Snippet
Film "Disaster Artist" opowiada prawdziwą, tragikomiczną historię początkującego twórcy filmowego i niesławnego wyrzutka Hollywoodu, Tommy’ego Wiseau — artysty, który realizował swoją pasję w co najmniej dyskusyjny sposób. Reżyser James Franco uczynił z niej afirmację przyjaźni, ekspresji artystycznej i pogoni za marzeniami na przekór przeciwnościom losu. Komediodramat "Disaster Artist" oparty jest na bestsellerze Grega Sestero opisującym proces powstawania kultowego „najgorszego filmu na świecie” Tommy’ego Wiseau "The Room". Ta niesamowita i przezabawna historia udowadnia, że legendą można zostać z różnych powodów. Nawet nie mając pojęcia o tym, co się robi, można zajść bardzo daleko.

gatunek: Dramat, Biograficzny, Komedia
produkcja: USA
reżyseria: James Franco
scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Dave Porter
zdjęcia: Brandon Trost
rok produkcji: 2017
budżet: 10 milionów $
ocena: 7,5/10












Tragiczny artysta


Sława, pieniądze i wielka kariera. Któż z nas chociaż przez chwilę nie zapragnął choć jednej z tych trzech rzeczy? Zapewne niewielu się takich osób znajdzie, albowiem głęboko we wnętrzu każdego z nas jest takie pragnienie. Taka chęć, by zostać kimś i coś osiągnąć. Niestety świat nie sprzyja nam w dążeniu do naszych pragnień. Ciągle tylko rzuca nam kłody pod nogi i sprawia, że nasze marzenia zamiast być coraz bliżej jeszcze bardziej się od nas oddalają. A co jeśli wyjdziemy światu naprzeciw i zaskoczymy go tak, że nawet on nie będzie w stanie nas powstrzymać? Tak właśnie stało się w przypadku Tommy'ego Wiseau i Grega Sestero, którzy zamiast wystąpić w kogoś filmie, postanowili nakręcić własny.

Greg marzy o karierze aktorskie, jednakże wstydzi się występować. Pewnego dnia spotyka na swojej drodze Tommy'ego, który nie tylko pomaga mu przezwyciężyć strach, ale także zachęca go do wyjazdu do Los Angeles, by ziścić marzenia o karierze. Niestety obydwoje szybko się przekonują, że nie jest łatwo o rolę. Znużeni i wyzbyci nadziei wpadają na pomysł nakręcenia własnego filmu. Czy uda im się odnieść sukces i czy ich bezgraniczna przyjaźń przetrwa? Są takie filmy, które usilnie próbują opowiedzieć jakąś prawdziwą historię. Niestety bardzo często się okazuje, że daleko im do prawdy, albowiem większość scen to fikcja. My Polacy dobrze to wiemy, albowiem nie kot inny niż sam Patryk Vega serwuje nam takie puste frazesy. Jednakże w przypadku "Disaster Artist" jest inaczej. Tutaj, choć nieważne jak bardzo bym się starał napisać, że to nie jest prawda to i tak polegnę, albowiem ta historia naprawdę, wydarzyła się naprawdę. Mam nadzieję, że jak jeszcze nie dostrzegacie kuriozalności mojego wyrażenia, to w bardzo krótkim czasie zrozumiecie, co miałem na myśli. Albowiem historii Tommy'ego i Grega nie da się opisać w innych słowach. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, film opowiada o powstawaniu najgorszego filmu w dziejach kinematografii, który mimo swojej ubogiej wartości zyskał miano filmu kultowego. Scenariusz powstał na podstawie książki tego Grega Sestero, który opowiedział w niej, jak powstawał ten koszmarny klasyk. A teraz James Franco nakręcił na podstawie tegoż skryptu film. Efekt jest porażający. Sam pomysł, żeby nakręcić film o tym, jak powstawał najgorszy film w historii, z samego początku mogłoby się wydawać nietrafionym zagraniem. Tak naprawdę okazuje się, że za tym koszmarkiem kryje się naprawdę niesamowita opowieść. I piszę to bez cienia ironii. Produkcja już od samego początku potrafi nas wciągnąć i zaintrygować, dzięki czemu twórcom z marszu udaje się zaangażować nas w opowiadaną przez nich historię. Nie tracą czasu na niepotrzebne dyrdymały i zdecydowanie przechodzą do konkretów. Nim się obejrzymy, a nasi bohaterowie są w drodze do Los Angeles. I choć przyjaźń naszych postaci zakiełkowała w San Francisco, to ich prawdziwa przygoda rozpoczyna się w LA. Dopiero od tego momentu obraz nabiera tempa, ukazując nam kulisy powstawania "The Room". Fabuła ciekawi, zaskakuje, wzrusza, szokuje i śmieszy jednocześnie. Jest niczym kulminacja wszystkiego, co nam znane w jednym. Tak jak te wszystkie reklamy mówiące, że kupując jeden produkt, tak naprawdę otrzymujemy 5w1. To właśnie coś w tym stylu. Istna mieszanka wybuchowa, która teoretycznie nie powinna się udać, a jednak okazuje się całkiem zjadliwa. Twórcom wybornie udało się połączyć komediową naturę obrazu z licznymi wstawkami dramatycznymi, które odzwierciedlają nastoje bohaterów. Będąc po seansie, nie da się im odmówić geniuszu, albowiem inaczej nie dało się opowiedzieć tej historii. Gdyby to zrobiono na poważnie, nie dałoby się tego oglądać. Tak to dzięki świetnemu wyczuciu mamy możliwość oglądać komedie i dramat jednocześnie, które o dziwo bronią się pod obydwoma względami. Komedia ukazuje nam kuriozalne kulisy produkcji, a dramat pokazuje desperacką chęć i determinacje, by stworzyć coś swojego i odnieść sukces. Chcąc czy nie chcąc Tommy i Greg nieświadomie napisali jedną z najlepszych tragikomicznych historii. Dopiero teraz wraz z premierą "Disaster Artist" mamy okazję dostrzec jej niezwykłość. James Franco jako reżyser zaskakująco dobrze prowadzi tę opowieść i jest w stanie konsekwentnie doprowadzić całość do celu. Jest spójnie, przejrzyście i ciekawie. Biorąc pod uwagę jego wkład jako reżyser, producent i aktor muszę przyznać, że spisał się na medal. Szczególnie jeśli chodzi o popis aktorski. Jednakże w filmie zdarzają się sporadyczne przestoje, które potrafią wytrącić nas z płynności obrazu. Na szczęście twórcy potrafią równie szybko zaintrygować nas z powrotem fabułą obrazu, przez co wspomniane przeze mnie dziury nie są tak drażniące, jak zwykle to bywa. Ponadto oglądając produkcję, oprócz wątku głównego da się dostrzec kilka pobocznych historii, które zostały, albo zbyt szybko porzucone, albo nie do końca wyjaśnione. Niekiedy poszczególnym scenom brak odpowiedniego wydźwięku, przez co prezentują się dobrze, ale nie wywołują w nas jakiś większych emocji. I to jest chyba mój największy zarzut wobec tego filmu. Pomimo jego uniwersalności i możliwości utożsamienia się z bohaterami produkcji, niestety film okazuje się całkiem sterylny. Być może to moje widzimisię, ale będąc po seansie, właśnie tak się czuję. Zadowolony, ale rozczarowany jednocześnie tym, że nie otrzymałem czegoś więcej, z większymi emocjami i głębią.

