Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Javier Bardem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Javier Bardem. Pokaż wszystkie posty
ona i On wiodą z pozoru idylliczne życie w odosobnionym raju. Ich związek zostaje jednak poddany testowi, kiedy mężczyzna i kobieta, niezaproszeni, pojawią się w ich domu.  Odpowiedź na pukanie do drzwi przerwie spokojną egzystencję obojga. Ale do drzwi zapuka więcej gości. matka będzie zmuszona zweryfikować wszystko, co wie o miłości, oddaniu i poświęceniu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 8,7/10


















Inwazja


Darren Aronofsky to bez wątpienia specyficzny twórca, którego styl i reżyserska maniera jest wręcz nie do podrobienia. W swojej karierze próbował już wielu rozmaitych pomysłów, ale wygląda na to, że najbardziej lubi produkować obrazy pokroju "Czarnego łabędzia". Sam zresztą to przyznał w jednym z wywiadów. Wiadomość ta cieszy, albowiem jego ostatnie filmowe dzieło niestety odczytuję jako kompletną pomyłkę. Teraz jednak twórca ma szansę się zrehabilitować. Jak myślicie, uda mu się?

ona i On mieszkają w niesamowicie przestrzennym, ale bardzo przytulnym domu na uboczu. Wiodą spokojne i proste życie. Niestety ich sielanka zostanie przerwana, kiedy do ich drzwi zapuka tajemniczy mężczyzna, a następnie kobieta. Wkrótce okaże się, że to dopiero początek ich problemów. Dawno w kinach nie pojawił się tak tajemniczy obraz, jakim jest "matka!". Klimatyczne i tajemnicze zwiastuny zapowiadały rasowy horror, opis fabuły sugerował thriller w stylu "napad na dom", a twórcy bardzo skutecznie podgrzewali jedynie wszystkie te plotki. Koniec końców, Aronofsky zwyciężył, albowiem udało mu się dochować tajemniczej fabuły swojego obrazu, której zadaniem jest wprowadzić nas w zakłopotanie. Miesiące kłamania i przeinaczania faktów opłaciły się, albowiem otrzymaliśmy bardzo nieszablonowy, pokręcony, ale również bardzo autorski obraz, którego kinematografii od dawna brakowało. Największą zaletą projekcji jest sam fakt, że tak naprawdę nie wiele o niej wiemy. Przypuszczamy, co możemy otrzymać, tworzymy w głowie rozmaite scenariusze, ale do końca tak naprawdę nie mamy bladego pojęcia, w jakim kierunku pójdzie reżyser. Zdradzę wam teraz mały sekret: żaden z tych pomysłów, o których myśleliście, nie jest odpowiedzią na fabułę obrazu. Twórca po raz kolejny zaskakuje swoją wyjątkową wyobraźnią, przez co potrafi szokować czymś, co właściwie można uznać za banalnie proste, gdybyśmy od początku wiedzieli, od której strony mamy się na nie patrzeć. Niestety pozbawiłoby to nas tej frajdy, jaką jest odkrywanie kolejnych szokujących informacji ujawnianych nam przez twórcę. Tutaj każda minuta ma znaczenie. Każda nawet najmniejsza bądź najbardziej trywialna rzecz posiada swoją rolę w produkcji. Jedne mają większe inne zaś mniejsze znaczenie dla całego obrazu. Jednakże koniec końców wszystkie z nich są ważne, albowiem podsuwają nam kolejne części tej skomplikowanej układanki. Niestety nie wszystkie dają nam odpowiedź, jakiej oczekujemy. Czasami trzeba poczekać, zanim nabiorą znaczenia i wyjawią nam swoją prawdziwą rolę. Może być nawet tak, że pod sam koniec seansu nie będziemy dalej w stanie odgadnąć ich znaczenia. Wszystko jest możliwe, gdy zabieramy się za oglądanie produkcji, w której tak głęboko zastało zakorzenione drugie dno oraz milion podtekstów i odnośników do pokaźnej bazy utworów. "matka!" skonstruowana jest w taki sposób, aby już od samego początku wprowadzić nas w zakłopotanie. Ta toksyczna atmosfera, tajemnica, niepewność oraz swego rodzaju dziwność sprawiają, że seans przybiera bardzo nieszablonową i poniekąd ekstrawagancką formę narracji. Reżyser bez umiaru używa w nim wszelkiego rodzaju metafor i aluzji, przez co skutecznie udaje mu się ukryć prawdziwe znaczenie swego obrazu. Jego przekaz, a także prawdziwą naturę. Twórca potrafi niesłychanie intrygować, zaskakiwać, niepokoić oraz rozbrajać nieszablonowością kolejnych zderzeń między postaciami. Wszystko pomimo bycia nam znajomym i swojskim tutaj poddawane jest pod dyskusję, która każe nam wątpić w to, co oczywiste i proste. Tak jakby wszystko było częścią czegoś większego i reprezentowało rzeczy znacznie potężniejsze niż skorupy, w których zostały ukryte. Sam film zresztą zabiega o bycie większym, niż sugeruje jego metraż i skala. Po części twórcy się to naprawdę udaje. Opowiada nam historię z punktu widzenia pierwszoplanowej bohaterki, czyli tytułowej matki. Reguła jest taka, że wiemy tyle i tylko tyle, co sama postać. Nieustannie za nią podążamy, przyglądamy się jej, ale przede wszystkim widzimy wszystko to co ona sama. Nasza wiedza nigdy nie wykracza poza jej pole widzenia. Jesteśmy z nią od początku do samego końca. Wraz z nią odkrywamy kolejne tajemnice oraz razem staramy się wszystko uporządkować w naszych głowach. Zrozumieć, odebrać oraz na to wszystko odpowiednio zareagować. Właśnie wtedy film wspina się na swoje wyżyny. Intryguje, niepoprawnie szokuje, ale też pozostawia wiele rzeczy w sferach dyskusji i gdybań. Przypuszczamy, ale nie jesteśmy niczego na 100% pewni. Staramy się zrozumieć, ale przy okazji wiemy, że nie wszystko jest takie oczywiste. Kwestionujemy dostrzegalne zdarzenia i szukamy w nich ukrytego znaczenia, ale zakładamy również, że to wcale nie musi być odpowiedź na męczące nas pytania. Gdyby tak wyglądał cały seans, to byłoby prawdziwe objawienie. Niestety, pod koniec twórca porzuca tajemniczą intrygę i postanawia ukazać nam znaczną część tajemnicy. Można by wręcz powiedzieć, że odsłania przed nami wszystkie karty i pozwala zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Całość zostaje obdarta z mistycznej niewiedzy i tajemniczych gdybań na rzecz jasnego i bardzo ograniczonego przekazu. Produkcja porzuca swoją grację i subtelność, w wyniku czego staje się bardzo sugestywna i wręcz czarno-biała. Wcześniej świetnie wykreowana intryga teraz wydaje się nieco więdnąć, jakby zabrakło jej dopływu świeżej wody. Na szczęście na końcu czeka na nas soczysty finał, który potrafi wiele zrekompensować.

