Tucci, rewelacyjny Michael Keaton, bardzo dobra Rachel McAdams oraz równie dobry Brian d'Arcy James. Na ekranie pojawiają się również: Liev Schreiber, John Slattery, Billy Crudup oraz Jamey Sheridan. Cała obsada prezentuje się naprawdę rewelacyjnie, ale na wyróżnienie zasługuje Mark Ruffalo, który rewelacyjnie sportretował Mikea Rezendes'a dzięki czemu to właśnie jego postać najbardziej pozostaje nam w pamięci.

Przy oglądaniu produkcji warto również zwrócić uwagę na zdjęcia Masanobu Takayanagi, które poprzez swoją prostotę, dobre wykonanie i lekkość oddają nie tylko klimat produkcji, ale również odnoszą się do jej problematyki. Kolejnym godnym spostrzeżenia elementem jest muzyka Howarda Shore'a, który rewelacyjnie buduje atmosferę poprzez delikatne i stonowane brzmienia. Króluje napięcie, tajemnica oraz nieprzerwana walka o odkrycie prawdy. Dodatkowo produkcja skłania nas do przemyślenia naszej postawy w sprawie przestępstwa, którego dopuścili się księża.

A więc czy filmy służą jedynie rozrywce? Nic nie znaczącej uciesze, która zajmując nam trochę czasu sprawi, że poczujemy się lepiej? Nie. W dzisiejszych czasach o produkcjach kinowych coraz rzadziej myśli się w kategoriach samej rozrywki. Choć nadal jest to forma odskoczni to porównuje się ją raczej do dobrej książki, która nigdy nie była po prostu książką czytaną wyłącznie dla przyjemności. Mentalnie to coś znacznie więcej. Tak samo jest ze "Spotlight" Toma McCarthy'ego, które oprócz bycia świetnym thrillerem jest piekielnie dobrą opowieścią o problematycznej i z życia wziętej sprawie. Produkcja odważnie porusza trudne i czasem ciężkie do zaakceptowania tematy. Jest pewnego rodzaju informacją, formą dzięki której ta dziedzina na zawsze pozostanie w obiegu. Uważam, że na tegorocznych Oscarach® "Spotlight" zrobi nie małe zamieszanie nie tylko poprzez świetny scenariusz, historię, aktorstwo oraz wykończenie ale również ze względu na to, że porusza dyskusyjną tematykę.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Siódma część sagi "Gwiezdnych wojen" rozgrywająca się 30 lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi".

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: J.J. Abrams
scenariusz:Lawrence Kasdan, J.J. Abrams, Michael Arndt
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia:Daniel Mindel
rok produkcji: 2015
budżet: 200 milionów $
ocena: 7,6/10













 
Moc wciąż jest z nami


Dawno, dawno temu w odległej galaktyce... George Lucas stworzył niesamowity i ponadczasowy świat, który zapisał się na kartach historii oraz pomimo upływu kilkunastu lat wciąż jest dobrze kojarzony nawet wśród młodych. Dzięki niekonwencjonalnemu podejściu, bujnej wyobraźni i odwadze twórcy serii mamy możliwość podziwiać dzieło, które już w 1977 zrobiło furorę. A ich czas jeszcze nie dobiegł końca. Najlepszym przykładem tego stwierdzenia jest fakt, że Hollywood znowu zapragnęło powrócić do świata "Gwiezdnych wojen". Chociaż George Lucas dopowiedział nam w prequelach co miało miejsce przed Darthem Vaderem oraz Gwiazdą Śmierci, to jednak światu nigdy dość. A więc powstała kolejna część cyklu, ale tym razem z J.J. Abramsem na czele, który porzuciwszy stworzoną na nowo serię "Star Treka" postanowił spróbować swoich sił w innym dziele sci-fi. Czy moc sprzyjała reżyserowi?

Na samym początku pragnę zaznaczyć, że właściwie wybrałem się na nowe "Gwiezdne wojny" nie mając praktycznie pojęcia o czym one będą. Niestety nie była to moja wina spowodowana poprzez niedopatrzenie, a celowy zabieg twórców. Z jednej strony podziwiam Disney'a, całą obsadę i Abramsa, że udało im się uniknąć wycieków na temat produkcji, ale z drugiej strony strzęp informacji jaki podano nam w opisie, w którym możemy przeczytać, że jest to siódma część sagi mająca miejsce 30 lat po oryginalnej trylogii, to jednak jest jakieś nieporozumienie. Przynajmniej najmniejszy zarys fabularny byłby już na miejscu. Niestety nawet tym nas nie uradzono co według mnie jest nie w porządku wobec widzów. Niemniej jednak twórcy wyszli z dobrego założenia, że na nowy film z serii i tak się wybierzemy. A więc pojawia się logo Lucasfilm. Cisza na sali. Krótka przerwa i nikt nie oddycha. Zwątpienie czy film w ogóle się zacznie. I w efekcie – ulga –  pojawia się logo "Gwiezdnych wojen" i słynna muzyka Johna Williamsa. To co widzimy na ekranie to nic innego jak tradycyjne i pojawiające się we wszystkich częściach intro ze spłaszczonymi i szybującymi ku górze napisami, które równie dobrze mógłby być opisem filmu. Jednakże co dalej?

