Snippet
Piątka nastolatków staje przed wyzwaniem na miarę superbohaterów, gdy dowiadują się, że świat stoi u progu zagłady. Zagrożenie o niewyobrażalnej mocy pochodzi z najdalszych krańców wszechświata, a przeciwstawić mu się może tylko ktoś o nadludzkich zdolnościach. Piątka bohaterów wybranych przez przeznaczenie musi pokonać swe lęki i słabości, by stanąć ramię w ramię jako Power Rangers.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Dean Israelite
scenariusz: John Gatins
czas: 2 godz. 4 min.
muzyka: Brian Tyler
zdjęcia: Matthew J. Lloyd
rok produkcji: 2017
budżet: 100 milionów $
ocena: 6,7/10














Wojownicy Mocy


Dla większości z nas dzieciństwo to najwspanialszy okres z życia. Często nam się kojarzy z beztroską, masą wolnego czasu oraz żadnymi zobowiązaniami. Zawsze z sentymentem do niego powracamy i wspominamy "stare dobre czasy". Często odwołując się do naszej młodości powołujemy się na pop kulturalne wyznaczniki, które w obecnym czasie były na topie. Morza tak powiedzieć o komiksach, grach czy też serialach. Jednym z seriali telewizyjnych, który większość z nas powinna kojarzyć (nawet jeśli się na nim nie wychowała) to "Power Rangers". Tak, to ci co byli ubrani w te tandetne lateksowe stroje oraz zawsze walczyli z kosmitami przy użyciu gigantycznego robota. Tak, to właśnie ci. Jednakże wraz z nową erą przychodzi czas na nowych strażników ziemi. Czy nowi "Power Rangers" godni są naszej uwagi?

Power Rangersi to międzygalaktyczni wojownicy, którzy stoją na straży pokoju w galaktyce. Tak przynajmniej było kiedyś. Jednakże za sprawą grupy niesfornych nastolatków te czasy ponownie nadejdą. Albowiem wchodzą oni w posiadanie tajemniczych kamieni, które wybrały ich na następne pokolenie wojowników mocy. Jednakże nie dane jest im nacieszyć się zbytnio tym faktem, albowiem ziemi grozi niebezpieczeństwo. Grupa jednoczy się by razem pokonać Ritę Repulsę. Czy uda im się dokonać niemożliwego? Cóż, chyba nie ma się nad tym pytaniem za bardzo rozwodzić, albowiem nie ważne jak źle by było Power Rangersi i tak zwyciężą. Chyba. Tak czy siak od pewnego czasu na ekranach kin możemy zobaczyć nową wersję tego serialowego hitu. Jest to film, którego nikt nie wyczekiwał oraz którego za bardzo nikt nie chciał oglądać. Ja sam na produkcję nie czekałem i nie wiedziałem czy się na nią w ogóle wybiorę. Kiedy w końcu już się zdecydowałem moje oczekiwania względem obrazu były niewielkie. Nie będę kłamał, że spodziewałem się strasznej klapy. Dlatego tym większe było moje zaskoczenie kiedy film się nią nie okazał. "Power Rangers" rozpoczynają się niezwykle widowiskową sceną, która wyjaśnia nam jakim cudem na ziemi znalazły się gigantyczne roboty oraz skąd w ogóle wziął się koncept na wojowników mocy. Dzięki temu krótkiemu, ale bardzo wartościowemu początkowi twórcy wyjaśnili nam już jeden z kluczowych wątków serii. Fabuła produkcji startuje od potężnego kopa i już w pierwszych minutach potrafi nas wciągnąć w akcję obrazu. Reżyser bardzo szybko zaznajamia nas z grupką pierwszoplanowych bohaterów przez co udaje mu się zaoszczędzić czasu na inne rzeczy. Tak samo twórcy poczynili z wątkiem głównym do którego postanowili przejść bez zbędnego ociągania się. Początek jest niezwykle wartki, dobrze rozegrany oraz potrafi nas zaintrygować co należy odczytać jako spory sukces. Najsłabszym punktem filmu jest natomiast jego rozwinięcie, które niestety odrobinę się dłuży. Wydarzenia ekranowe potrafią zaciekawić, ale nie są na tyle wciągające, aby pochłonąć nas bez reszty. Akcja jest bardzo nierówna i raz serwuje nam pełne emocji zdarzenia, a raz potrafi zaś nieźle przynudzić. Koniec końców jednak rozwinięcie jest tak naprawdę o samych postaciach i ich zmaganiach z otaczającym je światem. Twórcy skupiają się przede wszystkim na nich, a nie na scenach masowej rozwałki. Pokazują nam, że najważniejsi są dla nich bohaterowie, których być może jeszcze niejeden raz spotkamy. Oczywiście Power Rangeri nie byli by sobą gdyby nie odeszli z hukiem, a więc ostateczna rozgrywka pomiędzy nimi a Ritą jest całkiem widowiskowa. Nie można nazwać jej spełnieniem marzeń, ale koniec końców wypada nieźle. Jednakże cały film jak i jego zakończenie pokazują nam jak bardzo twórcy skupili się na swoich postaciach, a nie na całej reszcie. Albowiem tak naprawdę w filmie stosunkowo niewiele się dzieje. Dla niektórych może być to bardzo rozczarowujące, że przez dwie godziny filmu akcji właściwie nic się nie dzieje. Dla mnie jest to jednak zaleta tego filmu, która jest celowym zamierzeniem twórców. W ich działaniach widać rozsądek oraz jakiś większy plan kryjący się na horyzoncie. Nowi "Power Rangers" w dużej mierze przypominają zeszłoroczny "Warcraft: Początek", który jak sugeruje sam tytuł jest zaledwie wstępem do znacznie większej opowieści. Tak samo jest z filmem Deana Israelitea, który stanowi pewnego rodzaju wprowadzenie do całej serii filmów. Oczywiście na razie nie wiadomo czy tak się stanie, ale trzeba przyznać, że pomysł był całkiem niezły. Twórcy bardzo konsekwentnie zrealizowali produkcję dzięki czemu ich obraz jest bardzo spójny, przejrzysty oraz porządnie zrobiony. Duża zasługa tu przede wszystkim niezłego scenariusza, który bardzo sprawiedliwie podzielił czas ekranowy co pozwoliło zaserwować nam wszystkiego po trochu. Produkcja również w dużej mierze zachowuje naturalność zdarzeń, co z kolei przekłada się na bardzo pozytywny odbiór obrazu.

Jak już wcześniej wspominałem twórcy przede wszystkim skupili się na dokładnym przedstawieniu swoich bohaterów co wyszło im bardzo dobrze. Główni członkowie drużyny Power Rangers to przede wszystkim porządnie nakreślone sylwetki, które potrafią na niejednokrotnie zaskoczyć. I choć nasi bohaterowie nie są chodzącymi przykładami do naśladowania to jednak ciężko pracują, aby stać się choć odrobinę lepszymi. Dzięki temu nie wpadają w schematy oraz utarte stereotypy. Jednym z najważniejszych wątków w opowieści jest ich przeszłość, która w dużej mierze ich ukształtowała i sprawia, że znaleźli się w miejscu, w którym teraz są. W obsadzie znaleźli się: Dacre Montgomery jako Jason Lee Scott/Czerwony Wojownik, Naomi Scott jako Kimberly Hart/Różowa Wojowniczka, J Cyler jako Billy Cranston/Niebieski Wojownik, Ludi Lin jako Zack Taylor/Czarny Wojownik oraz Becky G. jako Trini/Żółta Wojowniczka. Twórcy postanowili porzucić przedpotopowe stereotypy w wyniku czego Afroamerykanin nie jest Czarnym Wojownikiem ale Niebieskim a Chińczyk nie jest Żółtym Wojownikiem lecz Czarnym. Dodatkowo w filmie powiła się postać homoseksualna pod kostiumem Żółtego Wojownika. Bardzo ciekawie wyszła twórcom ta zamiana i muszę przyznać, że cieszy mnie fakt, że tak się stało. W rolach drugoplanowych mamy Bryana Cranstona jako Zordona oraz Billa Hardera jako Alphę 5. Natomiast jako głównego antagonistę mamy Elizabeth Banks odgrywającą rolę Rity Repulsy. Banks jak Repulsa prezentuje się rewelacyjnie, ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o pomyśle na jej postać. Mam wrażenie, że jest to na tyle mroczna postać, że powinna pojawić się w dalszych częściach aniżeli na samym początku przygody, albowiem czuję, że nie wykorzystano jej całego potencjału. Poza tym oglądając Banks na ekranie można odnieść wrażenie, że urwała się z jakiegoś całkiem innego filmu, albowiem klimatem kompletnie nie przypomina nowych Rangersów.

