Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chris Hemsworth. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chris Hemsworth. Pokaż wszystkie posty
Spektakularne starcie na śmierć i życie, obejmujące cały świat bohaterów Marvel Studios. Avengersi ramię w ramię z superbohaterami muszą być gotowi poświęcić wszystko, jeśli chcą pokonać potężnego Thanosa, zanim jego plan zniszczenia obróci wszechświat w ruiny.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
czas: 2 godz. 29 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Trent Opaloch
rok produkcji: 2018
budżet: 300 milionów $
ocena: 8,7/10



















Marvel Playgroud 2.0


W dzisiejszych czasach nie sposób nie znać komiksowych widowisk. Gdzie by nie spojrzeć, tam atakują nas praktycznie z każdej strony. To zaskakujące biorąc pod uwagę, że 10 lat temu nikt nie przypuszczał takiego scenariusza. Nikt nawet nie ośmielił się tak pomyśleć. Teraz można powiedzieć, że Hollywood trzepie kasę głównie na filmach typu super hero. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że powoli tego rodzaju filmy są już pewnego rodzaju przesytem. A im więcej powstaje, tym bardziej nijakie się stają. Natomiast dostarczenie emocjonującego i dobrze napisanego widowiska okazuje się nie lada wyzwaniem. Szczególnie gdy masz zamiar wykorzystać 20+ postaci oraz rozsiać je po całym uniwersum. Czy niemożliwe jest możliwe? Na to pytanie odpowiadają nam bracia Russo "Wojną bez granic".

Spokojne życie dotychczasowych postaci Marvela zostaje przerwane przez niespodziewany najazd Thanosa, który poszukuje kamieni nieskończoności. Pragnie zdobyć je wszystkie, aby móc zaprowadzić równowagę w kosmosie. W tym celu chcą przeszkodzić mu Avengersi oraz nowo poznani superbohaterowie, którzy łączą siły, by pokonać wspólnego wroga. Jeszcze nigdy stawka nie była tak wysoka, a zagrożenie tak realne. Czy naszym herosom tym razem też uda się zwyciężyć? To bardzo ciekawe pytanie biorąc pod uwagę, że "Wojna bez granic" to tak naprawdę początek końca. Większość bohaterów znajduje się w stadium zakończonych trylogii bądź też praktycznie domkniętych wątków. Trzecia część "Avengersów" jest więc dla nich swoistym pożegnaniem z dotychczasowym uniwersum. Ale czy na pewno? Niczego nie zdradzę, mówiąc, że produkcja swoją akcję zawiązuje zaraz po wydarzeniach z "Ragnaroka" i jest jakby bezpośrednią ich kontynuacją. Oczywiście dla każdej postaci to całkiem odrębny moment w ich życiu, ale bardzo szybko ich plany ulegają zmianie, a nieznani dotąd bohaterowie muszą szybko zawiązać współpracę. Twórcy nie dają nam praktycznie żadnego wytchnienia i bez ogródek i zbędnych wstępów wprowadzają nas w główny wątek obrazu. W końcu nie trzeba już nikogo przedstawiać ani kreślić od początku jego wątku, albowiem wszystkich już dobrze znamy. I to będzie jeden z największych atutów całego obrazu. W końcu wszystkie poprzednie części uniwersum prowadziły właśnie do tego momentu. To widać już od pierwszych scen. Reżyserzy z powodzeniem wprowadzają tak liczną grupkę postaci i potrafią w momencie nawiązać między nimi interakcje. Mają świetne wyczucie stylu każdego z poszczególnych bohaterów, dzięki czemu udaje im się wpakować ich wszystkich do jednego pudełka i tak świetnie poprowadzić. Często przemycają znaki firmowe poszczególnych obrazów, co jednak nie zmienia jednak faktu, że "Wojna bez granic" pozostaje niesamowicie wyjątkowa w sowiej strukturze. Posiada własną tożsamość i nie próbuje naśladować niczego innego. Ponadto opowieść posiada swój styl i grację, co pozwala wszystkim postaciom po prostu robić swoje. Przy premierze filmu da się dostrzec jak bardzo potrzebna była "Wojna bohaterów", aby rozeznać się w sprawie więcej niż trzech bohaterów na ekranie. Ten zabieg się popłacił, albowiem twórcy z powodzeniem zaadaptowali ten schemat, jeszcze bardziej go udoskonalając, co pozwoliło im opowiedzieć losy praktycznie wszystkich obecnych postaci. Braciom Russo należy się uznanie za to, że byli w stanie ogarnąć tak duży nawał materiału oraz tak wiele bohaterów i jeszcze stworzyć z tego świetne widowisko. Udało im się tak rozdzielić czas ekranowy, że praktycznie żaden z superbohaterów nie może czuć się pokrzywdzony. Albowiem każdy z nich dostał wystarczającą ilość czasu. Ponadto twórcy bardzo ciekawie wymieszali ze sobą całą drużynę, dzięki czemu udało im się stworzyć całkiem nowe relacje między dotąd nieznającymi się bohaterami. Super ciekawie i niesamowicie gładko im to wyszło. Sama fabuła obrazu skupia się natomiast na postaci Thanosa oraz jego pragnieniu równowagi we wszechświecie. Każdy superbohater ma jednak inne zadanie, plan bądź pomysł jak go pokonać. Wszyscy działają na różnych frontach i starają się dokonać niemożliwego. Oczywiście niektóre z tych wątków wypadają ciekawiej niż reszta, ale tak naprawdę są to niewielkie różnice, albowiem każdy z nich ma nam coś do zaoferowania. Produkcja nie posiada żadnego wstępu, przez co od razu zabiera się do roboty i uruchamia lawinę zdarzeń. Przez taki obrót spraw praktycznie cały czas na ekranie coś się dzieje. Twórcy tylko czasami pozwalają produkcji na chwilę zwolnić, aby przygotować nas na kolejne niesamowitości. Jest niesłychanie dynamicznie i wciągająco, ale bynajmniej nie kosztem wartości samej opowieści. Ta natomiast nie pozwala nam o sobie zapomnieć nawet podczas krwawej jatki. Tona efektów specjalnych i widowiskowość obrazu nie przytłacza samej opowieści oraz jej moralnych wartości. Oglądając film cały czas mamy w pamięci jak wielka jest stawka tej bitwy. To już nie tylko głupia nawalanka dla uciechy, ale także pełne emocji, napięcia oraz uniesień dzieło, które w zaskakujący sposób jest w stanie wszystkie te elementy połączyć ze sobą w spójną całość. Ponadto twórcom udaje się zachować konsekwencję w narracji, spójność oraz przejrzystość kolejnych zdarzeń, dzięki czemu film ogląda się wręcz fenomenalnie. Tak więc "Wojna bez granic" jest tylko potwierdzeniem tego, że da się osiągnąć i jedno i drugie, ale trzeba się trochę postarać.

