Snippet
Alicja po raz kolejny powraca do Krainy Czarów, aby pomóc wrócić do zdrowia Kapelusznikowi. Aby tego dokonać wyrusza w podroż w czasie, aby zrozumieć kolejność niektórych wydarzeń, a przede wszystkim ocalić swojego przyjaciela. Czy uda jej się pokonać czas?

gatunek: Przygodowy, Fantasy, Familijny
produkcja: USA
reżyser:James Bobin
scenariusz: Linda Woolverton
czas: 1 godz. 48 min.
muzyka: Danny Elfman
zdjęcia: Stuart Dryburgh
rok produkcji: 2016
budżet: 170 milionów $
ocena: 7,0/10









 
Nic nie jest niemożliwe

"Alicja w krainie czarów" jest jedną z najsłynniejszych powieści brytyjskiego pisarza  Lewisa Carrolla. Wykreował on świat, w którym zakochały się miliony. Nic więc dziwnego, że jego książka doczekała się niezliczonych adaptacji teatralnych, telewizyjnych i filmowych. Ta ostatnia z 2010 roku w reżyserii Tima Burtona tchnęła nieco świeżości i innowacji do Krainy Czarów, a całość okazała się kontynuacją słynnej powieści. Nikt nie podejrzewał, że może powstać kolejna część tej opowieści, ale jednak Disney zdecydował się pociągnąć dalej losy znanych nam bohaterów. Nie będę ukrywał, że miałem spore wątpliwości co do "Alicji po drugiej stronie lustra", ale czy moje obawy się sprawdziły?

W drugim filmie kinowym Alicja Kingsley jeszcze raz powraca do Krainy Czarów, by pomóc Kapelusznikowi, który oszalał. Tak właśnie oszalał. I choć brzmi to dosyć dziwnie, że Szalony Kapelusznik mógł zwariować, ale to prawda. Jego odchyły od normy są niepokojące przez co popada w chorobę. Jedyną osobą, która może sprawić, że powróci do zdrowia to Alicja. Nasza bohaterka wyrusza więc w podróż w czasie, aby zapobiec całemu zdarzeniu. Czy uda jej się? Fabuła filmu rozpoczyna się od brawurowej morskiej ucieczki przed piratami, którzy pragną zająć statek naszej bohaterki. Alicja jest kapitanem statku tak jak kiedyś jej ojciec. Niestety po powrocie do domu nie czekają na nią dobre wieści. Stojąc na rozdrożu i nie wiedząc co uczynić Kraina Czarów znów ją niespodziewanie wzywa. Ostatnim razem pobyt w tej magicznej krainie pomógł jej podjąć wiele ważnych decyzji. Czy i tym razem tak będzie? Wbrew moim obawom fabuła produkcji prezentuje się niezwykle intrygującą i całkiem wciągająco. Twórcy nie starają się na siłę stwarzać niepotrzebnych i nic nie wnoszących do historii wątków dzięki czemu udaje im się maksymalnie skupić na zaledwie kliku z nich i dokładnie je omówić. Albowiem tym razem oprócz wydarzeń z Krainy Czarów równie ważne czy nawet ważniejsze okazują się te rozgrywające się w świecie Alicji. Ponowny pobyt w świecie Kapelusznika uświadamia naszej bohaterce, że nic nie jest niemożliwe, a ona sama nie powinna przestać w to wierzyć. Podróż którą odbywa Alicja jest niczym pielgrzymka uświadamiająca jej, że zbłądziła ze swej ścieżki, którą sobie niegdyś wytyczyła. Wyprawa ta również uświadamia jej że nigdy nie należy tracić nadziei, a marzenia to najpiękniejsza rzecz jaką morza mieć. W parze z kilkoma przesłaniami jakimi raczy nas "Alicja po drugiej stronie lustra" idzie również wartka akcja, która napędza całą opowieść i nie pozwala nam się nudzić oraz niezwykle lekki i przyjemny ton prowadzenia opowieści. Wydarzenia ekranowe ukazujące nam dalsze losy znanych z wcześniejszej części bohaterów również prezentują się bardzo ciekawie. Szczególnie wątek Czerwonej Królowej, która jest poniekąd drugą najważniejszą bohaterką filmu, albowiem to wokół jej poczynań nieustannie krąży cała opowieść. Oprócz tego poznajemy wydarzenia z jej młodości oraz przyczynę dlaczego stała się tak złą władczynią. Wątek ten jest niezwykle ważny dla całej opowieści, albowiem ukazuje nam, że nawet dobre osoby mogą popełnić niewielkie przewinienia co jest jednoznaczne z tym, że nie ma osób świętych. Nie zabraknie nam również nawiązań do poprzedniej części oraz zaskakujących zwrotów akcji. Niestety pomimo swojej lekkości i intrygującej fabuły historia ukazana przez twórców jest nieco ogólnikowa bez dokładniejszego wchodzenia w szczegóły. Ewidentnie jesteśmy w stanie dostrzec, że obraz jest po prostu dedykowany do znacznie młodszej widowni niż pierwsza część przez co nie znajdziemy już w nim scen typowych dla mrocznego stylu Burona. Jednakże pomimo takiego uproszczenia zdarzeń całość i tak ogląda się bardzo przyjemnie i da się wybaczyć niektóre szablonowe postępowania twórców. Muszę ich jednak pochwalić za świetne ukazanie podróży w czasie oraz ciekawe ugryzienie tego tematu od strony technicznej.