Jednakże nieszablonowa opowieść Aronofsky'ego nie posiadałaby tak niesamowitego kopa, gdyby nie rewelacyjna obsada, która stanęła na wysokości zadania. Aktorzy otrzymali skomplikowane i niejednoznaczne do sportretowania postacie, które nie tyle, co są częścią obrazu, a raczej go tworzą. Albowiem akcja kręci się wyłącznie wokół nich. To, co ma miejsce na ekranie, jest bezpośrednią przyczyną poczynań naszych bohaterów. Dotyczy to obydwu z nich. Koniec końców okazuje się, że niektóre ich dokonania obracają się przeciwko nim, co wpędza je w wielkie kłopoty, których przyczyn wybuchu sami nie są do końca pewni. Pierwsze skrzypce odgrywa niesamowita Jennifer Lawrence, która wspina się na swoje wyżyny. Ostatnio jej emploi było strasznie monotonne, albowiem nieustannie grywała silne i samowystarczalne kobiety. Teraz natomiast przyszło jej zagrać cichą, skromną, niezwykle stonowaną i pokorną bohaterkę, która jest posłuszna i zapatrzona w swojego męża. Podziwia go, kocha i słucha. Jej dla niej niczym autorytet. Co prawda raz za czasu potrafi postawić na swoim, ale w gruncie rzeczy jej postawa jest raczej bierna. Lawrece spisała się na medal portretując matkę, dzięki czemu udowodniła, że stać ją na więcej. Warto również wziąć pod uwagę jej niesamowite poświęcenie dla roli. Dzięki tej kreacji na nowo ją polubiłem. Javier Bardem również pokazuje nam się od jak najlepszej strony. Jego postać jest niesłychanie enigmatyczna, z czego zresztą wynikają wszystkie jego problemy. To artysta. Niespokojna dusza, która pragnie tworzyć i być podziwianym. Niestety jak każdy twórca ma swoje wady, jak i ciągły brak inspiracji, który sprowadza go do radykalnych praktyk. Drugi plan wypełnił świetny Ed Harris oraz wracająca na duże ekrany rewelacyjna Michelle Pfeiffer. Oprócz nich w obsadzie znaleźli się również: Brian Gleeson, Domhnall Gleeson oraz Kristen Wiig. Cała obsada zaprezentowała się niesamowicie, za co należą jej się ogromne brawa.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to fenomenalne zdjęcia, świetne efekty specjalne oraz niesamowity klimat. Gęsty, wręcz toksyczny, który ma w sobie dużo mroku, tajemnicy, ale również odrobinę radości i szczęścia. Nie zmienia to jednak faktu, że film posiada bardzo specyficzną aurę, która świetnie buduje napięcie i dramaturgię wokół kolejnych poczynań bohaterów. Są także niepokojące i przeszywające dźwięki, które skutecznie zastępują muzykę filmową.

"matka!" to szumnie zapowiadany obraz Darrena Aronofsky'ego, który został okrzyknięty przez krytyków najbardziej kontrowersyjnym filmem roku. Tytuł ten zaiste pasuje do samego obrazu, który oprócz zaskoczenia nas czymś innym może nas również zgorszyć. Zdecydowanie nie jest to obraz dla każdego i z pewnością nie jest to horror, jak nam wmawia dystrybutor. Ten film to coś znacznie więcej. Pod jego widoczną skorupą kryje się ukryta przed naszymi oczyma prawda, którą reżyser chce nam przekazać. Szokuje i bulwersuje, niemniej jednak potrafi nas niesłychanie zaintrygować i wciągnąć w swój pokręcony świat. Pokazuje nam całkiem inne oblicze kina i być może dlatego jego obraz wygląda tak świeżo i pociągająco. Ma w sobie to "coś" co pozwala mu zostać na ustach widzów na długo po odbytym seansie. W tym tkwi jego prawdziwa moc.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Wróg Jacka Sparrowa, kapitan Salazar, wraz ze swoją załogą truposzy ucieka z „diabelskiego trójkąta” i zamierza unicestwić wszystkich piratów. Jack, aby powstrzymać Salazara, musi odnaleźć trójząb Posejdona, potężny artefakt, który daje swojemu posiadaczowi kontrolę nad morzami i oceanami.

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA, Australia  
reżyseria: Joachim Rønning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
czas: 2 godz. 21 min. 
muzyka: Geof Zanelli
zdjęcia: Paul Cameron
rok produkcji: 2017
budżet: 230 milionów $
ocena: 5,5/10













 
Starzy wyjadacze

Pierwsza część "Piratów z Karaibów" pojawiał się na ekranach kin w 2003 roku. Od tego czasu minęło już 14 lat, jednakże fascynacja przygodami niesfornego Jacka Sparrowa, przepraszam Kapitana Jacka Sparrowa wcale nie maleje. Wydawać by się mogło, że "Na krańcu świata" zamknie naprawdę udaną trylogię Geora Verbinskiego, ale włodarze studia postanowili zrobić dalsze części bez niego. Co ciekawe nawet im to się udało. "Na nieznanych wodach" bardzo ciekawie poszerzyło uniwersum i nakierowało je na całkiem nowe i nieco bardziej kameralne tory. W jakim kierunku w takim razie popłynie nowa odsłona?

Do korzeni. Obecnie Jack Sparrow nie ma lekko. Jego pirackie życie to seria porażek, które prowadzą do utraty załogi.  Sprawę pogarsza jeszcze młodzieniec o imieniu Henry, który wyjawia Jackowi, że Kapitan Salazar szykuje na niego odwet za pewną sprawę z przeszłości. Jedyną deską ratunku jest Trójząb Posejdona, który potrafi kontrolować wody mórz i oceanów. Podczas wyprawy napotykają Carinę, która również szuka tegoż artefaktu. Takim oto sposobem cała trójka wyrusza w podróż o wszystko albo nic. Posiłkując się samym opisem muszę przyznać, że fabuła produkcji prezentuje się niesamowicie mizernie. Martwi szukający Sparrowa? Trójząb Posejdona? Strasznie zalatuje mi to tandetą. Ale przecież każda część "Piratów z Karaibów" posiadała odrobinę szaleństwa, głupoty, kiczu i zjawisk nadprzyrodzonych, a więc pierwsze wrażenie nie powinno dla nas nic znaczyć. Szczególnie, że "Zemsta Salazara" swoim klimatem w dużym stopniu nawiązuje do oryginalnej trylogii niż filmu Roba Marshall. Nie było by w tym nic złego gdyby nie sam fakt, że fabuła niestety zalatuje kiczem. Pomysł prezentował się naprawdę fajnie, niestety na tym nie kończy się produkcja filmu. Trzeba jeszcze wpleść w to ciekawą historię, która dopełni oryginalny koncept. Właśnie tego brakuje najnowszej części serii. Początek produkcji jeszcze tego nie zapowiadał. Twórcy przywitali nas niesamowicie widowiskowym wstępem, dzięki któremu zapoznajemy się z głównymi bohaterami oraz ich losami. Dowiadujemy się również co Jack porabiał od zakończenia poprzedniej części. Niestety mam wrażenie, że wstęp do tego obrazu trwa zdecydowanie za długo. Desperacko czekamy na rozwój akcji, który tak naprawdę nigdy nie nadchodzi. Akt ten jest zdecydowanie zbyt rozciągnięty przez co zaczyna nas nudzić. Kiedy film w końcu wypływa na szerokie wody nie dostarcza nam niczego innego oprócz rozczarowania. Fabuła produkcji ewidentnie pomija środkową część obrazu czyli tak zwane rozwinięcie, w którym to rzekomo powinno się dziać najwięcej. Jednakże tym razem pominięto ten element fabuły i zamiast niego rozszerzono wstęp i od razu zaprezentowano nam zakończenie. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak właśnie się czułem oglądając "Zemstę Salazara". Bardzo długie rozwinięcie akcji, krótki rejs statkiem i finał. Tylko tyle, a może aż tyle? Tak czy siak na ekranie prezentuje się to naprawdę słabo i mało przekonująco. Wydarzenia ekranowe można natomiast podzielić na te ciekawe i nieciekawe z czego więcej jest tych drugich. No bo do filmu łatwiej jest wcisną kilka słabszych scen niż dwie naprawdę dobre. Niestety, ale "Zemstę Salazara" dotknęła zemsta faraona. Co chwile serwuje nam słabe i strasznie rozrzedzone (pod względem akcji) zdarzenia zamiast pełnokrwiste, ujmujące i pełne napięcia sceny. W tym i innych przypadkach zrobić coś raz a dobrze jest dużo zdrowiej. Niestety na tym nie kończą się kłopoty filmu Joachima Rønninga i Espena Sandberga. Jednym z największych problemów produkcji jest fabuła. Średnio intrygująca, mało ujmująca no i przede wszystkim nie zachęcająca widza do podążania za wydarzeniami ekranowymi. Sprawę pogarsza również fakt, że akcja obrazu jest strasznie monotonna.  Dosłownie cała produkcja została nakręcona z jednakową manierą. Nie oczekujcie więc na to, że dostaniecie czegoś więcej, albo nawet mniej. Nie. Tutaj spuszczono opowieść ze smyczy, która niczym lawina tratuje wszystko na swojej drodze. Zatrzymują ją jedynie napisy końcowe, które oznaczają, że jej pięć minut sławy już minęły. Gdyby nie one zastawiam się czy cokolwiek innego mogłoby powstrzymać ten szaleńczy chaos jaki dział się na ekranie. Żadnej przerwy, żadnego spowolnienia akcji na zaczerpnięcie oddechu dla nas i postaci. Strasznie to męczące kiedy cały czas coś się dzieje na ekranie i nie ma to najmniejszego sensu. A jak już się nic nie dzieje to twórcy bardzo skrupulatnie wypełniają luki kolejnymi i wręcz dobijającymi nas już scenami komediowymi, które również dzielą się na te lepsze i te gorsze. Zgadnijcie sami, których jest więcej. Obraz jest mało spójny i zdecydowanie nie jest przyjemny w odbiorze. Co najwyżej zadowalający, ale niestety to nie równa się z przyjemnością jaką powinno być oglądanie produkcji takich jak ta. Najbardziej jednak bolą szczegóły, które powinny być spoiwem wszystkich części. Nie wiem czy to wypadek przy pracy, ale fakt faktem muszę zarzucić twórcom niespójność filmu z resztą tego uniwersum. Najlepszym przykładem aby to udowodnić będzie kompas Jacka Sparrowa. "Zemsta Salazara" mówi nam jak znalazł się on w posiadaniu pierwszoplanowej postaci. Jednakże odświeżając całą serię dostrzeżecie, że "Skrzynia Umarlaka" opowiada nam całkiem inną historię na temat tego jak ów przedmiot znalazł się w jego rękach. Jeśli jesteście ciekawi sprawdźcie, jeśli wam się nie chce to musicie uwierzyć mi na słowo.