Warstwa aktorska nie tylko prezentuje się najlepiej z całej produkcji, ale także wywołuje najwięcej uśmiechów na naszej twarzy. Wszystko to dzięki brawurowej grze aktorskiej, która jest sporą częścią fundamentów obrazu. Oczywiście najwięcej reflektorów skupionych jest na Jamesie Franco, który wciela się w słynnego Tommy'ego Wiseau. Postać niesamowicie złożoną, nieoczywistą i na wskroś kontrowersyjną. Ściślej mówiąc, nie do pomylenia z nikim innym. Franko dzięki rewelacyjnej charakteryzacji dosłownie wchodzi w ciało Tommy'ego i pokazuje nam najwyższą jakość swoich aktorskich wyczynów. Jest na swój sposób hipnotyczny, ale także odpychający. Potrafi rozśmieszyć praktycznie każdym tekstem, ale kiedy chce, potrafi być poważny. Jednakże pod jego maską pełnej odwagi i pewności siebie kryje się skryta i samotna osoba, która nie tyle, co pragnie sukcesu, ale bycia zaakceptowaną i lubianą. Drugą najważniejszą osobą w filmie jest Greg, którego rewelacyjnie odgrywa Dave Franco – brat Jamesa. Jego postać w równym stopniu jest spragniona kariery, a Tommy jest poniekąd do niej przepustką. Film w dużym stopniu skupia się również na relacji między nimi. Nakreślona zostaje ich przyjaźń, ale także konflikty, które ich podzieliły. W obsadzie znaleźli się także: Seth Rogen, Alison Brie, Jacki Weaver oraz Ari Graynor. W epizodycznych rolach pojawili się również: Zac Efron, Josh Hutcherson oraz Brian Cranston. Strona techniczna również wypada na plus. Mamy dobre scenografie, kostiumy oraz klimatyczną muzykę. Dodatkowo film posiada niesamowity klimat oraz całą masę humoru.