Strona techniczna produkcji również prezentuje się od bardzo dobrej strony. Przede wszystkim mamy dobre efekty specjalne, ciekawą scenografię oraz zapadającą w ucho muzykę. Całość świetnie dopełnia charakteryzacja Rity Repulsy oraz lekki i przyjemny humor. Bardzo podoba mi się sposób w jaki stworzono nowych Power Rangersów. Zero tandety. Kostiumy wojowników są rewelacyjnie zaprojektowane i bardzo podoba mi się koncept, w którym pojawiają się one na ciele naszych bohaterów. Ogólnie rzecz biorąc w porównaniu z oryginalnym serialem ta wersja sprawia wrażenie strasznie designerskiej. W filmie wykorzystano wiele ciekawych pomysłów, które bardzo dobrze prezentują się na ekranie przez co film w pewnym sensie odcina się od karykatury jaką był serial.

Po nowych "Power Rangersach" można było się spodziewać wszystkiego tylko nie tego, że koniec końców okażą się bardzo przyzwoitym filmem. Mamy porządnie opowiedzianą historię, ciekawych bohaterów oraz świetne wykończenie. Choć akcja nie zawsze jest płynna, a wydarzenia ekranowe nie zawsze potrafią nas zaintrygować to i tak jest to nic w porównaniu do tego jak bardzo pozytywnie może wypaść produkcja w naszych oczach. To po prostu świetny film typu "guily pleasure", który się przyjemnie ogląda i o którym się przyjemnie zapomina.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film opowiada historię sześcioosobowej ekipy kosmonautów Międzynarodowej Stacji Kosmicznej na chwilę przed ogłoszeniem światu przełomowego dla ludzkości odkrycia: pierwszego dowodu życia na Marsie. Badania, jakie prowadzą, będą miały jednak nieoczekiwane konsekwencje. Forma życia, którą odkrywają, jest bardziej inteligenta niż ktokolwiek przypuszczał.

gatunek: Thriller, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Daniel Espinosa
scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Jon Ekstrand
zdjęcia: Seamus McGarvey
rok produkcji: 2017
budżet: 58 milionów $
ocena: 7,0/10












W poszukiwaniu życia


Zastanawialiście się kiedyś czy poza nasza piękną, niebieską planetą istnieje życie? Czy gdzieś w odległych odmętach galaktyki znajduje się cywilizacja podobna do nas? Zapewne nie raz zaprzątaliście sobie głowę tymi pytaniami. Jednakże jak na razie są to pytania bez konkretnych odpowiedzi. Jednakże według twórców filmu "Life", życie istnieje poza naszą planetą. Jedyną rzeczą, którą należy zrobić, aby je odnaleźć jest dobrze szukać. Jednakże na pewnym etapie tego procesu zawsze pojawi się pytanie czy warto jest szukać życia poza naszą planetą? To samo pytanie zadaje również recenzowana dzisiaj produkcja.

Na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej pracują naukowcy z całego świata. Celem ich misji jest szukanie pozaziemskich form życia. Dzięki nowym próbkom z Marsa naukowcy dokonują przełomu. Życie na czerwonej planecie istnieje. Radość jednak nie trwa długo, albowiem tajemnicza forma życia wymyka się spod kontroli naukowców. Rozpoczyna się walka o przetrwanie. Załoga kontra obcy. Nie bez powodu użyłem tego bardzo sugestywnego porównania do klasyku sci-fi Ridleya Scotta. Albowiem fabuła obrazu Daniela Espinosa całkiem przypomina pierwszego "Obcego". Jest załoga na wielkim statku/stacji kosmicznej, a ich sielankowy pobyt/podróż zakłóca pojawienie się nowego pasażera na gapę. I właśnie tak zaczyna się jatka. Jednakże "Life" to nie tylko "Obcy". Produkcja posiada również odnośniki do wielu innych filmów sci-fi takich jak "Apollo 18" czy chociażby "Grawitacja". Można by rzec, że to takie "Przedziwne zjawiska" w kosmosie. Ta sama reguła i podobny efekt. Pozostaje tylko pytanie czy potrzeba nam było takiego filmu? Nie będę was oszukiwał, że produkcja ta nie jest idealna. Prawdę mówią ma sporo rzeczy do których można by się przyczepić. Jednakże pod tą całą masą klisz, stereotypów i banalnych rozwiązań kryje się niezwykle emocjonująca opowieść. Brzmi to dziwnie, ale w istocie produkcja jest dla nas jednym wielkim zaskoczeniem. Nie mówię tutaj o prostej, przewidywalnej fabule, która poraża nas masą nawiązań do klasyków kina jak i wykorzystaniem tylu znanych nam już klisz. Nie mam na myśli również wydarzeń ekranowych, które porażają nas głupotą postaci oraz prostolinijnością fabularnych rozwiązań. Wszystkie te wymienione cechy można by zaliczyć do negatywów, które powinny pogrążyć tę produkcję. Jednakże tak się nie stało. Tak właściwie to film został całkiem nieźle przyjęty zarówno przez widzów jak i krytyków. Gdzie więc leży jego sekret? Odpowiedź: w twórcach produkcji. Nie trudno jest stworzyć film bazujący na sprawdzonych schematach i kliszach. Sztuką jest stworzyć taki film i sprawić, aby te wielokrotnie powielane schematy i motywy wyglądały w nim świeżo i oryginalnie. Choć twórcom filmu "Life" nie do końca udaje się osiągnąć taki efekt to jednak ich intencje skierowane były w ta dobrą stronę. Pierwszym sukcesem produkcji jest sam fakt, że pomimo tylu klisz i sprawdzonych schematów film nie jest odtwórczy. Wydarzenia ekranowe choć bazują na znanych nam zabiegach potrafią, nas jednak wciągnąć w wir akcji i zaciekawić przedstawianymi zdarzeniami. Oglądając na ekranie potyczki naszych bohaterów nie sposób wyczuć w nich "odgrzewanego kotleta", którym tak naprawdę są. Tak jakby ktoś zaserwował by nam dobrze znane danie, ale w całkiem nowej i odświeżonej formie. Właśnie tak można się poczuć podczas oglądanie filmu "Life". Albowiem mamy produkt, który z jednej strony dobrze znamy, ale z drugiej strony zaś jesteśmy zaskoczeni nową formą w jakiej został nam zaprezentowany. Niby nic wielkiego, ale tak naprawdę robi różnicę. Co ciekawe tyczy się to całego filmu, a nie jednego wątku czy też fragmentu. Obraz jest bardzo lekki, przejrzysty i niesamowicie przyjemny w odbiorze co dostarcza nam wiele radości. Twórcy obrazu w tak świetny sposób ograli sprawdzone już pomysły, że udało im się ukazać tę historię w bardzo przystępny no i przede wszystkim intrygujący sposób. Odświeżona opowieść potrafi wciągnąć i dostarczyć nam całej masy przednich emocji, które pozwolą nam cieszyć się z seansu od samego początku, aż do końca. Nie ma mowy o nudzie czy też przestojach w narracji. Całość jest niesamowicie płynna i rewelacyjnie opowiedziana dzięki czemu zamiast zastanawiać się ile motywów zerżnięto by zrobić ten film my po prostu bezproblemowo oddajemy się w ręce twórców by nas zabawili przez te dwie godziny. A trzeba przyznać, że wychodzi im to całkiem nieźle.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się dobrze, ale bez zbędnych rewelacji. Gwiazdorska obsada nie jest od tego by zdobywać nagrody na festiwalach, ale żeby pokazać nam poprawnie zbudowane postaci oraz ich trudne zmagania z kosmitą. Są to bohaterowie z krwi i kości, którzy potrafią walczyć o swoje i pokazać na co ich stać. Jednakże są to również bohaterowie, którzy pomimo wysokiego ilorazu IQ są w stanie podjąć wiele bezsensownych decyzji oraz wykazać się zaskakującą głupotą w krytycznych przypadkach zagrożenia życia. Tak więc suma summarum ich działania się zerują, a więc nie ma tragedii lecz niesmak pozostaje. W obsadzie znaleźli się Jake Gyllenhaal, Rebecca Ferguson, Ryan Reynolds, Olga Dykhovichnaya, Ariyon Bakare, Hiroyuki Sanada oraz Naoko Mori. W ramach Międzynarodowej Stacji Sosmicznej mamy międzynarodową obsadę. A więc mamy Amerykanów, Rosjan, Chińczyków i Afroamerykanina jako wisienkę na torcie.