Fabuła produkcji to połączenie rozpędzonego pociągu, który przystaje zaledwie na kilka chwil na stacji by znowu ruszyć niczym Struś pędziwiatr. Jest ciekawa, wciągająca i dobrze poprowadzona. Najlepiej prezentuje się z samego początku tak do jednej trzeciej filmu. Wtedy to przedstawieni nam są nowi bohaterowie, nowe zagrożenie i nowa misja. Później niestety całość przybiera zatrważającego tempa jakbyśmy spuścili psa ze smyczy, który w pogoni za zwierzyną nie jest w stanie się zatrzymać. Tutaj właśnie tak jest. Akcja jest niezwykle warka przez co nie ma mowy o nudzie w najnowszych "Gwiezdnych wojnach". Z drugiej strony niestety nie ma mowy także o chwili przerwy, podczas której zaznajomilibyśmy się ze światem przedstawionym. Wszechobecny pęd sprawia, że przez większość czasu nie wiadomo za co się przysłowiowo "złapać", aby nadążyć za pędzącą akcją. Ma to oczywiście swój urok, ale niestety momentami zaczyna być męczące. Choć po pewnym czasie dostajemy garstkę informacji, to jednak nie wyjaśniają one wszystkiego i pozostawiają wiele do myślenia. Na przykład: jakim cudem nastał Nowy Porządek, albo skąd wziął się zakon Ren. Te niewiadome są zbyt intrygujące by odkładać je na kolejne części. J.J. Abrams przyznał w którymś z wywiadów, że zdecydowanie jest fanem "starych" części cyklu niż "nowych" stworzonych na przestrzeni 1999-2005 roku. Tą fascynację widać, aczkolwiek nie zawsze. W oryginalnej trylogii Lucasa nie było takiego pędu. Pomimo bitew i zniszczenia Gwiazdy Śmierci wszystko i tak było rozegrane na spokojniejszych nutach przez co lepiej się to oglądało, a poza tym świat przedstawiony był znacznie lepiej wykreowany. Tutaj tego trochę brakuje, ale za to mamy świetną (co prawda bardzo krótką) scenę w pewnym pubie, która przypomina tę z "Powrotu Jedi". Niestety "Przebudzenie mocy" od pewnego momentu zaczyna łudząco przypominać fabułę "Nowej nadziei". I nie jest to bynajmniej mruganie okiem do fanów. Wygląda to tak jakby powielono pewną część scenariusza pierwszego filmu z cyklu. Choć zabieg ten nie razi tak bardzo dzięki dobrze wykonanej otoczce z postaci, efektów itp. no ale ile razy można rozwalać broń pokroju Gwiazdy Śmierci? Nawet sami bohaterowie przyznają, że to już było. Tak czy siak "Przebudzenie mocy" to w miarę solidne dzieło, które niezwykle lekko i przyjemnie się ogląda. Dodatkowo z kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji i sentymentem zarówno do serii jak i starych bohaterów po prostu nie da się go całkowicie przekreślić.

Bohaterowie "Gwiezdnych wojen" to z reguły silne, dobrze napisane i sportretowane charaktery będące zarówno jedną z najważniejszych elementów produkcji. Nie bez powodu seria jest kojarzona z Darthem Vaderem, Obi Wanem Kenobim czy Yodą. To właśnie dzięki nim filmy Lucasa są lepiej kojarzone. Tak samo zapewne będzie z "Przebudzeniem mocy", w którym znowu mamy do czynienia se świetnie stworzonymi i zagranymi bohaterami, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Na pierwszym planie mamy rewelacyjną Daisy Ripley, której Ray jest postacią niezwykle silną, zaradną, pomysłową i sprytną. Koniec z nieporadnymi i czekającymi na ratunek damami. Czas na silne i radzące sobie w trudnych sytuacjach postacie kobiece. To lubię. Duży plus dla twórców. Zaraz obok Ripley mamy Johna Boyega w roli Finna. Choć z początku martwiłem się o tego bohatera, to na szczęście okazało się, że to ciekawie przedstawiona sylwetka z dużą ilością lekkiego humoru. Mamy również świetnego Oscara Isaaca jako Poe Damerona, który według mnie powinien dostać znacznie więcej czasu ekranowego. Niestety inni okazali się ważniejsi. Wraz z powrotem "Gwiezdnych wojen" nie mogło oczywiście zabraknąć starych, dobrze nam znanych bohaterów, którzy przeszli już do legendy. Dzięki opatrzności mocy na ekranach kin znowu pojawiają się Harrison Ford, Carrie Fisher, Peter Mayhew oraz Mark Hamill (na którego kazano nam długo czekać), którzy przywracają nam wspomnienia o dawnych dziejach. W roli szwarc charakterów mamy Kylo Rena, Generała Hux'a oraz głównodowodzącego Snoke'a. Wszyscy trzej przypominają znane nam wszystkim trio w postaci Dartha Vadera, Porucznika Tarkina oraz Imperatora. Niestety "stare" trio prezentowało się znacznie lepiej. Kylo Ren to postać pewna siebie, pyszna, ale za to rozdarta wewnętrznie i niestabilna emocjonalnie. Popada w niekontrolowane furie, a do tego bez maski spędza nam sen z powiek, że mógłby być godnym następcą Vadera. A jako filmowy złoczyńca prezentuje się mizernie. Adam Driver jako Ren wypada w miarę przekonująco, ale rewelacji też nie ma. To samo tyczy się głównodowodzącego Snoke'a (Andy Serkis), który jest postacią stworzoną dzięki CGI i muszę przyznać, że nie wygląda za dobrze. Z całej trójki najlepiej wypada Domhnall Gleeson, który portretuje bezwzględnego, pewnego siebie, a przede wszystkim rozsądnego w działaniach generała Hux'a. Choć jest to postać lekko przeszarżowana i odgrywana w furii i bezwzględności (nie bez powodu po internecie krążą jego nawiązania do Hitlera) to jednak wypada dwa razy lepiej niż reszta anty bohaterów. Ma charyzmę i szał w oczach, a do tego jest rewelacyjnie zagrany. Nie należy zapominać także o droidach: jak zawsze pokręcony C-3PO, komiczny R2-D2 oraz nowy nabytek serii czyli BB-8. Niezwykle pocieszny, zabawny, poręczny i wielofunkcyjny robot, którego z marszu pokochamy.