Bohaterowie to jedna z najważniejszych cech "Wojny bez granic", albowiem to właśnie oni napędzają akcję obrazu. Są to postacie dobrze już nam znane, które świetnie czują się na ekranie i są w stanie oczarować nas już kilkoma kwestiami. Co więcej, gdy reżyserzy świetnie je poprowadzą, nie pozostaje nam nic innego jak tylko przyjemnie oglądać ich wspólne interakcje. Te natomiast okazują się niesamowicie ciekawe i dynamicznie pomimo tego, że większość z postaci widzi się pierwszy raz. Rewelacyjnie potrafią się zgrać i szybko wypracowują fajną relację, którą niesamowicie dobrze się ogląda. Rozterki poszczególnych bohaterów są wiarygodne, a ich motywacje prawdziwe i szczere. Nie da się ukryć, że brzemię superbohatera jest poniekąd już obowiązkiem. Wszyscy obecni na ekranie zdają sobie z tego sprawę. Jednakże nie da się ukryć, że najnowszym nabytkiem serii jest sam Thanos, o którym niewiele wiemy. Co ciekawe twórcy ukazują nam go od bardzo ciekawej strony. Tyrana, który ma swoje własne problemy i moralne rozterki. Ku mojemu zaskoczeniu Thanos okazał się niezwykle złożoną postacią, która nie jest zła do szpiku kości, bo tak, ale dlatego, że ma ku temu racjonalne powody. Jest rozdarty emocjonalnie pomiędzy przeszłością, swoim przeznaczeniem, a także nieskrywaną sympatią i poniekąd wyrozumiałością do swojej adoptowanej córki. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę to, że Marvel bardzo często miał problem z dobrymi czarnymi charakterami. W obsadzie znaleźli się: Robert Downey Jr., Chris Evans, Benedict Cumberbatch, Scarlett Johansson, Chris Pratt, Chris Hemsworth, Mark Ruffalo, Josh Brolin, Elizabeth Olsen, Zoe Saldana, Sebastian Stan, Paul Bettany, Dave Bautista, Bradley Cooper, Vin Diesel, Benedict Wong, Pom Klementieff, Tom Holland, Danai Gurira, Anthony Mackie, Karen Gillan, Tom Hiddleston, Chadwick Boseman, Don Cheadle, Gwyneth Paltrow, Letitia Wright, Idris Elba oraz Peter Dinklage.