Kto by pomyślał, że kulisy powstawania najgorszego filmu w dziejach okażą się tak intrygujące. "The Room" przeszedł do historii. "Disaster Artist" również ma taką szansę ze względu na sam temat, jaki obiera. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sam film potrafi się obronić. Jest ciekawy, wciągający, pełen humoru i lekkości. Wsparty świetnym scenariuszem, doborową obsadą i fenomenalnym aktorstwem zdecydowanie zapadnie wam w pamięć. Choć prezentuje się nieco sterylnie, jest naprawdę płynny i przejrzysty. Ponadto opowiada o pięknej przyjaźni, niezłomnej wierze w marzenia oraz o tym, że amerykański sen nadal żyje. Jest jeszcze jedno. Od filmu jak zarazem jego przekazu bije czysta i najprawdziwsza szczerość intencji naszych bohaterów. Ta szczerość natomiast okazuje się nie tyle, co budująca, jak dająca nadzieję, że marzenia naprawdę mogą się spełnić. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że ich efekt nie zawsze może nas zadowolić, jak to było w przypadku naszych bohaterów.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Moonee ma sześć lat i zawadiacki uśmiech, a dni spędza poza domem z paczką przyjaciół. Dom w ich przypadku oznacza motel Magic Castle, wściekle liliowy budynek przypominający kiczowaty pałac z bajki. Mała rozrabiaka, razem ze swoją zbuntowaną mamą, Halley, układają sobie życie w niezwykłym miejscu, w którym przyszło im mieszkać. Nieświadoma coraz bardziej ryzykownych kroków, jakie podejmuje Halley, by opłacić pokój w motelu na kolejny tydzień, Moonee jest najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Całkiem, jakby czerpała energię z wychylającego się zza horyzontu pobliskiego Disneylandu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Sean Baker
scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Lorne Balfe
zdjęcia: Alexis Zabe
rok produkcji: 2017
budżet: 2 miliony $
ocena: 8,5/10













Szczęście w nieszczęściu


Niewiedza w wielu kręgach jest kojarzona jako coś złego, jednakże nieznajomość pewnych rzeczy tylko z pozoru wydaje się krzywdzące. Tak naprawdę jest całkiem na odwrót. To właśnie ta błoga nieświadomość okazuje się być dla nas zbawienna. Szczególnie jeśli jesteśmy dziećmi i nasza dotychczasowa egzystencja wyzbyta jest jakichkolwiek zmartwień. Sean Baker w swoim najnowszym filmie ukazuje nam świat z perspektywy dzieci, co czyni jego "The Florida Project" bardzo dwuznacznym obrazem.

Moonee to psotna dziewczynka, która co rusz szuka jakiegoś ciekawego zajęcia do roboty. Jest wakacyjna przerwa i wraz ze swoim kumplem Scooty'm próbują zabić czas. A wszystko to rozgrywa się we wręcz bajkowej scenerii Disneylandu. Gdyby ktoś mnie zapytał, o czym tak naprawdę jest "The Florida Project" to nie wiem, czy byłbym w stanie udzielić mu szczegółowej informacji. Jedyne co mógłbym odrzec to "zobacz sam, a będziesz wiedzieć". Zamieszczam tę informację na samym początku, albowiem to bardzo ważne, by już na wstępie zrozumieć naturę obrazu. Ten zaś z kolei poniekąd przypomina nam film kręcony na "żywca". Bez większego przygotowania, szczegółowego scenariusza czy też przesadnie rozwiniętej fabuły. Choć to dziwne i nieco odtrącające produkcja w mniejszym lub większym stopniu opowiada o wszystkim i o niczym. Brzmi to niezachęcająco, ale prawda jest taka, że sam film na tym wiele zyskuje. Fabuła tutaj nie jest najważniejsza. Prawdę mówiąc, przez cały film nie wychodzi poza swój drugi plan. Oglądając obraz, czujemy jej obecność i widzimy, jak niekiedy delikatnie ukierunkowuje akcję produkcji na właściwe tory, jednakże przez większość czasu skrywa się za ukazywanymi wydarzeniami. Te zaś od samego początku, aż do końca koncentrują się na codzienności naszej psotnej Moonee. Obraz w większości przygląda się jej egzystencji oraz pokazuje, jak dzieci próbują znaleźć sobie zajęcie w trakcie wakacji. Beztroskie wyprawy na cały dzień, zwiedzanie opuszczonych domostw czy też wkurzanie dozorcy zamieszkałego przez nich kompleksu. Przyglądamy się, jak dzieci czerpią radość z tego, że mogą przebywać razem oraz razem się bawić w cokolwiek i gdzie popadnie. Jednakże opowieść ponadto skupia się również na postaciach dorosłych, czyli mamach naszych bohaterów. Kreśli relacje między nimi i opowiada o świecie, który nie wygląda już tak kolorowo, jak z dziecięcej perspektywy. Niemniej jednak wskaźnik dramatu nie przekracza skali na tyle, by zawładnąć nad tą cukierkową oprawą. Film cechuje dwuznaczność, która objawia się na każdym kroku. Dzieci są szczęśliwe, ponieważ tak naprawdę nie pojmują jeszcze powagi sytuacji. Rodzice muszą zajmować się licznymi problemami, jednakże ich świat pomimo niestabilnego gruntu jest wypełniony dziwnym poczuciem szczęścia i magicznego uroku. Prawdą jest, że historia mogłaby mieć zdecydowanie inny wydźwięk, gdyby umiejscowiono akcję obrazu w całkiem innym miejscu. Tutaj nawet obrzeża Disneylandu, wyglądają na swój sposób magicznie i hipnotycznie, przez co dramat, jaki rozgrywa się w tle, jest przefiltrowany przez fioletowe mury kompleksu i nie pozwala nam odczuć powagi sytuacji. Produkcja utrzymuje przez praktycznie cały czas trwania sielankową atmosferę, która udziela się również nam. Wiemy, w jakiej pozycji znajdują się bohaterowie, współczujemy im, ale jednocześnie poraża nas ich pogoda ducha oraz lekkość, z jaką do tego problemu podchodzą. Nie tylko dzieci, ale także dorośli. Tak jakbyśmy patrzyli na świat przez różowe okulary. Nieważne jak źle będzie, i tak zobaczymy problem w pozytywnym świetle. Zresztą sam obraz wbrew pozorom posiada bardzo pozytywny wydźwięk. Jest radośnie, sielankowo i pogodnie. Natomiast sam obraz jest bardzo ciekawy i niesamowicie wciągający.