Jednakże nowe "Gwiezdne wojny" to nie tylko ciekawe postacie oraz fabuła. W dziele J.J.Abramsa znajdziemy również pełne werwy sceny pościgów, które zostały nakręcone z niebywałą lekkością i płynnością. Zresztą to tyczy się wszystkich scen akcji. Na uwagę zasługują również świetne zdjęcia Daniela Mindela, które dodają produkcji werwy oraz bardzo dobra muzyka Johna Williams'a. Twórcy zarzekali się, że odchodzą od dominacji efektów komputerowych w filmie i skupią się także na tych tworzonych w starym stylu. Dzięki temu mamy świetnie wykreowany świat, który przepięknie się prezentuje. Do tego jeszcze odrobina humoru w stylu Abramsa oraz świetnie potyczki na miecze. W naszej pamięci pozostaną również rewelacyjne kadry takie jak ten przedstawiający oddział szturmowców lecących przy zachodzie słońca, które po prostu "chwytają" za gardło.

Dnia 18 grudnia 2015 roku miało miejsce przebudzenie. Czy wy też je poczuliście? Ja muszę przyznać, że chociaż film mnie jakoś specjalnie nie zachwycił, to jednak ma w sobie to "coś", które sprawiło, że całkiem przyjemnie mi się go oglądało. Oczywiście posiada swoje wady, szczególnie na poziomie fabularnym, to jednak ma w zamian ciekawe i dobrze sportretowane postacie, bardzo dobre efekty, ciekawe zdjęcia, jak zawsze klimatyczną muzykę oraz pociesznego BB-8. Dzięki nim ocena filmu rośnie. Teraz tylko pytanie co dalej? Albowiem "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy" to zaledwie pierwsza część z zapowiadanej trylogii. Do tego dojdą jeszcze filmy: "Rogue One" oraz produkcja o Hanie Solo. Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że taka taktyka bardzo szybko uśmierci całą sagę, która poprzez nadmiar obrazów wszystkim się znudzi. A czy rzeczywiście tak będzie przekonamy się w niedalekiej przyszłości.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

 
FBI znajduje na Times Square tajemniczą kobietę, której całe ciało pokryte jest tatuażami, a jej pamięć została wymazana. Jane Doe nie pamięta kim jest, ani co się jej przytrafiło... Jak się później okazuje jej tatuaże okazują się być kluczem do rozwiązania szeregu zagadek kryminalnych. Nie wiadomo jednak, kto zrobił Jane tatuaże, ani czy jego intencje są dobre czy złe. FBI nie wie czy może zaufać tajemniczej nieznajomej.

oryginalny tytuł: Blindspot
twórca: Martin Gero
gatunek: Dramat, Kryminał
kraj: USA
czas trwania odcinka: 42 min.
odcinków: 23
sezonów: 1
muzyka: Blake Neely
zdjęcia: David Johnson, David S. Tuttman, Martin Ahlgren
produkcja: NBC
ocena: 7,3/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)






Na  "Blindspot: Mapę zbrodni" natrafiłem dzięki Canal +, który to zaczął emitować ten serial. Poprzez intrygującą zapowiedź i kulisy serii postanowiłem sięgnąć po tę produkcję i przekonać się czy warto się z nią zaznajomić. Pozwolę sobie jeszcze wyjaśnić skąd wzięło się imię i nazwisko głównej bohaterki. Otóż jeśli wiecie lub nie Jane Doe to imię i nazwisko każdej niezidentyfikowanej przez rząd amerykański kobiety. Nasza bohaterka otrzymała właśnie takie inicjały dlatego, że FBI nie było w stanie ustalić jej prawdziwych danych osobowych (do czasu oczywiście). W przypadku mężczyzny imię i nazwisko brzmią: John Doe.


 
Po tatuażach do celu

Ocena: 7,2

Wśród niezliczonej ilości produkcji telewizyjnych, które pojawiają się jak grzyby po deszczu w sezonie jesienno-zimowym mamy spore szanse natrafić na co najmniej jedną, która nas zaintryguje do tego stopnia, że z wielką chęcią obejrzymy ją w całości. "Blindspot: Mapa zbrodni" jest jednym z niewielu seriali, który bardzo szybko zaskarbił sobie szerokie grono odbiorców stając się numerem jeden jesienno-zimowego sezonu. Czy serial Martina Gero rzeczywiście jest taki dobry, a morze to zwykła produkcja dla mas?

