Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara
Wróg Jacka Sparrowa, kapitan Salazar, wraz ze swoją załogą truposzy ucieka z „diabelskiego trójkąta” i zamierza unicestwić wszystkich piratów. Jack, aby powstrzymać Salazara, musi odnaleźć trójząb Posejdona, potężny artefakt, który daje swojemu posiadaczowi kontrolę nad morzami i oceanami.
gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA, Australia
reżyseria: Joachim Rønning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
czas: 2 godz. 21 min.
muzyka: Geof Zanelli
zdjęcia: Paul Cameronreżyseria: Joachim Rønning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
czas: 2 godz. 21 min.
muzyka: Geof Zanelli
rok produkcji: 2017
budżet: 230 milionów $
ocena: 5,5/10
Starzy
wyjadacze
Pierwsza część "Piratów z Karaibów" pojawiał się na ekranach kin w 2003 roku. Od tego czasu minęło już 14 lat, jednakże fascynacja przygodami niesfornego Jacka Sparrowa, przepraszam Kapitana Jacka Sparrowa wcale nie maleje. Wydawać by się mogło, że "Na krańcu świata" zamknie naprawdę udaną trylogię Geora Verbinskiego, ale włodarze studia postanowili zrobić dalsze części bez niego. Co ciekawe nawet im to się udało. "Na nieznanych wodach" bardzo ciekawie poszerzyło uniwersum i nakierowało je na całkiem nowe i nieco bardziej kameralne tory. W jakim kierunku w takim razie popłynie nowa odsłona?
Do korzeni. Obecnie Jack Sparrow nie ma lekko. Jego pirackie życie to seria porażek, które prowadzą do utraty załogi. Sprawę pogarsza jeszcze młodzieniec o imieniu Henry, który wyjawia Jackowi, że Kapitan Salazar szykuje na niego odwet za pewną sprawę z przeszłości. Jedyną deską ratunku jest Trójząb Posejdona, który potrafi kontrolować wody mórz i oceanów. Podczas wyprawy napotykają Carinę, która również szuka tegoż artefaktu. Takim oto sposobem cała trójka wyrusza w podróż o wszystko albo nic. Posiłkując się samym opisem muszę przyznać, że fabuła produkcji prezentuje się niesamowicie mizernie. Martwi szukający Sparrowa? Trójząb Posejdona? Strasznie zalatuje mi to tandetą. Ale przecież każda część "Piratów z Karaibów" posiadała odrobinę szaleństwa, głupoty, kiczu i zjawisk nadprzyrodzonych, a więc pierwsze wrażenie nie powinno dla nas nic znaczyć. Szczególnie, że "Zemsta Salazara" swoim klimatem w dużym stopniu nawiązuje do oryginalnej trylogii niż filmu Roba Marshall. Nie było by w tym nic złego gdyby nie sam fakt, że fabuła niestety zalatuje kiczem. Pomysł prezentował się naprawdę fajnie, niestety na tym nie kończy się produkcja filmu. Trzeba jeszcze wpleść w to ciekawą historię, która dopełni oryginalny koncept. Właśnie tego brakuje najnowszej części serii. Początek produkcji jeszcze tego nie zapowiadał. Twórcy przywitali nas niesamowicie widowiskowym wstępem, dzięki któremu zapoznajemy się z głównymi bohaterami oraz ich losami. Dowiadujemy się również co Jack porabiał od zakończenia poprzedniej części. Niestety mam wrażenie, że wstęp do tego obrazu trwa zdecydowanie za długo. Desperacko czekamy na rozwój akcji, który tak naprawdę nigdy nie nadchodzi. Akt ten jest zdecydowanie zbyt rozciągnięty przez co zaczyna nas nudzić. Kiedy film w końcu wypływa na szerokie wody nie dostarcza nam niczego innego oprócz rozczarowania. Fabuła produkcji ewidentnie pomija środkową część obrazu czyli tak zwane rozwinięcie, w którym to rzekomo powinno się dziać najwięcej. Jednakże tym razem pominięto ten element fabuły i zamiast niego rozszerzono wstęp i od razu zaprezentowano nam zakończenie. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak właśnie się czułem oglądając "Zemstę Salazara". Bardzo długie rozwinięcie akcji, krótki rejs statkiem i finał. Tylko tyle, a może aż tyle? Tak czy siak na ekranie prezentuje się to naprawdę słabo i mało przekonująco. Wydarzenia ekranowe można natomiast podzielić na te ciekawe i nieciekawe z czego więcej jest tych drugich. No bo do filmu łatwiej jest wcisną kilka słabszych scen niż dwie naprawdę dobre. Niestety, ale "Zemstę Salazara" dotknęła zemsta faraona. Co chwile serwuje nam słabe i strasznie rozrzedzone (pod względem akcji) zdarzenia zamiast pełnokrwiste, ujmujące i pełne napięcia sceny. W tym i innych przypadkach zrobić coś raz a dobrze jest dużo zdrowiej. Niestety na tym nie kończą się kłopoty filmu Joachima Rønninga i Espena Sandberga. Jednym z największych problemów produkcji jest fabuła. Średnio intrygująca, mało ujmująca no i przede wszystkim nie zachęcająca widza do podążania za wydarzeniami ekranowymi. Sprawę pogarsza również fakt, że akcja obrazu jest strasznie monotonna. Dosłownie cała produkcja została nakręcona z jednakową manierą. Nie oczekujcie więc na to, że dostaniecie czegoś więcej, albo nawet mniej. Nie. Tutaj spuszczono opowieść ze smyczy, która niczym lawina tratuje wszystko na swojej drodze. Zatrzymują ją jedynie napisy końcowe, które oznaczają, że jej pięć minut sławy już minęły. Gdyby nie one zastawiam się czy cokolwiek innego mogłoby powstrzymać ten szaleńczy chaos jaki dział się na ekranie. Żadnej przerwy, żadnego spowolnienia akcji na zaczerpnięcie oddechu dla nas i postaci. Strasznie to męczące kiedy cały czas coś się dzieje na ekranie i nie ma to najmniejszego sensu. A jak już się nic nie dzieje to twórcy bardzo skrupulatnie wypełniają luki kolejnymi i wręcz dobijającymi nas już scenami komediowymi, które również dzielą się na te lepsze i te gorsze. Zgadnijcie sami, których jest więcej. Obraz jest mało spójny i zdecydowanie nie jest przyjemny w odbiorze. Co najwyżej zadowalający, ale niestety to nie równa się z przyjemnością jaką powinno być oglądanie produkcji takich jak ta. Najbardziej jednak bolą szczegóły, które powinny być spoiwem wszystkich części. Nie wiem czy to wypadek przy pracy, ale fakt faktem muszę zarzucić twórcom niespójność filmu z resztą tego uniwersum. Najlepszym przykładem aby to udowodnić będzie kompas Jacka Sparrowa. "Zemsta Salazara" mówi nam jak znalazł się on w posiadaniu pierwszoplanowej postaci. Jednakże odświeżając całą serię dostrzeżecie, że "Skrzynia Umarlaka" opowiada nam całkiem inną historię na temat tego jak ów przedmiot znalazł się w jego rękach. Jeśli jesteście ciekawi sprawdźcie, jeśli wam się nie chce to musicie uwierzyć mi na słowo.