Bohaterowie to pierwszy plan dla twórców, albowiem film tak całą swoją uwagę poświęca ich perypetiom. Oczywiście na przodzie mamy postaci dzieci, które urzekają nas swoją niesamowitą charyzmą oraz wrodzonym talentem aktorskim. Na ekranie wypadają tak naturalnie i wiarygodnie, że po prostu aż ciężko w to uwierzyć. Wśród nich są: Brooklynn Pince jako Moonee, Valeria Cotto jako Jancey i Christopher Rivera jako Scooty. Na drugim planie mamy Bria Vinaite jako Halley - mamę Moonee, która łapie się każdej możliwej pracy, aby zarobić na utrzymanie, Mela Murder jako Ashley – znajoma Halley i mama Scooty'ego oraz Willema Dafoe jako Bobby'ego – kierownika kompleksu. Co zaskakuje to przede wszystkim ilość debiutujących aktorów, którzy wypadli fenomenalnie, tak samo, jak sam Dafoe obsadzony w bardzo nietypowej roli (wbrew swemu emploi) całkiem pogodnego menadżera. Dodatkowo mamy ciekawe zdjęcia, dobrze dobrane utwory muzyczne, humor oraz bardzo miły akcent muzyczny od Lorne Balfe na sam koniec.

"The Florida Project" choć prezentuje się jak zlepek wielu różnych scen zebranych pod jedną fabułę, wbrew pozorom okazuje się być niesamowicie spójnym i intrygującym obrazem. Takie doglądanie niełatwej codzienności naszych bohaterów jednocześnie nas zasmuca i podbudowuje. Pomimo rozgrywającego się w tle dramatu potrafi nas wielokrotnie rozśmieszyć i wprowadzić w dobry nastrój. Zdecydowanie wyjątkowy obraz, który nie pozwoli o sobie szybko zapomnieć.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Ta historia wydarzyła się naprawdę: mężczyzna z kapitalnym poczuciem humoru i konserwatywną rodziną na głowie spotkał przypadkiem nowoczesna dziewczynę, która miała dosyć związków. I choć dzieliło ich prawie wszystko, to właśnie w sytuacjach pozornie bez wyjścia życie potrafi pokazać swoje najzabawniejsze oblicze i udowodnić, że nigdy nie należy tracić nadziei.

gatunek: Komedia rom.
produkcja: USA
reżyseria: Michael Showalter
scenariusz: Kumail Nanjiani, Emily V. Gordon
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Michael Andrews
zdjęcia: Brian Burgoyne
rok produkcji: 2017
budżet: 5 milionów $
ocena: 7,5/10















Próba miłości


Ucieczka od czegoś, co się musi zdarzyć, nie jest ucieczką, a jedynie kupieniem sobie dostatecznej ilości czasu, aby zaczerpnąć odrobinę powietrza i uciekać dalej. Problem w tym, że tak ciągle sobie uciekając, nie oddalamy się zbytnio od problemu, a jedynie odkładamy jego przyjście w czasie. Jednakże prędzej czy później będziemy musieli się z nim zmierzyć. Wtedy nasze tanie sztuczki już niczego nie zdziałają ani nie naprawią. Wszystko spadnie na nas jak grom z jasnego nieba i przytłoczy swoją potęgą. Dobrze o tym wie Kumail, bohater filmu "I tak cię kocham".