Choć niektórych odpowiedź na to pytanie może lekko zdezorientować, ale tak naprawdę serial oscyluje pomiędzy obydwoma tymi stwierdzeniami. Dlaczego? Twórca serialu – Martin Gero, wyszedł z ciekawym pomysłem, który dobrze rozwinięty ma naprawdę spore szanse na powodzenie. Mamy nagą kobietę zamkniętą w czarnej torbie, którą ktoś pozostawił na Times Square. Oprócz tego ciało owej nieznajomej całe jest pokryte tatuażami, a jej pamięć została wymazana. Jak na początek całkiem nieźle. Fabuła serialu okazuje się być całkiem wciągająca, intrygująca, zaskakująca i dobrze zbudowana. Niestety posiada także słabe strony w postaci przewidywalności niektórych posunięć czy też niekiedy zbyt dużego uproszczenia niektórych faktów przez co seria znacznie traci na poziomie. Każdy z odcinków skupia się na osobnym tatuażu, jednakże cały serial nie ma podobnej formy do produkcji typu "Arrow", "Grimm" czy "Flash" gdzie główna intryga jest rozplanowana co kilka odcinków, a reszta epizodów to pewnego rodzaju wypełniacze. Tutaj tak nie jest. Mimo, że każdy z odcinków poświęcony jest innemu "graffiti" na ciele głównej bohaterki (konkretnie ujmując innemu dochodzeniu), to jednak każdy z nich tyczy się pierwszoplanowego wątku. Dzięki temu nie mamy wrażenia, że twórcy bawią się z nami w kotka i myszkę. Przedstawiają nam nieprzerwany ciąg zdarzeń, który został zapoczątkowany przez tajemniczą kobietę w walizce. Akcja produkcji jest niezwykle wartka, a my mamy wrażenie jakby cały czas była na jakichś sterydach. Nie ma czasu na chwilę namysłu czy chociażby czułe słówka. Tutaj postawiono na czystą akcję, która wypełnia serial po brzegi. Choć mordercze tempo serii może zdać się dla kogoś męczące, to jednak pozwala ono twórcom zachować ciągłość zdarzeń, niezwykłą spójność i przejrzystość. Tutaj nie ma mowy o jakichkolwiek niejasnościach czy lukach w fabule. Wszystko jest jasne jak słońce. Oprócz tego całość jest niezwykle lekka i przyjemna w odbiorze.

Bohaterowie w "Blindspot" to ciekawe, solidnie nakreślone i dobrze sportretowane postaci. Zarówno pierwszy plan jak i dalsze posiadają dobrze rozbudowane wątki. Nie mamy wrażenia, że niektórym sylwetkom poświęcono trochę więcej, a innym trochę mniej czasu. Twórcom udało się zgrabnie opowiedzieć historię wszystkich bohaterów na przynajmniej zadowalającym poziomie. Na froncie mamy świetną Jaimie Alexander jako Jane Doe oraz równie dobrego Sullivana Stapleton'a jako Kurta Weller'a. Tę dwójkę należy wyróżnić ze względu na liczne koniunkcje ich losów oraz przysłowiową "chemię" pomiędzy nimi. Jednakże oprócz tej dwójki na ekranie pojawiają się również: Rob Brown jako Edgar Reade, Audrey Esparza jako Tasha Zapata, Marianne Jean-Baptiste jako Bethany Mayfair – szef FBI, Ashley Johnson jako Patterson Leung oraz Michael Gatson jako Thomas Carter - szef CIA i Ukweli Roach jako Dr Borden. W ostatnich odcinkach pojawia się również tajemnicza postać grana przez François Arnaud'a.

W najnowszym serialu stacji NBC możemy również natrafić na ciekawe zdjęcia, wartką i energiczną muzykę Blakea Neely'ego oraz dobre wykończenie. Nie zawodzą plenery, efekty specjalne oraz sceny pościgów. Oprócz tego mamy do czynienia z pełnym napięcia i dynamizmu klimatem oraz lekkim i nienachalnym humorem, który raz za czasu pojawia się w serii. Twórcy chcą, abyśmy brali ich serię na poważnie przez co właśnie w takiej konwencji starają się utrzymać akcję produkcji. Ukazują nam blaski i cienie pracy w specjalnym wydziale oraz ukazują również przykre konsekwencje złych wyborów.

Podsumowując "Blindspot: Mapa zbrodni" to dobrze zrealizowany serial, z ciekawą historią i bardzo dobrą obsadą. Do tego posiada intrygujące zakończenie, które ujawnia rąbek tajemnicy związanej z tatuażami. Niestety posiada również swoje bolączki, które czynią go produkcją balansującą  na granicy pomiędzy godną uwagi produkcją, a nic nie wartą ściemą dla mas. Niemniej jednak warto skusić się na przygodę z tą niezwykle wartką i zaskakującą serią. Teraz tylko pozostaje pytanie w jakim kierunku produkcja NBC zmierza. Albowiem stacja przedłużyła pierwszy sezon z 10 do aż 23 odcinków oraz zamówiła kolejny sezon. Czy była to dobra decyzja i czy zamiast 23 epizodów nie lepiej było zamówić po prostu kolejny sezon dowiemy się już z początkiem 2016 roku.




 
Tatuaże kluczem do tajemnicy


Ocena: 7,4

Najnowsza produkcja stacji NBC pod tytułem "Blindspot: Mapa zbrodni" okazała się niespodziewanym hitem nie tylko stacji, ale także całej ameryki. To właśnie ten serial mieszkańcy zza oceanu oglądali najchętniej zeszłej jesieni. NBC postanowiło wykorzystać tę okazję przez co serial powrócił do nas już po przerwie świątecznej z aż 13 nowymi epizodami, które wliczać się będą do sezonu pierwszego. Czy decyzja ta była rozsądna i czy "Blindspot" ma szansę długo na tym koniu pojechać?