Strona wizualna produkcji prezentuje się rewelacyjnie. Mamy świetne efekty specjalne, dobre zdjęcia oraz scenografię. Warto również zwrócić uwagę na ciekawą muzykę oraz przeszywający klimat, który świetnie łączy w sobie elementy sci-fi oraz kina grozy. W opowieści nie zabraknie również napięcia oraz skrupulatnie zbudowanej dramaturgii, która świetnie podgrzeje atmosferę na sam koniec produkcji. Natomiast osobie, która odpowiadała za tłumaczeni filmu należy się medal i słownik polsko-angielski, w którym na pewno znajdzie, że z ang. life oznacza życie. Naprawdę tak trudno było to przetłumaczyć? Ja wiem, że angielski tytuł może brzmieć lepiej, ale do jasnej cholery żyjemy w Polsce a nie w Ameryce czy też Wielkiej Brytanii.

Film "Life" choć nie zrewolucjonizuje kina ma szansę zapisać się choć na chwilę w popkulturze gatunku sci-fi. To dobrze nakręcony film, który pomimo przewidywalnej i zbudowanej na schematach fabule potrafi nas zaskoczyć i zaintrygować. Potrafi wciągnąć nas w wir akcji i przytrzymać aż do samego końca seansu pełnego emocji. Brawa dla twórców, którzy potrafili opowiedzieć nam historię ze świeżym spojrzeniem na wszystkie te sprawdzone motywy i wykorzystane w filmie klisze. Na plus zdecydowanie należy zaliczyć również zakończenie, które wbrew pozorom potrafi zaskoczyć.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

To jedna z takich historii, o które kino musiało się upomnieć. Poruszająca filmowa opowieść, która wydarzyła się naprawdę. Antonina Żabińska, żona dyrektora warszawskiego zoo, wspólnie z mężem, Janem, ukrywali podczas II wojny światowej dziesiątki Żydów. Osobiście wydostawali ich z getta i pomagali przetrwać w opustoszałych murach ogrodu zoologicznego. Niektórzy ukrywani byli w miejscach przeznaczonych dla zwierząt, inni w willi Żabińskich. W 1965 roku Jan i Antonina Żabińscy zostali odznaczeni przez instytut Jad Waszem tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Niki Caro
scenariusz: Angela Workman
czas: 2 godz. 6 min.
muzyka: Harry Gregson-Williams
zdjęcia: Andrij Parekh
rok produkcji: 2017
budżet: 20 milionów $
ocena: 7,5/10











Ilu tylko się da


Każdego dnia na świecie rodzi się bohater. Czyniąc dobro dla większego ogółu (nie zawsze kosztem własnego) ewoluuje ze zwykłego człowieka na bohatera. Każdy z nich jest inni. Różnią się oni swoimi zasługami jak i zapałem do pomocy. Nie da się jednak żadnego z nich zdyskredytować. Każdy z nich przysłużywszy się drugiej osobie zasługuje na podziw i uznanie reszty świata. Kino bardzo chętnie sięga po opowieści tego typu albowiem opowiadają one uniwersalne historie zwykłych ludzi, którzy są w stanie zrobić coś dobrego z własnej woli i nie oczekują za to żadnego wynagrodzenia. Tak właśnie stało się z małżeństwem Żabińskich, którzy są bohaterami filmu pt: "Azyl".

Antonina i Jan Żabińscy prowadzą razem Warszawskie zoo. Jest rok 1939, a w Polsce nastały niespokojne czasy. Po niemieckich nalotach na Polskę zoo jest w ruinie, a kraj opanowują oprawcy. Mając dużo wolnej przestrzeni do wykorzystania małżeństwo decyduje się przechowywać w nim żydów wywożonych z Getta, których następnie planuje bezpiecznie wysyłać do rodzin. Rozpoczynają niebezpieczną grę, która może kosztować ich życie. Ryzykując tak wiele dla prześladowanych żydów zapisują się na kartach historii jako prawdziwi bohaterowie. Wydawać by się mogło, że taka historia, która pokazuje nam prawdziwą odwagę i dobroć prostych ludzi powinna być już kilkakrotnie zekranizowana bądź też odpowiednio zaakcentowana na lekcjach historii. Wtedy "Azyl" okazałby się kolejną próbą przedstawienia tej niesamowitej opowieści. Niestety prawda jest inna i bardzo bolesna. Sam fakt, że amerykanie sięgają już po historie spoza swojego kraju jest bardzo zastanawiający. Jednakże nic nie przebije faktu, że historia państwa Żabińskich jak ich egzystencja do tego czasu były dla nas jedną wielką niewiadomą. Większość z nas dopiero dzięki premierze filmu tak naprawdę po raz pierwszy usłyszała o Antoninie czy Janie oraz o tym, że podczas II Wojny Światowej przechowywali w swoim zoo prześladowanych żydów. To skandal, że nasza historia tak niewiele mówi o takich osobach. To jest wręcz upokarzające, że dowiadujemy się o czymś takim dopiero wraz z premierą filmu Niki Caro. Jest to straszne zaniedbanie jeśli chodzi o naukę historii w szkołach, albowiem nie szanujemy zarówno samych siebie (to wstyd nie wiedzieć o takich osobach), a także nie okazujemy należytego szacunku tym, którzy wykazali się takim bohaterstwem. "Azyl" pokazuje, że czas na zmiany i że historie takie jak ta zasługują na miejsce w szkolnym podręczniku. Jak wspomina dystrybutor "To jedna z takich historii, o które kino musiało się upomnieć" – i choć z większości takich opisów kpię to niestety tym razem trafia on w czuły punkt. Cały film jest na to dowodem. Fabuła produkcja opowiada nam przejmującą, niesamowicie intrygującą i chwytającą za serce opowieść, która urzeka nas prawdziwością zdarzeń. W niezwykle prosty i bezkompromisowy sposób ukazuje nam bohaterów narodowych, którzy już na zawsze pozostaną dla nas żywym przykładem męstwa i dobroci. Reżyserka bez ogródek uwypukla ich działania przez co nadaje im odpowiedniej wagi jak i znaczenia. Przy tym wszystkim nie wyolbrzymia ich dokonań ani nie stara się usilnie przekonać nas, że to co zrobili państwo Żabińscy to prawdziwe dobro. Dzięki świetnemu wyczuciu Niki Caro nie opowiada się po żadnej ze stron i nie generalizuje filmu do powszechnie kojarzonych banałów. Stara się opowiedzieć całą historię z bardzo obiektywnej perspektywy, aby dać nam samym możliwość ocenienia dokonań Żabińskich. Nie stara się niczego sugerować, ani na siłę nas przekonywać co jest dobre a co złe. Największym autem filmu jest właśnie ta możliwość wyrobienia swojej własnej opinii na temat przedstawionych zdarzeń. Do pewnych rzeczy czasem lepiej jest dojść samemu aniżeli z pomocą innych. Albowiem dopiero wtedy rozumiemy ich prawdziwą wartość. Tak właśnie jest w przypadku tej historii. Główny wątek produkcji pozwala nam poznać postacie Antoniny, Jana jak i ich syna Rysia, którzy oprócz trudów wojny mierzą się z dodatkowym stresem na co dzień. Produkcja posiada również liczne wątki poboczne, które dopełniają dzieło Niki Caro. Praktycznie każdy z nich jest dla obrazu kluczowy i sprawdza się w nim wyśmienicie. Niestety nie wszystko w filmie zagrało tak jak trzeba. Akcja produkcji potrafi być nierówna przez co w fabule zdarzają się pewne przestoje. Nie jest to rzecz, która psuje odbiór produkcji, ale nie jest to również rzecz którą można przeoczyć. Pewien dyskomfort pozostaje, albowiem płynność obrazu zostaje zaburzona. Ponadto historii brakuje lepszego efektu wow, który potrafiłby jeszcze bardziej nami wstrząsnąć. Czasami przez zbyt umiarowy klimat wydarzeniom ekranowym brak odpowiedniej mocy by wywrzeć na nas jeszcze większe wrażenie. Albowiem po odbytym seansie możemy odczuć pewien niedosyt. Gdzieniegdzie zabrakło również odpowiedniej dramaturgii czy też lepiej zbudowanego napięcia. Tragedii jednak nie ma. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.