Bohaterowie "Alicji po drugiej stronie lustra" w ogóle się nie zmienili w stosunku co do pierwszej części (no może za wyjątkiem Alicji, Kapelusznika i niewielkiej przemiany Czerwonej Królowej), a więc ich pojawienie się nie odznacza się niczym godnym uwagi. Jednakże koniec końców podróż Alicji ukazuje nam losy wszystkich postaci z ich młodzieńczych lat, a więc tym posunięciem twórcy jako tako się ratują. W rolach głównych mamy więc Mię Wasikowską, Johnnyego Deppa, i Helenę Bonham Carter. Dopiero na dalszym planie pojawia się Anne Hateway i cała reszta. Dla mnie najciekawiej ukazaną postacią był Czas w wykonaniu Sashy Barona Cohena jako niezwykle ekstrawaganckiego i wyszukanego bohatera.

Pod względem technicznym "Alicja po drugiej stronie lustra" prezentuje się całkiem dobrze. Z pewnością warto zwrócić uwagę na bardzo dobre efekty specjalne oraz ciekawe zdjęcia. Niestety muzyka Dannyego Elfmana wypada pompatycznie i nijako przez co nieco burzy wydźwięk produkcji. Podobnie jest z montażem. To co uległo zmianie w stosunku co do pierwszej części to oczywiście bardziej lekki i baśniowy klimat, który zastąpił grozę i mrok Burtona. Przez zastosowanie tego zabiegu całość wygląda na bardziej cukierkowo niż w "Alicja w Krainie Czarów", a to zaś przekłada się na duży kontrast pomiędzy stylem prowadzenia obu opowieści.

Podsumowując "Alicja po drugiej stronie lustra" Jamesa Bobina to przyjemny i lekki film familijny, który choć szyty jest grubymi nićmi, to jednak jest w stanie nas zaintrygować i sprawić, że czas spędzony w kinie nie będzie stracony. Niektórym może brakować mrocznego klimatu Burtona, ale zastępują go ciekawe podróże w czasie oraz nowy bohater. Pomimo moich obaw co do tej produkcji muszę przyznać, że jestem całkiem zadowolony z seansu. Choć nie był on tak dobry jak film Burtona to jednak Bobinowi całkiem zgrabne udało się ukazać nam dalsze losy Alicji.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Spokój Azeroth (Przymierze) zostaje zaburzony miażdżącym atakiem Orków, którzy przeczuwają, że ich cywilizacja Draenor (Horda) dobiega końca. Przymierze walczy o zachowanie porządku i bezpieczeństwo ludzi, Horda zaś o przetrwanie zagrożonego gatunku orków.

gatunek: Przygodowy, Fantasy
produkcja: USA
reżyser: Duncan Jones
scenariusz: Charles Leavitt, Duncan Jones
czas: 2 godz. 3 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Simon Duggan
rok produkcji: 2016
budżet: 160 milionów $
ocena: 7,5/10









 
Rzemiosło dobrych początków

Gry komputerowe to obecnie jedna z najpopularniejszych form rozrywki zaraz obok kina jak i telewizji. Osoby trudzące się tą profesją są w stanie z tak samo dużym oddaniem spędzić pół dnia przed ekranem komputera jak filmowi maniacy przed ekranem swojego laptopa. Obydwa te światy różnią się pod względem zależności losów naszych postaci. W grze to my decydujemy jak potoczy się ich egzystencja i to my odpowiadamy za ich przeżycie, natomiast w filmach wszystko zależy od idei twórców i tego jak oni widzą losy wykreowanych przez siebie postaci. My możemy jedynie patrzeć i modlić się by nic im się nie stało. Choć bardzo byśmy chcieli nie uda nam się zmienić zasad pod nasze widzimisię. A co jakby tak połączyć oba światy? Wyciągnąć z nich to co najlepsze i stworzyć dzieło, które przypadnie do gustu obydwu tym grupom?

Tworzenie filmów na podstawie powieści czy też opowiadań to standard. Robi się to już od wielu wielu lat. Jednakże ekranizacje gier (ogólnie) to znacznie świeższy temat. Ale niestety bardzo grząski albowiem bardzo łatwo w nim ugrząźć przez co niewiele osób chętnie decyduje się na takie śmiałe posunięcie.  Jednakże raz na jakiś czas pojawia się śmiałek, który postanawia złamać stereotypy. Takim odważnym człekiem jest Duncan Jones – reżyser filmu "Warcraft: Początek" powstałego na podstawie serii gier "World of Warcraft". Twórcy tego filmu postanowili wyciągnąć z obu światów to co najlepsze. Z gry wzięto postacie, świat przedstawiony i bodajże pewną cząstkę fabuły, a z filmu wzięto całą resztę potrzebną do stworzenia wielkiego letniego blockbustera. Teraz pozostaje tylko pytanie co z tego połączenia wyszło?