Strona techniczna również ukazuje nam się od jak najlepszej strony. Gigantyczny budżet pozwolił na stworzenie wielkiego i widowiskowego dzieła, które pod względem efektów specjalnych oszałamia. Tak na marginesie taki sam budżet miała "Liga sprawiedliwości", ale tam osiągnięto niestety znacznie gorszy efekt. Dziwne. Tak czy siak, mamy do czynienia ze świetnymi i dynamicznymi zdjęciami, klimatyczną muzyką oraz świetnymi scenografiami. Na plus również kostiumy i charakteryzacja. Zdecydowanie należy wyróżnić niesamowity klimat obrazu, a także napięcie i dramaturgię, jakie płyną z ekranu. Wszystkie te emocje generują przede wszystkim potyczki, ale także postacie, które lubimy i na których nam zależy. Standardowo w filmie pojawia się humor, ale już w znacznie zmienionej formie. To już nie są te same heheszki jak ostatnio, ale bardziej wysublimowane żarciochy, których obecność w filmie jest stosunkowo niewielka do poprzedników. Ponadto wszystkie kąśliwe uwagi i komiczne akcenty nie umniejszają powagi widowiska, które stara się zachować wyjątkowo poważne klimaty. W końcu realna wizja zagłady nikomu nie jest do śmiechu.

Wszystko ma swój początek i koniec. Dziesięć lat kinowego uniwersum Marvela przeleciało szybciej, niż można było się spodziewać. Jednakże ich upór i trud opłacił się. "Avengers: Wojna bez granic" to bezsprzeczny sukces kina typu super hero. Mamy mnóstwo postaci, dużo emocji i frajdy, ale także ujmującą i przekonującą fabułę, która wciąga i nie pozwala wyjść z seansu w trakcie, nawet jeśli mielibyśmy tam umrzeć, bo tak nam się chce do toalety (true story). Jednakże przede wszystkim to potwierdzenie tego, że da się zrobić obraz, który oprócz zabawy dostarczy nam ciekawej fabuły i ujmujących postaci. Jednakże żeby to osiągnąć trzeba się nieźle postarać. Bracia Russo pokazali, że to jest możliwe i chwała im za to. Teraz nie pozostaje nam nic innego jak przeczekać rok, by zobaczyć ostateczny koniec tego rozdziału historii. Wszystko musi mieć swój koniec, a ta historia na takowy zasługuje. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Thor zostaje uwięziony po drugiej stronie wszechświata. Osłabiony i pozbawiony młota musi znaleźć sposób, by powrócić do Asgardu i stawić czoła bezwzględnej i wszechpotężnej Heli oraz powstrzymać Ragnarok – "zmierzch bogów", zagładę świata i całej asgardzkiej cywilizacji. Przedtem jednak musi stanąć do gladiatorskiego pojedynku na śmierć i życie z byłym sprzymierzeńcem i członkiem drużyny Avengers — niesamowitym Hulkiem!

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Taika Waitiki
scenariusz: Craig Kyle, Christopher Yost, Eric Pearson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Javier Aguirresarobe
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 6,9/10

















Mów mi Hela to mnie rozwesela


Ekranizacje komiksów Marvela przeszły długą drogę, a przecież to jeszcze nie koniec ich panowania. Wszyscy czekamy na "Infinity War" i nie możemy się doczekać, jak skończy się cała ta seria. Z perspektywy czasu początki budowania uniwersum są bardzo intrygujące, albowiem prezentują sobą dużą różnorodność, której obecnie Marvelowi brakuje. Najlepszym przykładem jest trylogia przygód Thora, która rewelacyjnie obrazuje, jak ewoluowała cała seria od pierwszego "Thora" aż po najnowszą odsłonę, czyli "Ragnarok".