Strona aktorska produkcji prezentuje się od bardzo mocnej strony. Przede wszystkim mamy ciekawie zarysowanych bohaterów, których nie można zaszufladkować. Ich osobowość jest dużo bardziej skomplikowana niż na pierwszy rzut oka może nam się wydawać. Dzięki tak wiarygodnemu zarysowaniu bohaterów oglądanie ich to czysta przyjemność. Najlepszym przykładem jest postać Antoniny, która zgrywa osobę odważną i pewną siebie kiedy tak naprawdę jest nieustannie przerażona każdą kolejną chwilą. W rolę Antoniny rewelacyjnie wcieliła się Jessica Chastain, która perfekcyjnie zagrała rozdartą emocjonalnie osobę. Aktorka nie stara się niczego pokazać na siłę przez co jej kreacja jest niezwykle minimalistyczna, ale za to fenomenalnie wyważona. Na ekranie partnerują jej Johan Heldenbergh jako Jan Żabiński, Daniel Brühl jako Lutz Heck, Michael McElhatton jako Jerzyk oraz Timothy Radford i Val Maloku jako młodszy i starszy Ryś Żabiński. Cała obsada spisała się wyśmienicie i nie można jej niczego zarzucić.

Wykończenie filmu również zachwyca. Świetne scenografie, kostiumy oraz efekty specjalne pozwalają nam w pełni oglądać obraz Warszawy z lat II Wojny Światowej. Całość dopełniają ciekawe zdjęcia oraz muzyka Harryego Gregsona-Williamsa. Ważny jest również klimat obrazu, który posiada znamiona dramatu i filmu grozy. Choć gdzie nie gdzie brakuje napięcia to i tak znajdziemy go w filmie pod dostatkiem. Nie do końca przekonał mnie akcent aktorów, szczególnie Jessicy Chastain, która tak usilnie próbowała mówić po angielsku z polskim akcentem, że niekiedy ciężko było ją nawet zrozumieć. Jest to co prawda szczegół, ale tak czy siak przydałoby się jakoś lepiej rozwiązać tę sprawę. Na pochwałę natomiast zasługuje wymowa polskich imion przez aktorów jak i polskie dialogi słyszane na drugim planie. Jest to bardzo ciekawy zabieg, który choć z początku może nieco denerwować to koniec końców da się lubić.

"Azyl" w reżyserii Niki Caro to bardzo ciekawy, przejmujący i chwytający za serce obraz, który opowiada niezwykłą historię naszych rodaków. Reżyserka z należytą godnością ukazuje nam losy państwa Żabińskich, ale przy tym nie wywyższa ani nie stara się przekonać nas na siłę do wielkości ich osiągnięć. Pozwala nam samym zadecydować czy to co uczulili warte było tworzenia tego filmu. A prawda jest taka, że warto było i bardzo się cieszę, że ten obraz powstał. Albowiem oprócz bardzo dobrej produkcji otrzymujemy również uzupełnienie wiedzy z historii, albowiem większość z nas nawet nie wiedziała o istnieniu takich ludzi jak Żabińscy. Mam nadzieję, że będzie to dla nas również pewnego rodzaju lekcja, która uwypukli problem jakim są priorytety w polskim szkolnictwie odnoście historii. Najwyższy czas abyśmy poznali całą resztę nieznanych dotąd bohaterów, którzy tak jak Żabińscy zasługują przynajmniej na wzmiankę.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Bella, błyskotliwa, piękna i niezależna młoda kobieta, szukając zaginionego ojca, trafia do ponurego zamku Bestii. Uwięziona w tajemniczej posiadłości dziewczyna z czasem zaprzyjaźnia się z jej zaczarowanymi mieszkańcami. Tam poznaje Bestię… Mimo początkowego przerażenia Bella stopniowo zaczyna dostrzegać dobre serce i duszę Księcia, uwięzionego w ciele potwora…

gatunek: Fantasy, Musical, Romans
produkcja: USA
reżyser: Bill Condon
scenariusz: Stephen Chbosky, Evan Spiliotopoulos
czas: 2 godz. 9 min.
muzyka: Alan Menken
zdjęcia: Tobias A. Schliessler
rok produkcji: 2017
budżet: 160 milionów $
ocena: 8,0/10














Jeszcze raz gościem bądź!


Nie tak dawno temu Disney wpadł na pewien pomysł. Na początku wydawać by się mogło, że to szaleństwo, ale kiedy pierwszy film został wyprodukowany studio dostrzegło ogromny potencjał całego przedsięwzięcia. Postanowiło przerobić wszystkie swoje słynne animacje-klasyki na filmy aktorskie. Po sukcesach kasowych "Alicji w kranie Czarów" oraz "Czarownicy" nie trzeba było długo czekać na kolejne wersje dobrze znanych na historii. Rok temu mogliśmy oglądać "Kopciuszka", a w tym możemy podziwiać nową wersję "Pięknej i Bestii". Jak ma się najnowsza odsłona tej opowieści do pozostałych filmów jak i do samego oryginału?

Opowieść stara jak świat. Oczytana dziewczyna zmęczona życiem na wsi pragnie jakoś wyrwać się z prowincjalnego przytułku jakim jest miejscowość, w której żyje. Wyróżnia się na tle innych dziewczyn ze wsi przez co uważana jest za dziwaczkę. Kiedy jej ojciec nie wraca z podróży postanawia wyruszyć mu na pomoc. Trafia do zamku, w którym został uwięziony przez zamieszkującą posiadłość Bestię. Ofiaruje siebie zamiast ojca na dożywotni wyrok przebywania w celi. Wkrótce jednak okazuje się, że Bestia nie jest tak straszna na jaką wygląda. Czy ta niedobrana para zakocha się w sobie? Myślę, że odpowiedź na to pytanie każdy z nas zna i nie ma potrzeby niczego wyjaśniać. Ważne i ponadczasowe jest natomiast przesłanie obrazu, które mówi o łamaniu barier. Wyraźnie podkreślając, że żadna bariera nie jest w stanie oprzeć się sile miłości. Nowa wersja tej słynnej animacji również posiada taki wydźwięk. Mówi o tym, że nie liczy się wygląd, ale to co ma się w sercu, albowiem miłość to uczucie, które trwa przez bardzo długi czas, a piękno to rzecz, która przemija. Cały film oprócz tego mówi nam o tym, że pycha bywa zdradliwa i nie należy w życiu zawsze troszczyć się o siebie i swoje zachcianki. Oprócz tego "Piękna i Bestia" to książkowy przykład transformacji głównego bohatera. Przedstawienie go jako prawdziwej bestii ma zadziałać jedynie na nasz zmysł wzroku. Tak naprawdę cały czas jest mowa o przysłowiowej "bestii", którą był książę. Natomiast cały film ukazuje nam jak zmienia on swoje zachowanie oraz nastawienie do świata poprzez miłość i osobę, która pojawiła się w jego życiu. Stąd też płynie lekcja, że zawsze na naszej drodze musi stanąć dobra osoba (pewnego rodzaju wzór), abyśmy mogli dostrzec swoje błędy i je naprawić. Samemu może nam się to nie udać. Tak więc jak widzicie nowa wersja tej słynnej animacji niesie ze sobą ponadczasowe przesłanie, które mieliśmy już szansę dostrzec w oryginale  z 1991 roku. A więc jeśli chodzi o morale wszystko pozostaje tak jak było. Czy w fabule mamy jakieś zmiany? Nie. Nie ma co owijać w bawełnę, albowiem i tak nic to nie da. "Piękna i Bestia" rocznik 2017 to tak naprawdę istna kalka wersji z 1991. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to bardzo udana kalka. Choć reżyser obrazu konsekwentnie odtwarza sceny znane nam z animacji i nie dodaje do opowieści praktycznie nic nowego to i tak trzeba przyznać, że robi to wprost fenomenalny sposób. Najlepszym tego przykładem są piosenki użyte w filmie pochodzące z animacji. Dosłownie krok po kroku odtworzono całą historię. Zdecydowano się jedynie dodać dwa poboczne wątki, które wyjaśniają czemu Bella nie ma matki oraz co doprowadziło do tego, że książę jest Bestią. Tylko tyle, a może aż tyle? W końcu historia znana z oryginału to bardzo obszerna opowieść, która już sama w sobie zawiera sporo wątków. Dodawanie nowych mogłoby jedynie strasznie namieszać i spowodować, że całość byłaby niejasna i zagmatwana. Oczywiście od filmu można było wymagać odrobiny oryginalności jak to było na przykład w "Kopciuszku". "Czarownica" to już kompletnie inna bajka. Niestety albo stety twórcy postanowili trzymać się oryginału. A, że zrobili to w fenomenalnym stylu należy im jedynie pogratulować. Fabuła obrazu potrafi zaciekawić i niesamowicie wciągnąć pomimo tego, że znamy jej zakończenie. A sama historia dalej potrafi rozbawić, wzruszyć, zmrozić krew w żyłach czy też urzec swoją niesamowitą atmosferą. Akcja również nie zawodzi oferując nam dynamiczny przebieg zdarzeń. A im bliżej końca tym większe napięcie oraz dramaturgia. Dzięki świetnej reżyserii całość jest niebywale płynna dzięki czemu obraz ogląda się zaskakująco lekko i przyjemnie. Nawet nie zauważymy jak nam miną te dwie godziny, albowiem seans potrafi niesamowicie nas pochłonąć i oczarować swoim blaskiem przez co wręcz zapomnimy o otaczającym nas świecie. Oczywiście niesamowicie ważne jest wasze nastawienie względem produkcji. Albowiem jeśli usilnie oczekiwaliście czegoś nowego od tej wersji to się niestety srogo zawiedziecie. Jednakże jeśli pogodzicie się faktem, że film jest bardzo odtwórczy to zapewniam was, że świetną zabawę macie gwarantowaną.

Od strony aktorskiej nowa wersja "Pięknej i Bestii" prezentuje się wręcz wybornie. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na rewelacyjny kasting, który ukazuje nam postacie niemalże przeniesione z oryginalnej animacji. To jest wręcz niesamowite. Ponadto obsada spisuje się wyśmienicie i z wielkim oddaniem portretuje swoich bohaterów. Mamy przesłodką Emmę Watson jako Bellę, świetnego Dana Stivensa jako Bestię, fenomenalnego Lukea Evansa jako Gastona (gość normalnie stworzony do tej roli) oraz Josha Gada jako LeFou oraz Kevina Klinea jako Maurycego. Jednakże to nie koniec. Obsada pełna jest również gwiazd skrytych pod efektami specjalnymi, którzy użyczają głosów ożywionym przedmiotom z zamku.  Wśród nich są: Ewan McGregor, Stanley Tucci, Ian McKellen oraz Emma Thompson. Wszyscy prezentują się wyśmienicie, a oglądanie (czy też słuchanie) ich na ekranie to czysta przyjemność.

Strona techniczna produkcji jest jednym z jej najważniejszych elementów. Na pierwszy plan wysuwają się ciekawe zdjęcia, rewelacyjne piosenki, świetna scenografia oraz fenomenalne efekty specjalne. Dużą wagę przyłożono również do olśniewających kostiumów jak i wybornej charakteryzacji. Szalenie ważny jest również magiczny klimat, który już od pierwszych scen potrafi nas urzec. Z kolei tak burzliwie odebrany wątek LGBT w produkcji jest tak naprawdę niewielkim i ledwo zauważalnym aspektem. Jedynie dorośli będą w stanie zwrócić na niego uwagę. Dzieciom przemknie on niezauważony pod całą masą barwnych strojów, chwytliwych piosenek oraz ujmującej historii.

Nowa wersja "Pięknej i Bestii" to bardzo odtwórczy film, który pomimo uderzającego podobieństwa z oryginałem wciąż potrafi oczarować. Fabuła jest nadal intrygująca i wciągająca, piosenki w takim samym stopniu urokliwe, a klimat nadal jest pełen magii i miłości. Innymi słowy rewelacja. Wystarczy tylko zaakceptować fakt, że jest to wręcz idealna kalka oryginału, a już nic nie stanie nam na przeszkodzie by pokochać ten film.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Ben jest ojcem sześciorga dzieci, które wspólnie z żoną wychowuje z dala od zgiełku miasta. Żyją inaczej niż przeciętna amerykańska rodzina: jedzą to, co uda im się upolować, nie chodzą do normalnej szkoły, uczą się sztuki przetrwania, żyjąc w miłości i wzajemnym szacunku. Kiedy sytuacja rodzinna zmienia się, muszą stawić czoła cywilizacji.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: USA
reżyser: Matt Ross
scenariusz: Matt Ross
czas: 1 godz. 58 min.
muzyka: Alex Somers
zdjęcia: Stéphane Fontaine
rok produkcji: 2016
budżet: 15 milionów $
ocena: 7,8/10














Przewodnik po Życiu

Coraz częściej mówi się, że nasz świat jest zły. Brudny, pełen szkodliwych dla naszego zdrowia jak i samopoczucia rzeczy, które zamieniają nas w istoty puste. Bez emocji, ale z niezliczonymi pragnieniami. Istnieją różne metody na oczyszczenie się z tegoż toksycznego żywotu. Można tak jak bohater "Lekarstwa na życie" wybrać odpoczynek w luksusowym sanatorium (niestety nie jest to najlepsza opcja), albo zamieszkać w  samym środku lasu jak to uczynił bohater Viggo Mortensena z filmu "Captain Fantastic".

