Snippet
Dwie przyjaciółki zarabiają na likwidacji mieszkań po zmarłych osobach. Kiedy poznają Piotra, rozpoczną z nim dziwną grę.

gatunek: Obyczajowy
produkcja: Polska
reżyser: Aleksandra Gowin, Ireneusz Grzyb
scenariusz: Ireneusz Grzyb
czas: 1 godz. 18 min.
muzyka: Enchanted Hunters
zdjęcia: Ita Zbroniec-Zajt
rok produkcji: 2014
budżet: -
ocena: 6,8/10











 
Zawód: Samotność


W polskiej kinematografii pojawia się coraz więcej filmów, które nie są komediami romantycznymi i opowiadają z reguły ciekawe historie. Z tych wszystkich produkcji jesteśmy w stanie wyłowić kilka, które odstają lekko od tych czołowych i opowiadają się bardziej za Sundance'owym klimatem. Do tych wybrańców właśnie należy film "Małe stłuczki”.

Produkcja Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba posiada nietuzinkową i bardzo tajemniczą fabułę, która czyni film specyficznym. Jest pociągająca i płynna, ale zarazem też wiele nie zdradza. Przez większość seansu pozostaje niedostępna i tylko od czasu do czasu ujawnia jakieś konkretne informacje. Idealnie wpisuje się (przynajmniej moim zdaniem, bo pewien nie jestem) w kino niezależne. Ma wiele cech charakteryzujących właśnie ten styl. Niestety historia, która z początku intryguje okazuje się w ogóle nie wykorzystana przez twórców, gdyż jest tylko powodem integracji całej trójki. Szkoda, bo rzeczywiście potencjał był ogromny.

Akcja filmu ma miejsce w Łodzi. Autorzy obrazu postanowili pokazać nam tę brzydszą część miasta, w której nie do końca jesteśmy w stanie się odnaleźć. Szara rzeczywistość, stare rozpadające się budynki, specyficzny wystrój wnętrz itp. Co jak co, ale to właśnie krajobraz i otoczenie w jakim poruszają się bohaterowie, buduje odpowiedni klimat, wzbogacający wartość przekazu. Nie jest to wcale jakieś nowatorskie rozwiązanie, jednak przy tym filmie sprawdza się fenomenalnie.

Postacie, które spotykamy na ekranie są świetnie zagrane przez Helenę Sujecką (Chce się żyć, Yuma), Agnieszkę Pawałkiewicz (Ranczo) i Szymona Czackiego. Naprawdę każdy z nich daje świetny popis swoich umiejętności, że aż miło patrzeć.

Gowin i Grzyb wykorzystali wiele ciekawych rozwiązań na polu wizualno-dźwiękowym  prezentując np. sceny z wykorzystaniem zdjęć. W "Małych stłuczkach" jesteśmy jeszcze w stanie zachwycić się jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych przygotowaną przez grupę Enchanted Hunters dającą naprawdę ogromny wkład w oryginalność produkcji. Pomimo smutnej i przygnębiającej aury twórcy są w stanie bez trudu przemycić wiele komizmu pomiędzy dialogi postaci i sprawić aby była lżejsza w odbiorze.

Wszystko jednak sprowadza się do tego, że każdy z bohaterów okazuje się być typem samotnika lubiącego i marzącego o całkiem innych rzeczach. Są to też osoby zagubione w życiu, które na pewnym etapie odcięły linkę łączącą je z innymi i teraz bardzo trudno im jest ją znaleźć. Nie wiadomo nawet czy wszyscy tego chcą? Są niczym snujące się cienie zapadłe w rutynie nie chcące niczego w swoim życiu zmienić. A może jednak ktoś się ośmieli zrobić krok do przodu? Nie jest to jedna z czołowych produkcji polskich, dlatego też tym bardziej trzeba ją zobaczyć i przekonać się co o niej będziemy sądzić. Mnie film zaskoczył i pomimo niewykorzystanego potencjału produkcję gorąco polecam.


Zdawać by się mogło, że pełne ekscytujących przygód życie Allan Karlssona dobiegnie końca w domu spokojnej starości. Nic bardziej mylnego, bo bohater, pomimo setki na karku, wciąż cieszy się doskonałym zdrowiem. Podczas, gdy personel przygotuje dla niego wielkie przyjęcie urodzinowe, Allan wyskakuje przez okno i ucieka z ośrodka, inicjując tym samym serię przezabawnych i zaskakujących zdarzeń.

gatunek: Przygodowy, Czarna komedia
produkcja: Szwecja
reżyser: Felix Herngren
scenariusz: Felix Herngren, Hans Ingemansson
czas: 1 godz. 54 min.
muzyka: Matti Bye
zdjęcia: Göran Hallberg
rok produkcji: 2013
budżet: 63 milionów koron szwedzkich
ocena: 7,2/10








Starość nie radość



Wszystko to, co dzieje się w naszym życiu jest zachowywane w naszej pamięci lub ewentualnie pamięci naszych bliskich. Pomyślcie, że nagle mając ileś tam lat, postanawiacie opowiedzieć swoją historię ze swoistymi szczegółami, która by tak naprawdę pokazała kim jesteśmy i co przeżyliśmy. Oczywiście nasza historia byłaby  do tego zabawna, zakręcona i pełna przygód. Co wy na to? Chcielibyście posłuchać takiej historii?

Wszystko zaczyna się w domu spokojnej starości, gdzie prawie stu letni Allan Karlsson czeka na przyjęcie z okazji jego urodzin. Niestety do urodzin nie udało mu się dotrwać, gdyż postanowił wyskoczyć przez okno i zniknąć. Od początku filmu właściwie zapoznajemy się z głównym bohaterem, który w bardzo dosadny sposób opowiada nam dlaczego w domu starości w ogóle się znalazł. Takim oto sposobem wprowadza nas w akcję tego zaskakującego filmu.

Fabuła filmu, jest adaptacją powieści Jonasa Jonasson'a pod tym samym tytułem. Nie wiem jednak w jakim stopniu odzwierciedla papierowy pierwowzór, gdyż książki nie czytałem, jednak po seansie jestem pewien już, że po nią sięgnę. Scenariusz jest klarowny i bardzo interesujący. Ciągle ukazują nam się kadry z obecnego życia Allana, oraz z jego przeszłości i takim oto sposobem poznajemy praktycznie całe życie głównego bohatera w prawie dwu godzinnym filmie. Mnie szczególnie interesowała przeszłość stulatka, gdyż wydawała mi się ciekawsza niż jego "nowa" przygoda, która tak naprawdę z początku jakoś mnie nie pociągała, jednak później, gdy akcja się już rozwinęła okazała się równie ciekawa. Pojawiają się też liczne wątki poboczne, które są mniej lub bardziej ciekawe. To już zależy od was...

Aktorzy, głównie szwedzcy bardzo dobrze wypadają na ekranie i potrafią świetnie przedstawić swoje postacie. Niestety, (jak można zgadywać) faworytem jest Robert Gustafsson, który po prostu rewelacyjnie zagrał nam naszego tytułowego stulatka. Prawie całość produkcji jest też nagrana w języku szwedzkim, przez co możemy się poczuć na początku lekko nieswojo słysząc inny język niż angielski, do którego każdy już przywykł. Sam też byłem zdziwiony, że film nie jest po angielsku szczególnie jeśli na zwiastunie nie padło ani jedno słowo po szwedzku.

Jeśli chodzi o muzykę to jakoś specjalnie rewelacyjna to ona nie jest, natomiast zdjęcia wypadają już dużo lepiej. Film należy jeszcze pochwalić za dobre efekty specjalne. Z racji tego, że główny bohater uwielbiał wszystko wysadzać w powietrze mamy strasznie dużą kumulację efektownych eksplozji. Czasem coś może być lekko niedopracowane, jednak nie razi to jakoś znacznie w oczy.

Produkcja jest czarną komedią od początku do końca i z reguły to, z czego się śmiejemy, w rzeczywistości by nas w ogóle nie rozbawiło. Myślę, że niektórych mogłoby przyprawić nawet o zawał serca (patrz: scena przejażdżki samochodem małżeństwa i postój na przepięknych wzgórzach). Koniec końców mamy ubaw po pachy i nie pozostajemy sam na sam z wyrzutami sumienia, które mogłyby nas dręczyć. Niestety prawdą jest, że po rewelacyjnym zwiastunie i świetnych zapowiedziach spodziewałem się czegoś naprawdę dobrego. Nie można powiedzieć, że film mnie zawiódł, jednak odczułem lekkie rozczarowanie. Być może za dużo od niego wymagałem...? Sami osądźcie.