Thor wraca do Asgardu, by powstrzymać wszechpotężną Helę oraz zapobiec Ragnarokowi. W tym celu zbiera "ekipę", aby wspólnymi siłami ocalić jego krainę przed zagładą. Na samym wstępie muszę przyznać, że seans ten nie był przeze mnie jakoś specjalnie wyczekiwany. Odnoszę wrażenie, że powoli, ale systematycznie zaczyna mnie nudzić kino superbohaterskie, albowiem od jakiegoś czasu nie serwuje nam niczego nowego. Oczywiście fakt ten nie oznacza, że produkcje te są złe. Marvel, już od jakiegoś czasu trzyma bardzo stabilny, ale zbyt asekurancki poziom co czyni jego produkcje po prostu kolejnymi filmami spod tego samego znaku. Istnieją wyjątki, ale bardzo rzadko. "Thor: Ragnarok" jest kolejnym przedstawicielem grupy filmów tak zwanych "standardy Marvela". Na czym to polega? Otóż sprawa rozchodzi się o to, że w najnowszej odsłonie przygód boga piorunów zobaczymy te same chwyty, jakie mieliśmy już okazję dostrzec w kilku poprzednich ekranizacjach jak na przykład "Doktor Strange". Są to sprawdzone i skuteczne zagrania, które za każdym razem prezentują się świetnie. Niestety martwi mnie ich powtarzalność oraz to, że nie dostaniemy już żadnego filmu, który będzie wyglądać nieco inaczej. To strasznie wkurzające, że po raz kolejny dostajemy ten sam schemat fabularny, ten sam zestaw "niespodziewanych" zwrotów akcji, oraz tę samą paletę sztandarowych Marvelowskich żartów. Innymi słowy, jest to kolejny film Marvela zrobiony w myśl tej samej i lubianej przez studio maniery. Właśnie przez to film Taika Waitiki pomimo całkiem ciekawej i angażującej fabuły smakuje jak odgrzewany kotlet, którego nikt tak naprawdę nie chce zjeść, ale z przymusu musi. Bardzo to przykre, że szefowie studia boją się odrobinę poeksperymentować i nieco urozmaicić ich produkcje kinowe w coś całkiem nowego i świeżego. Żeby było inaczej i ciekawiej. Żeby można było jakoś odróżnić poszczególne obrazy z całego uniwersum. Niestety tego od nowego "Thora" nie dostaniemy. To, co nam zaoferuje to bardzo lekka, przyjazna dla oka opowieść, która jest płynna, całkiem ciekawa i wciągająca. Bez większych rewelacji, ale też bez jakiś specjalnych zawodów. Po prostu historia, którą się przyjemnie ogląda i którą równie przyjemnie się zapomina. Tak jakby to była kolejna opowieść do odhaczenia przed "Infinity War". Niby ważna, ale koniec końców tak naprawdę obyłoby się i bez niej. Niestety, ale taka jest prawda. Fabuła pomimo bycia przyjazną i wciągającą historyjką nie gwarantuje nam nic innego jak po prostu, kolejne przygody Thora, kolejne knowania Lokiego oraz kolejne złote myśli Odyna. Czyli to, co już było. W tej kontynuacji nie widzę żadnego większego sensu oprócz pokazania nam nowej przygody, która niespecjalnie ma na celu cokolwiek znaczyć. A przecież nie tak powinno to wyglądać. Wszyscy pamiętamy przecież jego nieustanną przemianę. Tym razem jednak właśnie jej nam brakuje. Przyglądając się historii Thora na dużym ekranie, możemy śmiało powiedzieć, że jest to świetny przykład do zobrazowania obecnie zbudowanego już uniwersum. Zaczynając od bardzo autorskiej wizji Branagha, poprzez wypośrodkowaną produkcję Taylora, aż po sztandarową produkcję Waitiki, powielająca sprawdzone schematy. Na serii tej widać jak zatraca się oryginalność i inność na rzecz powszechnie kojarzonej standaryzacji. I choć poprzednie ekranizacje "Thora" nie są najlepsze, to jednak nie da się im odmówić pewnego rodzaju indywidualności, której "Ragnarok" po prostu nie ma. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Nie zmienia to jednak faktu, że seans całkiem nieźle się sprawdza jako film akcji oraz superbohaterski blockbuster.