W filmie mamy ukazany Draenor, który chyli się ku upadkowi przez co Orkowie są zmuszeni wkroczyć na nieznane terytoria  Azerothu i zbudować tam nowy dom. Niestety pomysł ten nie podoba się mieszkańcom Azerothu, albowiem najazd Orków przerwał  wieloletni pokój panujący w ich świecie. Obie strony szykują się do wielkiej walki, która może przesądzić o losach Azerothu. Tymczasem na drugim planie pojawia się nowy wróg, znacznie potężniejszy niż horda Orków... Już po samym opisie widać, że obraz Duncana jest fantastyką w czystej postaci. Pełną różnorodnych postaci, niezwykłych i nierealnych miejsc jak i wypełnioną miłością, wojną oraz magią. Chcieć czegoś więcej? Bynajmniej, albowiem "Warcaft: Początek" rewelacyjnie sprawdza się na wszystkich tych polach. Mogę rzec nawet więcej, że jest to pierwszy porządny film fantastyczny od czasów "Władcy Pierścieni" jak i "Hobbita". Czym więc może nas ta produkcja zaskoczyć? Oczywiście niezwykle ciekawą oraz bardzo wciągającą fabułą. Historia ukazana w obrazie jest niezwykle rozbudowana za względu na mnogość wątków głównych jak i pobocznych oraz poprzez analizę wielu postaci pojawiających się na ekranie. Tutaj nie ma jednego głównego bohatera, a nawet jeśli w domyśle taki istnieje to specjalnie nie widać jego wyższości na innymi postaciami, albowiem twórcy koncentrują się na ukazaniu nam losów jak największej ilości postaci, aby pokazać narastający konflikt z wielu różnych stron. Co ciekawe nie opowiadają się oni po żadnej ze stron. Są neutralni co do konfliktu dzięki czemu wydarzenia ekranowe są ukazane w obiektywny sposób. To widz ma zdecydować po której stronie barykady stanąć oraz osądzić kto jest tym dobrym, a kto złym. Zadanie będące z pozoru bardzo proste okazuje się ciężkim orzechem do zgryzienia, albowiem dopiero poznawszy naszych bohaterów jesteśmy wstanie domyślić się ich intencji. To co z pozoru jest dobre może być złe i na odwrót. Twórcy wielokrotnie ukazują nam, że nie należy traktować nowo poznanych osób na podstawie pierwszego wrażenia oraz uświadamiają nam, że warto dać drugą szansę, albowiem każdy może zbłądzić. Jednakże nie myślcie, że z "Warcraftu" wyniesiecie jedynie worek pełen mądrości życiowych, albowiem film ten przede wszystkim jest napakowany wartką, akcją która nie pozwala nam się nudzić w kinie ani na sekundę. Twórcom idealnie udało się balansować ilość scen akcji jak i tych dających nam chwilę oddechu dzięki czemu całość jest niezwykle płynna i przejrzysta jeśli chodzi o kolejność zdarzeń. Ciekawie również prezentuje się świat przedstawiony czyli Azeroth, w którym możemy znaleźć całą masę niesamowitych krain, które urzekają nas swoim urokiem oraz magią. Zresztą cały film jest niezwykle ujmujący właśnie poprzez ten wyjątkowy baśniowy, klimat, którego ostatnio nam brakowało. Niestety "Warcraft: Początek" nie jest produkcją idealną. Fabuła produkcji pomimo swojej rozpiętości i koncentrowania się na ukazaniu nam różnych aspektów konfliktu jest oprócz tego momentami zawiła jak i niejasna. Niektóre wydarzenia ekranowe mogą wyglądać dwuznacznie, a tak naprawdę nie ma co w nich szukać drugiego dna. Pod tym względem obraz jest całkiem bezpośredni i bynajmniej nie jest to jego wada. Powiem nawet więcej, że gdyby twórcy na siłę chcieli przekazać nam jeszcze więcej informacji to nie skończyło by się to za dobrze, albowiem już i tak zabrakło im czasu na inne, ważniejsze rzeczy. Takie jak dokładny opis Azerothu oraz ukazanie nam nieco więcej informacji na temat poszczególnych krain. Pod tym względem widzowie zostali postawieni przed faktem dokonanym. Mamy po prostu zapamiętać, że w tej magicznej krainie oprócz ludzi żyją jeszcze krasnoludy, stwory podobne do elfów (nie jestem pewien czy to były elfy) oraz cała masa innych gatunków. Nie wliczając w to magów itp. Na tym polu świat orków czy też po prostu ich wątek w Azerothie (ich świat chyli się ku zagładzie) jawi się dużo lepiej. Więcej czasu poświęcono na ukazanie zwyczajów panujących wśród tych olbrzymów przez co całość wydaje się bardziej namacalna. Banałów nie unikniono również przy ukazaniu wątku magów, który jawi się niezwykle intrygująco, ale z powodu braku czasu został zepchnięty na nieco dalszy plan, a stać tak się nie powinno szczególnie, że w przyszłości może być to główny wątek historii. Jednakże pomimo tych ubytków jak i nieco rozciągniętej fabuły film prezentuje się całkiem dobrze. Przede wszystkim rewelacyjnie się go ogląda, a fantastyczny klimat jak i nieziemskie efekty specjalne pozwalają dosłownie wejść w świat "Warcraftu". Do tego jeszcze mamy wartką akcję intrygującą historię oraz masę niespodziewanych zwrotów akcji, które zarówno napędzają film jak i przyprawiają nas o przyspieszone bicie serca.