Strona aktorska również nie zaskakuje niczym nadzwyczajnym. Johnny Depp gra Jacka Sparrowa jakby się nim urodził przez co nie zaskakuje nas niczym nowym ani ciekawym. Ponadto mam wrażenie, że za bardzo już upośledza tę postać. Wyznacznikiem tego bohatera był spryt i mądrość, ale także odrobina niezdarności. Teraz szala zdecydowanie przechyliła się na tę drugą stronę dodając mu etykietkę pijaka. Jeszcze gdyby całość została jakość sensownie uargumentowana może bym to kupił. Z obsady zdecydowanie najlepiej prezentuje się Geoffrey Rush jako Barbossa. Co prawda nie do końca kupuję zwrot akcji jaki zaserwowano jego postaci. Nowe nabytki obsady to Brenton Thwaites jako Henry Turner i Kaya Scodelario jako Carina Smyth. Oboje całkiem nieźle wypadają na ekranie i mogą się pochwalić całkiem nieźle nakreślonymi bohaterami. Miło również jest zobaczyć po raz kolejny Kevina McNallyego jako Joshamee Gibbsa, Orlando Blooma jako Willa Turnera i Keirę Knightley jako Elizabeth Swann. Główny antagonista obrazu czyli Salazar w wykonaniu Javiera Bardema jedynie dobrze wygląda (ładne włosy mu fruwają). Niestety nie wnosi on nic nowego ani ciekawego. Jest strasznie płaski, stereotypowy i po prostu nijaki.

Od strony wizualnej produkcja prezentuje się naprawdę dobrze. Mamy ciekawe kadry, ładne widoki i świetne efekty specjalne. Nie należy zapomnieć o kostiumach, scenografii i charakteryzacji. Humor jest jaki jest, sceny akcji raczej słabe, a do tego jeszcze doszły sceny w slow-motion, które według mnie kompletnie do obrazu nie pasowały. Jednakże najgorzej prezentuje się muzyka, która serwuje nam same odgrzewane kotlety. Dosłownie nie słychać w filmie ani jednego utworu, który by się już gdzieś w serii nie pojawił. Strasznie przykre i wręcz zastanawiające, albowiem każda kolejna odsłona za każdym razem dostarczała nam czegoś nowego.

"Piraci z Karaibów" powrócili, ale wygląda na to że wcale nie musieli. Seria zdecydowanie mogłaby się zakończyć już dużo wcześniej, ale pieniądze robią swoje. Jedynym pocieszeniem po seansie może być sam fakt, że domknięto wątek Willa i Elizabeth, który na to zasługiwał. Reszta to raczej pomyła. Mało intrygująca opowieść, nieścisła i nużąca akcja oraz słaby scenariusz. Nie pomogło nawet zadowalające aktorstwo i połowicznie satysfakcjonujące wykończenie. Jeśli studio pragnie dalej ciągnąć tę łajbę (a zamierza bo tak sugeruje scena po napisach) to niech lepiej wymyślą coś bardziej oryginalniejszego niż "Zemsta Salazara", albowiem ten tytuł zawodzi na całej linii.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.