Od strony aktorskiej również jest dobrze, ale bez większych rewelacji. Aktorzy wiedzą, czego oczekują od nich widzowie i właśnie to im serwują. Specjalnie się przy tym nie wysilają. Mamy ewidentny przykład taśmociągowego aktorstwa. Kiedy fabuła nie serwuje drastycznych zmian w psychice bohaterów, włączają autopilota i jadą dalej. Zasadzie tej udaje się czasem wyrwać Chris'owi Hemswortowi oraz Marku Ruffalo, którzy bronią się od strony komediowej. Tom Hiddlestone niestety nie miał już tyle szczęścia, przez co jego rola jest rewelacyjnym przykładem na to, jak z najciekawszego bohatera uniwersum zrobić kompletnie nijaką postać. Reszta to po prostu ciekawe tło, w którego skład wchodzą: Idris Elba, Jeff Goldblum, Tessa Thompson i Karl Urban. Cate Blanchette natomiast rewelacyjnie wygląda, ale jako antagonista prezentuje się raczej mizernie.

Technicznie film wymiata ze względu na efekty specjalne i zdjęcia, ale także kostiumy oraz scenografie. Muzyka również prezentuje się całkiem nieźle. Najlepiej jednak wypada klimat obrazu, który próbuje się wkupić w neonowe lata 80. Jest jedyną nową i świeżą rzeczą w produkcji, która nie jest odwzorowaniem jakiegoś schematu. Niestety nie podobało mi się nadużycie piosenki Led Zepplina, a także użycie zbyt dużej dawki humoru, przez co film sporo traci.

"Thor: Ragnarok" jest kontynuacją, jakiej się spodziewałem. Przyjemna dla oka historia, całkiem wciągająca fabuła, ale za dużo Marvelowskich schematów i za dużo humoru. Koniec końców otrzymujemy fajny film, który równie fajnie się ogląda i o którym równie fajnie się zapomina. Nic nadzwyczajnego. Po prostu porządne zrobione kino. Tyle.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.



Erin Gilbert i Abby Bergman są autorkami książki o duchach. Jednak ich praca zostaje zdezawuowana i wyśmiana przez naukowców. Ale nadchodzi czas rewanżu - kiedy duchy opanowują Manhattan, Abby i Erin wkraczają do akcji... 

gatunek: Komedia, Akcja Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Paul Feig
scenariusz: Kattie Dippold, Paul Feig
czas: 1 godz. 56 min.
muzyka: Theodore Shapiro
zdjęcia: Robert D. Yeoman
rok produkcji: 2016
budżet: 144 milionów $
ocena: 7,5/10











 
Wiem do kogo zadzwonię!

If there's something strange in your neighborhood. Who you gonna call? - Zapewne wielu z was czuje dreszcze słysząc słowa piosenki Rey Parkera Juniora, która będąc integralną częścią znanej komedii przypomina o starych dobrych czasach. Choć ja będąc z kompletnie innego pokolenia również uległem magii tego utworu jak i filmu Ivana Reitmana. Wydawać by się mogło, że niedużo czasu minęło od premiery oryginału, ale tak naprawdę dla kinematografii to spory szmat czasu. Przez te lata wiele się zmieniło przez co być może z tego powodu wytwórnie tak chętnie sięgają po sprawdzone klasyki i przywracają je do życia w nowszych wersjach. Tak jak: "Jurassic World", "Terminator Genisys" czy "Mad Max: Na drodze gniewu". Teraz przyszedł czas na nowych "Pogromców duchów"!

Fabuła obrazu skupia się na grupce naukowców, która łączy siły, aby zwalczyć duchy, które ktoś nasyła na Nowy Jork. Fabuła fabułą, ale zasada przy robieniu tego typu filmów jest taka sama. Wyróżniamy jej trzy warianty: pierwszy to kontynuacja po latach jak w "Jurassic World", drugi to połączenie starej i nowej części w film o całkiem zmienionej fabule jak w "Terminatorze
Genisys", a trzecia opcja to po prostu zapożyczony styl narracyjny, bohater jak i świat przedstawiony, ale całkiem inna historia czyli "Mad Max: Na drodze gniewu". Jak jest w przypadku "Ghostbusters. Pogromców duchów"? Bardzo podobnie z tym że w tym przypadku mamy połączenie rebootu z oryginałem. Wygląda to mniej więcej tak, że niby jest to całkiem nowa historia, ale tak naprawdę czerpie garściami z oryginału z 1984 roku. Połączenie to choć nie zawsze się sprawdza koniec końców serwuje nam zabawę na całkiem dobrym poziomie. Fabuła serii jest najlepszym przykładem dwoistości filmu, albowiem z jednej strony prezentuje całkiem nową i intrygującą historię, a zaś z drugiej jest wręcz kopią pierwowzoru. Twórcy ewidentnie nie mogli się zdecydować w jaką stronę skierować tę opowieść przez co wyszło im takie małe fabularne zamieszanie. Jednakże prawdą jest, że dostrzec owe nawiązania mogą jedynie osoby znające oryginał. Nowi widzowie tego nie wychwycą przez co z pewnością film wyda im się bardzo zgrabny jeśli chodzi o opowieść. Jednakże pomimo tego, że historia jest w połowie kopią filmu Reitmana wcale nam to nie przeszkadza, albowiem tutaj liczy się sposób w jaki Paul Feig jest w stanie ograć te wszystkie nawiązania. Z niezwykłą gracją rewelacyjnie udaje mu się wymanewrować pomiędzy dwoma światami przez co stwarza złoty środek, a film nie traci przez namieszanie w fabule na płynności i lekkości. Nawet pomimo tego, że część wydarzeń już znamy to i tak bardzo ciekawie się je ogląda. Ogólnie rzecz biorąc produkcja jest zaskakująco wciągająca oraz niesamowicie żywa i wartka. Reżyserowi udaje się w tym pędzie znaleźć czas zarówno na ukazanie nam całej opowieści jak i na w miarę dokładne zarysowanie postaci oraz zaprezentowanie świetnych scen akcji. Paul Feig odwalił kawał dobrej roboty przy składaniu tego obrazu w całość, albowiem to dzięki jego sprawnej reżyserii produkcja jest tak lekka i przyjemna w odbiorze. Ewidentnie widać naciski czy to producentów czy studia, aby wcisnąć jak najwięcej nawiązań do starszej wersji przez co nie zawsze się to dobrze sprawdza na ekranie. Przy umieszczaniu tego typu smaczków w filmach trzeba wykazać się niebywałą rozwagą, aby nie przedobrzyć, a po prostu gdzie nie gdzie puścić oczko do fanów. Tutaj wyraźnie przesadzono z nawiązaniami i w niektórych scenach wypada to słabo. Jednakże nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, albowiem przez te zbyt liczne puszczanie oka do fanów podczas oglądania produkcji jesteśmy w stanie wyczuć namacalną więź z oryginałem, która dodaje seansowi uroku. Podobnie ma się sytuacja z humorem, który w większości prezentuje się dobrze, ale zdarzają się też niewielkie wtopy. Jednakże w porównaniu do wielu innych komedii tak naprawdę nie ma się o co czepiać. Albowiem produkcja posiada wiele pozytywów, które bardzo zgrabnie powodują, że zapominamy o błędach. Tak jest chociażby ze style prowadzenia akcji, bohaterkami oraz tą wymyśloną na nowo opowieścią, która bardzo dobrze się prezentuje. Oprócz tego twórcy o dziwo potrafią nas wielokrotnie zaskoczyć, a wydarzenia ekranowe pełne są pozytywnej energii, która tylko zachęca do oglądania. Widać oddanie, miłość, a zarazem sentyment do poprzedniej części, ale również wielkie zaangażowanie reżysera w jak najkorzystniejsze ukazanie tej produkcji. Powiem to po raz kolejny, że Paul Feig dzięki swoim niebywałym umiejętnościom ocalił ten film. Oczywiście mogło być lepiej szczególnie jeśli chodzi o fabułę, ale tragedii nie ma. Wręcz przeciwnie jest całkiem dobrze.