Allan poprzez swoją przygodę uszczęśliwia wiele osób, którym tego szczęścia brakowało, ale także dopełnia siebie, gdyż człowiek, który zwiedził prawie cały świat nie usiedzi w jednym miejscu i nie będzie czekał na swoją śmierć. Jest to oczywistość oczywista. W każdym razie mimo lekkiego zawodu jestem zadowolony z seansu i na pewno film, jak i "życiowe" maksymy Allana Karsson'a pozostaną długo w mojej pamięci.
Nastoletni Thomas zostaje uwięziony w tajemniczym labiryncie, z którego próbuje się wydostać.


gatunek: Thriller, Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Wes Ball
scenariusz: Noah Oppenheim, T.S. Nowlin, Grant Pierce Myers
czas: 1 godz. 53 min.
muzyka: John Paesano
zdjęcia: Enrique Chediak
rok produkcji: 2014
budżet: 34 miliony $
ocena: 7,4/10













D.R.E.S.Z.C.Z jest dobry


Przez pewien okres czasu panował straszny nawał filmów o tematyce młodzieżowej. Niektórym udało się przebić z licznej grupy i doczekały się kontynuacji jak np. "Zmierzch", "Igrzyska śmierci" czy "Niezgodna". Niestety, większość ekranizacji powieści młodzieżowych to filmy-romanse, które bazują tylko na jednym wątku. W tym właśnie momencie pojawia się Wes Ball i jego ekranizacja książki Jamesa Dashner'a pt: "Więzień labiryntu", która w ogóle nie ma wątku miłosnego. Tak jak w powieści, reżyser stawia na czystą akcję. Jak myślicie, coś z tego wyszło?

Scenariusz produkcji jest dość ciekawy, szybki i bardzo tajemniczy. Nie przestaje nas intrygować do samego końca, nawet jeśli w akcji są niewielkie przestoje. Co prawda nie ma w sobie żadnego powiewu świeżości gdyż przedstawia świat przyszłości i zdaje się być lekko przewidywalny to i tak wypada o wiele lepiej niż konkurencja. Reżyser bardzo solidnie i sukcesywnie buduje napięcie, abyśmy się nie nudzili i czekali na rozwój wydarzeń z zaciekawieniem. Bohaterowie filmu są dobrze nakreśleni i w większości pokrywają się ze swoimi książkowymi pierwowzorami, co jest bardzo zadowalające dla bibliomana powieści.

W roli głównej mamy Dylana O'Brien'a jako Thomasa, który bez problemu daje sobie radę z interpretacją swojej postaci. Will Poulter, Ki Hong Lee oraz Blake Cooper także zasługują na uwagę. Reszta chłopaków sprawuje się nieźle i tak naprawdę nie można im niczego zarzucić. Oprócz nich na ekranie widzimy jeszcze Kayę Scodelario odgrywającą rolę Teresy, która jest "prawie" jedyną kobietą w całym filmie. Prawie, ponieważ pod koniec pojawia się jeszcze ktoś inny...

Dobre efekty specjalne są już pewnego rodzaju koniecznością w filmach z "Krainy marzeń" (oczywiście w znacznej większości) tak więc i " Więzień labiryntu" nie rozczaruje nas swoimi audio wizualnymi animacjami komputerowymi. Tak zwani Buldożercy są bardzo realistyczne przestawieni, a ich wygląd przypomina potwory z koszmarów. Na plus zasługuje też kreacja mrocznego, tajemniczego i pełnego niespodzianek labiryntu, który naprawdę jest w stanie zrobić na nas wrażenie. Muzyka jakoś specjalnie się niewyróżniania jednak współgra z obrazem i dodatkowo buduje napięcie.

Film, jako adaptacja bazuje na większości wątków z powieści i jako całość przedstawia dosyć dobrze odwzorowaną wersję pierwowzoru, jednakże nie jest to ekranizacja przez co twórcy postanowili opuścić lub zmienić kilka wątków z dzieła Dashner'a. Niektóre osoby mogą być niezadowolone z takiego rozwoju wydarzeń. Ja jako czytelnik sagi byłem zadowolony z pobytu w kinie gdyż zobaczyłem wersję reżysera, która też okazała się ciekawa.

Podsumowując, "Więzień labiryntu" jest to dobre i solidne kino akcji, które powinno usatysfakcjonować nie tylko młodzież, ale także dorosłych. Nie wyróżnia się specjalnie oryginalną fabułą, może okazać się dość przewidywalny i nie pozostawia za sobą żadnego przesłania, jednak bardzo dobrze się go ogląda i na pewno nie można się na nim znudzić. Produkcja zasługuje na takie 7,4 jednak jako fan powieści daję od siebie osiem i już nie mogę się doczekać kontynuacji, która została już potwierdzona i zapowiedziana na 18 września 2015 roku. 20th Century Fox opublikowało także pierwszą grafikę dotyczącą kontynuacji, którą możecie znaleźć poniżej.


A wy już widzieliście "Więźnia labiryntu"? Jeśli tak to zachęcam do wypowiedzi gdyż sam jestem ciekaw co inni sądzą o tej produkcji. ;)


 
Film "Miasto 44" to opowieść o młodych Polakach, którym przyszło wchodzić w dorosłość w okrutnych realiach okupacji. Mimo to są pełni życia, namiętni, niecierpliwi. Żyją tak, jakby każdy dzień miał okazać się tym ostatnim. Nie wynika to jednak z nadmiernej brawury czy młodzieńczej lekkomyślności - taka postawa jest czymś naturalnym w otaczającej ich rzeczywistości, kiedy śmierć grozi na każdym kroku.

gatunek: Dramat, Wojenny
produkcja: Polska
reżyser: Jan Komasa
scenariusz: Jan Komasa
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Antoni Łazarkiewicz
zdjęcia: Marian Prokop
rok produkcji: 2014
budżet: 24,5 miliona zł
ocena: 4,9/10







 
Miasto 44 stracone


Któż by nie słyszał o jednej z największych premier roku w polskiej kinematografii czyli "Miasta 44"? Film, o którym mówiono już na długo przed premierą i, o którym na pewno jeszcze długo mówić się będzie. Gigantyczny budżet, osiem lat produkcji, trzy tysiące statystów, pięć tysięcy ton gruzu, dziesięć ekip, sześćdziesiąt trzy dni zdjęć... i tak dalej bla bla bla bla. Plotek co niemiara, a co z tego wszystkiego wyszło?

Na początek zacznijmy od fabuły filmu, która jest najgorszą rzeczą w tym filmie! Komasa pisząc scenariusz filmu chyba przeoczył pewien bardzo ważny dla fabuły element, mianowicie jej sens. Jak każda inna produkcja tak i ta potrzebowała solidnego wstępu, aby poznać większość bohaterów, jednak, to co jest w tym filmie to lekka przesada. Siedząc w tym kinie nieubłaganie czekamy aż coś się wreszcie na tym ekranie zacznie dziać. Kiedy w końcu wygląda na to, że  akcja ruszyła do przodu okazuje się, że jest tak płytka i nijaka, że aż trudno to sobie wyobrazić. Fabuła jest nudna, wolna i do tego w ogóle nas nieciekawi. Wydarzenia na ekranie mimo, że są makabryczne, jakoś nas w ogóle nie ruszają (mnie przynajmniej w ogóle nie poruszyły, ale nie wiem jak z wami?), gdyż nie czujemy więzi z bohaterami. Ich los jest dla nas całkiem obojętny. Jak dla mnie to tragedia stworzyć taką fabułę i do tego z bohaterami, na których nam w ogóle nie zależy. Albo to tylko moje spostrzeżenie...?

Zmienimy teraz trochę front i skomplementujemy produkcję, która pod względem technicznym jest perełką. Świetne kadry Warszawy i loty kamer, dodają życia obrazowi, który bez tego byłby na straconej pozycji. Rewelacyjne efekty specjalne napawają dumą, że być może odsuniemy w niepamięć włoską "Bitwę pod Wiedniem" w koprodukcji z Polską. Naprawdę wybuchy oraz kadry starej stolicy robią wrażenie. Do tego mamy bardzo dobrą muzykę Antoniego Łazarkiewicza, która odgrywa wielką rolę w tego typu produkcjach. Ogromna pochwała należy się jeszcze scenografom i charakteryzatorom, którzy swoją działkę wykonali wzorowo.