Ben to szczęśliwy ojciec sześciorga dzieci. Wszyscy razem od pewnego czasu mieszkają w samym środku ogromnego lasu. Zamiast chodzić do szkoły uczą się w domu. Zamiast kupować w sklepie polują na jedzenie. Na pierwszy rzut oka dziwaki. Jednakże im bliżej się im przyjrzymy to okaże się, że nie są oni wcale tacy dziwni jak mogłoby nam się wydawać. Jednakże rodzinę czeka ciężka próba, albowiem zmarła im matka. Wyruszają więc w podróż przez cały kraj, aby po raz ostatni pożegnać się z ukochaną osobą. Nie spodziewają się jednak, że podróż ta na zawsze odmieni ich dotychczasowe życie. Jak już wcześniej wspomniałem film Matta Rossa traktuje o ucieczce od zewnętrznego świata, który pozbawia nas człowieczeństwa. Jednakże nic nie jest tak oczywiste na jakie wygląda. Dobrze o tym wiedzą bohaterowie obrazu, którzy już od pierwszych lat byli uczeni jak należy żyć w zgodzie ze sobą oraz ze światem. Niestety zmiany są rzeczą, na którą się nie ma wpływu i prędzej czy później nas dosięgną. W życiu należy być elastycznym inaczej nie przetrwasz zbyt długo. Kiedyś w końcu przyjdzie taki czas kiedy jedyna rzecz, której do szczęścia potrzebujesz jest niemalże poza twoim zasięgiem. Poza barierą, którą sam utworzyłeś. Z takimi problemami mierzą się nasi bohaterowie. Wychowani z dala od miejskiego harmidru wiodą bezproblemową egzystencję. Nie chcą najnowszych Adidasów ani kolejnego smartphone'a. Takie rzeczy ich nie kręcą. Natomiast wszelkiego rodzaju noże i broń to co innego. Jest to jeden z pierwszych przykładów na to jak bardzo niewiele nas może dzielić jeśli chodzi o sprawy materialne, a jak szalenie dużo nas dzieli jeśli chodzi o sprawy moralne. To prawda, że dzisiejszy świat nastawiony jest na konsumpcjonizm. Pokazuje to również Matt Ross w swoim filmie, który ma nam na celu pokazać co w życiu jest najważniejsze. Jak należy żyć, aby żyć dobrze. Cała ta nauka zawarta jest w jednym bardzo pospolitym zdaniu: bądź sobą. Tylko tyle wystarczy, aby być szczęśliwym i cieszyć się życiem. Jednakże reżyser podkreśla również, że zmiany dokonują się nieustannie na naszyć oczach i je też należy wziąć pod uwagę. I dopasować się na tyle, aby nie pozostawać w tyle. Produkcja pokazuje nam również inny, niezwykle skuteczny rodzaj rodzicielstwa. Ojciec z sześciorgiem dzieci to dla nas rzecz niesłychana. Tak się w ogóle da? Otóż da się i Ben jest najlepszym tego przykładem. Jedyne czego w tym przypadku trzeba to oddania. To samo tyczy się nauki. Nikt z nas nie lubił chodzić do szkoły. Dzieci naszego bohatera tego nie robią i uczą się w domu. Taka opcja nie przeszkodziła im w zdobyciu odpowiedniego wykształcenia oraz znajomości kilku różnych języków. Da się? Oczywiście. Wystarczy chcieć. Bo widzicie "Captain Fantastic" to swego rodzaju manifest odnoszący się do naszego życia. Wszystko zostało w nim sprowadzone do granic absurdu, aby pokazać, że problem z którymi mierzą się nasi bohaterowie tak naprawdę tyczy się nas samych. Czytając między wierszami dostrzeżemy, że to nie oni są dziwni, ale my i nasze zachcianki oraz rozpustne życie. Produkcja natomiast oprócz wartościowej lekcji prezentuje nam bardzo ciekawą, wciągającą i urzekającą historię, która zaskakująco łatwo skrada nasze serce. Już od samego początku potrafi nas zaintrygować oraz sprawić, że z chęcią i wypiekami na twarzy będziemy towarzyszyć naszym postaciom w ich wielkiej przygodzie. Nie ma mowy o nudzie, ani niepotrzebnych scenach. Wszystko jest tutaj w najlepszym porządku i dosłownie każda scena w idealny sposób obrazuje lekcję jaką twórca ma nam zamiar przekazać. Jednym z ważniejszych wątków w obrazie jest tajemnica, która wielokrotnie spowija fabułę produkcji. Odrobina niepewności i niewiedzy jeszcze bardziej potrafią przykuć naszą uwagę i sprawić, że będziemy wręcz z niecierpliwością czekać na wyjaśnienie każdej z nich. A trzeba przyznać, że są to kluczowe wątki tego filmu, które nadają mu odpowiedniego tempa oraz kierunku. Oprócz tego twórca rewelacyjnie potrafi zbudować napięcie oraz dramaturgię wokół niektórych wątków dzięki czemu potrafią być tak niesamowicie angażujące. 

Obsada aktorska to kolejny plus tego filmu. Przede wszystkim aktorzy dostali do zagrania niezwykle ciekawych i dobrze napisanych bohaterów dzięki czemu bez problemu każdy z nich wręcz idealnie wpasował się w swoją rolę. Każdy z nich jest wyjątkowy co potwierdzają kolejne sceny z ich udziałem. Zaskakuje również ich bezkompromisowość, szczerość a zarazem wyjątkowy i niepowtarzalny charakter każdego z nich przez co pomimo podobnych wartości są to całkiem odrębne i niezwykle fascynujące postacie. Jedną z nich jest Viggo Mortensen jako Ben – głowa rodziny. Bohater zbudowany z wielu sprzeczności, który jest w stanie zrobić wszystko dla swoich dzieci. Postać niezwykle złożona, którą kierują najprostsze motywy. W jego dzieci wcieliła się grupka rewelacyjnych młodych aktorów w składzie: George MacKay jako Bo, Samantha Isler jako Kielyr, Annalise Basso jako Vespyr, Nicholas Hamilton jako Rellian, Shree Crooks jako Zaja oraz Charlie Shotwell jako Nai. Na drugim planie można dostrzec jeszcze Kathrene Hahn, Stevea Zahna oraz Franka Langella. 

Strona techniczna filmu również nie zawozi. Głównym atutem są świetne zdjęcia, bardzo dobra muzyka oraz rewelacyjne kostiumy. Wielką zaletą produkcji jest również rewelacyjny klimat, który jest zarówno pełen powagi oraz smutku, ale także pełen radości oraz wyśmienitego humoru.

Gdyby nie nominacja do Oscara dla Viggo Mortensena za rolę w filmie "Captain Fantastic" wielu z nas zapewne w ogóle by o tym filmie nie usłyszało. Ta sama nominacja sprawiła, że film pojawił się u nas w ograniczonej dystrybucji. Tak to, może mielibyśmy szansę go obejrzeć dopiero za jakiś czas. Nie zmienia to jednak faktu, że film Matta Rossa zasługuje na uwagę. Przede wszystkim dlatego, że przekazuje nam wartościową lekcję na temat naszego świat oraz mówi jak żyć. Wielu z nas zapomniało już jak to się robi. Produkcja ta wyróżnia się jeszcze ciekawą i wciągającą historią, świetnym aktorstwem oraz bardzo dobrym wykończeniem i niezwykle urzekającym klimatem, który poniekąd zachowuje całą opowieść w formie pewnego rodzaju baśni. Nie trzeba uciekać w las, aby ponownie stać się dobrym człowiekiem i zrozumieć jak żyć. Wystarczy dostrzec swój błąd, naprawić go, a następnie przejrzeć na oczy.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Kenny Wells ostatnio nie ma szczęścia w interesach i rozpaczliwie potrzebuje przełomu. Wraz z szanowanym podróżnikiem Michaelem Acostą wyrusza do Indonezji, by w sercu tamtejszej dżungli szukać złota. Ryzyko jest ogromne i mało kto wierzy w powodzenie misji. Jednak Wellsowi dopisuje szczęście. W jednej chwili z podupadającego biznesmena staje się milionerem i gwiazdą Wall Street. Ale tam gdzie są wielkie pieniądze, zaczynają się wielkie kłopoty. Chętnych do podziału złotego tortu znajduje się coraz więcej: począwszy od indonezyjskich władz, poprzez różnej maści cwaniaków, a na CIA kończąc. Kenny Wells zamiast cieszyć się luksusem, będzie musiał zmierzyć się z ludźmi, dla których oszustwo to chleb powszedni. 

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyser: 
Stephen Gaghan
scenariusz: Patrick Massett, John Zinman
czas: 2 godz. 1 min.
muzyka: Daniel Pemberton
zdjęcia: Robert Elswit
rok produkcji: 2017
budżet: 20 milionów $
ocena: 5,6/10











Nie wszystko złoto co się świeci


Choć złoto obecnie nie jest najbardziej pożądanym ani kosztownym surowcem to i tak właśnie ono najbardziej zapada nam w pamięć. Ten jaśniejący blask jest uważany nie tylko za prestiż, ale równeiż pewnego rodzaju rangę społeczną. W końcu to złoto czyli minerał, który już w samej nazwie zachwyca nas swoją wielkością. Dobrze wiedzieli to liczni poszukiwacze tegoż materiału. Albowiem odnajdując złoto mogli liczyć nie tylko na bogactwo, ale również niewyobrażalny prestiż wśród społeczeństwa.  Najlepiej o tym wie Kenny Wells z filmu "Gold".