Od razu wyjaśniam dlaczego recenzuję ten serial na dwie raty, a nie po prostu cały sezon. Otóż pisząc wcześniejszą opinię nie wiedziałem, że serial pójdzie właśnie taką drogą jaką poszedł. A recenzji mi było skoda więc zmieniłem zakończenie i puściłem w obieg. Jest to wyjątek, albowiem ja recenzuję całe sezony. Tak czy siak wielokrotnie odwołam się do pierwszej płowy serii, która ku mojemu zaskoczeniu wypada słabiej niż druga część pierwszego sezonu. Jak do tego doszło? Przed świętami serial zakończył się w kluczowym momencie dla całej serii i ujawnił nam jedna z najważniejszych informacji na temat Jane. Do tego momentu tak właściwie nie wiedzieliśmy kim jest, dlaczego ją to spotkało (tatuaże itd.) oraz czemu posiada tak wyjątkowe zdolności. W zakończeniu postanowiono nieco uchylić nam tajemnicy. Jak się później okaże ruch ten okazał się niezwykle ważny dla całej serii, albowiem zapoczątkował on przełom w życiu naszej głównej bohaterki. Druga połowa błyskawicznie startuje i bez problemu ponownie pozwala nam wejść w świat "Blindspotu". Pełnego intryg, akcji oraz misji niczym z serii "Mission: Impossible". Ale do rzeczy. Fabuła części drugiej jest znacznie ciekawsza i bardziej wciągająca dzięki czemu o wiele lepiej się ją ogląda. Dzięki ujawnieniu nam części tajemnicy opowieść wkracza na całkiem nowe tory co powoduje więcej ciekawszych zdarzeń ekranowych oraz przede wszystkim więcej informacji o Jane, Orionie oraz jej przeszłości. W poprzedniej połowie mogliśmy pomarzyć o takich smakołykach, albowiem serial się bardzo powoli rozwijał. Teraz akcja jest jeszcze bardziej wartka niż poprzednio, a wydarzenia ekranowe bardziej ujmujące i absorbujące. Tylko nie myślcie sobie, że twórcy od tak ujawniają nam wszystko. O nie. Ten proces ciągnie się przez całe 13 nowych odcinków i choć w większości przypadków Martin Gero ociąga się z ujawnianiem nowych tajemnic, jakby nie chciał abyśmy je poznali, to jednak udaje mu się zachować złoty środek. Informacje podaje tak aby czasem nie powiedzieć naraz za dużo, ale żeby zaintrygować nas na tyle wystarczająco abyśmy sięgnęli po więcej. Taktyka ta sprawdza się, albowiem zawsze nakarmimy się jakimś strzępem wiadomości, który pozwoli nam sięgnąć po kolejny epizod. Wraz z końcówką poprzedniej części ujawniono nam nową i tajemniczą postać, która zdaje się znać Jane sprzed incydentu na Times Square. Po krótkim czasie okazuje się, że nieznanym mężczyzną jest Oscar – były współpracownik Jane.  Choć z początku nasza bohaterka nie za bardzo mu ufa z czasem zaczyna nawiązywać bliższy kontakt. Jednakże mężczyzna ma na uwadze jej zadanie, o którym zapomniała... Dzięki wprowadzeniu tej nowej postaci, która zna Jane sprzed wypadku opowieść bardzo odżyła i otworzyło się przed nią wiele możliwości Z pewnością akcja przyspieszyła, sprawy dotyczące tatuaży zrobiły się bardziej ciekawe, a przeszłość naszej postaci zaczęła się przed nami powoli ujawniać. Oprócz tego ukazano nam również zamiary tajemniczego mężczyzny wobec Jane. W drugiej połowie serii nie zabraknie również wielu niespodziewanych zwrotów, akcji, które twórcom wyjątkowo się udały, albowiem nie dało się ich przewidzieć tak jak poprzednio. Ogólnie rzecz biorąc główny wątek serialu prezentuje się teraz zdecydowanie lepiej co daje pewną nadzieję, że może Martin Gero rzeczywiście ma obmyślone dalsze losy swojej produkcji. Przynajmniej na to wygląda, albowiem druga połowa jest niezwykle lekka i przyjemna w odbiorze. Nic na siłę. To samo tyczy spraw niedotyczących pierwszoplanowej intrygi. Albowiem nie zapominajmy, że "Blindspot" dalej opowiada o rozwiązywaniu zagadkowych tatuaży na ciele Jane, z których każdy jest nowym dochodzeniem. Niestety o ile większość z tych dochodzeń jest całkiem w porządku to jednak znajdą się w nich również te nijakie i nieciekawe opowieści także z tym jest różnie. Oczywiście nie należy zapominać, że zespół Jane z Kurtem Wellerem na czele to istny Dream Team, który jest w stanie pokonać każdego nawet najgroźniejszego bandziora. Avengersi to przy nich nic. Same tęgie umysły, sprawne ręce, najlepszy refleks i wielkie poświęcenie dla sprawy. Jeśli zaś chodzi o rozwiązywanie dochodzeń dotyczących tatuaży to naszej grupie przychodzi to niebywałą łatwością i splendorem. Wiele rzeczy niemożliwych dla nich jest możliwych tak więc zdecydujcie sami czy jesteście w stanie kupić w 100% taką rozrywkę. Jak się zapomni o jakichkolwiek prawach "Blindspot: Mapa zbrodni" wymiata pod każdym względem jeśli chodzi o jakość i skuteczność rozwiązywanych dochodzeń.