Jeśli zaś chodzi o bohaterów filmu to jest ich naprawdę wielu, albowiem aż dziewięciu. I są to wszystkie pierwszoplanowe postaci. Nie mówiąc już o drugoplanowych... Tak czy siak wszystkie postacie z "Warcraft: Początek" albowiem są to niezwykle silne, krnąbrne i waleczne postacie, które są w stanie zginąć podczas walki. Ku naszemu zaskoczeniu kilku bohaterów niespodziewanie żegna się ze swoim życiem, a można by przypuszczać, że będą one głównymi postaciami w kontynuacji. Wracając jednak do filmu należy zwrócić uwagę na fakt, że z powodu tylu bohaterów twórcom nie udało się nakreślić ich wszystkich zbyt dokładnie. Często używają ogólnikowych rozwiązań do wyjaśnienia losów niektórych postaci przez co nie do końca jesteśmy w stanie dostrzec jej całego obrazu. Jednakże mimo tego postacie dużo zyskują dzięki zaradnym aktorom, którzy wprowadzają nieco życia w ich sylwetki. Na pierwszym planie mamy: bardzo dobrego (nieco Ragnarowego) Travisa Fimmela jako Anduina Ltohara, świetnego Bena Fostera jako Medivha, Paulę Patton jako Garonę, Dominica Coopera jako króla Llane Wrynna, Tobyego Kebbela jako Durotana, Bena Schnetzera jako Khadgara, Roberta Kazinskyego jako Orgrima, Daniela Wu jako Gul'dana, Annę Galvin jako Darkę, oraz Clancyego Browna jako Blackhanda.. Oprócz nich na ekranie pojawiają się: Burkely Duffield jako Callan, Ryan Robbins jako Karos, Callum Keith Rennie jako Moroes oraz Ruth Negga jako Lady Taria. Pod względem aktorskim "Warcraft" prezentuje się na całkiem dobrym poziomie, a aktorom nie możemy nic zarzucić. Niezadowolenie możemy czuć jedynie do scenarzystów, którzy nie dopracowali zbytnio swoich bohaterów.

Od strony technicznej film Duncana Jonesa to perełka. No może prawie... To co z pewnością oczaruje nas w filmowej wersji "Warcrafta" to bajeczne efekty specjalne zarówno przy widokach niesamowitych krain jak i niezwykłym CGI orków, których twarze wyglądają niebywale realistycznie. Warto również zwrócić uwagę na wspaniałą scenografię, bardzo dobre zdjęcia i  klimatyczną muzykę Ramina Djawadiego. Niestety montaż nieco kulał szczególnie przy przejściach pomiędzy scenami, ale to tragedii nie ma. Jednakże przede wszystkim dostajemy wyjątkowy magiczny klimat, który idealnie wpisuje się w ramy pierwszorzędnej fantastyki. Bardzo podobał mi się cały zamysł oraz wygląd światów ukazanych w filmie jak np. świat magów oraz to jak się nią posługiwali.

Koniec końców pomimo banałów fabularnych, niedokładnego nakreślenia postaci oraz braku rozwinięcia niektórych istotnych wątków dzięki którym historia byłaby bardziej kompletna "Warcraft: Początek" to przede wszystkim solidny film fantasy, który czerpie garściami z gatunku. Posiada wciągająca i intrygująca historię, wartką akcję, ale przede wszystkim jest produkcją, którą wyśmienicie się ogląda dzięki jej lekkości i niezwykłej płynności. Niestety historia ukazana w filmie nie jest kompletna. Fabuła pomimo tego, że jest ciekawa i niezwykle zajmująca jest również rozciągnięta niemalże do granic możliwości. Jeśli myślicie, że reżyser zamknie rozpoczęty wątek przed napisami końcowymi to niestety jesteście w błędzie. Twórcy najwidoczniej wzięli sobie do serca podtytuł "Początek" i na jego podstawie zarysowali nam bardzo obszerne rozpoczęcie tej zapowiadanej filmowej serii. Tak więc po wyjściu z kina towarzyszy nam niedosyt co do historii, ale również ekscytacja dalszymi losami naszych bohaterów. Nic tylko czekać na więcej.

P.S. Recenzja została napisana z perspektywy widza, który nie zna się na grze "World of Warcraft", ani w nią nigdy nie grał.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

David jest pielęgniarzem, na co dzień opiekuje się nieuleczalnie chorymi pacjentami. Traktuje swój zawód jak powołanie i z każdą osobą, którą się zajmuje, nawiązuje silną emocjonalną więź. Poza pracą jest samotnym, zamkniętym w sobie człowiekiem, strzegącym tajemnicy swojej przeszłości. Każdego ze swoich pacjentów potrzebuje równie mocno jak oni jego.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyser: Michael Franco
scenariusz: Michael Franco
czas: 1 godz. 33 min.
zdjęcia: Yves Cape
rok produkcji: 2015
budżet: -
ocena: 8,0/10










 
Dobro to rzecz względna

Produkcje kinowe oprócz znanych nam podziałów gatunkowych jesteśmy w stanie podzielić jeszcze na dwie kategorie. Na filmy wychodzące spod szyldów wielkich wytwórni, które dzięki dużemu rozgłosowi trafiają do szerokiej publiczności (dla której nomen omen są dedykowane) oraz na produkcje niezależne czy też festiwalowe, które choć dotrą do mniejszej grupki ludzi. Produkcje te w dużej mierze ośmielają się opowiedzieć nam historie, które dla Hollywood są zbyt prawdziwe lub też dotykające zbyt czułych tematów. Po zbyt długiej przerwie od produkcji tego typu z wielką radością powracam do niezależnych, festiwalowych i przeznaczonych dla węższej grupki społeczeństwa produkcji. Albowiem taki jest właśnie "Opiekun" Michaela Franco.

Film Michalea Franco opowiada nam Davidzie – pielęgniarzu, który na co dzień zajmuje się opieką nad osobami schorowanymi, po wypadkach i potrzebujących drobiazgowej opieki. W swoim fachu jest perfekcjonistą, a nawiązywanie więzi z nowymi chorymi przychodzi mu niezwykle łatwo. Jednakże nasz bohater oprócz pomagania innym jest również nieustannie prześladowany przez przeszłość, o której ciężko mu zapomnieć. Produkcja w rewelacyjny sposób ukazuje nam codzienną walkę Davida zarówno za swoją przeszłością jak i jego zmagania z chorymi, którym chce pomóc z całego serca. Jest to postać rozdarta wewnętrznie, która zmaga się nieustannie z dawnymi dziejami, albowiem przypominają jej o tym pacjenci, którymi się zajmuje. Opowieść jest niezwykle intrygująca i niesamowicie wciągająca. Twórca w trakcie trwania filmu co chwila odkrywa przed nami coraz to więcej informacji na temat naszej postaci, a my przez cały ten czas coraz bardziej zagłębiamy się w jego przeszłość, aby zrozumieć jego obecne poczynania. Choć tempo produkcji jest powolne nam to wcale nie przeszkadza, albowiem wydarzenia ekranowe są niezwykle wciągające przez co z zapartym tchem śledzimy losy Davida, aby zrozumieć poświęcenie z jakim wykonuje swoją profesje. Film jest mocno nacechowany emocjonalnie przez co uderza w nas z potężną siłą. Ukazuje cierpienie, chorobę oraz śmierć będące częścią naszego istnienia, o których tak rzadko się mówi, a najlepiej byłoby o nich w ogóle nie wiedzieć. Ukazane w filmie tragedie zdają się być dla nas tak odległe, że aż wręcz nierzeczywiste. Jednakże nigdy tak naprawdę nie wiadomo w kogo uderzą. Być może w osobę będącą tuż obok nas. Wtedy nagle zmienia się perspektywa, a magiczna bańka pryska. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć, a tym bardziej osoby na co dzień trudzące się profesją pielęgniarską. Reżyser rewelacyjnie stopniuje emocje jak i napięcie przez co historia zyskuje na sile i jeszcze bardziej na nas oddziałuje. Tak jak poruszane przez reżysera tematy eutanazji czy aborcji. Franco nie formułuje swojego stanowiska wobec tych zagadnień, ani nie stawia naszego bohatera bo jednej ze stron barykady. Kreuje Davida na ambiwalentną postać, która nieustannie waha się pomiędzy tym co dobre a słuszne lub tym co złe a konieczne. Reżyser tym zabiegiem stara się również wpłynąć na nas abyśmy sami zastanowili się nad tymi zagadnieniami i zdecydowali co jest dla nas słuszne, dobre, złe, albo konieczne. Wydawać by się mogło, że sprawa jest oczywista jednakże w przypadkach ukazanych w filmie nie istnieją znane nam granice przez co sami musimy ustalić je na nowo.

W większości filmów niezależnych na pierwszym planie mamy z reguły jedną postać. Ktoś mógłby powiedzieć zaledwie, ale ja mówię, że to aż nadto. W takich filmach jak "Opiekun" to główny bohater jest najważniejszy, a reszta jest swego rodzaju tłem do jego historii. Jednakże tym razem jest nieco inaczej. Otoczenie naszej postaci jest niezwykle wyraziste przez co nie tylko David skupia naszą uwagę, ale również jego pacjenci, którzy też mają swój wkład w jego życie. Dzięki tak rozbudowanemu tle opowieść o Davidzie wiele zyskuje co ostatecznie przekłada się na pasjonującą historię. Natomiast sam David jest postacią samotną, cichą i bardzo skrupulatną. Jednakże za maską codzienności skrywa prawdziwe swoje oblicze, które zna niewielu. W tej niezwykłej roli rewelacyjnie zaprezentował się nam Tim Roth. Oprócz niego na ekranie pojawiają się jeszcze: Sarah Sutherland, Robin Bartlett, Michael Cristofer oraz Nailea Norvind.

"Opiekun" Michaela Franco rewelacyjnie traktuje o sprawach przyziemnych takich jak cierpienie, choroba i śmierć, ale z drugiej strony ukazuje nam człowieka, który robi co w jego mocy, aby ulżyć każdej osobie, która potrzebuje pomocy. To niezwykle przejmujące i pełne dramatu dzieło, które urzeka nas swoją prostotą prowadzenia akcji jak i niezwykłą głębią opowieści. To teatr jednego aktora, który dzięki świetnie stworzonemu zapleczu jest w stanie bez problemu ukazać nam wszystkie zmartwienia naszej postaci. I w końcu niezwykle wymowne zakończenie opowieści, które można interpretować na różnoraki sposób. Gorąco polecam.


Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Alice jest jednym z najlepszych prywatnych detektywów w Los Angeles. Ma ogromne doświadczenie, niesamowitą intuicję i jest zawsze o krok przed tym, którego  tropi. Na życie osobiste też nie może narzekać. Ma przystojnego narzeczonego, który szaleje na jej punkcie i rozpieszcza ją na każdym kroku. Pewnego dnia, kilka tygodni przed ślubem życie Alice wywraca się do góry nogami. Jej narzeczony znika jak kamień w wodę, a konta bankowe Alice są kompletnie wyczyszczone. Doświadczona pani detektyw dała się oszukać jak dziecko. Teraz zrobi wszystko, żeby odnaleźć oszusta, w którym się zakochała. Prawdziwa rozgrywka dopiero się zaczyna...

twórcy: Jennifer Schuur, Allan Heinberg, Kate Atkinson, Helen Gregory
oryginalny tytuł: The Catch
gatunek: Dramat, Kryminał, Thriller
kraj: USA
czas trwania odcinka: 45 min.
odcinków: 10
sezonów: 1
zdjęcia: William Rexer
produkcja: abc
średnia ocena: 7,1/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)







 
Zabawa w kotka i myszkę

Znacie tą zabawę, w której po przeciwnych stronach stoi dwóch przeciwników, albo rywalizujące ze sobą drużyny i każda z nich w celu zdobycia głównej nagrody zwodzi, stwarza niejasne sytuacje i kantuje tę drugą osobę lub grupę? Jest to tak zwana zabawa w kotka i myszkę. Z pozoru wydaje się że to kot ma prowadzenie, ale równie dobrze niepozorna myszka może nas czymś zaskoczyć przez co wszystko może się skomplikować. Wszystko to sprawia, że owa zabawa nie jest uczciwą rywalizacją, ale specjalnie prowokowaną intrygą, której jedynym celem jest zdobycie upragnionego celu. Porównanie to świetnie odnosi się do najnowszego serialu stacji abc pt: "Blef", w którym owa zabawa jest na porządku dziennym.

W serialu poznajemy przepiękną Alice Vaughan oraz równie przystojnego Christopera Halla. Ona pracuje w prywatnej agencji detektywistycznej, a on zajmuje się jakimiś tam interesami. Otóż ta urocza para zamierza się pobrać. Przygotowania do ceremonii idą pełną parą, jednakże pewnego poranka wszystko ulega drastycznym zmianom. Okazuje się, że narzeczony Alice – Chistopher oszukał ją i zniknął z jej majątkiem. Kobieta postanawia go znaleźć, aby nie tylko odzyskać oszczędności swojego życia, ale również udowodnić, że jest dobrym detektywem. Tak właśnie rozpoczyna się serialowa gra w kotka i myszkę pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Będą się oni nieustannie się wymijać, następnie szukać, a w ostateczności zwalczać się nawzajem. Fabuła produkcji jest bardzo ciekawa, niezwykle wciągająca oraz całkiem zaskakująca. Wydarzenia ekranowe w większości skupiają się na Alice i jej pościgu za narzeczonym, który okazuje się kimś więcej niż zwykłym oszustem. Resztę czasu ekranowego poświęcono rozwiązywaniu odrębnym spraw kryminalnych, które nie mają większego znaczenia, ani wpływu na wątek główny. To jest mój pierwszy zarzut co do tej serii, albowiem twórcy ewidentnie poszli w telenowelę. Który to już serial ma właśnie taką budowę typową dla niekończących się telenoweli, które w myśl gatunku nie idą na jakość, ale na ilość? Ile z nich może pochwalić się mierną opowieścią, ale wysoką oglądalnością? Na szczęście z "Blefem" tak nie jest, ale jest to pewnego rodzaju przestroga dla twórców, aby czasem nie szli tą wydeptaną już ścieżka. Nie ma, że jest łatwiej itp. Jak się już coś tworzy to robi się to z głową, a nie na odwal się. Jestem już zmęczony tego typu rozwiązaniami, albowiem jest to dla mnie ewidentny sygnał, że twórcom brakowało pomysłów na wątek główny. Dlatego właśnie musieli upchać w serialu dodatkowe sprawy kryminalne, żeby było, że główna postać rzeczywiście pracuje w prywatnej agencji detektywistycznej, a główna intryga nie zajmuje całego odcinka no bo wtedy wyszłoby, że całość jest zbyt nudna dla przeciętnego widza. A wszystko to jest niepotrzebne ponieważ są to jedynie zapychacze dziur, które nie powstały w wyniku błędów scenariuszowych, ale zostały stworzone celowo, aby je później wypełnić nic nie znaczącym dla fabuły badziewiem. Wszystko to jest o tyle bulwersujące, że historia ukazana w serialu posiadała ogromny potencjał. Wystarczyłoby ją lekko podrasować co oznacza tyle, że trzeba by poświecić jej trochę więcej czasu, aby lepiej się prezentowała. Niestety my na to nic już nie zaradzimy. Na szczęście opowieść ukazana w produkcji nie rozczarowuje, a co więcej jest całkiem zgrabnie przedstawiona. Ukazuje nam ciekawe i przepełnione akcją wydarzenia, które potrafią niejeden raz nas zaskoczyć. Do tego zabawa w kotka i myszkę po pewnym czasie przybiera całkiem nową formę jak i rozprzestrzenia się o nowych bohaterów. Po pewnym czasie niemalże każda z postaci działa przeciwko innej w myśl własnych idei. Zabieg ten wprowadził nieco zamieszania do serii, ale koniec końców okazał się całkiem ciekawym zwrotem akcji, który wniósł nieco świeżego powiewu. Albowiem akcja serialu nie dotyczy jedynie Alice i Chrisophera. Otóż bardzo szybko się okazuje, że niedoszły mąż naszej bohaterki jest jedynie najemcą, a za całym zamieszaniem stoi znacznie większy gracz. "Blef" bywa momentami przewidywalny, ale na szczęście jest w stanie się wybronić. Tak samo jest z licznymi kliszami i swego rodzaju uproszczeniami, które pojawiają się w serialu. Ostatecznie jesteśmy w stanie przepuścić je płazem, ale wiem, że to nie przejdzie u wszystkich. No bo jak brać na poważnie agencję detektywistyczną, która ma w zespole hakerkę będącą w stanie zhakować niemal wszystko. Albo jak pogodzić się z faktem, że bohaterowie serialu są po prostu tak genialni, że sprawy kryminalne niemal same się rozwiązują, a życie detektywa wydaje się niczym przysłowiowa "bułka z masłem". Nie mówiąc już o tym, że serialowym złodziejaszkom tak łatwo idzie okradanie ludzi, albo tuszowanie morderstwa. Musicie sami zdecydować czy takie numery są dla was do przebolenia czy jednak nie zdzierżycie takiego obrotu spraw. Jeśli nie dacie rady to odsyłam do ambitniejszych produkcji, a jak wam to nie przeszkadza to nie widzę przeszkód na drodzy by sięgnąć po ten serial. Albowiem urok tej produkcji pochodzi właśnie od tego typu zagrywek twórców, które sprawiają, że historia jest w miarę płynna i spójna, a całość jest niezwykle lekka i przyjemna w odbiorze.

Bohaterowie "Blefu" to silne i ciekawe postacie, które do ostatniej chwili walczą o swoje. Nie lubią się poddawać, ani dawać za wygraną przez co często dochodzi do wielu konfliktów między nimi. Oczywiście myśl zabawy w kotka i myszkę większość bohaterów używa nieczystych zagrywek żeby zdobyć to czego pragnie. Samo życie. Na pierwszym planie mamy przepiękną Mireille Enos, która z niezwykłym wdziękiem i gracją wciela się w główną bohaterkę. Odgrywa osobę, która potrafi zarówno oczarować swoim wdziękiem jak i powalić swoimi umiejętnościami sztuk walki. To postać niezwykle silna, zdeterminowana, a zarazem rządna zemsty. Z kolei Christopher Hall to przystojny, dobrze odnoszący się mężczyzna, który swój urok osobisty wykorzystuje równie często jak jego była partnerka. Jest również niezwykle sprytny i przebiegły, a jego dodatkową cechą są niezwykle lepkie ręce. W tej roli świetnie zaprezentował się Peter Krause. Na ekranie często pojawiają się również: Rose Rollins jako Valerie Anderson – współzałożycielka agencji wraz Alice, Sonya Walger jako Margot Bishop – współpracownica Christophera, oraz Elvy Yost jako Sophie Novak i Jay Hayden jako Danny Yoon – pracownicy agencji. Oraz Alimi Ballard jako Reginald Lennox – najlepszy przyjaciel Chistophera i Jacky Ido jako Jules Dao - agent tropiący Christophera. Aktorsko serial daje radę.

Od strony technicznej produkcja również nie prezentuje się z gorsza. Mamy dynamiczne zdjęcia Williama Rexera oraz świetnie dopasowane piosenki do wydarzeń rozgrywających się na ekranie. Nie za bardzo spasował mi montaż serialu, który momentalnie skojarzył mi się z telenowelami przez co niekiedy miałem wrażenie jakbym oglądał tanią produkcję pokroju "Czarodziejów  z Wawerly Place". Jednakże montaż ten nadaje serialowi dynamikę, a z czasem idzie się do niego przyzwyczaić. Na uwagę zasługuje również klimat powstały na skutek obracania się w wysokich sferach.

"Blef" nie jest serialem idealnym. Posiada wiele wad, które są typowe dla seriali, które mają zamiar iść na ilość, a nie na jakość. Jednakże za tym wszystkim kryje się również ciekawa i wciągająca historia, która ma ogromny potencjał. Lub raczej miała. Tak czy siak głównymi zaletami serii jest jej lekkość i bardzo dobra przyswajalność. Nie da się ukryć, że "Blef" po prostu rewelacyjnie się ogląda. Pomimo jego bolączek akcja jest w miarę płynna, a całość całkiem spójna. Wszystko to przekłada się na mile spędzone chwile przed telewizorem. Bez rewelacji, ale godny uwagi.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
Fox Mulder i Dana Scully ponownie łączą siły by odkryć prawdę kryjącą się za dziwną sprawą prosto z Archiwum X. W chwili, gdy w mgnieniu oka zapanowały mrożący krew w żyłach chłód i martwa cisza, w tajemniczych okolicznościach uprowadzona zostaje agentka FBI, Monica Bannan. Jednak nie jest to zwykłe porwanie. Poszukiwania zaginionej wskrzeszają dawne uczucia pomiędzy partnerami, Scully i Mulderem, a także znoszą granice nauki, poszerzając je o nadprzyrodzone i przerażające przestrzenie.

gatunek: Thriller, Sci-Fi
produkcja: US, Kanada
reżyser: Chris Carter
scenariusz: Chris Carter, Frank Spotnitz
czas: 1 godz.44 min.
muzyka: Mark Snow
zdjęcia: Bill Roe
rok produkcji: 2008
budżet: 30 milionów $
ocena: 5,0/10








 
Kwestia wiary

Od naszego ostatniego spotkania z serialem "Z Archiwum X" minęło sporo czasu, jednakże twórcy tej niezwykle kasowej i kultowej już serii nie zapomnieli o swoim dziedzictwie. Postanowili powrócić do dobrze nam znanych agentów Muldera i Scully, którzy mieli nosa do tajemniczych i trudnych do wyjaśnienia zagadek. Jednakże zamiast powrócić w formie produkcji telewizyjnej zdecydowali się na film pełnometrażowy, który mógłby reaktywować całą serię. Czy był to trafiony pomysł?