Kenny najlepsze dni ma już za sobą. Jego firma odziedziczona po ojcu jest na skraju bankructwa. Pewnego razu przyśniła mu się indonezyjska dżungla ze złotem, które tam na niego czeka. Postawił wszystko na jedną kartę i mu się poszczęściło. Znalazł złoto. Nagle otworzyły się przed nim wszystkie drzwi prowadzące na szczyt kariery. Niestety jak się później okazało proces ten jest dużo trudniejszy niż można było przypuszczać. Film "Gold" powstał na podstawie prawdziwej historii, która miała miejsce w latach 90. Jednakże żeby uniknąć kontrowersji twórcy odcinają się od faktów i zamieniają nazwy miejsc, imiona osób oraz czas akcji produkcji, aby nie narazić się na dużą krytykę. Albowiem za granicą temat ten nadal jest całkiem świeży. Dla nas natomiast może okazać się w ogóle nieznany. Film Stephena Gaghana to pięknie stworzona biografia z najlepszych dostępnych klisz. Albowiem nie pierwszy raz mamy możliwość oglądać bohatera w kompletnej ruinie, którego los nagle się odwraca. W przeciągu jednej chwili nie dość, że jest bogaty to również awansuje społecznie. Jest to również kolejny film, który ukazuje nam zasady działania "amerykańskiego snu". Wiele podobnych filmów przejechało się na takiej stereotypowej formule, ale najwidoczniej Hollywood nie znudziło się jeszcze produkowaniem obrazów tego typu. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że pod tą stertą klisz i banałów kryje się naprawdę niecodzienna i wręcz szokująca opowieść. Materiał źródłowy do filmu "Gold" jest tak nieprawdopodobny, że aż ciężko w to uwierzyć. Jeszcze ciekawsze jest to, że historia ta zdarzyła się naprawdę. Pomijając zmianę nazw miejsc, imion oraz czasu to cała reszta jest wierną kopią skandalu z 1997 roku. I nie jest to byle jaki skandal. Niestety żeby opowiedzieć o jakimś wydarzeniu nie wystarczy mieć ciekawą historię. Oprócz tego trzeba ją przekazać w intrygujący oraz wciągający sposób. Tego niestety w "Gold" zabrakło. Fabuła filmu jest niezbyt ciekawa, mało wciągająca oraz mało ujmująca. Szczególnie to widać po początku, który jest zdecydowanie za długi. Zanim przejdziemy do najważniejszych wydarzeń czyli znalezienia złota minie trochę czasu. Nie radzę jednak sobie robić nadziei, że później będzie lepiej. Owszem, akcja obrazu nieco przyspiesza i staje się odrobinę ciekawsza, ale nie jest to zbytnio znacząca zmiana. Całość i tak prezentuje sobą bardzo poprawną i standardową budowę. Przydałoby się, żeby twórcy poszli nieco w stronę "McImperium", które pomimo podobnego typu historii oraz całkiem podobnie wykorzystanych klisz okazało się znacznie lepszym filmem biograficznym. Zdecydowano się nieco poeksperymentować i zaserwować nam wiele rzeczy w całkiem nowej i odświeżonej wersji. Oglądają film Hancocka przynajmniej nie czuć było przytłaczającej aury stereotypów, które zdecydowano się w nim wykorzystać. Tutaj niestety są one pięta Achillesową produkcji. Na szczęście od totalnej porażki film ustrzegą dwa nieoczekiwane i niecodzienne zwroty akcji, które potrafią nieźle namieszać w fabule obrazu. Są to dwa ostatnie filary, które podtrzymują film Gaghana przed całkowitą kapitulacją.

O strony aktorskiej jest nieźle, ale mogłoby być znacznie lepiej. Postacie wykreowane przez twórców są w większości jednowymiarowe i składają się z całej masy klisz bądź też stereotypów. Nie dostrzeżemy w nich żadnych oznak świadczących o inności bądź wyjątkowości. Analogicznie nasi bohaterowie nie odznaczą się niczym niesłychanym bądź budzącym w nas uczucie podziwu. Bardziej wywołają u nas śmiech ze względu na banalność i powtarzalność ich ruchów. Tak czy siak na pierwszym planie bryluje okropny (z wyglądu) Mattchew McConughey. Jego Kenny jest gruby, brzydki, zadziorny, sprośny, a zarazem obleśny. Nigdy nie sadziłem, że to powiem, ale w "Gold" jest brzydki jak noc (jego wystający brzuch robi swoje). Od strony aktorskiej natomiast prezentuje się całkiem nieźle, ale nie jest to rola, która na długo zapadnie nam w pamięci (no może ze względu na jego wygląd). Od pewnego czasu mam wrażenie, że aktor usilnie wybiera poważne i Oscarowe role, aby zgarnąć kolejną statuetkę. Niestety trzeba znać umiar i próbować wszystkiego. Na ekranie całkiem nieźle partneruje mu Edgar Ramírez, który wciela się w Michaela Acostę. Na drugim planie natomiast mamy świetną Bryce Dallas Howard.

Wykończenie filmu zostało wykonane na bardzo dobrym poziomie. Zarówno scenografie, kostiumy, zdjęcia jak i muzyka prezentują sobą naprawdę dobry poziom. To samo można powiedzieć o klimacie, który nieustannie balansuje na granicy powagi, a nieustającej euforii z powodu znalezienia złota. Warto również zwrócić uwagę na humor, który często się w produkcji pojawia.

"Gold" to film, który miał szansę na długo zaistnieć w świecie kinematografii. Jego największą zaletą była sama opowieść. Niestety gdy nieumiejętnie się ją opowie nawet najlepszy materiał może nas zmęczyć. Tak właśnie się stało z filmem Stephena Gaghana. Produkcja ta ani nie zrewolucjonizuje kina, ani nawet nie zapadnie wam jakoś głęboko w pamięci. Prawdę mówiąc jest to obraz typu obejrzyj-zapomnij. Jedyną rzeczą, która nam po nim w głowie pozostanie to świadomość zmarnowanej okazji.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W niedalekiej przyszłości zmęczony życiem Logan opiekuje się schorowanym Profesorem X w kryjówce przy granicy meksykańskiej. Wysiłki Logana, by ukryć się przed światem i ochronić swoje dziedzictwo, zostają zniweczone, gdy pojawia się młoda mutantka, ścigana przez mroczne siły.

gatunek: Dramat, Akcja, Sci-Fi
produkcja: Wielka Brytania, Francja
reżyser: James Mangold

scenariusz: Michael Green, Scott Frank, James Mangold
czas: 2 godz. 17 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: John Mathieson
rok produkcji: 2017
budżet: 97 milionów $
ocena: 8,1/10

















Pożegnanie z legendą


Każdy z nas się na czymś wychował. Termin ten odnosi się do popkultury, która nieustannie posiada coraz to nowsze i zmyślniejsze trendy. W naszej historii istnieje kilka takich szczególnych okresów, do których każdy z nas jest w stanie się odnieść. Poprzez ich przypominanie przyporządkowujemy się do poszczególnej grupy i tak rozpamiętujemy młodość. Są tacy którzy wychowali się na komiksach o superbohaterach lub na komiksach o Tytusie, Romku i Atomku. Są ci którzy wychowali się w duchu lat 80-tych i być może dlatego tak podoba im się serial Netflixa "Przedziwne zjawiska". Jest też to nowe pokolenie, które wychowie się na obecnie produkowanych filmach Marvela czy też odświeżonych wersjach Disneyowskich klasyków. Ja natomiast wychowałem się właśnie na tych klasykach Disneya, przygodach Krecika, zwariowanego psa zwanego Scooby-Doo, a także muzyce Bratanków. Wiem, totalny miszmasz. Ale to właśnie jest dowodem na to, że każdy z nas trzyma ze sobą cząstkę tego okresu. I nawet jeśli odświeżone wersje  czy też rebooty nie są zbyt rewelacyjne to i tak my odwołujemy się do sentymentu jakim jest dzieciństwo. Tak samo jest z ostatnim filmem o Rosomaku czyli "Loganie: Wolverine".