Pod względem postaci druga połowa serialu również prezentuje się znacznie lepiej. Przede wszystkim dostajemy nieco więcej informacji o samej Jane dzięki czemu nie żyjemy w niewiedzy i z ciągłego gdybania kim była, jak do wszystkiego doszło i co jest jej zadaniem. Rozbudowane zostają również jej relacje z Wellerem, na które warto zwrócić uwagę. Głowna bohaterka wiele na tym zyskuje jak i również cały serial. Jednakże w tej części również inne postacie dostały więcej czasu ekranowego. Zaczynając od rozbudowanego wątku Kurta Wellera, Patterson Leung,  Edgara Readea,  Bethany Mayfair, a kończąc na historii Tashy Zapaty i Oscara. Dzięki postrzeżeniu wątków tych drugoplanowych postaci serial zyskuje na wiarygodności, albowiem dalsi bohaterowie nie są traktowani jak powietrze, a produkcja jest bardziej rozbudowana. Jeśli zaś chodzi o aktorstwo to prezentuje się ono na dobrym poziomie. W obsadzie znaleźli się:  Jaimie Alexander, Sullivana Stapleton, Rob Brown, Audrey Esparza, Marianne Jean-Baptiste, Ashley Johnson oraz Ukweli Roach i François Arnaud'a.

Od strony technicznej produkcja NBC prezentuje się bez zarzutów. Porządne zdjęcia, przystępna muzyka, dobre efekty specjalne, ciekawe sceny walk oraz pościgów. Oczywiście nie zapominajmy również o pełnym napięcia, akcji i dramatu klimacie.

Koniec końców druga część serialu "Blindspot: Mapa zbrodni" prezentuje się znacznie lepiej niż  pierwsza. Całość w połączeniu z wątkiem głównym jest bardzo przejrzysta i niezwykle płynna. Niestety to, że wszystko w produkcji jest w porządku nie oznacza to, że jest ona aż taka dobra. Jest to po prostu serial o dwa poziomy wyższy niż taki telewizyjny standard dla kanapowych telemaniaków, którzy oglądają co popadnie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Katniss Everdeen i przywódcy Dystryktu 13 rozpoczynają wielką ofensywą przeciwko Kapitolowi. Walka toczy się już nie tylko o przetrwanie, ale o przyszłość całego narodu. Katniss wspierana przez Gale'a, Finnicka oraz Peetę planuje zamach na prezydenta Snowa. Bezwzględni wrogowie i moralne wybory, przed którymi stanie Katniss, będą dla niej większym wyzwaniem niż cokolwiek, co wcześniej przeżyła na arenach Głodowych Igrzysk.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Francis Lawrence
scenariusz: Danny Strong,Peter Craig
czas: 2 godz. 25 min.
muzyka: James Newton Howard
zdjęcia: Jo Willems
rok produkcji: 2015
budżet: 160 milionów $
ocena: 4,0/10









 
Zbyt długie pożegnanie


W końcu nadszedł ten czas kiedy po raz ostatni zobaczymy na ekranie Katniss Everdeen, Peetę Mellark'a, Gale Hawthorne'a, Haymitcha Abernathy'ego, prezydenta Snowa czy chociażby Primrose Everdeen. Choć twórcy bardzo sprytnie podzielili ostatnią część książki na dwa odrębne filmy to i tak musieli się pogodzić z faktem, że wszystko się kiedyś musi skończyć. To samo tyczy się ich serii filmowej. Stwierdzono więc, że jak odejść, to z hukiem. I trzeba przyznać, że udało im się.

W poprzedniej części "Kosogłosa" mogliśmy oglądać jak Katniss wraz z pomocą prezydent Almy Coin zagrzewa pozostałe dystrykty do walki z Kapitolem. Obserwowaliśmy polityczne zagrywki, które poprzez propagandę miały na celu doprowadzić do osłabienia pozycji jednej ze stron. Choć akcji w produkcji było niewiele, ta jednak nadrabiała ją ciekawą muzyką, dobrym aktorstwem, świetnym wykończeniem oraz ciekawie poprowadzoną historią, którą dobrze się oglądało. Niestety w przypadku "Kosogłosa. Części 2" to już nie ta sama jakość. Twórcy obiecując nam w licznych zapowiedziach epickie zakończenie sagi narobili nam niewyobrażalnego "apetytu". Na nieszczęście strasznie się przeliczyli dając nam coś zupełnie odwrotnego. Jak do tego doszło? Ciężko dociec w szczególności, że poprzednie filmy z serii były tworzone na bardzo wysokim poziomie. Jednakże tym razem coś poszło nie po ich myśli. Fabuła produkcji jest strasznie nudna, nieciekawa oraz rozciągnięta do granic możliwości. Brak jej napięcia, elementów zaskoczenia czy też jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Film ogląda się z niebywałą obojętnością w stosunku do przedstawianych zdarzeń jak i ukazanych bohaterów. Wszystko jest takie toporne i ciężkie do strawienia. Na dodatek akcji jest jak "na lekarstwo", a sceny walk kompletnie nie "chwytają za gardło". Oczywiście można wyróżnić dwie ciekawe sceny, którymi są: bitwa w kanałach czy scena ze "spadochronami", ale w natłoku innych popadają w niepamięć. Z kolei pomysł mający uczynić z wejścia rebeliantów do Kapitolu kolejną wersję igrzysk zdaje się dobrze prezentować na papierze, ale niestety na ekranie wypada znacznie gorzej. Pułapki przygotowane dla rebeliantów są przekombinowane i zbyt nieprawdopodobne przez co po pewnym czasie zaczynają nas męczyć swoją zmyślnością. Jest tutaj też duża wina reżysera, który popuścił wodze fantazji zamiast w miarę sprawnie zebrać film do kupy, aby stał się chociaż trochę ciekawszy. Nie wiedzieć czemu tak się stało. Czy to zbyt duża presja ciążąca na twórcach, a może wypalenie się reżysera?