Kumail to młody mężczyzna z zamiłowaniem do stad-upu i konserwatywną rodziną, która co chwila pragnie go wydać za mąż z jakąś młoda Pakistankę. Problem w tym, że nasz bohater nie chce zaaranżowanego ślubu i ciągle zbywa kandydatki. Na jednym ze swoich występów poznaje Emily, z którą bardzo szybko nawiązuje więź. Niestety jego miłość do wybranki, rodziny i występów zostanie wystawiona na próbę, albowiem w jednym momencie całe dotychczasowe życie bohatera zacznie się walić. Czy uda mu się uporządkować wszystkie sprawy i zawalczyć nie tylko o miłość, ale także o prawdę? Scenariusz produkcji powstał na podstawie prawdziwej historii miłości, która przytrafiła się aktorowi odgrywającego główną rolę. W jakim stopniu jest prawdziwa, tego nie wiem, ale bezpiecznie celowałbym w stwierdzenie, że opowieść luźno nawiązuje do prawdziwych zdarzeń, gdzie większa jej część to praca czysto fikcyjna. Nie zmienia to jednak faktu, że film Michaela Showaltera nawet bez prawdziwej historii w tle potrafi nas niesamowicie uwieść. Wszystko to dzięki bardzo dobremu scenariuszowi, który w szczegółowy i niezwykle ciekawy sposób nakreśla bohaterów produkcji. Zaczynając jednak od fabuły, należy wspomnieć, że obraz posiada bardzo wartki start i bez ociągania się przechodzi do konkretów. Już z samego początku potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w losy naszych bohaterów. A to dopiero początek ich perypetii. Fabuła w bardzo lekki i przystępny sposób zaznajamia nas z kolejnymi postaciami oraz wątkami, dzięki czemu poznawanie nowych rzeczy i informacji nie jest ciężarem, ale zwykłą przyjemnością. Zresztą trzeba to podkreślić, że film od samego początku do końca jest bardzo konsekwentnie poprowadzony. Praktycznie każda postać i każdy poszczególny wątek znajdują dla siebie w produkcji osobne miejsce i udaje im się świetnie współgrać zresztą produkcji. Nie ważne czy to drugi plan, czy nawet trzeci. Twórcom udaje się połączyć wszystkie pojedyncze wątki w spójną i przejrzystą całość, dzięki czemu obraz w bardzo ciekawy sposób rozwija się nie tylko pod względem pierwszego planu, ale również pobocznych wątków i postaci. Pozwala mu to pokazać złożoność świata pierwszoplanowego bohatera oraz wszystkie jego wzloty i upadki. Twórcy kreślą bohatera, który pomimo braku strachu przed występami na żywo boi się powiedzieć swojej oddanej rodzinie prawdę na temat swojego życia i przyszłości. Ciągle zwodzi ich z tropu i nie pozwala poznać im prawdziwego powodu, co tylko jeszcze bardziej oddala go od bliskich i wystawia ich zaufanie na próbę. A wszystko to z braku odwagi, aby zawalczyć o siebie i swoje życie. By zrzucić ciężar z ramion i w końcu móc iść dalej, a nie tak ciągle stać w miejscu. Produkcja ponadto porusza również wiele innych wątków takich jak na przykład egzotyczne pochodzenie pierwszoplanowego bohatera, które w dużej mierze stanowi dla niego główny temat do stand-upowych żartów. Jest pozytywnie, lekko i bardzo ciekawie. Jednakże przede wszystkim całość podane jest w bardzo naturalnej i luźnej formie, dzięki czemu powaga sytuacji bohatera przedstawiona jest z niemalże komediowego punktu widzenia. W końcu taki był zamiar twórców.

Bohaterowie produkcji to bez wątpienia najważniejszy element całego obrazu. Zaczynając od głównego bohatera, a kończąc na jego rodzicach i przyjaciołach. Jak już wcześniej wspomniałem, twórcom udało się znaleźć miejsce w obrazie dla każdej z postaci, przez co ich obecność nie jest wymuszona, ale w mniejszy lub większy sposób uzasadniona. Ponadto twórcy znajdują jeszcze czas, aby choć w minimalnym stopniu rozwinąć ich wątki. Takim oto sposobem oprócz Kumaila naszą uwagę skupia jego rodzina, która desperacko próbuje go wydać za mąż, a także rodzina jego dziewczyny, z którą bohater zaznajamia się w niezbyt korzystnej sytuacji, ale z którą udaje mu się prędko nawiązać wyjątkową więź. Sam Kumail to skonfliktowany bohater, który ma problem z podejmowaniem trudnych decyzji i postawieniem na swoim. Swoje sekrety trzyma wyłącznie dla siebie co, zamiast mu pomagać, co chwila wpędza go w kłopoty. W tej roli mamy świetnego Kumaila Nanjianiego, który z niesamowitą gracją i autentyzmem odgrywa swojego bohatera. Jest zabawny, pełen wdzięku, ale tak jak każdy z nas ma liczne wady. Na ekranie towarzyszą mu: urocza Zoe Kazan jako Emily, świetna Holly Hunter jako Beth, bardzo dobry Ray Romano jako Terry, a także wyborni Anupam Kher jako Azmat i Zenobia Shroff jako Sharmeen – rodzice Kumaila.

"I tak cię kocham" to pozytywne zaskoczenie, które potrafi opowiedzieć o tragedii w bardzo lekki i komediowy sposób. Oczywiście nie oznacza to, że brak mu napięcia i odrobiny dramaturgii. Nie. One także się w filmie pojawiają, jednakże większą wagę twórcy przywiązują do autoironicznej natury obrazu, która stara się do wszystkiego podchodzić z komediowym nastawieniem. Nie zmienia to jednak faktu, że problemy bohaterów prezentują się zaskakująco wiarygodnie. Całość natomiast jest niesamowicie lekka i przyjemna w odbiorze, dzięki czemu seans mija szybko i bezproblemowo. Zdecydowanie godny uwagi film, który opowiada o miłości w nieco nowatorski i zaskakujący sposób.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Janet właśnie zdobyła nominację na wysokie stanowisko polityczne. Urządza więc przyjęcie dla najbliższych znajomych, eleganckich, wykształconych, z wyższej półki. Zaprasza przyjaciółkę, rzeczową i krytyczną April wraz z jej niemieckim partnerem, wyznawcą filozofii Wschodu, lesbijską parę – profesorkę Marthę i zapatrzoną w nią Jinny, a także irlandzkiego biznesmena-kokainistę i jego żonę Marianne, spóźnioną i oczekiwaną przez resztę. W centrum tego wszystkiego jest Bill, mąż Janet, profesor uniwersytecki. Bill skrywa tajemnicę, której ujawnienie całkowicie odwróci układ sił między bohaterami.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Wielka Brytania
reżyseria: Sally Potter
scenariusz: Sally Potter
czas: 1 godz. 11 min.
zdjęcia: Aleksei Rodionov
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 7,0/10