Wolverine to niegdyś był niemalże niezwyciężony mutant, którego praktycznie nie dało się zabić. Niestety to już przeszłość. Logan nie jest już taki jak kiedyś. Podupada na zdrowiu i sile. Swój czas dzieli pomiędzy pracę, a opiekę nad schorowanym Profesorem X. Nasz bohater pragnie spokoju i robi wszystko by go osiągnąć. Los jednakże jeszcze raz wystawi go na próbę, gdy u jego progu zjawi się mutantka potrzebująca pomocy. Czy nasz bohater zdecyduje się jeszcze raz komuś pomóc czy to już nie jego bajka? Mówcie co chcecie, ale prawda jest taka, że najnowszy film Jamesa Mangolda to przede wszystkim jedno wielkie pożegnanie z tym dobrze znanym nam bohaterem. Widać to już od samego początku, aż do samiutkiego końca. Taki jest również klimat produkcji, który wyraźnie nam sugeruje, że to już ostatni raz spotykamy Logana. O fakcie tym świadczą również liczne retrospekcje oraz przebłyski z minionych lat. Wszystko chyli się ku końcowi. Jest to najważniejsza rzecz jaką twórcy chcą nam przekazać. Nic nie trwa wiecznie, a więc koniec jest normalnym stanem rzeczy. Jednakże nie samo zakończenie jest ważne, ale również to w jaki sposób się je opowie. Twórcy "Logana" dobrze o tym wiedzą, albowiem serwują nam nie tylko satysfakcjonujące pożegnanie, ale również film o Rosomaku na jaki fani już od bardzo dawna czekali. Jednym z najważniejszych elementów produkcji jest jego naturalność oraz autentyczność. Twórcy chyba po raz pierwszy zdecydowali się nam pokazać swojego bohatera od bardziej ludzkiej strony. Zawsze w przygodach Logana uderzała mnie cała masa nieprawdopodobieństw, mniejszych lub większych, które psuły odbiór każdego z filmów. Tak jakby zawsze chciano zbyt udziwnić jego losy, aby jego dokonania i potyczki wyglądały jeszcze wynioślej. Niestety efekt był wręcz odwrotny. Teraz na szczęście postawiono na bohaterów oraz przygody adekwatne do ich możliwości. Takim oto sposobem fabuła filmu prezentuje się niezwykle intrygująco, zaskakująco świeżo oraz niesamowicie wciągająco. Opowieści nie brakuje napięcia oraz odpowiedniej dramaturgii, które w rewelacyjny sposób budują klimat całego obrazu. Historia jest niezwykle spójna, przejrzysta oraz świetnie dopracowana. Duża zasługa w tym porządnego scenariusza, który dokładnie wszystko precyzuje. I choć momentami widać niedociągnięcia, to jednak jest to zdecydowanie najmniejszy problem obrazu. Jak już wcześniej wspomniałem twórcy postanowili ukazać nam bardziej ludzką stronę Logana i muszę przyznać, że wyszli na tym bardzo dobrze. Przede wszystkim skupili się głównym bohaterze, którego z reguły w tej serii nie oszczędzano. Postanowiono bardzo dokładnie przyjrzeć się jego życiu by odkryć przed nami jego prawdziwe oblicze. Prawda bywa niekiedy szalenie krzywdząca, ale koniec końców to w końcu prawda, której się nie da zaprzeczyć. Tak jest właśnie w przypadku tej produkcji. Jednakże oprócz swoistego pożegnania oraz wnikliwej analizy postaci film Mangolda to coś znacznie więcej. To również niezwykle brutalna i krwawa opowieść jakiej w kinie superbohaterskim brakowało. Przy "Loganie: Wolverine" "Deadpool" wydaje się być tylko imitacją kategorii wiekowej 18+. Tak czy siak mówiąc o brutalności mam na myśli naprawdę krwawe i niepokojące obrazy. To zdecydowanie nie jest film dla dzieci (nie ważcie się iść na to do kina z waszymi pociechami), a nawet dla niektórych dorosłych. Trzeba jednak przyznać, że zabieg ten rewelacyjnie pasuje nie tylko do naszej postaci, ale także co konwencji całego filmu. Akcja obrazu jest natomiast zaskakująco spójna oraz utrzymana na jednolitym poziomie co pozwala nam bez problemu cieszyć się seansem. Wszystko jest perfekcyjnie wyważone. Zarówno sceny pełne widowiskowych potyczek czy pościgów jak i chwile zadumy i odpoczynku. Wszystko jest na odpowiednim miejscu i rewelacyjnie ze sobą współgra.

To samo tyczy się obsady aktorskiej jak i samych bohaterów. Jak już parę razy wspominałem postawiono tym razem na postacie oraz ich dokładne nakreślenie. Oczywiście uwagę skupiono przede wszystkim na Rosomaku co wcale nie oznacza, że innych bohaterów pozostawiono na lodzie. Tym razem postacie drugoplanowe nie zostały potraktowane drugorzędnie. Świadczy o tym postać Profesora X rewelacyjnie sportretowanego przez Patricka Stewarta (też ostatni raz w tej roli) oraz nowy nabytek serii w postaci Dafne Keen jako Laury. Jednakże to Logan jest na pierwszym planie oraz jego rozterki. Twórcy nie bez powodu roztrząsają jego całe życie oraz wybory jakich dokonał. W końcu jest to pożegnanie, a więc wypadało by podsumować całe jego dotychczasowe życie. Jednakże nic na siłę. Wszystko jest odpowiednio wyważone, aby nie przekroczyć cienkiej granicy pomiędzy sentymentem a sztucznością. W roli Logana mamy rewelacyjnego Hugh Jackmana, którego możemy oglądać po raz ostatni w tym wcieleniu. W końcu aż 17 lat odgrywał Rosomaka. Najwyższy czas odejść. W obsadzie pojawili się również Boyd Holbrook jako Pierce (niby główny antagonista, ale tak naprawdę postaci tej znowu zabrakło odpowiedniej charyzmy), Stephen Merchant jako Caliban oraz Richard E. Grant jako Dr Rice.

Od strony wizualnej produkcja również nie zawodzi. Przede wszystkim mamy świetne zdjęcia, klimatyczną muzykę, rewelacyjne scenografie oraz kostiumy. Niesłychanie ważny jest również klimat, który dryfuje gdzieś pomiędzy sentymentem, krwawym filmem akcji oraz sielanką. Produkcja potrafi niejednokrotnie zaskoczyć co należy zdecydowanie zaliczyć na plus. Bardzo dobrze prezentuje się również film od strony komediowej. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale w obrazie znajdziemy całkiem sporo humoru, który potrafi rozbawić.

Coś się kończy i coś się zaczyna. Dokładnie tak można by podsumować "Logana: Wolverine", który pomimo swoistego pożegnania zapowiada nadejście całkiem nowej epoki mutantów. Kiedy to się stanie, nie wiadomo. Pewne jest jednak jedno, że kiedyś to nastąpi. Natomiast sam film to produkcja jakiej w kinie superbohaterkim brakowało. Pośród śmieszków Marvela i grobowego DC swoje miejsce znalazł film do bólu prawdziwy, brutalny oraz pełen zarówno humoru, smutku jak i cierpienia. Bez zbędnego efekciarstwa i niedorzecznej fabuły. Tym razem liczą się postacie oraz ich ostatnia podróż, która jest również naszym ostatnim wspólnym spotkaniem. Dzięki rewelacyjnie skrojonemu "Loganie: Wolverinie" pożegnanie to z pewnością na długo zapadnie w naszej pamięci.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.