Pod względem aktorskim "Kosogłos. Część 2" również nie zachwyca. Główna bohaterka grana przez Jennifer Lawrence jeszcze bardziej straciła na charyzmie przez co wypada strasznie blado. Co ciekawe jest kilka świetnych scen w filmie gdzie widać, że jest w stanie dać od siebie znacznie więcej. Szkoda, że poszła na łatwiznę. Reszta czyli: Woody Harrelson, Phillip Symour Hoffman, Elizabeth Banks, Julianne Moore, Liam Hemswort i Willow Shields prezentują się całkiem dobrze, ale nie ma ich zbyt często na ekranie. W tej części najlepiej prezentują się świetny Josh Hutcherson, który ponownie dostarcza nam intrygującą kreację lekko zwariowanego Peety, bardzo dobry Donald Sutherland, który daje ciekawy popis umiejętności czyniąc jego performance chyba najlepszym z całej serii oraz Sam Claflin jako Finnic Odair oraz Jena Malone jako Johanna Manson.

Seria "Igrzyska śmierci" zawsze prezentowała sobą przyzwoite wykończenie w postaci bardzo dobrej muzyki, ciekawych zdjęć i dobrych efektów. Gdyby w przypadku ostatniej części było podobnie ocena na pewno byłaby chociaż o jeden punkt wyższa. Niestety oprócz dobrych efektów w "Kosogłosie. Części 2" nie znajdziemy już nic godnego uwagi. Zdjęcia są bardzo toporne i źle skadrowane przez co film traci na dynamizmie. Jednakże zdjęcia to jeszcze nie koniec świata. To co James Newton Howard zrobił z muzyką do produkcji to jakaś tragedia. Wygląda to tak jakby kompozytor wyciągną wszystkie znane motywy z całej serii, a następnie posklejał ze sobą i wsadził do filmu. Zero wysiłku, oryginalności i jakiegokolwiek pomysłu. Skutkuje to tym, że soundtrack w ogóle nie współgra z obrazem. Jest nudny, patetyczny i nie potrafi stworzyć napięcia, nie mówiąc już o budowaniu klimatu.

Im wyższy piedestał tym twardszy upadek. Z wielkim hukiem spadła z niego ostatnia część serii – "Kosogłos. Część 2", która miała być przyzwoitym zakończeniem sagi. Zakończeniem, którego się nie powinniśmy spodziewać. Cóż, wygląda na to, że rzeczywiście nie spodziewaliśmy się takiego strasznie nudnego, rozciągniętego do granic możliwości, patetycznego i źle wykończonego zakończenia. Niestety, ale podzielenie ostatniej części książki Suzanne Collins na dwie produkcje to był duży błąd. Gdyby nie chciwość producentów myślących tylko o bajońskich sumach z box-office'u, końcówka tej bardzo dobrej sagi nie okazałaby się totalną klapą. Prawda jest jednak taka, że "Kosogłos. Część 2" to najgorsza część całej serii. Dodatkowo boli fakt, że jest to naprawdę druzgocący upadek.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Rok 1944, Auschwitz-Birkenau. 48 godzin z życia Szawła Auslandera, członka Sonderkommando – oddziału żydowskich więźniów zmuszonych asystować hitlerowcom w wielkiej machinie Zagłady – na krótko przed wybuchem buntu. W rzeczywistości, której nie sposób pojąć, w sytuacji bez szans na przetrwanie, Szaweł spróbuje ocalić w sobie to, co zostało z człowieka, którym był kiedyś.

gatunek: Dramat
produkcja: Węgry
reżyseria: László Nemes
scenariusz: László Nemes,Clara Royer
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: László Melis
zdjęcia: Mátyás Erdély
rok produkcji: 2015
budżet: - 
ocena: 8,8/10









 
Żywe trupy


Holocaust, II Wojna Światowa, a nawet Zimna Wojna to jedne z najbardziej eksploatowanych tematów filmowych na świcie. Oczywiście zjawisko to powoli ulega zmianie, ale niedawno jeszcze co drugi film opowiadał, albo o wojnie, albo jego akcja była umiejscowiona w czasach wojennych lub też powojennych. Z nadmiaru tych produkcji doszło do tego, że przejadło mi się oglądanie obrazów poruszających tą tematykę. Poza tym większość z nich była tandetna i nie do zniesienia. Jednakże wśród tak mnogiej ilości filmów o wojnie zawsze można było znaleźć jedną, ze dwie lub trzy – nie więcej produkcji, które były naprawdę godne uwagi. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ nadal powstaje dosyć dużo tandetnych filmów o wojnie, które w prymitywny sposób próbują naśladować słynne klasyki. Na szczęście znają się i takie, po których obejrzeniu wyjdziemy z kina i powiemy: "To było coś!". Tak właśnie jest z filmem "Syn Szawła" László Nemesa.