Przechodząc do postaci, należy na wstępie powiedzieć, że mamy tutaj w większości, nieznanych, młodych aktorów, których jest to pierwszy występ na dużym ekranie. Wiadomo, że jednym poszło gorzej, a innym lepiej. Dużym zawodem jest główny bohater Stefan, grany przez Józefa Pawłowskiego. Jest niczym zombie, który popatrzywszy w kamerę wygląda jakby chciał zabić widownię w kinie. Przez prawie cały film nie wyraża żadnych emocji. Snuje się tylko bezszelestnie prawie nic nie mówiąc. Można by uznać, że to szok po tym co zobaczył, jednak dlaczego od początku filmu taki jest? Dla mnie ten bohater był całkiem nijaki i gdy go widziałem to tylko chciałem aby już zniknął mi sprzed oczu. Natomiast świetnym aktorstwem może pochwalić się reszta aktorów na czele z Zofią Wichłacz – Alicja "Biedronka", która pokazała, że po prostu  potrafi grać. Kibicuje jej, aby dalej podążała tą ścieżką.

W rozmowach o tej produkcji często porusza się tematy zbędnych scen, które psują odbiór. Cóż, ciężko się z tym nie zgodzić. Mamy scenę pocałunku przy skręcających pociskach, scenę seksu przy dość nieodpowiednim podkładzie muzycznym, oraz parę scen slow-motion, które niestety nie wyszły. Ciężko jest nawet domyślić się dlaczego one w obrazie Komasy się pojawiły. Niektóre bym w ogóle usunął, a inne przerobił. Najbardziej jednak raziła mnie chyba scena w technice slow-motion na cmentarzu z muzyką Czesława Niemena – Dziwny jest ten świat. Te dwie rzeczy się tak wykluczają, że to po prostu nie mogło wyjść. Co ciekawe w "Sali samobójców" reżyser nie miał takiego problemu, a sceny w spowolnieniu wyszły jak trzeba.

Dochodzimy do wniosku, że zapowiedzi filmu po prostu przerosły produkcję i ta im nie podołała mimo, że zapowiadała się rewelacyjnie. Niestety, ale nijaka, nudna fabuła i beznadziejna główna postać to zbyt dużo by pozytywnie ocenić obraz Komasy. Do tego nie interesuje, ani nie chwyta za gardło przy wręcz makabrycznych scenach poćwiartowanych ludzi. Uważam, że reżyser zbyt samowolnie potraktował swoje stanowisko przedstawiając własną "nieutemperowaną" wizję powstania i że nie było przy nim nikogo kto by tupnął nogą i powiedział: " Nie, to do wycięcia, a tamto do zmienienia!". Takim sposobem produkcję "Miasto 44" uważam za jedno wielkie rozczarowanie tego roku.


Drugi w historii polskiego kina film o siatkówce. Premiera poprzedzi rozgrywane w Polsce po raz pierwszy Mistrzostwa Świata w piłce siatkowej mężczyzn. Polski volleyland.  Współcześni gladiatorzy, wylewający na treningach hektolitry potu, przez kilka miesięcy w roku oddaleni od najbliższych. Po drugiej stronie sponsorzy, działacze, komentatorzy, cheerleaderki, duet Kułaga-Magiera, hale pełne wiernych kibiców polskiej drużyny; gotowych przejechać setki kilometrów za swoimi idolami. Wspólna radość po wygranych, smutek po porażkach. Każdy sezon to nowe cele, nowe perspektywy, kolejne mistrzostwa do zdobycia. Co przyniesie ten sezon?

gatunek: Dokumentalny, Sportowy
produkcja:Polska
reżyser: Michał Bielawski
scenariusz: Michał Bielawski
czas: 1 godz. 20 min.
muzyka: Krzysztof Aleksander Janczak
zdjęcia: Kamil Płocki, Tomasz Naumiuk, Mateusz Wichłacz, Filip Pakuła
rok produkcji: 2014
budżet: -
ocena: 8,0/10







 
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

Nie od dzisiaj wiadomo, że siatkówka nie jest tak popularnym sportem w Polsce jak piłka nożna. Oczywiste jest też to, że siatką zaczyna się interesować więcej osób dopiero wtedy kiedy coś osiągną, a o "nodze" mówi, każdy chcąc, nie chcąc. Właśnie dlatego postanowiono stworzyć dokument przedstawiający życie polskich siatkarzy od kuchni tuż przed mistrzostwami świata w 2014.

Bohaterami filmu są członkowie polskiej drużyny siatkarskiej jak i trener grupy oraz wiele innych osób, które są w jakimś stopniu związane z drużyną.. Z całej zgrai to jednak trener, występuje przed kamerą najczęściej. Nie jest to jednak jakiś problem gdyż mówi mądre rzeczy i chce się go słuchać.

Informacje, które otrzymujemy z wypowiedzi osób, jakiś migawek, czy chociażby materiałów archiwalnych są ciekawe i bardzo wciągające. Dostarczają nam wielu informacji o członkach drużyny, ale także o innych rzeczach, które są nieodzowne jeśli chce się tworzyć drużynę. Osoba całkiem nieobyta w temacie "siatki" dzięki temu filmowi uzyska naprawdę wiele cennych informacji, aby mogła się wypowiadać na jej temat.

Ciągle zmieniające się kadry z treningów i z meczów, ale także z hotelu, samolotu czy stołówki pokazują życie naszych siatkarzy, które trwa około 9 miesięcy, z dala od domu i rodziny.

Większość materiałów było kręconych zwykłą kamerą wysokiej rozdzielczości, jednak pojawiają się też w filmie ujęcia z kamer GoPro, które dodają produkcji dynamiczności oraz nowego spojrzenia na "siatkę". Wszystkie materiały są oczywiście rewelacyjnie zmontowane i idealnie się komponują z muzyką Krzysztofa Aleksandra Janczaka, która świetnie uzupełnia film Bielawskiego.

Produkcja bez ogródek pokazuje nam, że życie takiego sportowca nie jest takie łatwe i kolorowe jak by się mogło zdawać. Jednak wszyscy zdają sobie z tego sprawę i dzielnie przez nie brną wylewając hektolitry potu na treningach, bo jak sądzą tylko ciężką pracą da się coś osiągnąć. Talent jak wiadomo  też, jest ważny jednak w większości to dzięki treningom udaje nam się wypracować naszą formę. Film polecam, gdyż jest naprawdę wart zobaczenia.


Młody i ambitny muzyk Jon dołącza do ekscentrycznego zespołu, którego liderem jest tajemniczy Frank.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Irlandia, Wielka Brytania
reżyser: Leonard Abrahamson
scenariusz: Jon Ronson, Peter Straughan
czas: 1 godz. 35 min.
muzyka: Stephen Rennicks
zdjęcia: James Mather
rok produkcji: 2014
budżet: 1 milion £
ocena: 7,3/10













 
Cierpienia młodego artysty



Prosto z festiwalu Sundance gdzie "Frank" miał swoją premierę, film przybył do polski. Już od początku budził niemałe zainteresowanie. Jednak co tak naprawdę wyróżnia ten film? Oryginalność czy przesłanie?

Na początku filmu mamy przedstawionego Jona (Domhnall Gleeson), który usilnie próbuje skomponować tekst piosenki na podstawie środowiska i otaczających go ludzi. Niestety nie wychodzi mu to najlepiej, co świadczy o tym, że wcale nie jest tak łatwo wymyślić tekst piosenki. Jednakże nie w tym rzecz, ponieważ właśnie wtedy poznajemy głównego bohatera filmu, który tak naprawdę nakręca jego akcję. Ta zaś jest wartka i w bardzo szybkim tempie się rozkręca. Dosłownie przykuwa nasz wzrok. Niestety w pewnym momencie film "siada" i traci swoją wypracowaną z początku werwę. Już nie intryguje nas tak jak na początku.

Fabuła filmu jest ciekawa, intrygująca, a na dodatek nieskomplikowana. Nie wymaga jakiegoś specjalnego skupienia aby załapać kolejność wydarzeń. Natomiast nad treścią jaką film przekazuje trzeba się już trochę na główkować. Dlatego właśnie film jest zaliczany do kategorii tzw. filmów nad, którymi trzeba trochę pomyśleć. Mogę jedynie dodać tyle, że wcale nie trudno wpaść na właściwy trop, aby rozszyfrować jego sens.

W roli głównej mamy Domhnalla Gleeson'a, który świetnie sprawdza się w graniu muzyka cierpiącego na brak weny. Natomiast w roli tytułowej mamy Michala Fassbender'a, który właściwie przez cały film nosi wielką maskę lub głowę, dlatego nie jesteśmy w stanie powiedzieć czegokolwiek o jego grze aktorskiej na bazie mimiki twarzy. Możemy go jedynie pochwalić za bardzo dobry wokal. Oprócz tego mamy świetną Magie Gyllenhall i Scotta McNairy'ego.