Sprawa się rypła


Życie potrafi zaskakiwać w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Tak jakby z nas szydziło właśnie wtedy, gdy coś po raz pierwszy nam się udało. Jednakże jak wszyscy wiecie, nic nie jest za darmo. Na takie wyróżnienie trzeba sobie zasłużyć. No bo w końcu kto może być winny jak nie my sami? A życie w kłamstwie ma swoją cenę. O tej cenie przekonają się bohaterowie najnowszego filmu Sally Potter.

Janet organizuje niewielkie przyjęcie dla najbliższych znajomych, by świętować swój sukces. Niestety bardzo szybko się okazuje, że impreza nie będzie taka radosna, jak wszyscy by tego chcieli. Wyznanie męża Janet nie tylko szokuje wszystkich, ale psuje także sielankową atmosferę. Jednakże to nie koniec szokujących wyznań na ten wieczór. Sally Potter po dość długiej przerwie powraca z nowym filmem. Nie jest ona ani długi, ani zbyt skomplikowany. Czasami jednak prostota okazuje się najbardziej kusząca. To właśnie na nią Potter stawia w "Party" i ukazuje nam losy grupki bohaterów, którzy spotykając się pod jednym dachem, nagle zaczynają prać swoje brudy. Już od samego początku da się wyczuć katastrofę wiszącą w powietrzu. Reżyserka bardzo szybko przechodzi do sedna sprawy i w momencie wszystko komplikuje. Jednakże to dopiero początek tego, co zaplanowała. Niedługo później na jaw wychodzą kolejne tajemnice, które poddają pod wątpliwość każdy ruch bohaterów. Postawa twórczyni okazuje się jednym z ciekawszych zabiegów, albowiem nie osądza ona naszych postaci, a jedynie przygląda się ich poczynaniom oraz bada, jak zareagują w tej konkretnej sytuacji. Zdarzenia ogląda z boku i nie stara się niczego nam wyperswadować. Pozwala nam samym wyrobić sobie zdanie o bohaterach i postawić się w ich sytuacji. Pokazuje nam, że nawet najmniejsze kłamstwo może kogoś urazić i sprawić, że stracimy do niego zaufanie. Albowiem prawda zawsze wychodzi na jaw. Prędzej czy później. A jak już staje się faktem, liczy się tylko to, jak bardzo nas ona zaboli. W przypadku bohaterów filmu może okazać się ona bardzo trudna do przełknięcia. Szczególnie że praktycznie każdy ma coś na sumieniu. Jednakże warto pamiętać, że reżyserka nie odkrywa filmem niczego nowego. Potrafi zaintrygować, zszokować oraz wprowadzić nas w konsternacje, ale nie jest to coś, czego już byśmy nie widzieli. Twórczyni nie przekracza pewnej granicy i nie czyni ze swojego dzieła groteski, ale wbrew pozorom bardzo lekki i niesłychanie przyjemy film, który pokazuje nam, jak bardzo zakręcone może być życie oraz jak szybko sielanka może zamienić się w katastrofalną lawinę. Wszystko to choć niezbyt odkrywcze podane jest w bardzo dobrej i przyjemnej dla oka formie, dzięki czemu ten stosunkowo krótki seans mija dosłownie w mgnieniu oka.

Aktorzy to główny trzon filmu Potter, albowiem to oni są jego fundamentami. Ich losy, tajemnice i interakcje pozostają od początku do końca głównym zainteresowaniem reżyserki. Dzięki doborowej obsadzie mamy możliwość oglądać niesamowity popis aktorskich dokonań. W obsadzie znaleźli się: świetna Patricia Clarkson jako April, Kristin Scott Thomas jako Janet, Emily Mortimer jako Jinny, Cherry Jones jako Martha, Cillian Murphy jako Tom, Bruno Gatz jako Gotffred oraz Timothy Spall jako Bill. Cała obsada spisała się rewelacyjnie, dzięki czemu oglądanie ich na ekranie to czysta przyjemność. Ponadto każde z nich jest na swój sposób wyjątkowe, co daje reżyserce duże pole do popisu. To właśnie interakcje między bohaterami są w centrum akcji. Sprzeczki, dogryzania i uszczypliwe docinki. Koniec końców wychodzi na to, że osoba uchodząca za najbardziej niedopasowaną do rangi towarzystwa okazuje się tą jak najbardziej "normalną" w porównaniu zresztą towarzystwa.