Strona aktorska również nie zaskakuje niczym nadzwyczajnym. Johnny Depp gra Jacka Sparrowa jakby się nim urodził przez co nie zaskakuje nas niczym nowym ani ciekawym. Ponadto mam wrażenie, że za bardzo już upośledza tę postać. Wyznacznikiem tego bohatera był spryt i mądrość, ale także odrobina niezdarności. Teraz szala zdecydowanie przechyliła się na tę drugą stronę dodając mu etykietkę pijaka. Jeszcze gdyby całość została jakość sensownie uargumentowana może bym to kupił. Z obsady zdecydowanie najlepiej prezentuje się Geoffrey Rush jako Barbossa. Co prawda nie do końca kupuję zwrot akcji jaki zaserwowano jego postaci. Nowe nabytki obsady to Brenton Thwaites jako Henry Turner i Kaya Scodelario jako Carina Smyth. Oboje całkiem nieźle wypadają na ekranie i mogą się pochwalić całkiem nieźle nakreślonymi bohaterami. Miło również jest zobaczyć po raz kolejny Kevina McNallyego jako Joshamee Gibbsa, Orlando Blooma jako Willa Turnera i Keirę Knightley jako Elizabeth Swann. Główny antagonista obrazu czyli Salazar w wykonaniu Javiera Bardema jedynie dobrze wygląda (ładne włosy mu fruwają). Niestety nie wnosi on nic nowego ani ciekawego. Jest strasznie płaski, stereotypowy i po prostu nijaki.
Od strony wizualnej produkcja prezentuje się naprawdę dobrze. Mamy ciekawe kadry, ładne widoki i świetne efekty specjalne. Nie należy zapomnieć o kostiumach, scenografii i charakteryzacji. Humor jest jaki jest, sceny akcji raczej słabe, a do tego jeszcze doszły sceny w slow-motion, które według mnie kompletnie do obrazu nie pasowały. Jednakże najgorzej prezentuje się muzyka, która serwuje nam same odgrzewane kotlety. Dosłownie nie słychać w filmie ani jednego utworu, który by się już gdzieś w serii nie pojawił. Strasznie przykre i wręcz zastanawiające, albowiem każda kolejna odsłona za każdym razem dostarczała nam czegoś nowego.
"Piraci z Karaibów" powrócili, ale wygląda na to że wcale nie musieli. Seria zdecydowanie mogłaby się zakończyć już dużo wcześniej, ale pieniądze robią swoje. Jedynym pocieszeniem po seansie może być sam fakt, że domknięto wątek Willa i Elizabeth, który na to zasługiwał. Reszta to raczej pomyła. Mało intrygująca opowieść, nieścisła i nużąca akcja oraz słaby scenariusz. Nie pomogło nawet zadowalające aktorstwo i połowicznie satysfakcjonujące wykończenie. Jeśli studio pragnie dalej ciągnąć tę łajbę (a zamierza bo tak sugeruje scena po napisach) to niech lepiej wymyślą coś bardziej oryginalniejszego niż "Zemsta Salazara", albowiem ten tytuł zawodzi na całej linii.
Do korzeni. Obecnie Jack Sparrow nie ma lekko. Jego pirackie życie to seria porażek, które prowadzą do utraty załogi. Sprawę pogarsza jeszcze młodzieniec o imieniu Henry, który wyjawia Jackowi, że Kapitan Salazar szykuje na niego odwet za pewną sprawę z przeszłości. Jedyną deską ratunku jest Trójząb Posejdona, który potrafi kontrolować wody mórz i oceanów. Podczas wyprawy napotykają Carinę, która również szuka tegoż artefaktu. Takim oto sposobem cała trójka wyrusza w podróż o wszystko albo nic. Posiłkując się samym opisem muszę przyznać, że fabuła produkcji prezentuje się niesamowicie mizernie. Martwi szukający Sparrowa? Trójząb Posejdona? Strasznie zalatuje mi to tandetą. Ale przecież każda część "Piratów z Karaibów" posiadała odrobinę szaleństwa, głupoty, kiczu i zjawisk nadprzyrodzonych, a więc pierwsze wrażenie nie powinno dla nas nic znaczyć. Szczególnie, że "Zemsta Salazara" swoim klimatem w dużym stopniu nawiązuje do oryginalnej trylogii niż filmu Roba Marshall. Nie było by w tym nic złego gdyby nie sam fakt, że fabuła niestety zalatuje kiczem. Pomysł prezentował się naprawdę fajnie, niestety na tym nie kończy się produkcja