Film ma swój unikalny klimat, który ciężko jest właściwie uzyskać jeśli opowiada się taką historię. Trudno powiedzieć, że to dramat lub komedia. Lepiej opisać tę produkcję jako czarną komedię ponieważ ma bardzo charakterystyczny styl jak dla niej. Strona muzyczna filmu wcale nie wypada tak źle, gdyż dostarcza nam wielu nowych kreatywnych sposobów poszukiwania muzyki jak i świetnych kawałków. Oprócz tego obraz Abrahamson'a jest wypełniony mnóstwem zabawnych scen jak i gagów, które z początku świadomie maskują właściwe przesłanie filmu. Tutaj pozwolę sobie troszkę zaspoilerować, gdyż mimo, że główny bohater uważa się za normalnego to tak naprawdę to on jest czynnikiem destrukcyjnym, który prowadzi do rozpadu grupy. Nie pasował do niej od początku wstąpienia, ponieważ w jego interesie leżało robienie muzyki dla innych, a reszcie na tworzeniu muzyki wyłącznie dla siebie.

Wszystko sprowadza się do wcale nie głupiej konkluzji, że "świry powinny trzymać się razem". Najlepszym na to potwierdzeniem jest końcówka filmu, która wpisuje się idealnie w tę mądrość życiową i w sumie jest jednym z lepszych momentów produkcji.


Zuchwały awanturnik Peter Quill kradnie tajemniczy artefakt stanowiący obiekt pożądania złego i potężnego Ronana, którego ambicje zagrażają całemu wszechświatowi.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: James Gunn
scenariusz: James Gunn, Nicole Perlman
czas: 2 godz. 2 min.
muzyka: Tyler Bater
zdjęcia: Ben Davis
rok produkcji: 2014
budżet: 170 milionów $
ocena: 7,6/10












 
Od teraz tworzymy ekipę


Już od kilku lat studio Marvel produkuje jedne z najbardziej kasowych filmów na podstawie swoich komiksów. Co ciekawe, wypracowało pewne schematy, aby każdy z nich nie schodził poniżej pewnego poziomu. Mimo to nikt nie był na tyle odważny, aby zabrać się za ekranizację "Strażników Galaktyki", do czasu... kiedy pojawił się James Gunn - jedyny śmiałek. Takim oto sposobem, już od początku produkcji filmu było o nim głośno, a im bliżej premiery tym atmosfera coraz bardziej wrzała niczym w Kotle bałkańskim. Nawet długo po premierze obraz Gunn'a nie schodzi z podium box-office'u. Marvel jest zadowolony, ale co z nami kinomanami?

Film zaczyna się jak odyseja. Jest coś w rodzaju prequel'a, który informuje nas dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Następnie akcja skacze wiele lat później. Fabuła jest prosta i przez większość czasu poświęca czas ekranowy jednemu wątkowi – skradzionemu przez Quill'a artefaktowi. Inne wątki stoją na poboczu czekając na swoje pięć minut. Niestety nie mają dużej szansy zaistnienia, gdyż reżyser poświęca według mnie za dużo czasu na "zabawę" z tajemniczą kulką kiedy wystarczyłoby ten wątek uszczuplić i stałby się dużo ciekawszy. No cóż, zdarza się. Mimo tego seans nam się nie dłuży.

Bohaterowie, których prędko polubimy stanowią niezaprzeczalny fenomen tego film. Po pierwsze świetnie dobrani, po drugie zagrani. Star Lord, Gamora, Rocket, Groot i Drax tworzą niesamowitą paczkę, którą się wyśmienicie ogląda. W roli Quill'a (Star Lord) mamy przezabawnego Chrisa Pratt'a, który tak jak inni Marvelowscy bohaterowie musiał zaprezentować swój kaloryfer tak bez konkretnej przyczyny. Akurat Pratt'owi się wcale nie dziwię. Też bym chciał się pochwalić takim kaloryferem szczególnie wtedy gdy wymagałoby to zrzucenia 30 kilo nadwagi (polecam pooglądać jego zdjęcia sprzed "Strażników..." i zobaczyć jakiego dokonał postępu). Mamy też Zoe Saland'ę tylko tym razem w kolorze zielonym, a nie niebieskim jak w Avatarze. Oraz oczywiście Bradleya Cooper'a jako Rocketa (szopa) i Vina Diesel'a czyli Groota podkładających głosy pod obie postaci.

Jeśli chodzi o czarne charaktery to mamy ich kilka, a mianowicie trzy. Niestety dwa z nich są tak nijakie, że aż ciężko w to uwierzyć. Pierwszy to Ronan od, którego w ogóle nie czuć, że pała złem albo demonicznością i ciężko go uznać za czarny charakter. Nie budzi respektu. Drugi natomiast to Thanos, którego jest w filmie jak na lekarstwo. Co ciekawe bardziej intrygującą postacią okazuje się Nebula grana przez Karen Gillan (Doctor Who). Mam nadzieję, że potencjał tej postaci zostanie wykorzystany w kolejnych częściach.

Oczywiście, jak na kino rozrywkowe mamy wiele scen akcji i świetne efekty specjalne. 3D jakoś specjalnie nie zachwyca, ale jest parę ciekawych scen z wykorzystaniem tej techniki. Jednym ze wspominanych standardów Marvela są śmieszne sceny i gagi, które mają za zadanie inteligentnie przemycać humor do takich produkcji. Jednak tutaj dzieje się coś odwrotnego. Ilość zabawnych scen w tym filmie przewyższa wszystkie inne wcześniej. Tutaj po prostu kipi od śmiechu. Oprócz tego jest zwariowany i zakręcony. Chyba nawet trochę odbiega od innych produkcji tego studia. Do tego jeszcze mamy świetnie dobrane utwory lat 70, które tworzą unikalny klimat. Co do dubbingu, mam kilka uwag, nawet jeśli byłem na filmie z napisami. Uważam, że Paweł Małaszyński nie jest dobrą osobą do podkładania głosu Peterowi. Nie pasuje do postaci tak jak dubbing ze zwiastuna, który wyjątkowo był dobry. Ocenę jednak pozostawiam tym co widzieli film z dubbingiem.

Tak czy siak obraz Gunn'a jakoś nie zrobił na mnie takiego wielkiego wrażenia. Nie świadczy to o tym, że film jest zły, bo to nie prawda. Gratuluję reżyserowi, że udało mu się stworzyć produkcję z sensem w której jest humanoidalne drzewo czy chociażby gadający szop. Niestety pomimo tego sukcesu "Strażnicy Galaktyki" jakoś nie wywarli na mnie większego wrażenia. Tutaj właśnie dochodzę do konkluzji, że niesprawiedliwie oceniłem "Kapitana Amerykę: Zimowego żołnierza", gdyż jest to jeden z najlepszych filmów Marvela dotychczas. Będę niestety zmuszony zmienić jego ocenę ponieważ po wielu przemyśleniach uznałem, że niesłusznie go oceniłem. K.A przewyższa dzieło Jamesa Gunn'a na polu konstrukcji fabuły oraz zarysowaniu licznych intryg. Wszystko jednak sprowadza się do tego, że najnowsza produkcja Marvela jest godna uwagi i jeśli tylko chcecie się rozerwać możecie ją wybrać bez najmniejszego zastanowienia.

Najzabawniejszy chłopiec świata zaprasza was na najśmieszniejsze wakacje w historii! Wraz z wesołą i kompletnie nieobliczalną paczką przyjaciół sprawi, że wszyscy dorośli zapamiętają ten urlop. Na zawsze!

gatunek: Familijny, Komedia
produkcja: Francja
reżyser: Laurent Tirard
scenariusz: Laurent Tirard, Grégoire Vigneron
czas: 1 godz. 37 min.
muzyka: Éric Neweux
zdjęcia: Denis Rouden
rok produkcji: 2014
budżet: nieznany
ocena: 7,5/10











 
Najlepsze, najgorsze wakacje


Od świetnej produkcji z 2009 roku pt: "Mikołajek" minęło sporo czasu i wielu już myślało, że była to jedyna ekranizacja przygód napisanych przez Goscinny'ego i narysowanych przez Sempé'a. Oto jednak w 2014 roku twórcy nas zaskoczyli prezentując kolejną odsłonę przygód. Niestety nie obyło się bez wielu dyskusji na jego temat.