Jednakże zanim zaczniemy omawiać tę produkcję najpierw warto zaznajomić się pojęciem Sonderkommando, które odnosi się do pracy głównego bohatera. Otóż Sonderkommando to specjalny hitlerowski oddział składający się z jeńców wojennych, którzy pomagają hitlerowcom przy zagładzie żydów. Bardzo niewdzięczna praca, która w efekcie i tak nie dawała jeńcom żadnego bezpieczeństwa. Chociaż mieszkali w lepszych warunkach i oddzielnie od reszty jeńców to ostatecznie członków Sonderkommando również zabijano, aby nie zdradzili tajemnic ludobójstwa. Gdy o tym czytamy zdaje się to być niepojęte, a w efekcie to sama prawda. Główny bohater - Szaweł Auslander jest właśnie jednym z Sonderkommando przez co możemy na ekranie oglądać jego codzienną pracę w krematorium. Reżyser bardzo skrupulatnie opowiada nam o Szawle, jego dziennej rutynie oraz jego staraniach o godny pochówek dla syna. Już z samego początku szokuje nas realnością i dramatyzmem swego dzieła. Bez ogródek ukazuje okrutność i niemoralność płynącą z zabijania ludzi, ale również pokazuje strach i bezsilność ludzi, dla których już nie ma ratunku. Jednakże zabijanie to jedno. Później jest zabieranie ciał, sprzątanie, palenie zwłok itd. które wydaje się być jeszcze bardziej odrzucające. A wszystko to w ciągu jednego dnia po klika razy. Twórcy dobrze wiedzą jak wywołać w nas uczucie odrazy, współczucia oraz dezaprobaty ukazując tak realistyczne zdarzenia. Dzięki świetnemu tłu udało im się wpleść w obraz intrygującą, zajmującą i nieco skomplikowaną historię Szawła, która na długo, jak nie na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Oprócz tego opowieść jest niezwykle przejmująca. Reżyser wielokrotnie gra na naszych emocjach przez co seans mija w niespokojnej atmosferze. Działań bohatera nie sposób przewidzieć, a nieoczekiwane zwroty akcji potwierdzają napiętą i nieciekawą aurę. Wszystko dzieje się jakby w jakimś amoku, nieświadomości. Jakby ludzie uczestniczący w pracy przy krematoriach byli dosłownie "zżarci" od środka. Wypatrzeni z własnej duszy, a zarazem człowieczeństwa. Niczym żywe trupy. Jednakże nawet w najczarniejszej dziurze, znajdzie się odrobina światła. Tym światłem jest właśnie Szaweł, który pomimo wszelkich przeciwności walczy o godność dla syna.

W produkcji  László Nemesa oprócz przejmującej opowieści dostajemy również wspaniałe aktorstwo w wykonaniu Géza Röhriga – odtwórcę roli głównego bohatera. Szaweł jest wyraźnie wysunięty na pierwszy plan. Cała reszta jest daleko za nim. To postać silna zarówno emocjonalnie jak i fizycznie, która we wszechobecnej aurze śmierci jest w stanie całkiem racjonalnie funkcjonować. Niestety praca w Sonderkommando na każdym odciska swe piętno. To coś przed czym nie da się uciec. Dlatego z taką ciekawością i wytrwaniem śledzimy poczynania bohatera, które mają na celu nie tylko zapewnić godny pochówek, ale również uspokoić świadomość głównej postaci, że nie będzie brała udziału w pozbywaniu się jego zwłok. Oprócz  Röhriga na ekranie pojawiają się również: Levente Molnár, Urs Rechn, Todd Charmont, Sándor Zsótér, Attila Fritz oraz Kamil Dobrowolski jako polski akcent w filmie.

Całość posiada bardzo niepowtarzalny klimat, który definitywnie wpływa na nasz odbiór filmu. Taka gęsta i duszna atmosfera, którą można porównać do tej panującej podczas palenia zwłok. Do tego nerwowa i niespokojna nuta, która nie daje nam pewności na to co nastąpi. Równie świetnie prezentuje się ograniczona w dźwięki muzyka, która potęguje grozę i niepewność. Mamy jeszcze bardzo dobre zdjęcia Mátyása Erdély, który tak jak Emmanuel Lubezki w "Birdmanie" nieustannie podąża za bohaterem łapiąc tą jedyną, wyjątkową chwilę z tylko jednej perspektywy.  Do tego całość jest zamknięta w klasycznym formacie 4:3, który urzeka prostotą i nawiązaniem do tamtych czasów jakby to miała być dokumentacja z pobytu Szawła w obozie.

Koniec końców pomimo wszystkich pozytywnych aspektów obrazu, które czynią go dziełem wyjątkowym należy podkreślić, że z drugiej strony jest to bardzo ciężki, drastyczny i dołujący film. Poprzez formę w jakiej przedstawia zdarzenia z obozu, klimat oraz dramaturgię nie nadaje się dla każdego widza. Sięgając po "Syna Szawła" powinniśmy o tym pamiętać. Niemniej jednak produkcja László Nemesa jest jednym z tych obrazów o holocauście, który jest wart naszej uwagi i poświęconego czasu.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.