Strona techniczna wypada bardzo ciekawe ze względu na to, jak film został nakręcony. Bardzo ważne są wąskie kadry, które skupiają się przeważnie na twarzy i mimice bohaterów, ale także toksyczny i parny klimat, który wraz z rozwojem fabuły tylko przybiera na sile. Kluczowy okazuje się również fakt, że film nakręcono w czarno-bieli, co tylko potęguje jego wyjątkową atmosferę. Warto również zwrócić uwagę na humor, który jest nieodzowną częścią obrazu.

"Party" Sally Potter, choć nie jest żadną rewolucją ani niczym nadzwyczaj odkrywczym potrafi zaintrygować i urzec nas swoim unikalnym klimatem. Film przede wszystkim jest bardzo urokliwy i lekki co może być zaskakujące, biorąc pod uwagę jego tematykę. A sam seans mija zaskakująco szybko i bezproblemowo. Zdecydowanie warto zobaczyć tę poniekąd komiczną farsę, ale nie należy liczyć na nic nowego. Po prostu dobrze zrobiony film, który się cholernie przyjemnie ogląda.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Kiedy dzieciaki odkrywają starą konsolę gier wideo z grą "Jumanji", o której nigdy dotąd nie słyszały, natychmiast przenoszą się w świat niebezpiecznej dżungli. To właśnie w niej dzieje się akcja gry, a one stają się awatarami postaci, które wybrały: zapalony gracz Spencer staje się odważnym łowcą przygód, fan piłki Fridge zamienia się (według własnych słów) w Einsteina, Bethany – popularna dziewczyna z sąsiedztwa – staje się profesorem w średnim wieku, natomiast niepozorna Martha przybiera postać nieustraszonej wojowniczki. Wkrótce odkrywają, że w Jumanji chodzi nie tylko o grę, ale przede wszystkim o przetrwanie. Aby wygrać i powrócić do realnego świata, będą musieli wyruszyć w najbardziej niebezpieczną przygodę życia, odkrywając prawdę o sobie, albo pozostać w świecie gry na zawsze…

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Jake Kasdan
scenariusz: Scott Rosenberg, Chris McKenna, Jeff Pinkner, Erik Sommers
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Henry Jackman
zdjęcia: Gyula Pados
rok produkcji: 2018
budżet: 110 milionów $
ocena: 7,0/10












Wygraj lub zgiń


Sequele, prequele i rebooty. To czasy, w których żyjemy. Studia filmowe dochodzą do dziwnego wniosku, że skoro coś kiedyś było hitem, to teraz też może nim być i bardzo chętnie reaktywuje powszechnie znane serie. Decyduje się albo kontynuować opowieść, albo stworzyć całkiem nową franczyzę bazując jedynie na wyjściowym pomyśle. Wszyscy już wiemy, że takie filmy nie mają lekko. Po jednej stronie mamy zagorzałych obrońców oryginału, a po drugiej osoby narzekające na brak pomysłów twórców co skłania ich do odgrzebywania przeszłości. Ja jestem gdzieś pośrodku, a więc na nową "Jumanji" wybrałem się bez jakichkolwiek oczekiwań. Sam seans natomiast mnie niesłychanie zaskoczył.

Grupka nastolatków znajduje w szkolnej piwnicy starą konsolę do gry i postanawia zagrać w grę "Jumanji". Ta jednak niespodziewanie wciąga ich do świata gry i takim oto sposobem cała czwórka znajduje się w dżungli, przybierając formę wybranych przez siebie postaci. Ich zadaniem jest teraz przetrwać i ukończyć grę, aby wrócić do domu. Pomysł na fabułę produkcji jest praktycznie taki sam jak w oryginale. Musisz wygrać, aby skończyć grę. W innym wypadku utkwisz w niej na zawsze. Tym razem jednak gra wciąga naszych bohaterów, a nie tak jak poprzednio staje się częścią naszego świata. Sam pomysł nie jest niczym odkrywczym, ale daje duże pole do popisu dla twórców, albowiem teoretycznie jest to coś całkiem nowego. Twórcy "Przygody w dżungli" okazali się całkiem nieźli w kreowaniu nowej wersji "Jumanji". Stawiają nie tylko na opowieść, ale również na bohaterów, którzy zostali zmuszeni do współpracy. Cały komizm oraz główna oś fabuły polega właśnie na interakcjach między nimi, oraz ich moralnych rozterkach. Albowiem awatary, które wybrali, są ich kompletną przeciwnością. Teraz będą musieli pokonać swoje słabości, aby ukończyć grę. A więc początek filmu ukazuje nam grupkę kompletnie różniących się od siebie nastolatków, którzy aż proszą się o pomoc. Ta zaś przychodzi z bardzo dziwnej postaci gry wideo. Prawdziwa akcja zaczyna się, gdy nasi bohaterowie przywdzieją ciała swoich awatarów i postanowią ukończyć grę, by wrócić do domu. To, co w filmie przede wszystkim się dzieje to liczne ucieczki, bójki, wybuchy oraz świetne kaskaderskie popisy. Fabuła obrazu jest wartka i zaskakująco intrygująca. Najciekawsze jednak okazują się interakcje między ekranowymi postaciami, a nie sceny pełne akcji. To bohaterowie tutaj są najważniejsi. Ich uczucia, charaktery i słabości. Cała reszta jest bardzo efektowną i świetnie wykonaną otoczką, którą jest niesamowicie przyjemna dla oka. Bardzo ciekawie prezentują się również liczne pomysły twórców na to, jak zobrazować świat Jumanji jako grę wideo. To samo tyczy się ekranowych postaci, które niezamierzenie zdobywają zdolności swoich awatarów. W tym konkretnym kontekście twórcy świetnie łączą mentalność szkolnej młodzieży z kinem przygodowym. Jest niesamowicie lekko i przyjemnie, ale nie bez odpowiedniego morału. Tez zaś głosi, że należy doceniać to, co się ma, dbać o swoje jedyne życie, ale także nie bać się podejmować śmiałych decyzji, albowiem do odważnych świat należy. Wszystko to choć podane jest nam jak na tacy, bardzo zgrabnie pokazuje nie tylko, jaka może być młodzież, ale również jak ciężko jest jej dostrzec, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Ponadto produkcja posiada kilka smaczków dla fanów oryginału. Koniec końców jest znacznie lepiej, niż można by przypuszczać.

Jak już wcześniej wspomniałem to postacie, są w tej opowieści najważniejsze i to właśnie interakcje między nimi okazują się najciekawsze. Mamy wszystkiego bojącego się Spencera, który dostaje ciało nieustraszonego doktora Brawestone'a, pewnego siebie futbolistę Fridge'a, który zostaje niewielkich wzrostów Franklinem "Myszą" Finbarem ze specjalizacją w zoologii i noszeniu plecaka z bronią, wycofaną Martę, która staje się Ruby Roundhouse – zabójca mężczyzn oraz szkolną piękność Bethany, która staje się podstarzałym i okrągłym profesorem Shelly Oberonem mistrzem od kartografii. Cała czwórka prędko odkrywa, że w pojedynkę nigdzie nie zajdzie i aby ukończyć grę muszą połączyć siły. W międzyczasie każde z nich mierzy się ze swoimi słabościami czy też ograniczeniami. Rewelacyjnie prezentuje się obsada, która fenomenalnie wciela się w postacie nastolatków. Dwayne Johnson jest zaskakująco dobry jako bojaźliwy Spencer, Kevin Hart niesamowicie zabawny jako mniejsza wersja Fridge'a, Karen Gillar rewelacyjnie wypada jako niepewna siebie Marta, a Jack Black jest wprost nieziemski jako szkolna gwiazda Bethany. W dużej mierze to jego aktorstwo zapewnia nam całą masę frajdy oraz śmiechu. W obsadzie znalazł się również Nick Jonas jako Jefferson "Hydroplan" McDonough, na którego nasi bohaterowie trafiają mniej więcej w połowie filmu oraz Bobby Cannavale jako Russel Van Pelt – główny złoczyńca. Cała obsada spisała się fenomenalnie, dzięki czemu jest najjaśniejszym punktem całego obrazu.

Strona techniczna obrazu również nie zawodzi. Dobre zdjęcia, klimatyczna muzyka, wyraziste plenery oraz bardzo dobre efekty specjalne. Ponadto mamy urokliwy klimat obrazu oraz całą masę naprawdę niezłego humoru. Oprócz tego mamy dubbing, który wywołał niemałe poruszenie. Głównie ze względu na to, że w kinach dostępna była wyłącznie taka wersja. Żadnych napisów. Muszę przyznać, że to bardzo dziwne posunięcie. Sam za dubbingiem nie przepadam, albowiem mamy tendencję do robienia tragicznego podkładu ze źle dobranymi głosami aktorów. Jednakże w tym konkretnym przypadku dubbing wypada zaskakująco dobrze. Z początku może odstraszyć, ale po krótkim czasie naprawdę przyjemnie się go słucha. A w połączeniu z dialogami typowymi dla nastolatków wszystko staje się jasne, że dystrybutor celował w widownie 13+.

Będąc po seansie "Jumanji: Przygoda w dżungli" na usta ciśnie mi się tylko jedno, że jest to taki bekowy film. Dla tych, co nie wiedzą, "bekowy" oznacza śmieszny czy też zabawny w slangu młodzieży. Sama produkcja w istocie taka jest. Opowiada o nastolatkach i ich problemach. Przez cały film wykorzystuje ich słabości i styl bycia. Efekt ten dodatkowo potęguje zaskakująco dobry rodzimy dubbing oraz dialogi napisane w typowo młodzieżowym stylu. I choć wydawać by się mogło, że głównymi odbiorcami są nastolatkowie, to jestem przekonany, że osoby starsze również będą się na seansie świetnie bawić. W końcu o to w tym chodzi. To niezobowiązująca rozrywka, która oprócz bycia świetną zabawą potrafi nam coś przekazać oraz sprawić, że szybko i przyjemnie minie nam czas. Zawsze mogło być lepiej, ale dla mnie to i tak zdecydowanie lepiej niż mogłem przypuszczać.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.