Film przyjmuje na pozór bardzo przyjemną tematykę - mianowicie wakacje. Mamy koniec roku szkolnego i każdy gdzieś wyjeżdża. Tym razem Mikołaj jedzie nad morze, nie w góry. Takim oto sposobem cała akcja filmu ma miejsce w kurorcie morskim. Fabuła jest wartka i płynna. Na pewno nie będziemy się nudzić na półtoragodzinnym seansie, który jest wypełniony akcją. W końcu główną postacią jest Mikołajek!

Film właściwie jest dedykowany dzieciom lecz nie zdziwiłbym się gdyby wiele dzieci go nie zrozumiało. Produkcja opowiada nie tylko o psotach Mikołajka jednak poświęca też wiele swojego czasu relacji dorosłych jak i rozbudowuje ich wątki. Jest to zbyt skomplikowane dla małych dzieci więc tego nie zrozumieją. Dorośli, mam nadzieję, że tak.

Aktorzy to jeden z tematów poddawanych pod dyskusję przez głównego bohatera czyli Mikołajka, który został zmieniony. To już nie Maxime Gordat z błyskiem w oku gdzie widać było w nim prawdziwego Mikołajka. Teraz to Mathéo Boisselier gra pierwsze skrzypce. Nie robi tego wcale źle, nawet mu świetnie idzie tylko jeśli ktoś pisze iż obaj chłopcy prawie się nie różnią to powinien się wybrać do okulisty jak najszybciej. Natomiast Merad i Lemercier powracają w roli rodziców Mikołaja i robią to świetnie. Do obsady dochodzi jeszcze "Mamuś" czyli babcia Mikołaja ze strony mamy grana przez Dominique Lavanant - dość zrzędliwa przy okazji.

Mały bohater szybko się aklimatyzuje i poznaje masę kolegów, których jak wiadomo cechuje coś szczególnego. Mnie niestety rozśmieszył tylko Dżodżo z angielskim akcentem. Przy pierwszej części nie miałem takiego problemu gdyż każdy z bohaterów miał w sobie "coś". Tutaj koledzy Mikołaja są niezbyt wyraźnie nakreśleni i w sumie to nie jesteśmy nimi jakoś specjalnie zainteresowani. Ciekawiej wypadają relacje Mikołaj-Isabella-Ludeczka. Taki śmieszny trójkąt, który zasługuje na uwagę.

Jedyne co mnie jeszcze troszkę rozczarowało to humor, którego w filmie jest niewiele. Wydaje mi się, że oglądając wcześniejszą część lepiej się bawiłem.

Wszystko musi mieć koniec i początek także wakacje się skończyły i film też. Co ciekawe produkcja spodobała mi się nie z powodu tego iż mnie rozbawiła bo tak wcale nie było, tylko z racji iż pokazała ciekawe zależności i prawdę dotyczą świata dorosłych. Ponieważ każdy mężczyzna jak i wzorowy, kochający mąż i tak będzie się oglądał za innymi kobietami gdyż taką ma naturę. Oraz, że niewiele trzeba aby pewna osoba się otworzyła i uwierzyła, że jest warta więcej niż jej się wydaje. Pokazuje także momenty zauroczenia, które prowadzą do tego iż mając jedną (kobietę, dziewczynę) pragnie się mieć inną nie tracąc wcale tej pierwszej. Wszystko to nakłada się na bardzo wartościowy obraz, którego niestety nie wszystkie dzieci zrozumieją. A szkoda.



"Wikingowie" opowiadają historię Ragnara Lothbroka oraz jego rodziny. Serial ukazuje jak Ragnar staje się królem wikińskich plemion. Poza byciem nieustraszonym wojownikiem, Ragnar jest ucieleśnieniem nordyckiej tradycji i oddania się bogom. Legenda mówi, że jest on bezpośrednim potomkiem Odyna, boga wojny i wojowników.

oryginalny tytuł: Vikings 
twórca: Michael Hirst
gatunek: Dramat historyczny, Akcja
kraje: Kanada, Irlandia
czas trwania odcinka: 45 min.
odcinków: 29
sezonów: 3
muzyka: Trevor Morris
zdjęcia: John S. Bartley, P.J. Dillon
produkcja: History Channel
średnia ocena: 7,8/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 18 lat (wg. KRRiT)









 
Sezon 1
My wikongowie


Ocena sezonu: 7,0

Historia to bardzo wdzięczny temat dla filmowców. Można ją eksploatować niemalże na każdy sposób. Opowiedzieć wydarzenia w zgodzie z faktami, albo popuścić nieco wodze wyobraźni i skierować opowieść na nieco inne tory. Jedno jest jednak pewne, że w obydwu przypadkach twórcy wykorzystują legendarne bądź autentyczne postaci, które pojawiły się na kartach historii. Nic więc dziwnego, że stacja History postanowiła dodać do bogatej biblioteki produkcji historycznych swoją propozycję, która koncentruje się na losach najsłynniejszego z wikingów, a mianowicie Ragnara Lothbrocka. Czy "Wikingowie" okażą się godnym uwagi serialem?

Zdecydowanie, ale co do doskonałości produkcji mam wiele zastrzeżeń. Jako, że serial traktuje o losach Ragnara Lothbrocka twórca postanowił przedstawić nam jego drogę na szczyt. Od zwykłego wikińskiego rolnika poprzez niezwyciężonego dowódcę, a w końcu wielkiego króla. Serial ukazuje nam początki naszej postaci oraz jej ewolucję. Ale zacznijmy od samego początku. Produkcja kanału History choć już od pierwszych minut potrafi nas zaintrygować, to jednak nie jest w stanie naszej ciekawości utrzymać. Odcinek pierwszy okazał się niezłą bombą fabularną dzięki czemu Michael Hirst bardzo gładko wprowadził nas w utworzone przez siebie uniwersum. Potrafił nas zaintrygować, a nawet zelektryzować wydarzeniami ekranowymi co oczywiście sprawiło, że spragnieni sięgniemy po więcej. Niestety bardzo szybko odkryjemy, że serial cechuje raczej pasywność, a nie nieokiełznany hart ducha wikingów. Po świetnym wstępie, akcja produkcji drastycznie spada, a wraz z nią nasze zainteresowanie. Wydarzenia nieubłaganie się ciągną, a całość po prostu przynudza. To zaskakujące z jaką łatwością przyszło twórcy sprowadzenie serii do poziomu zerowego po tak dobrym starcie. Taki niespodziewany zwrot zdarzeń niestety nie jest dobrym znakiem dla produkcji. Oznacza przestój w opowieści, który istotnie następuje i wprowadza zimny powiew nudy, który dosyć długo nie chce nas opuścić. Choć twórca dwoi się i troi, to jednak nawet z końcem sezonu nie udaje mu się osiągnąć poziomu wyznaczonego przez wspaniały wstęp. Będzie on aż do samego końca starał się podreperować serię i na nowo zdobyć nasze zaufanie, abyśmy przygotowali się na mocny finał. Niestety odbudowa wizerunku nie idzie mu najlepiej. Droga do wybawienia okazuje się niesłychanie zakręcona, albowiem akcja produkcji często lubi skakać tworząc podręcznikowy wzór sinusoidy. Raz na fali, a raz pod wodą. Oglądając serial tak naprawdę ciężko jest nam się zdecydować co tak naprawdę sądzić o tego typu zabiegach. No bo albo mamy pełen akcji napad na klasztor, albo sielankowe nic nie robienie w Kattegat. Doprawdy pod tym względem seria jest strasznie nierówna i nie zapewnia nam mocnych wrażeń. Nie jest nas w stanie do końca przekonać czy jest sens sięgać po kolejne odcinki. Takim oto sposobem fabuła okazuje się być średnio intrygująca i mało wciągająca, albowiem wątek główny serii jest tak nierówny, że naprawdę ciężko się nim zachwycać. Akcja serialu jest bardzo, ale to bardzo powolna i jedynie niekiedy potrafi zaserwować nieco szybszy bieg zdarzeń. W większości produkcja prezentuje mało ciekawe i nieangażujące wydarzenia, które nie są w stanie nas ująć, ani sprawić, że skupimy na nich maksymalnie naszą uwagę. Niemniej jednak muszę pochwalić twórcę za sam pomysł na serial o wikingach oraz za rewelacyjne ukazanie nie tylko słynnych na cały świat postaci wojowników, ale również ich obyczajów, kultury oraz wierzeń. Wbrew pozorom te elementy odgrywają znaczącą rolę w serii, jednoznacznie definiując to jakim ludem byli ludzie północy. Nie wiem czy są to informacje zgodne z prawdą czy też nie, ale muszę przyznać, że ten zabieg rewelacyjnie podniósł serię na duchu. To samo tyczy się niezwykle intrygujących oraz pełnych emocji potyczek bohaterów, które okazują się być dużo lepsze od pierwszoplanowej intrygi. Są bardziej wciągające, ukazują nam znacznie więcej wątków przez co po prostu z chęcią śledzimy wydarzenia z życia postaci, które bez problemu polubiliśmy wraz z pierwszym odcinkiem. Natomiast wracając do wątku głównego należy podkreślić, że pomimo swojej nieciekawej formuły i skaczącego tempa akcji jest to systematycznie budowana intryga, która skrupulatnie otwiera przed twórcą coraz to nowe drogi do wyeksploatowania serii. Szkoda, że w pierwszym sezonie nie korzysta już z tego przywileju, ale miejmy nadzieję, że w przyszłości postąpi właściwie.