filmu. Trzeba jeszcze wpleść w to ciekawą historię, która dopełni oryginalny koncept. Właśnie tego brakuje najnowszej części serii. Początek produkcji jeszcze tego nie zapowiadał. Twórcy przywitali nas niesamowicie widowiskowym wstępem, dzięki któremu zapoznajemy się z głównymi bohaterami oraz ich losami. Dowiadujemy się również co Jack porabiał od zakończenia poprzedniej części. Niestety mam wrażenie, że wstęp do tego obrazu trwa zdecydowanie za długo. Desperacko czekamy na rozwój akcji, który tak naprawdę nigdy nie nadchodzi. Akt ten jest zdecydowanie zbyt rozciągnięty przez co zaczyna nas nudzić. Kiedy film w końcu wypływa na szerokie wody nie dostarcza nam niczego innego oprócz rozczarowania. Fabuła produkcji ewidentnie pomija środkową część obrazu czyli tak zwane rozwinięcie, w którym to rzekomo powinno się dziać najwięcej. Jednakże tym razem pominięto ten element fabuły i zamiast niego rozszerzono wstęp i od razu zaprezentowano nam zakończenie. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak właśnie się czułem oglądając "Zemstę Salazara". Bardzo długie rozwinięcie akcji, krótki rejs statkiem i finał. Tylko tyle, a może aż tyle? Tak czy siak na ekranie prezentuje się to naprawdę słabo i mało przekonująco. Wydarzenia ekranowe można natomiast podzielić na te ciekawe i nieciekawe z czego więcej jest tych drugich. No bo do filmu łatwiej jest wcisną kilka słabszych scen niż dwie naprawdę dobre. Niestety, ale "Zemstę Salazara" dotknęła zemsta faraona. Co chwile serwuje nam słabe i strasznie rozrzedzone (pod względem akcji) zdarzenia zamiast pełnokrwiste, ujmujące i pełne napięcia sceny. W tym i innych przypadkach zrobić coś raz a dobrze jest dużo zdrowiej. Niestety na tym nie kończą się kłopoty filmu Joachima Rønninga i Espena Sandberga. Jednym z największych problemów produkcji jest fabuła. Średnio intrygująca, mało ujmująca no i przede wszystkim nie zachęcająca widza do podążania za wydarzeniami ekranowymi. Sprawę pogarsza również fakt, że akcja obrazu jest strasznie monotonna. Dosłownie cała produkcja została nakręcona z jednakową manierą. Nie oczekujcie więc na to, że dostaniecie czegoś więcej, albo nawet mniej. Nie. Tutaj spuszczono opowieść ze smyczy, która niczym lawina tratuje wszystko na swojej drodze. Zatrzymują ją jedynie napisy końcowe, które oznaczają, że jej pięć minut sławy już minęły. Gdyby nie one zastawiam się czy cokolwiek innego mogłoby powstrzymać ten szaleńczy chaos jaki dział się na ekranie. Żadnej przerwy, żadnego spowolnienia akcji na zaczerpnięcie oddechu dla nas i postaci. Strasznie to męczące kiedy cały czas coś się dzieje na ekranie i nie ma to najmniejszego sensu. A jak już się nic nie dzieje to twórcy bardzo skrupulatnie wypełniają luki kolejnymi i wręcz dobijającymi nas już scenami komediowymi, które również dzielą się na te lepsze i te gorsze. Zgadnijcie sami, których jest więcej. Obraz jest mało spójny i zdecydowanie nie jest przyjemny w odbiorze. Co najwyżej zadowalający, ale niestety to nie równa się z przyjemnością jaką powinno być oglądanie produkcji takich jak ta. Najbardziej jednak bolą szczegóły, które powinny być spoiwem wszystkich części. Nie wiem czy to wypadek przy pracy, ale fakt faktem muszę zarzucić twórcom niespójność filmu z resztą tego uniwersum. Najlepszym przykładem aby to udowodnić będzie kompas Jacka Sparrowa. "Zemsta Salazara" mówi nam jak znalazł się on w posiadaniu pierwszoplanowej postaci. Jednakże odświeżając całą serię dostrzeżecie, że "Skrzynia Umarlaka" opowiada nam całkiem inną historię na temat tego jak ów przedmiot znalazł się w jego rękach. Jeśli jesteście ciekawi sprawdźcie, jeśli wam się nie chce to musicie uwierzyć mi na słowo.