W nowej wersji "Pogromców duchów" głównymi bohaterami nie są mężczyźni, ale kobiety, które w roli pogromczyń duchów wypadają równie świetnie. Przede wszystkim ich postacie są dużo lepiej nakreślone niż w oryginale. Mamy więcej informacji na ich temat przez co z automatu lepiej jesteśmy w stanie je zrozumieć. Dużo na tym zyskuje ich wspólna relacja, która zdaje się być bardziej zacieśniona niż w filmie Reitmana. Ciekawie prezentuje się również ich historia spotkania oraz wspólne początki, które okazały się świetnymi fundamentami pod tę produkcję. Nasze bohaterki choć nie są super znane oraz lubiane, to jednak nie poddają się i wytrwale dążą do wyznaczonego przez siebie celu, aby udowodnić wszystkim, że są warte wysłuchania. Na pierwszym planie mamy świetną Kristen Wiig jako Erin Gilbert oraz równie dobrą Melissę McCarthy jako Abby Yates. Zaraz za nimi są rewelacyjne Kate McKinnon jako szalona Jillian Holtzman oraz Leslie Jones jako pogodna Patty Tolan. Każda z naszych bohaterek to inna osobowość przez co razem tworzą rewelacyjną mieszankę wybuchową, którą wybornie się ogląda. Oprócz nich na ekranie pojawiają się: fenomenalny Chris Hemsworth jako Kevin – sekretarka pogromczyń oraz męska wersja typowej blondynki, Andy Garcia jako burmistrz Nowego Jorku, Celicy Strong jako Jennifer Lynch i Neil Casey jako Rowan North. Nie należy oczywiście zapomnieć o gościnnych występach Billa Murreya, Dana Aykroyda i Sigourney Weaver. Pod względem aktorskim film Paula Faiga prezentuje się naprawdę dobrze.

Od strony technicznej produkcja Sony również nie ma sobie nic do zarzucenia. Przede wszystkim dobre zdjęcia, ciekawa i godna uwagi muzyka Theodore Shapiro oraz rewelacyjne efekty specjalne. Do tego mamy ciekawie wykorzystany motyw główny serii oraz dobrze umieszczoną i komponującą się z obrazem piosenkę Fall Out Boys. Warto również zwrócić uwagę na ciekawy design gadżetów pogromczyń duchów. Chociaż z humorem bywa rożnie, to jednak zdecydowanie większość scen komediowych należy zaliczyć na plus. Bardzo dobrze twórcom wyszło również połączenie komedii z elementami horroru czy też filmu grozy.

Tworzenie reebotów czy też pełnoprawnych kontynuacji klasyków zeszłego wieku niedługo wejdzie Hollywood w nawyk tak więc według mnie nie ma co się tak tym bulwersować szczególnie, że to i tak nic nie da. Zważywszy chociażby na ilość zapowiedzianych już przyszłych filmów takich jak ten. Tym bardziej nie rozumiem tego całego hejtu na film Paula Feiga jeszcze przed jego premierą. Ok, pierwszy zwiastun był beznadziejny, ale drugi już całkiem spoko. Ale jak widać ludziom niewiele trzeba, aby się przyczepić do byle czego. Całe to zamieszanie wokół filmu jest również świetnym przykładem na to jak działa internet oraz jak zatrważająca ilość ludzi go używająca prezentuje sobą niski poziom. Szczególnie, że będąc po seansie mogę szczerze powiedzieć, że film nie jest, ani tragiczny, ani zły, a wręcz całkiem dobry. Owszem ma swoje bolączki, ale dzięki sprawnej reżyserii Paul Feig bez najmniejszych problemów sprawia, że o nich zapominamy i możemy cieszyć się jego plusami. Nikt nie oczekuje przecież, że film ten będzie arcydziełem. To ma być lekka i przyjemna w odbiorze wakacyjna komedia, na której będziemy się dobrze bawić. Dodatkowe atrakcje zapewnią nam duchy, które świetnie napędzają całość. "Ghostbusters. Pogromcy duchów" rewelacyjnie sprawdzają się właśnie jako taka lekka, wakacyjna produkcja, która zapewni nam świetną rozrywkę na dwie godziny. Polecam bez spiny ;).


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.