Wracając zaś do postaci trzeba przyznać, że są to świetnie nakreślone oraz rewelacyjnie zagrane sylwetki, którym bardzo szybko udaje się trafić do naszego serca. Są to niezwykle silni, krnąbrni, nieustępliwi, wyjątkowo brutalni oraz wojowniczy bohaterowie, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. A w szczególności Ragnar, który ma dość słuchania rozkazów bezmyślnego króla, w szczególności, że sam może rządzić ludem. Jego droga do władzy okazuje się być ciekawą lekcją ukazującą nam niewyobrażalny spryt oraz mądrość naszej postaci, która z wyjątkową gracją zdobywa to co zechce. Co więcej bohater jest do tego stopnia przebiegły, że nigdy nie możemy mieć pewności co kombinuje, ani jaki jest jego następny ruch. W tej roli rewelacyjnie prezentuje się Travis Fimmel. Innymi postaciami godnymi uwagi są Lagertha – żona Ragnara (Katheryn Winnick), niezwykle tajemniczy i dziwaczny Floki – przyjaciel Ragnara (Gustaw Skarsgard), Rollo – brat Ragnara (Clive Staden), Siggy – żona Jarla Haraldsona (Jessalyn Gilsig) oraz Athelstan – angielski mnich porwany przez wikingów (George Blagden).

Od strony techniczej produkcja nie zawodzi. Przede wszystkim mamy dynamiczne zdjęcia, rewelacyjną muzykę Trevora Morrisa oraz bardzo dobre efekty specjalne. Na uwagę zasługują również świetne kostiumy, fenomenalna charakteryzacja oraz nieziemski klimat produkcji. W serialu nie obędzie się oczywiście bez krwawych jatek, przelewania krwi, ani ucinania głów także jeśli macie słabe nerwy czy też nie lubicie widoku krwi szczerze odradzam produkcję.

Koniec końców pomimo ciekawych potyczek bohaterów, rewelacyjnie nakreślonych oraz zagranych postaci, fenomenalnego wykończenia w postaci zdjęć, muzyki czy klimatu serial niestety nie jest w stanie nas w pełni zachwycić. Brak mu najważniejszego czynnika jakim jest ciekawa i wciągająca fabuła. Tutaj takowej brakuje. Wydarzenia ekranowe dzieją się zbyt wolno oraz są mało absorbujące. A główna intryga strasznie się wlecze i nie jest w stanie nas usatysfakcjonować. Dopiero ostatni odcinek przynosi większe zmiany i serwuje przyzwoite zakończenie. Jednakże czy twórca wykorzysta zmarnowany w tym sezonie potencjał? Tego dowiemy się wkrótce natomiast ja wystawiam serii ocenę na kredyt. Oby mi się to opłaciło...



Sezon 2
Powrót w wielkim stylu


Ocena sezonu: 8,5

Po niezbyt zaskakującym pierwszym sezonie "Wikingowie" powracają do nas z kolejnymi odcinkami. Sezon zapowiada się naprawdę obiecująco, ale lepiej nie wywoływać wilka z lasu, w szczególności gdy mamy za sobą pierwszy sezon, który tak samo świetnie się zapowiadał, ale koniec końców wyszło dość przeciętnie. Tylko poszczególne elementy zdołały ocalić produkcję przed totalną katastrofą. Czy kolejny sezon serialu stacji History okaże się taką samą fabularną szarpaniną czy może zaskoczy nas czymś nowym?

Ostatni odcinek poprzedniego sezonu "Wikingów" zaserwował nam powrót do tego co najlepsze w serii. W  końcu coś się w serialu ruszyło, a my rozochoceni postępem wydarzeń po prostu nie mogliśmy się oprzeć kolejnym odcinkom. Chociażby ze względu na artystyczny zamysł czy intrygujące postaci, których potyczki prezentowały się niezwykle interesująco. To właśnie od nich twórca zaczyna nowy sezon koncentrując się na konflikcie wśród wikingów, który doprowadził do wojny domowej. Pierwszy epizod rozpoczyna się od widowiskowego starcia pomiędzy ludźmi północy, które ma przesądzić o tym kto zostanie wodzem Kattegat. Choć owa bitwa nie trwa zbyt długo okazuje się rewelacyjnym wstępem do nowej serii. Premierowy odcinek również nie zawodzi dostarczając nam wartkiej akcji oraz ciekawego powrotu znanych nam bohaterów. Jednakże to zaledwie początek. Co dalej? Otóż ku mojemu zaskoczeniu dalej również jest bardzo dobrze, a czasami nawet rewelacyjnie. Twórca serialu zaczyna wykorzystywać nakreślone wcześniej pomysły przez co w drastycznym tempie udaje mu się rozbudować fabułę serii oraz znacząco ją przyspieszyć. Niedługo po premierze ma miejsce skok w czasie, który w momencie przenosi nas o kilka lat do przodu. Choć taki zabieg fabularny może z początku nieco nas zdezorientować, to jednak twórcy wyjątkowo szybko udaje się odnaleźć w nowej rzeczywistości dzięki czemu również i my z łatwością się w niej odnajdujemy. Ale sok w czasie to nie jedyna niespodzianka jaka na nas czeka w tym sezonie. Przede wszystkim twórcy udało się uniknąć wszystkich błędów poprzedniego sezonu przez co nowa seria prezentuje sobą całkiem nowy poziom. Na pierwszym planie mamy niezwykle intrygującą oraz bardzo wciągającą intrygę dotyczącą podboju królestwa Wessexu. Wydarzenia ekranowe są pełne emocji, napięcia oraz dramatu, a cały proces podboju nowych ziem okazuje się być zaskakująco rozegrany. Towarzyszy mu cała masa dynamicznych, świetnie wykreowanych oraz krwawych bitew, które dostarczają nam fenomenalnej rozrywki. Ale to nie wszystko, albowiem podboje wikingów nie są jedynym zagadnieniem nowej serii. Bardzo ważną rolę odgrywa również Kattegat, na które chrapkę ma król wszystkich wikingów, albowiem obawia się szybko pnącego się w górę Ragnara. Wydarzenia z Wessex również prezentują się niezwykle wciągająco. Ukazują nam dwór Króla Ekberta oraz pokazują jak rządzi swoim krajem oraz jak stara się pokonać wikingów, którzy uporczywie pukają do jego drzwi. Bardzo szybko wychodzi na jaw, że Ekbert nie różni się niczym szczególnym od samego Ragnara co czyni go groźnym przeciwnikiem, którego bardzo łatwo można nie docenić. Taki obrót spraw generuje wiele zaskakujących zwrotów akcji, które zarówno napędzają produkcję jak również dodatkowo ją komplikują. Twórcy serialu bardzo zgrabnie udało się ukazać wszystkie wątki oraz poskładać je w taki sposób, aby ich odbiór nie był chaotyczny. Udało mu się również bardzo dobrze przedstawić wątek główny, który ku mojemu zaskoczeniu prezentuje się o niebo lepiej niż ostatnio. Przede wszystkim potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w wir wydarzeń ekranowych, które niesamowicie pędzą i pokazują nam prawdziwy potencjał serii. Fabuła natomiast jest pełna niespodzianek, ciekawych i emocjonujących wydarzeń oraz niesamowitych potyczek postaci, które po raz kolejny okazują się być sercem całej produkcji. Ale przede wszystkim całość naprała tempa, wydarzenia ekranowe rumieńców, a pierwszoplanowa intryga w końcu okazała się warta uwagi.

Pod względem aktorskim serial prezentuje się naprawdę dobrze. Mamy pełnokrwiste postaci, które nieustannie zaskakują nas swoim chartem ducha, odwagą czy pomysłowością. Potrafią nas wielokrotnie zaskakiwać i sprawić, że nigdy nie możemy być pewni ich kolejnych poczynań. Przede wszystkim na pierwszym planie mamy Ragnara (Travis Fimmel), Ekberta (Linus Roache) oraz Horika (Donal Logue), którzy nieustannie walczą o niezależność i władzę. Każdy z nich jest ciężkim do ogrania graczem i każdy z nich jest w stanie zrobić wszystko, aby zwyciężyć w tym starciu. Ich postacie są władcze i pewne siebie co czyni je wyjątkowo niebezpiecznymi. Ale to nie jedyni bohaterowie, których przygody są godne uwagi. Przede wszystkim mamy ciekawe potyczki Lagerthy (Katheryn Winnick) i Bjorna (Alexander Ludwig) (który sporo urósł od ostatniego spotkania). Na dalszym planie mamy również dwór Ekberta oraz byłego mnicha Athelsthana (George Blagden), któremu twórca zgotował niezły los w nowym sezonie. Oprócz nich pojawia się jeszcze księżna Auslaug (Alyssa Sutherland), Siggy (Jessalyn Gilsig), Rollo (Clive Standen) oraz Floki (Gustaf Skarsgård).

Technicznie serial prezentuje się wyśmienicie. Świetne efekty specjalne, wiarygodne walki, świetnie scenografie oraz kostiumy. Oprócz tego mamy rewelacyjny klimat, wyśmienitą muzykę Trevora Morrisa oraz ciekawe i dynamiczne zdjęcia.

Choć sam nie mogę uwierzyć w to co piszę, ale w istocie nie da się zaprzeczyć, że drugi sezon "Wikingów" to seria na jaką czekałem. Przede wszystkim w ciekawy i wciągający sposób ukazano nam wątek główny, który okazał się niezłym zastrzykiem dla serii. Jest niezwykle ciekawy, pełen dynamizmu, napięcia oraz rewelacyjnych bitew, które dostarczają świetnej rozrywki. Oprócz tego mamy klika dodatkowych historii, które rewelacyjnie dopełniają opowieść wnosząc do niej przy okazji nowe twarze. Wisienką na torcie jest fenomenalne wykończenie, aktorstwo oraz ciekawe potyczki naszych postaci. Muszę przyznać, że drugi sezon zaskoczył mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Cieszę się, że twórca zdał sobie sprawę z potencjału swojej opowieści i że udało mu się opowiedzieć ją w tak lekkiej i przystępnej formie. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak czekać na nowy sezon.




 
Sezon 3
Historia kołem się toczy


Ocena sezonu: 8,0

Po bardzo udanym drugim sezonie doprawdy ciężko było mi przewidzieć czym tym razem zaskoczy mnie twórca serii Miachael Hirst. Ostatnim razem dobitnie pokazał, że jest w stanie wykorzystać potencjał stworzonej przez siebie opowieści i że bez problemu radzi sobie z opowiadaniem kilku wątków naraz. Nie straszne mu były niepodbite terytoria, nowi bohaterowie czy też bez przerwy komplikująca się fabuła. Za każdym razem udało mu się znaleźć idealne rozwiązanie dla każdego problemu dzięki czemu dało się wyczuć jego zdecydowanie oraz determinację. A na samym końcu twórca zaserwował nam niezwykle emocjonujący i pełen brutalności finał, który potrafił jednocześnie zmrozić krew w żyłach, ale także zaintrygować samymi wikingami. Tą finalną sceną udało mu się zamknąć świetny sezon pełen nowości oraz wielu zaskoczeń. Teraz kiedy znowu powracamy do świata ludzi północy ciekaw jestem jak dalej potoczą się losy naszych bohaterów oraz w stronę której serii się skłonią? Pierwszej czy drugiej?

Odpowiadając na to pytanie zawczasu przyznam, że w kierunku obu. Nowy sezon to ciekawa hybryda, która powstała z najlepszych elementów drugiego sezonu oraz z najgorszych pierwszej serii. Ale zacznijmy omawianie od samego początku. Przede wszystkim należy podkreślić, że powrót do serialu nie jest już tak entuzjastyczny jak to miało miejsce ostatnio. Z reguły pierwszy epizod powinien zachęcić do sięgnięcia po więcej, ale w przypadku "Wikingów" jest całkiem na odwrót. Doprawdy nie mam pojęcia czemu ta seria od samego początku ma wszystko na opak, ale jak widać jest to ukryty przepis na sukces twórcy. Szkoda tylko, że sprawdza się dosłownie w 50%. Powroty do lubianych przez nas seriali zawsze są czymś niezwykle ekscytującym, albowiem po okresie przerwy mamy ponowną możliwość spotkania się z naszymi ulubionymi bohaterami i dobrą okazję by znowu wyruszyć z nimi w nieznane. Pierwsze odcinki zawsze były elementami napędowymi serii dzięki czemu z niezwykłą łatwością twórcom udawało się wprowadzać nas w kolejne sezony. Choć dalej już nie było tak dobrze jak na początku, to jednak zawsze się podkreślało ten dobry wstęp. Natomiast powrót do "Wikingów" w trzecim sezonie odbywa się najwidoczniej na całkiem innych zasadach, albowiem to co powinno sprawiać nam radość w efekcie boli. I to bardzo. A wszystko za sprawą niezwykle słabego odcinka zapowiadającego nową serię. Aż ciężko uwierzyć, że po tak dobrym sezonie otrzymujemy tak nijakie, nieciekawe i strasznie rozwleczone powitanie, które wręcz odpycha nas od całego serialu. Zero akcji, zero konkretnego wątku na którym miałby się skupić odcinek oraz nużąca forma sprawiają, że automatycznie nastawiamy się negatywnie do serii. Jedynie losy naszych postaci jakoś ratują całość, ale one również nie są na najwyższym poziomie. Nie pozostaje nam więc nic innego jak kontynuować produkcję, która być może się rozkręci. W istocie dzieje się tak, ale ku mojemu zaskoczeniu nie od razu. Aby zobaczyć to co najlepsze musimy sporo poczekać, a nie jest to takie łatwe, albowiem odcinki pojawiające się po premierowym również nie zachwycają. Przede wszystkim brak im lekkości, gracji oraz dynamizmu, który tak świetnie jawił się w poprzedniej serii. Tym razem ich nie mamy przez co wątek główny jest średnio intrygujący, wydarzenia ekranowe mało wciągające, a odcinki po prostu rozczarowują. Choć trudno w to uwierzyć w istocie tak jest. Tym razem nawet nasi bohaterowie nie uratują całości, albowiem ich losy są wyzbyte emocji przez co ciężko nam je śledzić z zaintrygowaniem (wyróżnić mogę jedynie postać Athelsthana). Krwawe bity tym razem również nie dostarczają nam rozrywki, albowiem brak im furii oraz brutalności poprzednich starć. Powrót do znajomego nam Wessexu również pozostawia nas z pustymi rękami. Początek trzeciego sezonu wygląda jak gromadzenie odpowiedniej ilości materiału, który ma posłużyć za punkt odniesienia dla kolejnych wydarzeń. Widzimy jak twórca nakreśla nowe wątki oraz ukazuje nam nowe postaci, ale jak na razie nic z nimi nie robi. Tak jakby czekał na odpowiedni moment. Co ciekawe chwila ta nadchodzi wraz z szóstym epizodem, który przełamuje barierę nudy oraz zastoju i w całkiem energicznym tempie zaczyna rozwijać fabułę. Wydarzenia niespodziewanie przyspieszają i momentalnie udaje im się skupić naszą uwagę. Odcinek dostarcza nam mnóstwa emocji oraz wprowadza niemałe zamieszanie wśród naszych bohaterów. A to dopiero początek, albowiem dalej jest jeszcze lepiej. Serial jeszcze drastyczniej przyspiesza i w mgnieniu oka przenosi nas  na wybrzeża królestwa Frankii, którą Ragnar ma zamiar podbić poprzez zdobycie Paryża. Nasi wikingowie przybywają do Paryża i zaczynają oblężenie miasta. My natomiast mamy możliwość oglądać zbrojenie się wojsk z obu stron, ze strony najeźdźców oraz najeżdżanych. Michael Hirst po raz kolejny dodaje do serialu nowe postacie, których losy będą stricte powiązane z najazdem wikingów. Ukazuje nam niezwykle intrygujące losy króla, jego córki oraz obrońcy Paryża, którzy stoją na czele nowych twarzy w obsadzie. Natomiast jeśli chodzi o samo oblężenie miasta należy podkreślić, że jest ono przeprowadzone w iście rewelacyjny sposób. Dostarcza nam niesłychanych emocji, niesamowitych i świetnie ukazanych walk oraz całej masy zaskakujących zwrotów akcji, które sprawiają, że tak do końca nie mamy pewności kto w tej bitwie zwycięży, albowiem Paryż okazuje się lepiej przygotowanym na oblężenie miastem niż Ragnar przypuszczał. A kwintesencją tego wątku jest fenomenalne zakończenie, które w iście rewelacyjny sposób wieńczy bitwę. To wszystko sprawia, że druga część serialu jest niezwykle lekka, pełna świetnie wykreowanych bitew, lekkiego i przyjemnego odbioru oraz wciągającej i intrygującej historii, która nie pozostawia nam ani chwili na nudę. Zestawiając cały sezon mamy niewiarygodny kontrast pomiędzy pierwszymi pięcioma odcinkami, a kolejnymi pięcioma, które zdają się przedstawiać całkiem inne oblicze. Doprawdy nie mam pojęcia jak do tego doszło, ale w istocie pod względem fabularnym mamy nieciekawą, rozwlekłą i o ślimaczym tempie pierwszą połowę sezonu oraz pełną akcji, zaskakujących zwrotów akcji, emocji oraz potyczek drugą część serii.

