Snippet
XVII wiek. Dwóch młodych jezuitów pokonuje tysiące kilometrów, aby potajemnie przedostać się do Japonii, gdzie toczy się bezwzględna walka z chrześcijaństwem. Misjonarze poszukują swojego nauczyciela – słynącego z odwagi kapłana, o którym krążą plotki, że wyrzekł się wiary katolickiej i został buddyjskim mnichem. To, czego doświadczą, wystawi ich umiejętności przetrwania, a także wszystko, w co wierzą, na najcięższą próbę.

gatunek: Dramat historyczny
produkcja: USA, Japonia, Meksyk, Włochy, Tajwan
reżyser: Martin Scorsese
scenariusz: Martin Scorsese, Jay Cocks
czas: 2 godz. 41 min.
muzyka: Kim Allen Kluge, Kathryn Kluge
zdjęcia: Rodrigo Prieto
rok produkcji: 2016
budżet: 40 milionów $
ocena: 8,9/10














Odgłos ciszy


Czy kiedykolwiek podczas modlitwy (jeśli jesteście osobami wierzącymi) zastanawialiście się czy ktoś was słucha? Zapewne kiedyś zdarzyło wam się o tym chociaż przez chwilę pomyśleć. No bo przecież jak się do kogoś mówi to naturalną rzeczą jest, że czeka się na odpowiedź. W tym przypadku niestety o odpowiedź ciężko. Jedyną rzeczą, którą większość z nas otrzymuje to cisza. Stąd rodzi się pytanie czy warto z kimś rozmawiać (modlić się) jeśli nie ma się żadnego potwierdzenia, że ta osoba nas słucha? Pytanie to zadaje również Martin Scorsese w swoim najnowszym filmie pt: "Milczenie".

W obecnych czasach ciężko o dobry film o religijnym wydźwięku. Gatunek ten przeważnie kojarzy nam się z serią kiczowatych tytułów, które nadają się jedynie dla osób głęboko wierzących. Albowiem tylko oni bez zgrzytu na twarzy są w stanie przyjąć kicz w najgorszej formie. Dla niech nie liczy się stylistyka obrazu oraz jego forma, a wyłącznie sam przekaz. Nawet fabuła jest na dalszym planie. Dla większości z nas takie filmidła to ciężki orzech do zgryzienia. Tandeta, prostactwo i górnolotne maksymy to ich renoma. Albowiem jak najdalej im do prawdziwego życia kosztem pięknej utopii. Być może dlatego gdy ktoś w końcu na poważnie stworzy film o tematyce religijnej odnosi tak wielki sukces jak chociażby Mel Gibson czy właśnie Martin Scorsese. Film opowiada o dwóch misjonarzach, którzy wyruszają do Japonii, aby odnaleźć ojca Ferreira – byłego misjonarza, o którym słuch zaginął. Podejmują się tego zadania wiedząc o niebezpieczeństwie jakie ich czeka na obcej ziemi nieprzyjaznej chrześcijanom. Podczas podroży zostaną wystawieni na liczne próby i przekonają się czym jest prawdziwa wiara. Reżyser otwiera swój film nieco drastyczną sceną, którą relacjonuje jeden z bohaterów. Jak się później okazuje jest to list pożegnalny od jednego z zakonników, którzy wykonywali misje szerzenia wiary chrześcijańskiej na terenie Japonii. Przedstawieni zostają nam również dwaj główni bohaterowie, którzy decydują się odnaleźć swojego mistrza. Tym niedługim, ale bardzo treściwym wstępem twórca bardzo zgrabnie wprowadza nas do swojej opowieści. Nie traci cennego czasu na zbędne konwenanse i bez zastanowienia przechodzi do konkretów. Udaje mu się tym zwrócić naszą uwagę i zaintrygować obrazem. Akcja produkcji bardzo prędko się rozkręca i rzuca nas na niebezpieczne tereny XXVII wiecznej Japonii. Wraz z bohaterami doświadczamy nieszczęśliwego losu japońskich wieśniaków oraz przeżywamy z nimi ich głębokie chrześcijańskie uniesienia. I choć akcja pierwszej części obrazu nie pędzi jak szalona bez najmniejszego problemu potrafi nas zaintrygować oraz sprawić, że z wypiekami na twarzy będziemy wyczekiwać każdej kolejnej sceny. W istocie jest na co czekać, albowiem z każdą minutą obraz staje się coraz bardziej drapieżny oraz toksyczny na swój sposób. Wydarzenia ekranowe przybierają na sile, a całość zyskuje jeszcze większe pole rażenia. Kluczowym elementem produkcji jest rozdzielenie się dwójki bohaterów, które pozostawia ich samym sobie. Prowadzi to do wielu ciekawych zwrotów akcji oraz zadawania mnóstwa pytań bez odpowiedzi. Oscylują one w kwestiach wiary, cierpienia oddania, ale również miłości. Postacie natomiast doprowadzane są niejednokrotnie do granic duchowej wytrzymałości, przez co rodzą się w nich liczne wątpliwości. Od siły ich wiary zależy jak wiele będą w stanie poświęcić. A jak się później okazuje stawka jest znacznie większa niż można by przypuszczać. Japończycy to niezwykle mądry naród, który potrafi uczyć się na błędach. Pokazuje to w szczególności dalsza część filmu ukazująca nam zmagania wiernych z wyrzeczeniem się wiary. Poraża nas ich znajomość pisma świętego oraz taktyki jakie stosują przeciw chrześcijanom. Szczególnie zależny im na naszym bohaterze, który jest nękany z niebywałą pomysłowością. I w tym tkwi cały szkopuł. Japończycy wyciągnęli wnioski ze swoich działań i obrali całkiem inny kierunek niż wiele wieków temu Rzymianie. Zamiast zabijać dawali szansę na wyrzeczenie się wiary z odpowiednią dozą zastraszania. Natomiast jeśli chodzi o samych misjonarzy to traktowali ich niezwykle okrutnie. Nie, nie torturowali ich ani nie zabijali. Wykorzystywali ich nadszarpniętą psychikę do osiągnięcia swojego własnego celu. Scorsese obrazuje to w niesamowicie przeszywający i dający do myślenia sposób przez co jego film po raz kolejny zyskuje na sile. Potrafi również dogłębnie poruszyć, ale także zmrozić krew w żyłach. Jest niesamowicie wrażliwy, a zaś z drugiej strony bardzo brutalny. Historia naszych bohaterów to niezwykle intrygująca i wciągająca opowieść, która posiada niesamowicie potężny wydźwięk. Da się to dostrzec już na samym początku, a im bliżej końca tym łatwiej nam to pojąć. Dzięki sprawnej reżyserii i rewelacyjnie napisanemu scenariuszowi, który zadbał o każdy nawet najdrobniejszy szczegół opowieść sprawia wrażenie dopiętej na ostatni guzik. Jest niezwykle spójna oraz przejrzysta dzięki czemu nawet na chwilę nie pozwala nam odwrócić wzroku od ekranu co jest prawdziwym fenomenem przy tak długim czasie trwania obrazu. To kino, które wiele mówi poprzez ukazywane obrazy, a nie same dialogi. Te oczywiście też są szalenie ważne, ale w dużej mierze to właśnie strona wizualna ma nas w tej produkcji posuszyć. Świadczy o tym niezwykle oszczędne wykorzystanie muzyki oraz wyraźne podkreślenie dźwięków otoczenia wokół nas. Nie ma nic mocniejszego niż obrazy i pojedyncze dźwięki, które na długo zapadają w naszą pamięć. Nie obyło się jednak bez niewielkich potknięć i w tym przypadku mam na myśli szczególnie końcówkę całego obrazu, w której zdarza się kilka przeciągniętych scen (nieznacznie, ale jednak) oraz zmieniony ton narracji, który może wielu z nas wprowadzić w chwilowe zakłopotanie. Przeskok ten w formie narracyjnej powinien być znacznie lepiej zaakcentowany oraz przede wszystkim z większym wyczuciem wprowadzony do całej opowieści. Tutaj niestety zabrakło wyrafinowania i niestety całość odbywa się dość gwałtownie i niespodziewanie. Niemniej jednak, kiedy kurz opada, całość odnajduje nieco zagubiony sens i serwuje nam satysfakcjonujący finał.

Aktorstwo w filmie Scorsese również stoi na wysokim poziomie. Jest to zasługa zarówno angielskiej jak i japońskiej obsady, a także świetnego scenariusza, który w dokładny sposób nakreśla każdego z bohaterów. Na pierwszym planie mamy przede wszystkim Andrew Garfielda jako ojca Rodriguesa, który zmaga się fundamentalnymi pytiami na temat swojej wiary. To bardzo intrygująca postać, której nie da się zaszufladkować. Składa się z wielu przeciwieństw co czyni ją wyjątkową i nieoczywista sylwetką po której nie można się niczego spodziewać. Potrafi zaskakiwać co niejednokrotnie czyni. Jednakże w ostatecznym rozrachunku jest to bardzo nieszczęśliwa postać, która nie miała prawa żyć do końca swoich dni w szczęściu. W tej roli fenomenalnie zaprezentował się wyżej wymieniony Andrew Garfield. To samo tyczy się Adama Drivera w roli ojca Garupe z tym, że jest to znacznie mniejsza rola. Na ekranie pojawiają się również Liam Neeson oraz Ciarán Hinds. Z obsady japońskiej mamy świetnego Issei Ogata, Tadanobu Asano oraz bardzo dobrych Shinya Tsukamoto, Yoshi Oida oraz Yôsuke Kubozuka. Ten ostatni jest niezwykle ważną oraz ciekawą postacią, na która należy zwrócić szczególną uwagę.

Strona techniczna obrazu zachwyca rozmachem, a zarazem minimalizmem. Na uwagę zasługują przede wszystkim zachwycające zdjęcia, szalenie oszczędna muzyka, której prawie w ogóle nie ma oraz rewelacyjne połączeni dźwięków z ukazywanymi obrazami. Na pochwałę zasługują również świetne kostiumy, scenografie oraz charakteryzacja. Szalenie istotny jest również klimat, który balansuje pomiędzy spokojną pustką, nerwowym niepokojem, a także swego rodzaju przeszywającą grozą.

Martin Scorsese po zatrważającym sukcesie "Wilka z Wall Street" postawił na dzieło o całkiem odmiennym wydźwięku. "Milczenie" to film o tematyce religijnej, który w fenomenalny sposób porusza kwestie wiary w Boga oraz poświęcenia w jego imię. To niezwykle piękny i przeszywający obraz, który prezentuje sobą najwyższy poziom kina. Posiada intrygującą i wciągającą fabułę, jest rewelacyjnie zagrany, może pochwalić się genialnym wykończeniem oraz niebanalnym wydźwiękiem. I nawet pomimo niewielkich wpadek jest to dzieło obok którego nie można przejść obojętnie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Chiron dorasta on w jednej z niebezpieczniejszych dzielnic Miami i stara się znaleźć swoje miejsce w świecie. Handel narkotykami na ich osiedlu kontroluje Juan, który staje się swego rodzaju zastępczym ojcem Chirona. Czysty i widny dom, w którym Juan mieszka ze swoją dziewczyną Teresą staje się dla chłopca oazą stabilności, miejscem gorących posiłków, świeżej pościeli i swobodnych rozmów. Drugim, równie bolesnym i skomplikowanym motywem przewodnim, jest związek Chirona z jego matką, Paulą, która stacza się w wyniszczający nałóg narkotykowy.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyser: Barry Jenkins
scenariusz: Barry Jenkins
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Nicholas Britell
zdjęcia: James Laxton
rok produkcji: 2016
budżet: 5 milionów $
ocena: 8,7/10











Być sobą


Być sobą. Co to w ogóle znaczy? Dwa słowa, a wielu z nas tak ciężko je rozszyfrować. Zastanawialiście się czasem nad ich znaczeniem? Co reprezentują lub jaka idea się za nimi kryje? Mówi się, że w obecnym świecie, każdy może być sobą. Ale żeby wiedzieć co to znaczy trzeba najpierw zrozumieć sens tych dwóch słów - "być sobą". A kiedy w końcu uda nam się pojąć ich znaczenie szybko dojdziemy do wniosku, że nie każdy może być sobą. Choć wydawać by się mogło, że bariera ta już dawno opadła tak naprawdę w wielu kręgach nadal istnieje. Jej fundamentami są ludzie.

Chiron to ciemnoskóry chłopiec, który zamieszkuje w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic Miami. Jego życie wyglądałoby całkiem normalne gdyby nie napięta sytuacja w domu, skryta osobowość oraz odmienna seksualność. Jak poradzi sobie z tym nasz bohater i czy uda mu się  odnaleźć spokój?  Barry Jenkins bierze na tapetę jednego bohatera i w bardzo szczegółowy sposób stara się nakreślić jego poturbowane losy. Robi to w dość ciekawy sposób poprzez ukazanie nam naszej postaci w trzech stadiach jej "rozwoju". Jako małego chłopca, nastolatka oraz dorosłego mężczyzny. W każdym z trzech aktów mamy możliwość dostrzec człowieka na innym szczeblu rozwoju, ale mierzącego się z podobnymi problemami. Poniekąd obraz Jenkinsa przypomina "Boyhood", który ukazuje nam drogę bohatera od dzieciństwa aż do życia dorosłego. Jednakże w przypadku "Moonlight" jest nieco inaczej. Reżyser przede wszystkim stara się podejść do całej sprawy w niezwykle stonowany oraz minimalistyczny sposób. Nie pragnie ukazać nam szerszego punktu widzenia jak to miało miejsce w obrazie Linklatera. Tutaj przede wszystkim stara się jak najbardziej zawęzić nasze pole widzenia, aby interesował nas wyłącznie główny bohater. Jednostka, która samotnie mierzy się z wielkim światem. Niemniej jednak jeśli spojrzeć by na fabułę obrazu z góry bez najmniejszego zastanowienia można by powiedzieć, że to "odgrzewane kotlety". I film rzeczywiście by się takim stał gdyby nie świeże podejście reżysera do całego tematu oraz sposób w jaki zaserwował nam tę opowieść. Jedną z najważniejszych rzeczy jest wspomniany już wcześniej minimalizm, który potrafi porazić nas swoją wymownością tak jak to miało miejsce w "Manchester by the Sea". Tak naprawdę "Moonlight" w dużej mierze prezentuje się niczym film studyjny, który zamyka się w niezwykle artystycznej formie pełnej emocjonalnych uniesień. Jest to wręcz zaskakujące biorąc pod uwagę tematykę filmu jaką jest homoseksualizm. W dzisiejszych czasach to po prostu zbyt popularny temat, który stara się wykorzystać swoje pięć minut jak najlepiej. Efekt tego jest taki, że każde kolejne dzieło kojarzy nam się z krzyczącymi z ekranu sloganami oraz żądaniem opowiedzenia się po jedynej słusznej stronie. Barry Jenkins z niebywałym wdziękiem unika tego problemu i pokazuje, że da się ugryźć ten temat w dużo lepszy i wyrafinowany sposób. Kluczowa okazuje się forma, w której reżyser nie stara się na nas niczego wymusić. Jedyne co robi to pokazuje nam, że nasza rzeczywistość może być zdecydowanie lepsza jeśli każdy z nas o to zadba. Na przykładzie Chirona udowadnia do czego może doprowadzić niesłuszne uciśnienie jednostki, która swoją innością się wyróżnia na tle całej reszty. Choć jest to zobrazowane na przykładzie homoseksualizmu tak naprawdę reżyser w tej postaci zawiera uniwersalizm, który równie dobrze może dotyczyć nas samych. Zapytacie jak to możliwe? Otóż każdy z nas jest inny i swą inność powinniśmy demonstrować, albowiem to ona świadczy o tym kim jesteśmy. To ona sprawia, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju. Jesteśmy sobą. Stan ten zawdzięczany rozmaitym czynnikom jest powszechnie uznawany za osobistą tożsamość. Jednakże nie każdy ma taki wybór. Nie każdy może pokazać prawdziwego siebie. Film Barryego Jenkinsa mówi nam o tym jak jednostka przytłoczona naporem z każdej strony w ostateczności przybrała "nieswoją" postać. Jak stała się kimś innym. Osobą, którą zawsze oczekiwano, że będzie. A to największa zbrodnia ze wszystkich. Zmusić kogoś do wpasowania się w jakiś szablon, aby nie odstawał od reszty. Tak robią social media i tak robi z nami szkoła. Każde odstępstwo powoduje krzywe spojrzenia, a przecież tak naprawdę to rozbieżności nas odróżniają. W ten sposób twórca na przykładzie jednostki ukazuje nam niekończącą się walkę o prawo do bycia sobą. Wyraźnie to podkreśla w każdym z trzech aktów swej opowieści, która ujmuje temat na różne sposoby. Jedną z kluczowych części jest wstęp, który wprowadza nas do całej opowieści w bardzo orężny sposób. Reżyser z odpowiednią dozą napięcia oraz dramaturgii rozwija akcję i bez pośpiechu przedstawia nam kolejne elementy układanki dzięki, którym niesamowicie łatwo jest nam zagłębić się w jego opowieść. Twórca wzbudza w nas ciekawość, którą następnie podsyca przeprowadzając nas przez kolejne etapy opowieści. A kiedy już wszystko wyjaśnia opowieść staje się jeszcze ciekawsza. Pozwala to reżyserowi gładko przejść do następnego aktu, który ukazuje nam już znacznie starszego bohatera. Jednakże i tym razem reżyser rewelacyjnie radzi sobie z opowiadaniem historii. Stawia naszą postać w nowych okolicznościach dzięki czemu udaje mu się ponownie ukazać bohatera w ekstremalnych sytuacjach. Natomiast finalna część jest swego rodzaju podsumowaniem dotychczasowego życia naszej postaci oraz nadzieją na zmianę na lepsze. Całość prezentuje się wręcz rewelacyjnie. Opowieść pomimo przeskoków w czasie jest niebywale spójna oraz przejrzysta co pozwala nam w pełni cieszyć się opowiadaną historią. Ta zaś z kolei jest niezwykle intrygująca oraz bardzo wciągająca. I choć teoretycznie niewiele w niej się dzieje to tak naprawdę jest ona niesamowicie wartościowa oraz poruszająca. A poprzez swój minimalizm stara się podkreślić wartościowy wydźwięk, który dotyczy nas wszystkich.

Strona aktorska produkcji prezentuje sobą niezwykle wysoki poziom, który tyczy się zarówno pierwszego jak i drugiego planu. Jednakże najważniejszy dla całej opowieści jest Chiron, którego postać dzieli ze sobą aż trzech aktorów. Każdy z nich odgrywa bohatera w innym wieku oraz w innym stadium rozwoju. Każdy ma na niego inny i ciekawy sposób co nie znaczy, że wszyscy razem nie kreują niezwykle spójnego bohatera. Pierwszoplanowa postać to przede wszystkim zamknięty w sobie osobnik, który nie razi sobie z życiem w społeczeństwie. Nie bez powodu czuje się jak wyrzutek. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie może liczyć na jakiekolwiek wsparcie. Nawet ze strony mamy, która również uważa go za odmieńca. Właśnie przez takie nastawienie nasza postać musiała sama się uporać z tym problemem. A najlepszym wyjściem okazało się przybrać inną formę. To bardzo nieszczęśliwa oraz poturbowana przez życie sylwetka, która dla swojego dobra zapomniała o wewnętrznym "ja". W rolę Chirona wcielili się: Alex r. Hibbert (dzieciak), Ashton Sander (nastlatek) oraz Trevante Rhodes (mężczyzna). Każdy z nich zaprezentował się z jak najlepszej strony i bardzo dobrze sportretował tę samą postać. W pozostałych rolach mamy fenomenalną Naomie Harrris, która dosłownie powala swoją kreacją. To niewielka rola, ale zagrana na najwyższym szczeblu. Ponadto jest to nowe oblicze aktorki, którego nie spodziewałem się u niej dostrzec. Drugi plan dopełniają Mahershala Ali, Janelle Monáe, Jaden Piner, Jharrel Jerome oraz Andre Holland.

Od strony technicznej obraz również prezentuje się zaskakująco dobrze. Przede wszystkim należy wyróżnić rewelacyjne zdjęcia oraz świetną muzykę. Niezwykle istotny okazuje się klimat produkcji, który lawiruje na pograniczu niezobowiązującej sielanki, a intensywnego napięcia.

W "Moonlight" Barry Jenkins nie tylko ukazuje nam niezwykle poturbowane życie naszego bohatera, ale również stara się pokazać, że tak nie musi być. Albowiem to co spotkało naszą postać to wyłącznie wina ludzkiej świadomości, która ustala powszechnie znane standardy i granice. To niezwykle wartościowa lekcja dla każdego z nas mówiąca nam, że to co inne nie koniecznie oznacza złe oraz, że nie należy krzywdzić kogoś za jego odmienność. To także niesamowicie intrygujący i wciągający obraz pełen wrażliwości, melancholii oraz poczucia pustki i bezradności wobec otaczającego nas świata. Jest to również niezwykle udany portret o homoseksualizmie, który nie stara się nam niczego udowodnić na siłę. Barry Jenkins z niezwykłym wyczuciem stworzył niesamowicie spełniony obraz, który potrafi dogłębnie poruszyć i zelektryzować swoją ciekawą formą.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Ray Kroc to charyzmatyczny biznesmen, który od lat walczy o swoje pięć minut sławy. Jednak każdy jego pomysł przeradza się w klęskę, a szanse na realizację marzeń maleją z dnia na dzień. Niespodziewanie otrzymuje zamówienie od nieznanej mu restauracji w Kalifornii. Poznaje braci McDonaldów, którzy wymyślili nowatorski system serwowania jedzenia w 30 sekund od złożenia zamówienia. Ray, zachwycony rewolucyjnym pomysłem, namawia braci do stworzenia sieci restauracji w całych Stanach Zjednoczonych. W miarę rozrastania się fastfoodowego imperium, Ray chce mieć coraz więcej władzy. Jak wiele poświęci, aby zbudować najbardziej rozpoznawalną markę na świecie i stać się jedną z największych osobowości XX wieku?

gatunek: Dramat, Biograficzny
produkcja: USA
reżyser: John Lee Hancock
scenariusz: Robert D. Siegel
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Carter Burwell
zdjęcia: John Schwartzman
rok produkcji: 2017
budżet: 7 milionów $
ocena: 7,6/10










Burgerowa rewolucja!


Jedną z obecnie najcenniejszych jeśli w ogóle nie najcenniejszych rzeczy na świecie jest czas. Każdemu z nas go brakuje i każdy z nas chciałby mieć go więcej. Ale jak zaoszczędzić czas? Robiąc rzeczy z wyprzedzeniem, nie poświęcać swojej uwagi trywialnym sprawom czy może poszukać wszelakich dostępnych sposobów na zaoszczędzenie czasu przy wykonywaniu najprostszych czynności jak na przykład gotowanie. Przeważnie zrobienie obiadu zajmuje nam sporo czasu, który można by wykorzystać na coś innego. Nawet na dania serwowane w restauracji trzeba czekać. A co jeśli udało by się skrócić proces zamawiania i wydawania posiłków do 30 sekund?

Ray Kroc to skromny biznesmen z wielkimi marzeniami. Chciałby odnieść międzynarodowy sukces, ale niestety miksery, które oferuje nie wzbudzają wielkiego zainteresowania. Jednakże pewnego dna po horrendalnie wysokim zamówieniu aż sześciu mikserów jego życie ulega zmianie. Kroc dostrzega swoją życiową szansę, której nie zamierza zmarnować. Buduje podwaliny pod prawdziwe fast-foodowe imperium. Wiem co myślicie. Jakim cudem, ktoś morze robić film o jednej z największych sieci fast-foodów na całym świece, która notabene nie jest już taka popularna jak kiedyś. A poza tym nawet jeśli większość z nas jada w McDonaldzie to z pewnością się do tego publicznie nie przyzna. W czym więc tkwi idea filmu? Odpowiem wam jednym słowem. Intryga. Tak wiem, nie tego się spodziewaliście, ale niestety nie zawsze dostaje się to czego się chce. Ja też kiedy po raz pierwszy usłyszałem o produkcji owego filmu zwątpiłem w jego słuszność. Jednakże zapowiedzi pokazały mi, że może jednak warto przemyśleć zapoznanie się z najnowszym obrazem Johna Lee Hancocka. I ku mojemu zaskoczeniu była to zaskakująco dobra decyzja. Przede wszystkim należy wspomnieć, że "McImperium" nie jest reklamą znanych nam barów szybkiej obsługi. Tak właściwie to do reklamy mu bardzo daleko. To przede wszystkim prawdziwa historia człowieka, który walczy o swoje. Opowieść nie ukazuje nam czym jest McDonald's, albowiem każdy z nas to wie. Film pokazuje nam kto się kryje za fenomenem tej restauracji i wyjaśnia jak znalazła się ona niemalże w każdym zakątku globu. Co ciekawe nie jest to biografia założycieli pierwszego z takich barów, ale człowieka, który potrafił sprzedać go ludziom. Produkcja posiada formę klasycznej biografii, która w porządku chronologicznym odkrywa przed nami coraz to bardziej zaskakujące wydarzenia z życia naszej postaci. Jak to z reguły bywa przy wybitnych osobowościach, które przeszły drogę od zera do milionera początek jest bardzo zachowawczy. Nakreślone zostają nam pierwszoplanowe postaci oraz mizerne i nieszczęśliwe życie naszego wybranka. Następnie za sprawą zbiegu okoliczności dostają tą jedyną szansę, aby zmienić swoje życie na lepsze i prawie bez wahania "łapią" ją obydwoma rękami. Teraz sukces jest już w zasięgu ich ręki. Nie ma co się dziwić, że struktura filmu powtarza dobrze znany nam już szablon, albowiem historia Raya Kroca jest właśnie takim przykładem. To wręcz perfekcyjnie uchwycony "amerykański sen", który dopełnia się na naszych oczach. Wiem, że to nic odkrywczego, ale w tym przypadku forma nam nie przeszkadza, albowiem historia potrafi obronić się sama. Jej głównym atutem jest solidny scenariusz, który bardzo sprytnie lawiruje pomiędzy powtarzanymi po stokroć motywami. Potrafi w niezwykle świeży i całkiem oryginalny sposób ukazać nam losy głównego bohatera, które wręcz ukazują nam podręcznikowy przykład "american dream". Dzięki sprawnej reżyserii Lee Hancockowi udaje się uchwycić nie tylko pościg za marzeniami i sukcesem, ale przede wszystkim psychikę głównego bohatera, która pozwoliła zajść mu tak daleko. Historia sama w sobie jest niezwykle intrygująca i wciągająca co potwierdzają kolejne minuty obrazu. Fabuła produkcji systematycznie się rozwija i bez problemu potrafi przykuć naszą uwagę. A z każdą kolejną minutą film robi się coraz bardziej ciekawy. Zawarto w nim wszystko co każda szanująca się biografia powinna posiadać. Radosne początki, chwile słabości oraz wyniosły finisz, który jest niczym kłódka przymykająca wszystkim usta. Nie da się zaprzeczyć, że życiorys naszego bohatera to wręcz idealna propozycja na niejeden film. Wszystko ze względu na to jak niecodzienną postacią był Kroc oraz jak wyglądała jego droga na szczyt. Wbrew pozorom nie była ona usłana różami. Nasz bohater musiał się nieźle nagimnastykować, aby w końcu odnieść upragniony sukces. I choć nie wszystko zostało rozegrane według moralnych i legalnych zasad to jedno trzeba przyznać, że Kroc miał tupet. A także wiele szczęścia ze względu na to, ze natrafił na takich jeleni jak braci McDonald, którzy nie docenili jego potencjału. Albowiem to oni odpowiadali za stworzenie systemu szybkiego wydawania posiłków o zmyślnej nazwie Speedy. To oni zrobili kuchnię oraz przyrządy specjalne dostosowane do ich potrzeb oraz to od nich wyszedł projekt na przyciągające wzrok "złote łuki", które do dziś widnieją w logo sieci. Nasza postać jedynie skorzystała z ich dokonań, aby osiągnąć własne cele. Jednakże w tej sprawie nie sposób przyznać rację jedynie braciom McDonald, albowiem wina tego co ich spotkało znajduje się również po ich stronie. Całość pokazuje nam jak bardzo zawiła i nieszablonowa jest ta opowieść oraz jak zabójczą intrygę uknuł Kroc, aby stać się legendą.

Od strony aktorskiej produkcji prezentuje się wyśmienicie. Zarówno jeśli chodzi nakreślenie oraz zagranie poszczególnych bohaterów. Scenariusz bardzo dokładnie stara się przedstawić każdą z poszczególnych sylwetek, a aktorzy starają się ją jak najlepiej zaprezentować. W efekcie otrzymujemy pełnokrwiste postaci, które aż miło oglądać. Na pierwszym planie najczęściej pojawia się Michael Keaton, który z niesamowitym wdziękiem wciela się w samego Raya Kroca. Dokonuje tego z rozwagą i zachowaniem odpowiedniego dystansu przez co jego postać nie jest jednowymiarowa. Aktor potrafi ukazać nam liczne oblicza swojego bohatera przez co udaje mu się zaskarbić naszą sympatię. Co ciekawe nawet kiedy postępuje źle my nadal jakoś wolimy jego aniżeli braci McDonald, którzy notabene również nie są świeci. Rolę braci Dicka i Maca ogrywają odpowiednio Nick Offerman oraz John Carroll Lynch. Na drugim planie świetnie sobie radzą również Laura Dern, B.J. Novak, Linda Cardellini oraz Patrick Wilson w niewielkiej roli.

Strona techniczna obrazu również nie rozczarowuje serwując nam ciekawe zdjęcia, klimatyczną muzykę Cartera Burwella oraz świetne kostiumy i scenografie. Niezwykle ważny jest również klimat produkcji.

W życiu czasami trzeba iść na kompromis dla dobra ogółu. Bracia McDonald twardo pozostali przy swoim i gorzko tego pożałowali. Choć w swojej argumentacji mieli słuszność to niestety ich oponent Ray Kroc również miał sporo racji. Obydwie ze stron prezentowały się niczym dwa odrębne światy, które się wzajemnie wykluczały. Ale jak to w życiu bywa wygrywa nie ten co jego sprawa jest słuszna, ale ten co głośniej krzyczy. Tak też stało się z McDonaldami, w których możemy dzisiaj biesiadować tylko dlatego, że ktoś dostrzegł w nich potencjał (dziękujcie panu Krocowi). Natomiast jeśli chodzi o "McImperium" to muszę przyznać, że jest to porządnie zrobiony film, w którym wszystko jest na odpowiednim miejscu. Ciekawa i wciągająca historia, intrygujące i pełnokrwiste postacie oraz dopełniające całość wykończenie. I choć produkcja nie jest niczym nadzwyczajnym to prawda jest taka, że nie sposób odmówić jej ogromnego uroku.

P.S. Czy Wy też tak jak liczne grono internautów mieliście ochotę po zakończonym seansie wybrać się na co nieco do McDonalda? :)

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Po śmierci Joe'go, starszego brata, Lee Chandler, zaszokowany wiadomością, że brat powierzył mu opiekę nad swoim synem Patrickiem, wraca w rodzinne okolice. Lee rzuca wszystko i przenosi się do miasteczka Manchester zlokalizowanego nad morzem i jest zmuszony zmierzyć się z wydarzeniami przeszłości, które sprawiły, że opuścił miasteczko, w którym wyrastał.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyser: Kenneth Lonergan
scenariusz: Kenneth Lonergan
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: Lasley Barber
zdjęcia: Jody Lee Lipes
rok produkcji: 2017
budżet: 8,5 miliona $
ocena: 9,0/10














Ty, rodzinne miasto i morze


Życie lubi z nas sobie żartować i wystawiać na pośmiewisko. Nawet wtedy kiedy myślimy, że już nic nas nie zaskoczy i że już gorzej być nie może. Właśnie w takich momentach życie lubi nam udowadniać, że jest zdolne do wręcz niemożliwych rzeczy. Przypomina to pewnego rodzaju test. Próbę wytrzymałości, którą możemy pomyślnie zdać lub brawurowo zawalić. Jednakże czy od osób, które już wiele wycierpiały należy wymagać jeszcze więcej? Takie pytanie stawia Kenneth Lonergan w swoim najnowszym filmie pt: "Manchester by the Sea".

Lee Chandler to samotnik zamieszkujący w Bostonie. Wiedzie nieskomplikowane życie, które sprowadza się do wykonywania najprostszych czynności życiowych. Niestety jego pozornie spokojny żywot zostaje zachwiany, kiedy na wieść o śmierci brata musi przenieść się do rodzinnego miasteczka, aby zaopiekować się synem zmarłego. Podróż ta okazuje się niezwykle bolesna, albowiem przywołuje pełne smutku wspomnienia związane z tym miejscem jak i z jego dawnym życiem. Czy naszemu bohaterowi uda się ponownie odnaleźć w tej rzeczywistości? "Manchester by the Sea" otwiera niezwykle sielankowa sceneria nadmorskiego miasteczka, która w połączeniu z muzyka i chórkami wprowadza nas w niesamowicie błogi nastrój. Następnie reżyser ukazuje nam głównego bohatera, który zarabia na życie jako "złota rączka". Ukazany zostaje nam w licznych sceneriach co pozwala nam się bliżej przyjrzeć jego osobowości. Ten całkiem niepozorny wstęp okazuje się mieć niezwykłą wartość zarówno dla pierwszoplanowej postaci jak i samych widzów. Okazuje się być niesamowicie potężnym i przenikliwym spojrzeniem na życie pojedynczej osobowości, która ewidentnie wiele w życiu przeszła. Jednakże to dopiero początek, w którym tak naprawdę jeszcze do niczego nie doszło. Problem pojawia się dopiero kiedy nasz bohater powraca do rodzinnego miasta i stara się zająć zarówno pogrzebem brata jak i jego niepełnoletnim synem. I choć nasza postać bardzo się stara nie okazywać żadnych emocji łatwo da się wyczuć, że coś wisi w powietrzu. Reżyser już od pierwszej sceny tworzy coś na wzór głęboko skrywanej tajemnicy, którą aż strach wystawić na światło dzienne. Wprowadza do opowieści niepokój, dramaturgię i poczucie "miękkiego gruntu", który w każdej chwili może doprowadzić do katastrofy. Wzbudza w nas tym jeszcze większe zainteresowanie postacią głównego bohatera, który jest niczym opasła, ale niedostępna księga. Dosłownie patrząc się na niego jesteśmy w stanie dostrzec ciężar jego doświadczeń. A kiedy po upływie odpowiedniej ilości czasu twórca zaczyna odkrywać przed nami karty z życia tej postaci dosłownie nie sposób oderwać się od ekranu. Cały proces przebiega stopniowo i z niezwykłym wyczuciem dzięki czemu tajemnica oraz przeszłość bohatera za sprawą perfekcyjnie utkanej historii oraz odpowiedniej dawki dramaturgii staje się niemalże sprawą życia lub śmierci. To niesamowite z jaką łatwością reżyser jest w stanie przykuć naszą uwagę wykorzystując do osiągnięcia tego efektu szereg najprostszych zabiegów. Tutaj nie ma spektakularnych wybuchów ani dynamicznych pościgów. W opowieści przede wszystkim liczą się bohaterowie oraz ich personalne tragedie, które zaprowadziły ich do obecnego położenia. I choć wydawać by się mogło, że nie jest to nic nadzwyczajnego tak naprawdę okazuje się, że właśnie te wątki są najbardziej przejmujące i posiadają najpotężniejszy wydźwięk. A obserwowanie dramatu pojedynczego bohatera okazuje się jeszcze bardziej fascynujące i ujmujące niż niejeden film wypełniony całą masa akcji. Albowiem siła "Manchester by the Sea" przede wszystkim polega na genialnym scenariuszu, który z niebywałą precyzją nakreśla zarówno bohaterów jak i klimat obrazu. Natomiast historia to pełna emocjonalnych eksplozji opowieść, która niesamowicie wciąga oraz nie pozwala odstąpić się nawet na krok. Fabuła produkcji oprócz swojej tajemniczości oraz niespokojnego wydźwięku charakteryzuje się również niejednoznacznością. Reżyser nie mówi nam wszystkiego i tym samym pozwala nam na odrobinę własnej interpretacji. Zadaje nam niesłychanie ważne pytania, które nie posiadają wyłącznie jednej dobrej odpowiedzi. Skłania nas tym do wnikliwej refleksji, która towarzyszyć nam będzie jeszcze na długo po opuszczeniu sali kinowej. Całość natomiast charakteryzuje prostota za którą kryje się niesamowita głębia. Potrafią ją odkryć przenikliwe spojrzenia, świetnie wplecione do historii retrospekcje czy nawet pojedyncze przedmioty.

Od strony aktorskiej film Kennetha Lonergana to prawdziwa perełka. Zarówno jeśli chodzi o głównego bohatera oraz całą ekipę drugoplanowych postaci. Oczywiście nie da się ukryć, że Lee Chandler jest tutaj na pierwszym miejscu, a cała reszta znajduje się daleko za nim. Jednakże ta niesamowicie skomplikowana sylwetka zasługuje na to aby być na pierwszym miejscu. Przede wszystkim ze względu na jego styl bycia, który jest niesłychanie ambiwalentny. Z jednej strony to spokojny i uczynny człowiek, a z drugiej osoba z ciętym językiem i słabością do alkoholu. Podobnie sprawa ma się z jego aspołecznością, która przejawia się na różne sposoby. Jednakże zdecydowanie łatwiej jest naszej postaci wszcząć niespodziewaną bójkę, aniżeli uraczy zafascynowaną nim kobietę krótką i niezobowiązującą pogawędką. Nasz bohater przez większość czasu jest niczym sam kształt bez żadnego wnętrza. Sprawia wrażenie wydrążonego od środka, który żyje nadal tylko dlatego, że zapomniał o o swojej śmierci. W tej roli niesamowicie zaprezentował się Casey Affleck, którego twarz potrafi wyrazić więcej niż tysiąc słów. Zaraz za nim mamy Lucasa Hedgesa jako Patricka Chandlera – syna zmarłego brata, który również świetnie radzi sobie akompaniując Affleckowi na ekranie. Tak samo jest ze świetną Michelle Williams oraz Kyle Chandlerem, którzy dopełniają dalszy plan.

Strona techniczna produkcji również nie zawodzi, a to wszystko za sprawą bardzo dobrych zdjęć oraz przenikliwej muzyki, która rewelacyjnie komponuje się z obrazem. Szczególną uwagę należy zwrócić także na wyjątkowy klimat obrazu. Gęsty, intensywny oraz niesamowicie przenikliwy. Oprócz tego w filmie znajdziemy czarny humor, który pojawia się w najbardziej nieoczekiwanych momentach i potrafi rozładować każde napięcie i dramatyczną sytuację.

"Manchester by the Sea" to istna uczta dla kinomanów uwielbiających intensywne, wyraziste no i przede wszystkim emocjonujące kino, które potrafi dogłębnie poruszyć. W produkcji Kennetha Lonergana znajdziemy rewelacyjny scenariusz, wyśmienicie poprowadzoną opowieść, pełne emocji sceny, wyborne aktorstwo oraz niesamowity klimat. Niesłychanie ważny jest również wydźwięk produkcji, który nawet na kilka dni po seansie nie daje nam o sobie zapomnieć. Albowiem jego interpretacja nie jest narzucona przez reżysera, ale zależy wyłącznie od nas.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W duchu zabawy, dzięki której film "LEGO® PRZYGODA" stał się fenomenem na skalę światową, samozwańczy przywódca grupy - Batman z LEGO - staje się gwiazdą własnej wielkoekranowej przygody. W Gotham szykują się jednak wielkie zmiany. Jeśli Batman chce uratować miasto przed zakusami Jokera, musi porzucić swoją samotnię i spróbować współpracy z innymi, a przy okazji być może przyjąć bardziej pozytywną postawę.

gatunek: Thriller
produkcja: USA
reżyser: Chris McKay
scenariusz: Seth Grahame-Smith, Chris McKenna, Erik Sommers, Jared Stern, John Whittington
czas: 1 godz. 45 min.
muzyka: Lorne Balfe
rok produkcji: 2017
budżet: 80 milionów $
ocena: 8,0/10













Klocki do boju!


Każdy z nas zapewne kojarzy klocki LEGO, którymi prawdopodobnie bawiliśmy się będąc jeszcze dziećmi. Ta niezwykle popularna zabawka pozwalała nam zbudować dosłownie wszystko z poszczególnych części kolców. Z tego samego założenia wyszli twórcy "LEGO® PRZYGODY", którzy z iście brawurowym podejściem poskładali fabułę animacji z wielu odrębnych kawałków. Efekt okazał się zaskakująco dobry, a więc należy kuć żelazo puki gorące. Jednakże zanim na ekranach kin pojawi się kolejna część o Emecie Brickowskim mamy możliwość przyjrzeć się przygodom innego bohatera, a mianowicie samego Batmana. Czy klockowa wersja ikonicznej postaci ma szansę zaskarbić serca widzów?

Batman to jedna z najpopularniejszych postaci na całym świecie. Teraz w wersji LEGO jest samozwańczym mścicielem, który broni mieszkańców Gotham przed zgrają dziwacznych złoczyńców na czele z psychopatycznym Jokerem. Jednakże jego dotychczasowe życie ulegnie drastycznym zmianom kiedy skrywane od lat lęki zaprowadzą go na skraj przepaści. Czy uda mu się przełamać bariery, przyznać się do błędów i zmienić się zarówno dla siebie jak i innych? Choć opis fabuły brzmi bardzo poważnie nie zrażajcie się nim, albowiem najnowsza produkcja studia Warner Bros to przede wszystkim przednia zabawa. Już od samego początku twórcy zaszczycają nas niezwykle wartkim i pełnym emocji wstępem, który z niesamowitą lekkością i dynamizmem wprowadza nas w akcję produkcji. Dalej również jest bardzo dobrze. Fabuła animacji to przede wszystkim rewelacyjnie napisana oraz opowiedziana historia, która ma wyraźnie zaznaczony początek oraz koniec. Nie znajdziemy w niej żadnych niedomówień bądź nietrafionych scen. Dosłownie każdy poszczególny kadr został zawczasu zaplanowany dzięki czemu bajka jest niezwykle spójna oraz przejrzysta. Historia, którą opowiadają nam twórcy jest niesamowicie intrygująca, zabójczo wciągająca oraz pełna niespodziewanych zwrotów akcji, które potrafią nieźle namieszać. Akcja obrazu to zaś z kolei istna jazda bez trzymanki, która zapewnia nam zabawę na najwyższym poziomie. Wszystko jest rewelacyjnie wyważone dzięki czemu w animacji znaleziono czas na wszystko. Zaczynając od morderczych pościgów i efektownych bitew, a kończąc na chwilach zadumy, głębokich przemyśleniach czy wnikliwej analizie postaci głównego bohatera. Twórcom udało się wcisnąć do tak krótkiej animacji tak wiele wątków i postaci, że wzbudzają u nas wielki respekt. Albowiem pokazują nam, że da się połączyć przednią zabawę z wartościowym przesłaniem, które nie jest wstawione do historii na odczep się. Od samego początku do końca twórcy udowadniają nam, że w ich dziele nic nie dzieje się bez przyczyny dzięki czemu tak łatwo i bezproblemowo jest nam śledzić wydarzenia ekranowe. Całość natomiast przybiera wręcz formę parodii, w której znajdziemy mnóstwo odnośników do popkultury, a wśród nich najwięcej do popularnych filmów które każdy z nas kojarzy jak: "Harry Potter", "Władca Pierścieni", "King Kong", "Gremliny" itd. Dzięki tej niesamowitej mieszance mamy szansę zobaczyć kultowe postaci zabrane w jednym filmie. Efekt ten wypada porównywalnie świetnie jak w "LEGO® PRZYGODZIE". Natomiast forma samej animacji jest idealna zarówno dla dzieci jak i dorosłych, albowiem każdy z nas znajdzie w niej coś dla siebie. Pomysłowość twórców nie zna granic, a co za tym idzie nieskończone możliwości odnośnie formy, ale również treści i tego w jaki sposób ukazać przeróżne wydarzenia. Można by wręcz powiedzieć, że jest to koncert pełen niespodzianek, sprzeczności oraz niespotykanej brawury, która połączona ze świeżym i oryginalnym pomysłem skutkuje niebanalną formą, która wiele rzeczy traktuje z przymrużeniem oka. Nie obawiajcie się jednak, że w "LEGO® BATMAN: Film" wszystko się do tego sprowadza. Zapewniam Was, że dla twórców obrazu konwencja jest tak samo ważna jak wartościowa treść, którą w ich dziele niezaprzeczalnie znajdziemy.

Cała oś fabuły kręci się wokół niebanalnej postaci jaką jest Batman – Mroczny Rycerz. Twórcy biorą na tapetę jego osobowość i próbują nam opowiedzieć o tym słynnym bohaterze w całkiem nowy i niecodzienny sposób. Używając do tego niekonwencjonalnych środków, kreują niesamowicie intrygującą sylwetkę, która posiada zarówno wiele zalet jak i wad. Próbując zajrzeć głębiej twórcy rzucają naszą postać w wir wydarzeń dzięki czemu uświadamia sobie, że nie wszystkie jego decyzje i postępowania są dobre, tak samo jak jego zachowanie. W tej wersji Batman to obrośnięty w piórka heros, który zapomniał jak to jest być przede wszystkim człowiekiem oraz że nie należy polega wyłącznie na swoich osądach i pomysłach. Albowiem czasem warto zasięgnąć pomocy u innych i przełamać barierę aspołeczności wywołaną własnym egotyzmem. Równie ciekawie prezentuje się postać Jokera, który pragnie jedynie tego, aby Batman nazwał go jego arcywrogiem. Wątkiem tym twórcy pokazują nam próżność głównej postaci, a także związek przyczynowo skutkowy pomiędzy Jokerem a Batmanem mówiący, że każde z nich od siebie zależy i gdyby nie było złoczyńcy nie byłoby również bohatera-obrońcy.

Od strony technicznej animacja prezentuje się rewelacyjnie. Na sam przód wysuwa się przede wszystkim muzyka oraz zwariowana stylistyka w jakiej została nam podana cała bajka. Uwagę warto również zwrócić na świetny polski dubbing oraz całą masę rewelacyjnego humoru, który potrafi rozbawić do łez.

"LEGO® BATMAN: Film" to nie tylko bardzo udana animacja, ale to również bardzo udany film o postaci Batmana, która ostatnio nie miała lekko za sprawą "Świtu sprawiedliwości". Twórcy starają się zrozumieć tego bohatera poprzez jego wnikliwą analizę, a następnie starają się go przywrócić na właściwe tory i pokazać, że praca zespołowa popłaca. Oprócz tego bajka nam mówi, że z rodziną zawsze raźniej, albowiem zawsze możemy na kogoś liczyć gdy jesteśmy w potrzebie. Ten niezwykle wartościowy morał idzie w parze z zatrważająco wartką akcją, która dostarcza nam rozrywki na najwyższym poziomie. A poprzez swoją niecodzienną konwencję film udowadnia, że gdy ma się oryginalny pomysł oraz pasję wszystko jest możliwe.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Jacqueline Bouvier Kennedy ma 34 lata, kiedy jej mąż zostaje wybrany na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Elegancka i stylowa, od razu staje się globalną ikoną, jedną z najbardziej znanych kobiet na świecie. Jej intuicja i smak w kwestiach mody, sztuki i wystroju wnętrz są powszechnie podziwiane. Jednak 22 listopada 1963 roku poukładany świat Pierwszej Damy rozsypuje się na kawałki. Podczas wyborczej podróży do Dallas, ginie John F. Kennedy, a pogrążona w żałobie Jacqueline, na pokładzie Air Force One, powraca do Waszyngtonu. Mierząc się z tragedią, postanawia kontynuować dzieło męża. W ciągu kilku dni nie tylko dopisze triumfalny koniec do mitu JFK, ale też ugruntuje legendę, której na imię... Jackie. 

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Pablo Larraín
scenariusz: Noah Oppenheim
czas: 1 godz. 35 min.
muzyka: Mica Levi
zdjęcia: Stéphane Fontaine
rok produkcji: 2016
budżet: 9 milionów $
ocena: 6,0/10











Skrawki z życia


Nie bez powodu ludzie tworzą historię, albowiem to poprzez ich decyzje kształtują wygląd świata. Niektóre z nich są dobre, niektóre złe, ale zawsze wiadomo, że bez względu na to każda z nich zostawia po sobie ślad. Niektóre są tak potężne, że pozostawiają widoczną szramę, która nigdy się nie zasklepi. Wśród nich znajduje się zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna F. Kennedy'ego, o którym zapewne każdy z Was słyszał. Ostatnio mieliśmy nawet możliwość zagłębić się w rozmyślania na temat przyczyny tego zdarzenia za sprawą serialu "22.11.63". Jednakże tym razem postanowiono opowiedzieć nam o zamachu z całkiem innej strony, a mianowicie żony prezydenta.

Jacqueline Kennedy potocznie zwana Jackie to pozornie szczęśliwa żona prezydenta Stanów Zjednoczonych, której życie ulega drastycznej zmianie po udanym zamachu na jej męża. Cały jej dotychczasowy świat obraca się do góry nogami, a ona nie wie jak przywrócić wszystko do normy. Czy uda jej się odzyskać zachwianą harmonię? Film Pablo Larraína to bardzo specyficzne dzieło. Wie to każdy, kto miał już z nim styczność. Jednakże na czym polega jego inność? Przyjrzyjmy się bliżej. Produkcja rozpoczyna się od wizyty w rezydencji, w której tymczasowo przebywa była pierwsza dama. Minął tydzień od zabójstwa jej męża, a u progu jej drzwi pojawia się dziennikarz, który ma przeprowadzić z nią obszerny wywiad na temat zdarzeń ostatnich dni. Tak zaczyna się jedna wielka retrospekcja z życia naszej bohaterki. Twórcy nieustannie przeplatają teraźniejszość z przeszłością i tworzą coś na przykład audiowizualnego wywiadu. Kiedy pojawia się pytanie twórcy najpierw pokazują nam Jackie, a następnie jedno z jej wspomnień, które ma być odpowiedzią zarówno dla nas jak i dziennikarza. Często lubią sceny przeciągać, aby sprawić wrażenie wiarygodnej i profesjonalnej rozmowy. I choć rzeczywiście status ten udaje im się uzyskać to niestety nie można tego powiedzieć o całej reszcie. Przede wszystkim film skupia się wyłącznie na tych kilku dniach od zamachu aż po pogrzeb. Twórcy nie starają się przyjrzeć życiu Jackie przy użyciu nieco szerszego obiektywu przez co zamykają opowieść w bardzo krótkim okresie czasowym, który bardzo minimalizuje ich pole do popisu. Jedyne przebłyski wykraczające poza te ramy czasowe to niewielkie i mało ważne fragmenty, które pełnią jedynie formę uzupełnienia. Na myśl przychodzi mi na przykład seria scen podczas których nasza bohaterka oprowadza ekipę telewizyjną po Białym Domu. Cały ten zabieg pełni pewnego rodzaju formę zapychacza, który ma wypełnić nieco ubogą fabułę. Natomiast co do samej historii to trzeba to otwarcie przyznać, że jest bardzo, ale to bardzo uboga. Całość jest stworzona w niezwykle minimalistycznej manierze, która budzi zachwyt. Niestety kiedy tą samą manierę wykorzystuje się do zbudowania fabuły całość nie prezentuje się już tak dobrze. Przede wszystkim ze względu na bardzo okrojoną opowieść, która wszystko traktuje z dystansu i wiele rzeczy pomija. Historia Jackie choć jest niezwykle fascynująca i pochłaniająca tutaj sprowadza się jedynie do pozowania i lekkiego nakreślania tej słynnej ikony. Twórcy prawie w ogóle nie zagłębiają się w psychikę naszej postaci, ani nie starają się sięgnąć po wiele ciekawych aspektów z jej bogatego życiorysu. Sprawiają wrażenie upartych dzieci, które postawiły na swoim i zdecydowały się ukazać nam jedynie te najmniej ciekawe i ujmujące momenty. Nie wiem skąd ta decyzja, ale prawda jest taka, że pod względem fabularnym "Jackie" zawodzi. Jej największym problemem jest okrojony wizerunek głównej bohaterki oraz nuda wiejąca z ekranu. Sama historia natomiast choć podana jest w ciekawej konwencji oraz ukazuje nam całkiem nowy punkt widzenia to niestety jest ciężka do przełknięcia, albowiem twórcy nie potrafią nas nią zaintrygować. Środki, których używają do zaangażowania nas w akcję produkcji powodują jedynie, że co po chwila spoglądamy raz w prawo, a raz w lewo i liczymy, że jak ponownie spojrzymy na ekran, to w końcu będzie warto na co popatrzyć. Prawdą jest, ze film ten dialogami stoi i to one są najważniejsze tak jak to miało miejsce w "Stevie Jobsie" Dannyego Boylea. Jednakże tam mieliśmy napięcie, pazur, emocje oraz wyrazistą postać. I choć 3/4 filmu to były dialogi oglądało się je z zapartym tchem ponieważ czuć było w nich dramaturgię oraz niewyobrażalną moc, która przyciągała nas do ekranu. W przypadku "Jackie" jest całkiem na odwrót. Dialogi choć stanowią kluczową rolę w filmie nie potrafią ani skupić na sobie naszej uwagi, ani sprawić, że z zapałem będziemy oglądać dzieło Pablo Larraína, albowiem podane są one w bardzo bezpłciowej formie, która bardziej odpycha niż przyciąga. Ta niestrawna maniera im dłużej trwa tym bardziej nas męczy i coraz bardziej staje się nie do zniesienia. Oczywiście nie można tutaj uogólniać, albowiem na cały film znajdzie się kilka mocnych i wyrazistych scen, które właściwie akcentują moc i potencjał zarówno filmu jak i głównej bohaterki. Niestety to zaledwie kilka fragmentów, które giną w natłoku całej reszty. Akcja produkcji jest bardzo nierówna, a wydarzenia ekranowe w większości są nieciekawe i wyzbyte napięcia, emocji czy dramaturgii. 

W przeciwieństwie do słabej fabuły mamy fenomenalne aktorstwo, które w rewelacyjny sposób podbudowuje markę obrazu. Wszystkie jupitery krążą wokół Natalie Portman, która z odpowiednią dozą rezerwy i maniery portretuje najsłynniejszą pierwsza damę USA. W zadaniu tym wypada wręcz oszałamiająco dzięki czemu jej kreacja olśniewa. Niestety postać ta zderza się z ubogim scenariuszem, który tak naprawdę prawie nic o bohaterce nam nie mówi. Znacznie więcej wyraża twarz aktorki aniżeli kolejna z licznych scen, w których nasza postać szwenda się po Białym Domu bez najmniejszego sensu. Wszystko jest kreślone grubymi nićmi bez doprecyzowania czy wyraźnego zaakcentowania niektórych decyzji. Sama bohaterka jest zaś niekiedy zbyt sztuczna i wyzbyta człowieczeństwa jakby była niczym zdalnie sterowany manekin. Dualizm przedstawienia tej bohaterki poraża niezdecydowaniem twórców przez co sami widzowie nie do końca wiedzą co mają sądzić o tej postaci. Na drugim planie królują Peter Sarsgaard jako Bobby Kennedy, Billy Crudup jako Dziennikarz oraz John Hurt jako ksiądz.

Natomiast strona techniczna produkcji zachwyca swoją przestylizowaną formą. W pamięci zostają nam przede wszystkim niesamowite zdjęcia, które w bardzo piękny i oryginalny sposób ukazują nam filmowe wydarzenia. To samo tyczy się muzyki, która próbuje wcisnąć w opowieść niepokój i dramaturgię. Niestety po dłuższym czasie staje się niesamowicie drażniąca. Natomiast w zachwyt zdecydowanie wprowadzają fenomenalne kostiumy, stylizacja oraz scenografie.

"Jackie" w reżyserii Pablo Larraína to iście specyficzne dzieło, które stara się nam opowiedzieć o wszystkim, ale tak naprawdę nie rozwijając żadnego z wątków zbyt dokładnie. To tak jakby mimowolnie rzucić podczas pewnej dyskusji kilka haseł, które przypuszczalnie powinny jakoś się ze sobą połączyć. Niestety takie cuda nie mają miejsca, a więc dla "Jackie" również nie ma ratunku. Niestety, ale produkcja ta posiada nieciekawą i poszatkowaną fabułę, ubogi scenariusz oraz cechuje się brakiem napięcia oraz jakichkolwiek emocji. To wręcz produkcja niepotrzebna, albowiem nie mówi nam niczego odkrywczego na temat głównej postaci, ani nawet nie stara się powiedzieć czegokolwiek na jej temat co by miało sens. To po prostu skrawki z życia, które powinny tworzyć spójną całość, ale niestety tego nie robią.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.