Strona aktorska również nie zaskakuje niczym nadzwyczajnym. Johnny Depp gra Jacka Sparrowa jakby się nim urodził przez co nie zaskakuje nas niczym nowym ani ciekawym. Ponadto mam wrażenie, że za bardzo już upośledza tę postać. Wyznacznikiem tego bohatera był spryt i mądrość, ale także odrobina niezdarności. Teraz szala zdecydowanie przechyliła się na tę drugą stronę dodając mu etykietkę pijaka. Jeszcze gdyby całość została jakość sensownie uargumentowana może bym to kupił. Z obsady zdecydowanie najlepiej prezentuje się Geoffrey Rush jako Barbossa. Co prawda nie do końca kupuję zwrot akcji jaki zaserwowano jego postaci. Nowe nabytki obsady to Brenton Thwaites jako Henry Turner i Kaya Scodelario jako Carina Smyth. Oboje całkiem nieźle wypadają na ekranie i mogą się pochwalić całkiem nieźle nakreślonymi bohaterami. Miło również jest zobaczyć po raz kolejny Kevina McNallyego jako Joshamee Gibbsa, Orlando Blooma jako Willa Turnera i Keirę Knightley jako Elizabeth Swann. Główny antagonista obrazu czyli Salazar w wykonaniu Javiera Bardema jedynie dobrze wygląda (ładne włosy mu fruwają). Niestety nie wnosi on nic nowego ani ciekawego. Jest strasznie płaski, stereotypowy i po prostu nijaki.
Od strony wizualnej produkcja prezentuje się naprawdę dobrze. Mamy ciekawe kadry, ładne widoki i świetne efekty specjalne. Nie należy zapomnieć o kostiumach, scenografii i charakteryzacji. Humor jest jaki jest, sceny akcji raczej słabe, a do tego jeszcze doszły sceny w slow-motion, które według mnie kompletnie do obrazu nie pasowały. Jednakże najgorzej prezentuje się muzyka, która serwuje nam same odgrzewane kotlety. Dosłownie nie słychać w filmie ani jednego utworu, który by się już gdzieś w serii nie pojawił. Strasznie przykre i wręcz zastanawiające, albowiem każda kolejna odsłona za każdym razem dostarczała nam czegoś nowego.
"Piraci z Karaibów" powrócili, ale wygląda na to że wcale nie musieli. Seria zdecydowanie mogłaby się zakończyć już dużo wcześniej, ale pieniądze robią swoje. Jedynym pocieszeniem po seansie może być sam fakt, że domknięto wątek Willa i Elizabeth, który na to zasługiwał. Reszta to raczej pomyła. Mało intrygująca opowieść, nieścisła i nużąca akcja oraz słaby scenariusz. Nie pomogło nawet zadowalające aktorstwo i połowicznie satysfakcjonujące wykończenie. Jeśli studio pragnie dalej ciągnąć tę łajbę (a zamierza bo tak sugeruje scena po napisach) to niech lepiej wymyślą coś bardziej oryginalniejszego niż "Zemsta Salazara", albowiem ten tytuł zawodzi na całej linii.
Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz