Snippet
Ta historia wydarzyła się naprawdę: mężczyzna z kapitalnym poczuciem humoru i konserwatywną rodziną na głowie spotkał przypadkiem nowoczesna dziewczynę, która miała dosyć związków. I choć dzieliło ich prawie wszystko, to właśnie w sytuacjach pozornie bez wyjścia życie potrafi pokazać swoje najzabawniejsze oblicze i udowodnić, że nigdy nie należy tracić nadziei.

gatunek: Komedia rom.
produkcja: USA
reżyseria: Michael Showalter
scenariusz: Kumail Nanjiani, Emily V. Gordon
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Michael Andrews
zdjęcia: Brian Burgoyne
rok produkcji: 2017
budżet: 5 milionów $
ocena: 7,5/10















Próba miłości


Ucieczka od czegoś, co się musi zdarzyć, nie jest ucieczką, a jedynie kupieniem sobie dostatecznej ilości czasu, aby zaczerpnąć odrobinę powietrza i uciekać dalej. Problem w tym, że tak ciągle sobie uciekając, nie oddalamy się zbytnio od problemu, a jedynie odkładamy jego przyjście w czasie. Jednakże prędzej czy później będziemy musieli się z nim zmierzyć. Wtedy nasze tanie sztuczki już niczego nie zdziałają ani nie naprawią. Wszystko spadnie na nas jak grom z jasnego nieba i przytłoczy swoją potęgą. Dobrze o tym wie Kumail, bohater filmu "I tak cię kocham".

Kumail to młody mężczyzna z zamiłowaniem do stad-upu i konserwatywną rodziną, która co chwila pragnie go wydać za mąż z jakąś młoda Pakistankę. Problem w tym, że nasz bohater nie chce zaaranżowanego ślubu i ciągle zbywa kandydatki. Na jednym ze swoich występów poznaje Emily, z którą bardzo szybko nawiązuje więź. Niestety jego miłość do wybranki, rodziny i występów zostanie wystawiona na próbę, albowiem w jednym momencie całe dotychczasowe życie bohatera zacznie się walić. Czy uda mu się uporządkować wszystkie sprawy i zawalczyć nie tylko o miłość, ale także o prawdę? Scenariusz produkcji powstał na podstawie prawdziwej historii miłości, która przytrafiła się aktorowi odgrywającego główną rolę. W jakim stopniu jest prawdziwa, tego nie wiem, ale bezpiecznie celowałbym w stwierdzenie, że opowieść luźno nawiązuje do prawdziwych zdarzeń, gdzie większa jej część to praca czysto fikcyjna. Nie zmienia to jednak faktu, że film Michaela Showaltera nawet bez prawdziwej historii w tle potrafi nas niesamowicie uwieść. Wszystko to dzięki bardzo dobremu scenariuszowi, który w szczegółowy i niezwykle ciekawy sposób nakreśla bohaterów produkcji. Zaczynając jednak od fabuły, należy wspomnieć, że obraz posiada bardzo wartki start i bez ociągania się przechodzi do konkretów. Już z samego początku potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w losy naszych bohaterów. A to dopiero początek ich perypetii. Fabuła w bardzo lekki i przystępny sposób zaznajamia nas z kolejnymi postaciami oraz wątkami, dzięki czemu poznawanie nowych rzeczy i informacji nie jest ciężarem, ale zwykłą przyjemnością. Zresztą trzeba to podkreślić, że film od samego początku do końca jest bardzo konsekwentnie poprowadzony. Praktycznie każda postać i każdy poszczególny wątek znajdują dla siebie w produkcji osobne miejsce i udaje im się świetnie współgrać zresztą produkcji. Nie ważne czy to drugi plan, czy nawet trzeci. Twórcom udaje się połączyć wszystkie pojedyncze wątki w spójną i przejrzystą całość, dzięki czemu obraz w bardzo ciekawy sposób rozwija się nie tylko pod względem pierwszego planu, ale również pobocznych wątków i postaci. Pozwala mu to pokazać złożoność świata pierwszoplanowego bohatera oraz wszystkie jego wzloty i upadki. Twórcy kreślą bohatera, który pomimo braku strachu przed występami na żywo boi się powiedzieć swojej oddanej rodzinie prawdę na temat swojego życia i przyszłości. Ciągle zwodzi ich z tropu i nie pozwala poznać im prawdziwego powodu, co tylko jeszcze bardziej oddala go od bliskich i wystawia ich zaufanie na próbę. A wszystko to z braku odwagi, aby zawalczyć o siebie i swoje życie. By zrzucić ciężar z ramion i w końcu móc iść dalej, a nie tak ciągle stać w miejscu. Produkcja ponadto porusza również wiele innych wątków takich jak na przykład egzotyczne pochodzenie pierwszoplanowego bohatera, które w dużej mierze stanowi dla niego główny temat do stand-upowych żartów. Jest pozytywnie, lekko i bardzo ciekawie. Jednakże przede wszystkim całość podane jest w bardzo naturalnej i luźnej formie, dzięki czemu powaga sytuacji bohatera przedstawiona jest z niemalże komediowego punktu widzenia. W końcu taki był zamiar twórców.

Bohaterowie produkcji to bez wątpienia najważniejszy element całego obrazu. Zaczynając od głównego bohatera, a kończąc na jego rodzicach i przyjaciołach. Jak już wcześniej wspomniałem, twórcom udało się znaleźć miejsce w obrazie dla każdej z postaci, przez co ich obecność nie jest wymuszona, ale w mniejszy lub większy sposób uzasadniona. Ponadto twórcy znajdują jeszcze czas, aby choć w minimalnym stopniu rozwinąć ich wątki. Takim oto sposobem oprócz Kumaila naszą uwagę skupia jego rodzina, która desperacko próbuje go wydać za mąż, a także rodzina jego dziewczyny, z którą bohater zaznajamia się w niezbyt korzystnej sytuacji, ale z którą udaje mu się prędko nawiązać wyjątkową więź. Sam Kumail to skonfliktowany bohater, który ma problem z podejmowaniem trudnych decyzji i postawieniem na swoim. Swoje sekrety trzyma wyłącznie dla siebie co, zamiast mu pomagać, co chwila wpędza go w kłopoty. W tej roli mamy świetnego Kumaila Nanjianiego, który z niesamowitą gracją i autentyzmem odgrywa swojego bohatera. Jest zabawny, pełen wdzięku, ale tak jak każdy z nas ma liczne wady. Na ekranie towarzyszą mu: urocza Zoe Kazan jako Emily, świetna Holly Hunter jako Beth, bardzo dobry Ray Romano jako Terry, a także wyborni Anupam Kher jako Azmat i Zenobia Shroff jako Sharmeen – rodzice Kumaila.

"I tak cię kocham" to pozytywne zaskoczenie, które potrafi opowiedzieć o tragedii w bardzo lekki i komediowy sposób. Oczywiście nie oznacza to, że brak mu napięcia i odrobiny dramaturgii. Nie. One także się w filmie pojawiają, jednakże większą wagę twórcy przywiązują do autoironicznej natury obrazu, która stara się do wszystkiego podchodzić z komediowym nastawieniem. Nie zmienia to jednak faktu, że problemy bohaterów prezentują się zaskakująco wiarygodnie. Całość natomiast jest niesamowicie lekka i przyjemna w odbiorze, dzięki czemu seans mija szybko i bezproblemowo. Zdecydowanie godny uwagi film, który opowiada o miłości w nieco nowatorski i zaskakujący sposób.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Janet właśnie zdobyła nominację na wysokie stanowisko polityczne. Urządza więc przyjęcie dla najbliższych znajomych, eleganckich, wykształconych, z wyższej półki. Zaprasza przyjaciółkę, rzeczową i krytyczną April wraz z jej niemieckim partnerem, wyznawcą filozofii Wschodu, lesbijską parę – profesorkę Marthę i zapatrzoną w nią Jinny, a także irlandzkiego biznesmena-kokainistę i jego żonę Marianne, spóźnioną i oczekiwaną przez resztę. W centrum tego wszystkiego jest Bill, mąż Janet, profesor uniwersytecki. Bill skrywa tajemnicę, której ujawnienie całkowicie odwróci układ sił między bohaterami.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Wielka Brytania
reżyseria: Sally Potter
scenariusz: Sally Potter
czas: 1 godz. 11 min.
zdjęcia: Aleksei Rodionov
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 7,0/10












Sprawa się rypła


Życie potrafi zaskakiwać w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Tak jakby z nas szydziło właśnie wtedy, gdy coś po raz pierwszy nam się udało. Jednakże jak wszyscy wiecie, nic nie jest za darmo. Na takie wyróżnienie trzeba sobie zasłużyć. No bo w końcu kto może być winny jak nie my sami? A życie w kłamstwie ma swoją cenę. O tej cenie przekonają się bohaterowie najnowszego filmu Sally Potter.

Janet organizuje niewielkie przyjęcie dla najbliższych znajomych, by świętować swój sukces. Niestety bardzo szybko się okazuje, że impreza nie będzie taka radosna, jak wszyscy by tego chcieli. Wyznanie męża Janet nie tylko szokuje wszystkich, ale psuje także sielankową atmosferę. Jednakże to nie koniec szokujących wyznań na ten wieczór. Sally Potter po dość długiej przerwie powraca z nowym filmem. Nie jest ona ani długi, ani zbyt skomplikowany. Czasami jednak prostota okazuje się najbardziej kusząca. To właśnie na nią Potter stawia w "Party" i ukazuje nam losy grupki bohaterów, którzy spotykając się pod jednym dachem, nagle zaczynają prać swoje brudy. Już od samego początku da się wyczuć katastrofę wiszącą w powietrzu. Reżyserka bardzo szybko przechodzi do sedna sprawy i w momencie wszystko komplikuje. Jednakże to dopiero początek tego, co zaplanowała. Niedługo później na jaw wychodzą kolejne tajemnice, które poddają pod wątpliwość każdy ruch bohaterów. Postawa twórczyni okazuje się jednym z ciekawszych zabiegów, albowiem nie osądza ona naszych postaci, a jedynie przygląda się ich poczynaniom oraz bada, jak zareagują w tej konkretnej sytuacji. Zdarzenia ogląda z boku i nie stara się niczego nam wyperswadować. Pozwala nam samym wyrobić sobie zdanie o bohaterach i postawić się w ich sytuacji. Pokazuje nam, że nawet najmniejsze kłamstwo może kogoś urazić i sprawić, że stracimy do niego zaufanie. Albowiem prawda zawsze wychodzi na jaw. Prędzej czy później. A jak już staje się faktem, liczy się tylko to, jak bardzo nas ona zaboli. W przypadku bohaterów filmu może okazać się ona bardzo trudna do przełknięcia. Szczególnie że praktycznie każdy ma coś na sumieniu. Jednakże warto pamiętać, że reżyserka nie odkrywa filmem niczego nowego. Potrafi zaintrygować, zszokować oraz wprowadzić nas w konsternacje, ale nie jest to coś, czego już byśmy nie widzieli. Twórczyni nie przekracza pewnej granicy i nie czyni ze swojego dzieła groteski, ale wbrew pozorom bardzo lekki i niesłychanie przyjemy film, który pokazuje nam, jak bardzo zakręcone może być życie oraz jak szybko sielanka może zamienić się w katastrofalną lawinę. Wszystko to choć niezbyt odkrywcze podane jest w bardzo dobrej i przyjemnej dla oka formie, dzięki czemu ten stosunkowo krótki seans mija dosłownie w mgnieniu oka.

Aktorzy to główny trzon filmu Potter, albowiem to oni są jego fundamentami. Ich losy, tajemnice i interakcje pozostają od początku do końca głównym zainteresowaniem reżyserki. Dzięki doborowej obsadzie mamy możliwość oglądać niesamowity popis aktorskich dokonań. W obsadzie znaleźli się: świetna Patricia Clarkson jako April, Kristin Scott Thomas jako Janet, Emily Mortimer jako Jinny, Cherry Jones jako Martha, Cillian Murphy jako Tom, Bruno Gatz jako Gotffred oraz Timothy Spall jako Bill. Cała obsada spisała się rewelacyjnie, dzięki czemu oglądanie ich na ekranie to czysta przyjemność. Ponadto każde z nich jest na swój sposób wyjątkowe, co daje reżyserce duże pole do popisu. To właśnie interakcje między bohaterami są w centrum akcji. Sprzeczki, dogryzania i uszczypliwe docinki. Koniec końców wychodzi na to, że osoba uchodząca za najbardziej niedopasowaną do rangi towarzystwa okazuje się tą jak najbardziej "normalną" w porównaniu zresztą towarzystwa.

Strona techniczna wypada bardzo ciekawe ze względu na to, jak film został nakręcony. Bardzo ważne są wąskie kadry, które skupiają się przeważnie na twarzy i mimice bohaterów, ale także toksyczny i parny klimat, który wraz z rozwojem fabuły tylko przybiera na sile. Kluczowy okazuje się również fakt, że film nakręcono w czarno-bieli, co tylko potęguje jego wyjątkową atmosferę. Warto również zwrócić uwagę na humor, który jest nieodzowną częścią obrazu.

"Party" Sally Potter, choć nie jest żadną rewolucją ani niczym nadzwyczaj odkrywczym potrafi zaintrygować i urzec nas swoim unikalnym klimatem. Film przede wszystkim jest bardzo urokliwy i lekki co może być zaskakujące, biorąc pod uwagę jego tematykę. A sam seans mija zaskakująco szybko i bezproblemowo. Zdecydowanie warto zobaczyć tę poniekąd komiczną farsę, ale nie należy liczyć na nic nowego. Po prostu dobrze zrobiony film, który się cholernie przyjemnie ogląda.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Kiedy dzieciaki odkrywają starą konsolę gier wideo z grą "Jumanji", o której nigdy dotąd nie słyszały, natychmiast przenoszą się w świat niebezpiecznej dżungli. To właśnie w niej dzieje się akcja gry, a one stają się awatarami postaci, które wybrały: zapalony gracz Spencer staje się odważnym łowcą przygód, fan piłki Fridge zamienia się (według własnych słów) w Einsteina, Bethany – popularna dziewczyna z sąsiedztwa – staje się profesorem w średnim wieku, natomiast niepozorna Martha przybiera postać nieustraszonej wojowniczki. Wkrótce odkrywają, że w Jumanji chodzi nie tylko o grę, ale przede wszystkim o przetrwanie. Aby wygrać i powrócić do realnego świata, będą musieli wyruszyć w najbardziej niebezpieczną przygodę życia, odkrywając prawdę o sobie, albo pozostać w świecie gry na zawsze…

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Jake Kasdan
scenariusz: Scott Rosenberg, Chris McKenna, Jeff Pinkner, Erik Sommers
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Henry Jackman
zdjęcia: Gyula Pados
rok produkcji: 2018
budżet: 110 milionów $
ocena: 7,0/10












Wygraj lub zgiń


Sequele, prequele i rebooty. To czasy, w których żyjemy. Studia filmowe dochodzą do dziwnego wniosku, że skoro coś kiedyś było hitem, to teraz też może nim być i bardzo chętnie reaktywuje powszechnie znane serie. Decyduje się albo kontynuować opowieść, albo stworzyć całkiem nową franczyzę bazując jedynie na wyjściowym pomyśle. Wszyscy już wiemy, że takie filmy nie mają lekko. Po jednej stronie mamy zagorzałych obrońców oryginału, a po drugiej osoby narzekające na brak pomysłów twórców co skłania ich do odgrzebywania przeszłości. Ja jestem gdzieś pośrodku, a więc na nową "Jumanji" wybrałem się bez jakichkolwiek oczekiwań. Sam seans natomiast mnie niesłychanie zaskoczył.

Grupka nastolatków znajduje w szkolnej piwnicy starą konsolę do gry i postanawia zagrać w grę "Jumanji". Ta jednak niespodziewanie wciąga ich do świata gry i takim oto sposobem cała czwórka znajduje się w dżungli, przybierając formę wybranych przez siebie postaci. Ich zadaniem jest teraz przetrwać i ukończyć grę, aby wrócić do domu. Pomysł na fabułę produkcji jest praktycznie taki sam jak w oryginale. Musisz wygrać, aby skończyć grę. W innym wypadku utkwisz w niej na zawsze. Tym razem jednak gra wciąga naszych bohaterów, a nie tak jak poprzednio staje się częścią naszego świata. Sam pomysł nie jest niczym odkrywczym, ale daje duże pole do popisu dla twórców, albowiem teoretycznie jest to coś całkiem nowego. Twórcy "Przygody w dżungli" okazali się całkiem nieźli w kreowaniu nowej wersji "Jumanji". Stawiają nie tylko na opowieść, ale również na bohaterów, którzy zostali zmuszeni do współpracy. Cały komizm oraz główna oś fabuły polega właśnie na interakcjach między nimi, oraz ich moralnych rozterkach. Albowiem awatary, które wybrali, są ich kompletną przeciwnością. Teraz będą musieli pokonać swoje słabości, aby ukończyć grę. A więc początek filmu ukazuje nam grupkę kompletnie różniących się od siebie nastolatków, którzy aż proszą się o pomoc. Ta zaś przychodzi z bardzo dziwnej postaci gry wideo. Prawdziwa akcja zaczyna się, gdy nasi bohaterowie przywdzieją ciała swoich awatarów i postanowią ukończyć grę, by wrócić do domu. To, co w filmie przede wszystkim się dzieje to liczne ucieczki, bójki, wybuchy oraz świetne kaskaderskie popisy. Fabuła obrazu jest wartka i zaskakująco intrygująca. Najciekawsze jednak okazują się interakcje między ekranowymi postaciami, a nie sceny pełne akcji. To bohaterowie tutaj są najważniejsi. Ich uczucia, charaktery i słabości. Cała reszta jest bardzo efektowną i świetnie wykonaną otoczką, którą jest niesamowicie przyjemna dla oka. Bardzo ciekawie prezentują się również liczne pomysły twórców na to, jak zobrazować świat Jumanji jako grę wideo. To samo tyczy się ekranowych postaci, które niezamierzenie zdobywają zdolności swoich awatarów. W tym konkretnym kontekście twórcy świetnie łączą mentalność szkolnej młodzieży z kinem przygodowym. Jest niesamowicie lekko i przyjemnie, ale nie bez odpowiedniego morału. Tez zaś głosi, że należy doceniać to, co się ma, dbać o swoje jedyne życie, ale także nie bać się podejmować śmiałych decyzji, albowiem do odważnych świat należy. Wszystko to choć podane jest nam jak na tacy, bardzo zgrabnie pokazuje nie tylko, jaka może być młodzież, ale również jak ciężko jest jej dostrzec, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Ponadto produkcja posiada kilka smaczków dla fanów oryginału. Koniec końców jest znacznie lepiej, niż można by przypuszczać.

Jak już wcześniej wspomniałem to postacie, są w tej opowieści najważniejsze i to właśnie interakcje między nimi okazują się najciekawsze. Mamy wszystkiego bojącego się Spencera, który dostaje ciało nieustraszonego doktora Brawestone'a, pewnego siebie futbolistę Fridge'a, który zostaje niewielkich wzrostów Franklinem "Myszą" Finbarem ze specjalizacją w zoologii i noszeniu plecaka z bronią, wycofaną Martę, która staje się Ruby Roundhouse – zabójca mężczyzn oraz szkolną piękność Bethany, która staje się podstarzałym i okrągłym profesorem Shelly Oberonem mistrzem od kartografii. Cała czwórka prędko odkrywa, że w pojedynkę nigdzie nie zajdzie i aby ukończyć grę muszą połączyć siły. W międzyczasie każde z nich mierzy się ze swoimi słabościami czy też ograniczeniami. Rewelacyjnie prezentuje się obsada, która fenomenalnie wciela się w postacie nastolatków. Dwayne Johnson jest zaskakująco dobry jako bojaźliwy Spencer, Kevin Hart niesamowicie zabawny jako mniejsza wersja Fridge'a, Karen Gillar rewelacyjnie wypada jako niepewna siebie Marta, a Jack Black jest wprost nieziemski jako szkolna gwiazda Bethany. W dużej mierze to jego aktorstwo zapewnia nam całą masę frajdy oraz śmiechu. W obsadzie znalazł się również Nick Jonas jako Jefferson "Hydroplan" McDonough, na którego nasi bohaterowie trafiają mniej więcej w połowie filmu oraz Bobby Cannavale jako Russel Van Pelt – główny złoczyńca. Cała obsada spisała się fenomenalnie, dzięki czemu jest najjaśniejszym punktem całego obrazu.

Strona techniczna obrazu również nie zawodzi. Dobre zdjęcia, klimatyczna muzyka, wyraziste plenery oraz bardzo dobre efekty specjalne. Ponadto mamy urokliwy klimat obrazu oraz całą masę naprawdę niezłego humoru. Oprócz tego mamy dubbing, który wywołał niemałe poruszenie. Głównie ze względu na to, że w kinach dostępna była wyłącznie taka wersja. Żadnych napisów. Muszę przyznać, że to bardzo dziwne posunięcie. Sam za dubbingiem nie przepadam, albowiem mamy tendencję do robienia tragicznego podkładu ze źle dobranymi głosami aktorów. Jednakże w tym konkretnym przypadku dubbing wypada zaskakująco dobrze. Z początku może odstraszyć, ale po krótkim czasie naprawdę przyjemnie się go słucha. A w połączeniu z dialogami typowymi dla nastolatków wszystko staje się jasne, że dystrybutor celował w widownie 13+.

Będąc po seansie "Jumanji: Przygoda w dżungli" na usta ciśnie mi się tylko jedno, że jest to taki bekowy film. Dla tych, co nie wiedzą, "bekowy" oznacza śmieszny czy też zabawny w slangu młodzieży. Sama produkcja w istocie taka jest. Opowiada o nastolatkach i ich problemach. Przez cały film wykorzystuje ich słabości i styl bycia. Efekt ten dodatkowo potęguje zaskakująco dobry rodzimy dubbing oraz dialogi napisane w typowo młodzieżowym stylu. I choć wydawać by się mogło, że głównymi odbiorcami są nastolatkowie, to jestem przekonany, że osoby starsze również będą się na seansie świetnie bawić. W końcu o to w tym chodzi. To niezobowiązująca rozrywka, która oprócz bycia świetną zabawą potrafi nam coś przekazać oraz sprawić, że szybko i przyjemnie minie nam czas. Zawsze mogło być lepiej, ale dla mnie to i tak zdecydowanie lepiej niż mogłem przypuszczać.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Młoda, piękna i wszechstronnie utalentowana. Kochała ryzyko i nie bała się gry o wszystko. Światowej klasy zawodniczka w narciarstwie alpejskim, która fortunę zdobyła nie dzięki nartom, a dzięki kartom. Molly Bloom przez 10 lat prowadziła najbardziej ekskluzywny, nielegalny klub pokerowy w USA. Gościła gwiazdy Hollywood, największe postaci światowego biznesu, a także bossów rosyjskiej mafii. Pod jej dachem wygrywano miliony i tracono fortuny. Poznała tajemnice najpotężniejszych tego świata. Gdy sądziła, że zdobyła wszystko, do jej drzwi zapukało FBI. Zagrożona wieloletnim więzieniem, utratą dorobku życia, po raz kolejny postanowiła podjąć walkę. Tym razem jej jedynym sprzymierzeńcem okazał się adwokat, który jako pierwszy poznał prawdziwe oblicze Molly Bloom.

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Aaron Sorkin
scenariusz: Aaron Sorkin
czas: 2 godz. 20 min.
muzyka: Daniel Pemberton
zdjęcia: Charlotte Bruus Christensen
rok produkcji: 2018
budżet: 30 milionów $
ocena: 8,0/10













Moly konta świat


Wszyscy dobrze wiemy, że życie jest ciężkie i żeby odnieść sukces, trzeba się nieźle napracować. Lekko nie ma. Raz jesteśmy na wozie, a raz pod. Oczywiście zawsze możemy liczyć na łut szczęścia, ale należy pamiętać, że prędzej nabawimy się choroby, niż coś przyjdzie do nas samo. Niemniej jednak zawsze fajnie jest dostać coś bez większego wysiłku. Dużo trudniej zamienić to na coś konkretnego. Albowiem szczęściu należy dopomóc, aby okazję przekuć w sukces. Bohaterka omawianego dzisiaj filmu jest poniekąd przykładem, jak należy tego dokonać.

Molly Bloom to obiecująca narciarka, której karierę przekreśla dotkliwa porażka. Postanawia więc udać się do Hollywood, by zacząć od nowa. Wkrótce zdobywa pracę, z którą łączą się niesamowite możliwości. Odkrywa świat pokerowych rozgrywek oraz wielkich pieniędzy. Szybko odnajduje się w tej rzeczywistości i postanawia sama spróbować swoich sił. Wszystko szło świetnie, dopóki FBI nie zapukało do jej drzwi... "Gra o wszystko" będąca reżyserskim debiutem Aarona Sorkina niezamierzenie przywołuje do mojej pamięci inny film z zeszłego roku. "Sama przeciw wszystkim" pomimo innej tematyki i fabuły jest bardzo podobna do filmu Sorkina. Mamy Jessicę Chestain, zakręconą fabułę, wielowątkową opowieść oraz scenariusz, który w bardzo dobry, aczkolwiek niedyskretny sposób bazuje na dorobku wyżej wymienionego scenarzysty. Jednakże trzeba znać Sorkina, jego dorobek oraz film "Sama przeciw wszystkim", aby dostrzec całe spektrum kuriozalności zaistniałej sytuacji. Oczywiście, jeśli wszystko to jest wam obce, to nie mamy o czym rozmawiać, albowiem to wasze pierwsze zetknięcie z typowym dla reżysera/scenarzysty stylem prowadzenia historii. Jednakże jeśli jesteście świadomi tego faktu, to sprawy się nieco komplikują. Przede wszystkim ze względu na to, że Jonathan Perera (scenarzysta "Samej przeciw wszystkim") nie jest Aaronem Sorkinem, tylko go zręcznie imituje. Inną rzeczą z kolei jest to, że wychodzi mu to tak dobrze, że można by nawet pomyśleć, że to sam mistrz. No dobra nie do końca, bo Sorkin pomimo komplikowania potrafi jeszcze wszystko zgrabnie wytłumaczyć, a Pererze gdzieniegdzie wkradł się chaos (ale to dla spostrzegawczych widzów). Problem Perery polega na tym, że nie tyle, co się inspiruje, ale wręcz czerpie garściami z dorobku scenarzysty. Wszystko to przekłada się na to, że oglądając "Grę o wszystko" można odczuć swoiste zakłopotanie związane z podobieństwem obu historii. Identyczna struktura i forma, tylko lepsza. I niestety jest to zarzut, ale nie wiem przeciw komu? Bo praktycznie winny okazuje się jedynie krótki odstęp czasu, w jakim mogliśmy oglądać obie produkcje. Wszystko inne da się przełknąć. Wracając jednak do prawdziwego Sorkina, muszę przyznać, że nic się nie zmienił. Stężenie dialogów w jego filmie jest dalej zatrważająco wysokie, forma opowieści nadal taka sama, a tempo wydarzeń dalej zabójcze. I teraz wstępujemy na pole minowe, albowiem każda z tych wymienionych rzeczy figuruje jako wada, a zarazem zaleta. Dosłownie nie da się jednoznacznie stwierdzić czy to wyszło produkcji na dobre lub na złe. Zaczynając od dialogów czy też monologów jest ich tutaj tak wiele, że przez cały seans nie da się oderwać wzroku od ekranu (albo nie słuchać choć przez chwilę), by nie przeoczyć czegoś ważnego. Jak to u Sorkina bywa, to właśnie wypowiedzi postaci są najważniejsze i to w nich kryje się cała magia obrazu. Niestety mam wrażenie, że tym razem zaszło to za daleko. Już przy "Stevie Jobsie" słyszałem narzekania, że "cały czas gadają" co było dla wielu meczące. Teraz jednak gadają jeszcze częściej. Tak naprawdę ciężko o, chociażby minutę ciszy. Ponadto w niektórych momentach nie potrzeba tyle mówić. To, co jest na ekranie, nam w zupełności wystarcza. Jednakże scenarzysta i wtedy wali jakimś monologiem, żeby nie było nudno. Uwielbiam Sorkina i jego "Stevea Jobsa", ale niestety tym razem zgodzę się, że odrobinę przesadził. To samo mogę powiedzieć o jego sposobie prowadzenia opowieści, który nie zmienił się od dłuższego czasu. Dalej mamy opowieść prowadzoną na wielu płaszczyznach z niezastąpionym użyciem retrospekcji. Tak naprawdę to te filmy są jednymi wielkimi retrospekcjami. Nie podoba mi się ten odtwórczy sposób prowadzenia opowieści, ale z drugiej strony jest to tak świetnie napisane, tak dokładnie przemyślane i tak rewelacyjnie poprowadzone, że nie sposób wręcz tego nie podziwiać. Ponadto forma ta sprawdza się rewelacyjnie i urzeka nas swoją nietuzinkowością. Niestety, gdy nadużywamy tej wyjątkowości, bardzo szybko staje się zwyczajna. Przestrzegam przed tym, żeby nie było, że później ten format wyjdzie nam uszami. Kolejna ciekawa sprawa, która się z tym wiąże to dziwne poczucie mądrości, jakie nam podczas seansu towarzyszy. Wszystkie te dialogi, słowa itp. są jakieś takie mądre i chce się tego po prostu słuchać. Sami zresztą oglądając film, czujemy się nieprzeciętnie wybitni. Taka heca. Przechodząc jednak do ostatniego punktu na naszej liście, myślę, że nikogo już nie zaskoczę, mówiąc, że wartkie tempo akcji mi się podoba, ale mam jednak do niego jakieś "ale". Takie życie. Prawda jest jednak taka, że fabuła pomimo swjej zwartej i wartkiej konstrukcji, która naprawdę sama płynie i świetnie się prowadzi, to niestety tą swoją zabójczą werwą potrafi również zmęczyć. Posiada co prawda kilka momentów, w których możemy zaczerpnąć powietrza, ale to zdecydowanie za mało jak na tak napakowaną historię. Koniec końców debiucie reżyserskim Sorkina nie da się oprzeć, albowiem pomimo swoich wad jest naprawdę rewelacyjnie opowiedzianą historią, która intryguje, wciąga, a nawet szokuje. Pokazuje nam spryt i zapał głównej bohaterki w dążeniu do sukcesu oraz jej odwagę i pomysłowość. Nawet pomimo tego, że całość sprowadza się do utartego i niezbyt przekonującego wyjaśnienia.

Filmy ze scenariuszem Sorkina nie tylko dużą wagę przykładają do dialogów, ale również do bohaterów oraz ich psychiki. Tym razem nie mogło być inaczej. Tak jak poprzednio na pierwszym planie mamy jedną postać, Molly Bloom, która nieprzerwanie jest w centrum naszej uwagi. Twórca dokładnie ją nam przedstawia oraz nakreśla charakter. Potrafi świetnie poprowadzić swoją bohaterkę, tak by była wyrazista i niesamowicie przekonująca. Nie gloryfikuje jej jednak (no może odrobinę) pokazując nam również jej słabości, przekonania i uczucia, które skrywane są pod twardą skorupą. W roli taj mamy rewelacyjną Jessicę Chastain, która bezbłędnie wciela się w Molly i bez cienia fałszu portretuje samowystarczalną bizneswoman. Daleko w tyle mamy za nią Charliego Jaffey, w którego wciela się Idris Elba. Aktor świetnie sprawdził się w tej roli, nie umniejszając przy tym charakterystyki jego postaci. Na dalszym planie mamy jeszcze Kevina Costnera w roli ojca głównej bohaterki, który także prezentuje się niezgorsza. W obsadzie znaleźli się również: Michael Cera, Jeremy Strong, Chris O'Dowd, Brian d'Arcy James i Bill Camp. Cała obsada spisała się rewelacyjnie.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to rewelacyjne zdjęcia, niesamowicie intrygująca muzyka Daniela Pembertona oraz rewelacyjny montaż. Do tego dochodzą jeszcze dobre efekty specjalne, ładne kostiumy oraz charakteryzacja. Przede wszystkim jednak ważny jest klimat, który tutaj emanuje testosteronem, śmiałymi ruchami, sprytem i grą o wszystko albo nic. Reżyser ponadto rewelacyjnie radzi sobie z budowaniem napięcia i dramaturgii w rozmaitych scenach co tylko podsyca nasze doznania. 

"Gra o wszystko" to świetnie zrealizowany obraz, który zdecydowanie jest wart poświęconego mu czasu. Jest intrygujący, wartki, wciągający oraz rewelacyjnie napisany. Ponadto może pochwalić się fenomenalnym aktorstwem oraz wyśmienitą stroną techniczną. Co prawda stężenie Aarona Sorkina w Aaronie Sorkinie jest niesamowicie wysokie, to jednak nadal jest to obraz, który się bardzo przyjemnie ogląda. Jednakże radzę twórcy wkrótce zmienić styl prowadzenia opowieści, albowiem za niedługo to, co u Sorkina wyjątkowe stanie się zwyczajne.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W najnowszej produkcji Lucasfilm „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" bohaterowie "Przebudzenia Mocy" wraz z legendarnymi postaciami gwiezdnego uniwersum odkrywają zaskakujące sekrety przeszłości
i niezgłębione dotąd tajemnice Mocy…

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Rian Johnson
scenariusz: Rian Johnson
czas: 2 godz. 30 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia: Steve Yedlin
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 7,8/10





















Iskra wzniecająca pożar


Nadzieja. Coś, czego nie można się nauczyć ani zdobyć. Do nadziei trzeba się przekonać i mieć ją w sercu. Bo tylko wtedy tak naprawdę da się pojąć jej niesamowitą moc. Moc, która jest w stanie wzniecić pożar jedną małą iskierką. W najnowszej odsłonie kultowej serii jest to wręcz nieustannie powtarzający się motyw, albowiem większości bohaterów tylko ona pozostała. Nadzieja. Natomiast nasze ekranowe postacie są przysłowiową iskrą. Do pożaru niestety albo stety jeszcze daleko.

Ruch oporu ostatnimi siłami broni się przed morderczym uściskiem Najwyższego Porządku. Od ich przetrwania zależą losy wolnej galaktyki. W międzyczasie Rey odwiedza Luke'a Skywalkera na odległej planecie, by zasięgnąć jego pomocy przy walczeniu z oprawcą. Czy misja powiedzie się sukcesem i czy rebelia przetrwa to starcie? Poprzednia część serii oprócz wprowadzenia nas w nieco odświeżoną rzeczywistość, z wieloma nowymi postaciami i lokalizacjami okazała się tak jakby powtórką z rozrywki. Nie tylko mi to przeszkadzało, a więc Disney zarzekł się, że tym razem będzie inaczej. Niestety i tak otrzymujemy powtórkę z "Imperium kontratakuje". Żart. Tym razem reżyser filmu, Rian Johnson rzucił się na głęboką wodę, albowiem postanowił pokazać nam dobrze znaną galaktykę od całkiem innej strony. Zdecydował się odczarować niesmak poprzednika, czyniąc jego obraz najbardziej odrębnym i najważniejszym elementem najnowszej trylogii. Krótko mówiąc "Ostatni Jedi" jest tym, czym było "Imperium kontratakuje" dla oryginalnej serii. W mniejszym lub większym stopniu. Produkcja posiada zatrważająco wartki wstęp, który dosłownie nie pozostawia nam ani chwili, by nacieszyć się nostalgią szybujących po ekranie napisów. Jest ostro, szybko i widowiskowo. Produkcja rozpoczyna się z przytupem i z odpowiednią dawką adrenaliny. Gładko wprowadza nas w fabułę obrazu i pozwala już na samym początku wciągnąć się w wir wydarzeń. Ciekawe jest jednak to, co dzieje się później, albowiem po krótkim, ale bardzo emocjonującym wstępie następuje spowolnienie akcji, które trwa praktycznie do samego finału. Twórcy nie powtarzają tego samego błędu, co ostano i postanawiają znacząco zdjąć nogę z gazu. Tym razem produkcja nie pędzi na załamanie karku, ale spokojnie przebywa drogę, jedynie okazjonalnie przyspieszając bieg zdarzeń. Albowiem tym razem co innego staje się priorytetem. W tej części położono nacisk na bohaterów oraz na targające nimi emocje. Twórcy starają się rozwinąć swoje postacie tak bardzo, jak to tylko możliwe, ażeby przy finale nie trudzić się tym zadaniem. Trzeba przyznać, że idzie im to rewelacyjnie. Przede wszystkim nie pomijają żadnej z głównych sylwetek. Starają się opowiedzieć o każdym, w taki sposób, aby wyjawić nam ich prawdziwe oblicze oraz przyszłe cele. Na pierwszym planie mamy oczywiście wątek Rey i Luke'a, który jest pełen zaskoczeń i niespodziewanych zwrotów akcji. Choć wydawać by się mogło, że będzie całkiem oczywisty, to jednak ku naszemu zdziwieniu potrafi być bardzo pokręcony i niejednoznaczny. Jest to intryga, która okazuje się czymś całkiem innym, niż moglibyśmy przypuszczać. Ogólnie rzecz biorąc cała fabuła "Ostatniego Jedi" jest dosłowną przeciwnością, tego, co mogliśmy zobaczyć w materiałach promocyjnych. Oglądając produkcję, bardzo szybko pojmujemy, że wszystko, czego mogliśmy się po filmie spodziewać, nie sprawdza się. Muszę przyznać, że ten epizod jest najbardziej zaskakujący, najbardziej nieoczywisty i najbardziej nieszablonowy z całej serii. Twórcy obrali taktykę zaprzeczania oczywistościom. Wszystko to, co wiemy, zostanie poddane wątpliwości, abyśmy mogli spojrzeć na świat "Gwiezdnych wojen" z całkiem nowej perspektywy. Widać to już na samym początku w sekwencji bombardowania statku. To nie są "GW" jakie znamy. Odwracanie tego utartego już wizerunku okazuje się niesamowicie fascynującym i intrygującym doświadczeniem. To tak jak czytanie tej samej książki, ale z innym podejściem. Jest to niezwykle budujące, że postanowiono tak radykalnie zabrać się do przebudowy całego uniwersum. Zresztą ten ekstremizm da się tu dostrzec praktycznie wszędzie. Od fabuły, przez postacie, aż do wykończenia. Twórcy w ciekawy sposób również ukazują nam, że każdy ma dwa oblicza. Pokazuje, że nie każdy kto robi złe rzeczy z założenia musi być zły. Ponadto uwypukla problem każdego z konfliktów gdzie każdy od nas oczekuje opowiedzenia się po którejś ze stron. Dla większości wszystko musi być czarno białe. Jednakże twórcy przypominają nam, że istnieje coś takiego jak neutralność, czyli lawirowanie pomiędzy zwaśnionymi stronami. Nie opowiadanie się po żadnej z nich, by najzwyczajniej w świecie uniknąć nieprzyjemności. Pod wieloma względami ta część eksploruje dobrze znany nam świat, by ukazać nam drugą stronę medalu albo rzeczy, które zawsze były pomijane. Teraz wychodząc na światło dzienne, odczarowują zatwardziały wizerunek serii, czyniąc ją na nowo fascynującą. To właśnie teraz zorientujemy się, że coś nas może jeszcze zaskoczyć. Przy oglądaniu poprzedniej części nie miałem takiego uczucia. Niestety pomimo tak wielkiego i słusznego wysiłku, by zmienić nieco wizerunek serii, nie wszystko się w obrazie udało. Najwięcej można mieć zarzutów o płynność akcji oraz poszczególne wątki. Szczególnie w samym środku opowieść potrafi być bardzo nierówna, przez co historia traci na płynności i lekkości. Ponadto niektóre wątki okazują się nie tak bardzo intrygujące, jak byśmy tego chcieli. Niby coś się w nich dzieje, ale tak naprawdę zbyt wiele emocji to nam nie zapewniają. Jednakże dużo bardziej frustrujące okazują się pytania bez odpowiedzi, które zadał J.J. Abrams, a Rian Johnson nie spróbował nawet na nie odpowiedzieć. Kim jest ten cały Snoke? Skąd się wziął? Jak powstał zakon Ren? Jakim cudem nagle powstał Najwyższy Porządek? I wiele więcej. Najgorsze w tym wszystkim jednak jest to, jak potraktowano niektóre wątki. Twórcy bez żadnej skruchy są w stanie ukrócić życie wielu postaciom, które tak naprawdę jeszcze na dobre się w uniwersum nie zadomowiły. Nieładnie.

Jak już wcześniej wspomniałem, tym razem dużą wagę przyłożono do postaci, które w tej części są na głównym celowniku twórców. Albowiem każdy z nich przeżywa okres kryzysu bądź też zostaje poddany jakiejś próbie. Na pierwszym planie mamy Rey, która pragnie pobierać nauki Jedi, ale zarazem nieustannie przeżywa konflikt wewnętrzny, albowiem pragnie poznać swoich rodziców. Jej słabością jest to, że nie jest w stanie odciąć się od przeszłości. Daisy Ridley dostaje tym razem dużo większą rolę do zagrania, w której pokazuje się od jak najlepszej strony. Równie mocno uwaga twórców skupiona jest na postaci Luke'a, który powraca do słynnej roli. Jednakże jego bohater okazuje się kimś innym niż dobrze znanym nam Lukiem. Na tym polu twórcy również nas zaskakują i starają się ukazać degradację, poczucie winy oraz niespełnienia słynnego mistrza Jedi. Mark Hamill świetnie radzi sobie z rozegraniem każdej z poszczególnych emocji w bardzo przekonujący sposób, co wynagradza ten cały czas, gdy na niego czekaliśmy. Równie mocno zaakcentowano wątek Kylo Rena, który tak jak Rey zmaga się sam ze swoimi uczuciami. Nie wie, jak powinien postąpić oraz jak położyć kres wszystkim swoim wątpliwościom. Adam Driver dużo lepiej radzi sobie z graniem niż poprzednio i zdecydowanie lepiej portretuje rozdarcie bohatera niż tę nijaką złość z "Przebudzenia mocy". Równie ciekawymi losami może się pochwalić Poe Dameron, w którego wciela się Oscar Issac. Dużo gorzej wypada John Boyega jako Finn, głównie przez to, że jego wątek nie jest zbytnio porywający. Carrie Fisher również nie nagrała się za dużo. Przez większość czasu zajmuje drugi plan. Ciekawie prezentuje się natomiast Domnhall Gleeson portretujący Generała Huxa. Nieustannie rywalizujący z Kylo Renem o przychylność Snoka jest w stanie zrobić dosłownie wszystko, aby zostać u władzy. Ponadto w obsadzie znaleźli się Andy Serkis jako Snoke, Laura Dern jako Amilyn Haldo i Benicio Del Tor jako DJ. Nie zapominając również o Anthonym Danielsie jako C-3PO oraz Peterze Mayhew jako Chewbacce.

Strona techniczna nie zawodzi i dostarcza nam tego, co w "Gwiezdnych wojnach" najlepsze. Świetne zdjęcia, rewelacyjne scenografie, wyśmienite efekty specjalne, klimatyczną muzykę oraz niepowtarzalny klimat. Ponadto "Ostatni Jedi" jest bezsprzecznie najładniejszym obrazem z całej serii. Zachwyca fenomenalnymi kadrami, niesamowitymi pomysłami inscenizacyjnymi oraz niezwykłą paletą barw. Niestety w obrazie pojawia się również strasznie duża dawka humoru, która bardzo często zaburza narzucony rytm. W "Gwiezdnych wojnach" humor był zawsze, jednakże teraz jego ilość zwiększono do takich rozmiarów, że momentami potrafi naprawdę drażnić. Szczególnie gdy ktoś rzuci strasznym sucharem. Nie wiedzieć wtedy, czy się śmieć, czy płakać. Strasznie mnie to denerwowało, albowiem bardzo łatwo takie posunięcia wybijały nas z rytmu. Nachalność ta przedostała się nawet do najbardziej emocjonujących i drastycznych części obrazu. Aj ja jaj.

Iskra nie zgasła, ale pożaru nadal na horyzoncie nie widać. Tymi słowami można idealnie podsumować "Ostatniego Jedi". Film, w którym wiele się dzieje, ale na znacznie innych płaszczyznach niż dotychczas. Pędzącą akcje zamieniono na potyczki bohaterów, a wybuchy i eksplozje na napięte relacje między postaciami. Ponadto zdecydowano się odrestaurować nieco wizerunek serii, podchodząc do niego od całkiem innej strony. Niby stare, ale ogląda się jak nowe. W działaniach twórców widać determinację, brawurę oraz dużo odwagi. Za to należą się brawa. Niestety film potrafi być także nierówny, momentami mało intrygujący oraz zbyt rozciągnięty. Nie wspominając już humorze, którego jest zdecydowanie za dużo. Niemniej jednak jest to opowieść, w której dokonuje się największy postęp w narracji. Historia ta daje nam dwa razy więcej informacji niż poprzednia i świetnie zamyka pewien rozdział w opowieści. Można mieć co do niego mieszane uczucia, jednakże według mnie to i tak lepiej niż "Przebudzenie mocy". Nieznacznie, ale lepiej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.