Bohaterowie oraz ich perypetie przeżywają takie same rozdwojenie jaźni jak fabuła serii. Polega ono na tym, ze przez pierwsze odcinki losy naszych postaci są jakby wyzbyte emocji, albowiem nie intrygują nas, ani nie wywołują zainteresowania. Dopiero później gdy w serialu wreszcie zaczyna się coś dziać nasi bohaterowie nagle jakby ożywają, a ich losy zaczynają nas obchodzić. Jest to kolejny nieodgadniony dla mnie zabieg w tej serii, ale jak widać ten sezon jest pełen niespodzianek. Kto wie co jeszcze na nas czeka... Jeśli chodzi o bohaterów serialu to na pierwszym planie nadal mamy Ragnara Lothbrocka, który nieugięcie podąża za swoimi marzeniami podbicia nowych krain. Tym razem trafiło na Paryż, ale zadanie to okazało się nieco przytłaczać naszego władcę. Czy i tym razem nasz wiking znów pozostanie niepokonany? W roli Ragnara mamy świetnego Travisa Fimmela. Na ekranie pojawia się również dwór króla Ekberta, potyczki niezłomnej Lagerhty, Żelaznobokiego Bjorna, jego miłości Pórunn, Flokiego, Rollo oraz Athelstana. Oprócz znanej obsady w serialu pojawiają się: Amy Bailey jako księżniczka Kwenthrith, Morgane Polanski jako księżniczką Gilsa, Owen Roe jako hrabia Odo oraz Lothaire Bluteau jako król Charles . Pod względem aktorskim serial prezentuje się na wysokim poziomie i dostarcza rewelacyjnie sportretowanych bohaterów.

Od strony technicznej seria prezentuje się tak samo dobrze jak pozostałe. W naszej pamięci pozostaną oryginalne kostiumy, ciekawe zdjęcia, surowe krajobrazy, krwawe bitwy oraz niesamowita muzyka Trevora Morrisa. Nie należy zapominać również o wyjątkowym klimacie oraz ciekawych scenografiach.

Sezon trzeci "Wikingów" zapowiadał się naprawdę świetnie, ale nie wszystko do końca poszło po myśli twórcy. Nadal nie mam bladego pojęcia jak doszło do sytuacji, że sezon można podzielić na dwie części tę nudą i wolną oraz tę ciekawą i wartką. Doprawdy nie wiem co o tym sądzić, albowiem takie śmieszne zrządzenie losu postawia mnie w bardzo niekorzystnej sytuacji dotyczącej oceny dla tej serii. Z jednej strony mamy nieciekawe, powolne i rozciągnięte epizody, a z drugiej niezwykle wartką, pełną akcji, krwawych bitew oraz ciekawych wydarzeń fabułę, która z momentu nas elektryzuje. No i jak pogodzić te dwa światy szczególnie, że zderzają się w tym samym sezonie? Zaprawdę nie wiem, ale mogę powiedzieć, że z wielką chęcią sięgnę po kolejną serię, albowiem trzecia zakończyła się niezwykle obiecująco i jestem niezmiernie ciekaw co wydarzy się dalej.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Do rywalizacji we wnętrzach luksusowego hotelu Valhalla w Las Vegas przystąpią uwielbiani przez widzów uczestnicy wcześniejszych tanecznych turniejów: Sean, Andie, Moose, Jenny Kido, Eddy, Camille, Jason, Hair, Monster, Vladd i bliźniaki Santiago. Wszyscy oni sprawią, że parkiety Miasta Grzechu rozgrzeją się do czerwoności.

gatunek: Melodramat, Muzyczny
produkcja: USA
reżyser: Trish Sie
scenariusz: John Swetnam
czas: 1 godz. 52 min.
muzyka: Jeff Cardoni
zdjęcia: Brian Pearson
rok produkcji: 2014
budżet: nieznany
ocena: 6,5/10










There it's a magic to hapens when you dance.


Jak widać twórcy serii "Step Up", nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa wprowadzając do kin po świetnym "Revolution" kolejną cześć "All in". Jednak wszystko powinno się kiedyś zakończyć, nieprawdaż? Jednak twórcy wpadli na niecodzienny pomysł. Postanowili ściągnąć z poprzednich części bardziej wyróżniające się postacie i stworzyć z nich nową "superekipę". Jaki jest tego efekt?

Nie można się nie zgodzić, że pomysł na piątą część jest rewelacyjny, gdyż w każdej części spotykaliśmy ciekawe osobowości z rozmaitymi talentami, które w połączeniu mogłyby dać świetne widowisko. Razem z Moosem ("Łoś"), który jest jakby łącznikiem wszystkich części. Pomysł był jak najbardziej obiecujący.

Oglądając takiego rodzaju filmy, według mnie nie ma po co zwracać uwagi na fabułę, która jest do bólu przewidywalna i oczywista. Tak samo nie ma co narzekać na scenariusz, gdyż takie produkcje stawiają na prostą historię i mnóstwo spektakularnych tańców. My, zajmując się oglądaniem takiego filmu mamy zwrócić uwagę na taniec i aktorów. To tyle.

Niestety tutaj rodzi się problem. Produkcja zapowiadała się rewelacyjnie jeśli chodzi o choreografie taneczne i ich wykonanie. Po świetnych układach w "Revolution", które były przemyślane, spektakularne i nas naprawdę zachwycały w "All in" wydaje mi się, że spodziewaliśmy się tego więcej. Przynajmniej ja tak sądzę. Tymczasem dostajemy proste układy, bez przepychu i rozmachu. Nie wywołują w nas już tego podziwu co kiedyś. Miałem ważenie niedosytu i rozczarowania. Myślałem, że angażując tyle postaci z wcześniejszych części dostaniemy pokaz umiejętności tanecznych na ich poziomie. Tymczasem tak się nie dzieje. Szkoda. Na tym polu oczekiwałem czegoś lepszego. Dużo lepszego...

Jak wiadomo produkcja tego typu będzie zawierać humor i chwile załamania. Tak samo jest i w tej części. Mamy wiele śmiesznych scen, wykorzystujących komizm postaci jak i sytuacji np. z instruktorem tańca szkoły Any i Borisa czy "człowieka robota" oraz chwile zwątpienia, kiedy każdy myśli, że to już koniec ich rywalizacji.

Aktorstwo wypada dobrze, bez rewelacji gdyż, aktorzy grający w takich filmach mają z reguły umieć tańczyć a nie grać więc wiele od nich nie wymagajmy. Mimo tego miło jest ponownie spotkać Guzman'a, Evigan, Sevani'ego, Kode czy chociażby bliźniaków Santiago. Na dodatek w tej części mamy polski akcent czyli Izabelę Miko jako Alexxę Bravę. Szczerze powiedziawszy, to na początku filmu strasznie mnie irytowała i chciałem aby jak najszybciej zniknęła mi sprzed oczu. Później jednak jakoś moje poirytowanie minęło i Izabela pokazała co potrafi. Niestety nie miała wielu ambitnych scen, gdyż przez większość czasu grała ładną i głupiutką gwiazdę pop'u.

Podsumowując: film ogląda się przyjemnie i bez żadnych zgrzytów. Niestety, nie można powiedzieć, że jakoś specjalnie mnie zachwycił. Właściwie to mnie rozczarował. Czułem po nim niedosyt taneczny, którego nie da się odczuć po "Revolution". Poprzednie części ze słabą fabułą nadrabiały wspaniałymi wyczynami tanecznymi. Tutaj niestety zawiodłem się i na tym polu. Stwierdzam, iż ta część była zupełnie nie potrzebna. Szkoda, bo potencjał był.