"Z Archiwum X" zakończyło się w 2002 roku na dziewiątym sezonie serii, który w bardzo zgrabny sposób wyjaśnił nam pod koniec wszystkie zawiłości i tajemnice serii. Dzięki takiej końcówce udało się twórcom odzyskać nasze zaufanie, albowiem na sam koniec, wyjawili nam całą prawdę. My zaś pożegnaliśmy się z naszymi ukochanymi postaciami w bardzo pokojowy sposób. Bez niespodzianek i urwanego zakończenia. Wszystko to sprawiło, że zawsze przywołując tę serię czuję pewnego rodzaju sentyment do bohaterów jak i całej fabuły. Jednakże przyznam szczerze, że nie pogardziłbym powrotem tego niezwykłego serialu. Ku memu zaskoczeniu Mulder i Scully powrócili. Jednakże nie na mały, a na duży ekran. Czy ta wielkość pełnego metrażu ich czasem nie przytłoczyła? Będąc już po seansie muszę przyznać, że chyba twórców nieco przerosły ich ambicje względem drugiego filmu fabularnego. Zacznijmy od fabuły czyli pierwszego samobójczego strzału. Jak dobrze wiecie, główny trzon serialu skupiał się na rządowych spiskach jak i porwaniach przez kosmitów. Później pojawili się jeszcze kosmiczni łowcy, czarna śmierć, hybrydy i super żołnierze. Natomiast "luźne epizody" koncentrowały się właśni na tajemniczych i niewyjaśnionych sprawach, które poprzez swoją abstrakcyjność trafiały do Archiwum X. Sięgając po "Chcę wierzyć" byłem pewien, że będzie to film nawiązujący do mitologii tej serii czyli krótko mówiąc będzie opowiadał o kosmitach. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy dopiero w połowie filmu odkryłem, że nie będzie żadnych kosmitów. Okazało się, że twórcy porzucili mitologię na rzecz normalnej sprawy z Archiwum X. Zaakceptowałbym taki obrót spraw gdyby nie fatalne opowiedziana historia. Zacznijmy od tego, że ponowne ukazanie nam naszych bohaterów jest nie do zaakceptowania. Ich pojawienie się na ekranie nie wywołuje większych emocji, a całe zajście, które doprowadziło do ich pomocy FBI jest mało przekonujące. Zresztą w tej produkcji wiele rzeczy się nie klei, a ten zarzut jest chyba najsłabszy. Tak czy siak historia ukazana w filmie jest średnio intrygująca, mało wciągająca oraz niezbyt przemyślana. Nasze postacie zostają wrzucone w wir akcji przez co dochodzi między nimi do wielu bezsensownych sprzeczek, które odbijają się na ich związku (w "Chcę wierzyć" Muler i Scully są razem!). A wszystkie ich problemy są tłumaczone odmiennymi charakterami postaci, jakby nie pasowali do siebie. To ja się w takim razie pytam jak ze sobą wytrzymali te dziewięć sezonów? Chmm? Ktoś tu pojechał mocno po bandzie... Skupmy się jednak na fabule, która również pozostawia wiele do życzenia. Ewidentnie widać po produkcji, że jest to zwykły 45-minutowy odcinek rozciągnięty do granic możliwości, który równie dobrze mógłby należeć do któregoś z sezonów.  A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że w historii widać potencjał, na bardzo dobry odcinek jak i film! Niestety robiąc z epizodu produkcję filmową trzeba wykazać się niezwykłymi zdolnościami scenopisarskimi, aby nie przynudzać przez większość czasu. Niestety Carter i Spotnitz o tym zapomnieli i spróbowali zapchać dziury w fabule dodając idiotyczne kłótnie między bohaterami i parę innych wątków, które skutecznie odpychają nas od filmu. Co ciekawe oglądając "Chcę wierzyć" jesteśmy w stanie wyczuć ten niesamowity, tajemniczy i mroczny klimat charakterystyczny dla "luźnych epizodów" należących do serialu. A poprzez wypchanie obrazu na siłę niepotrzebnymi wątkami całość stała się strasznie chaotyczna, mało przemyślana oraz niezbyt zajmująca. Historia, którą rozwiązują bohaterowie mimo tego, że jest przerażająca, na swój sposób pociągająca, mroczna i tajemnicza nie jest w stanie w pełni nas usatysfakcjonować przez idiotyzmy fabularne, które nas rozpraszają. Powiem to po raz kolejny, ale uważam, że opowieść ta dużo lepiej sprawdziłaby się na krótkim metrażu. Chyba, że twórcy wykazaliby się większą pomysłowością i byli w stanie opowiedzieć tę historię z dużo lepszej strony. Kto wie. Tak czy siak film ewidentnie leży w kwestii scenariusza.

Jeśli zaś chodzi o postacie i aktorstwo jest trochę lepiej, ale rewelacji nie ma. Nasi ulubieni bohaterowie są nakreśleni strasznie po łebkach przez co dochodzi między nimi do wielu nieuzasadnionych sprzeczek. Twórcy ewidentnie nie mili pomysłu na przedstawienie relacji Muldera i Scully przez co poszli na łatwiznę. Wyszło co wyszło, ale nie powracajmy już do tego. O ile Mulder zostaje nam ukazany w sposób do przyjęcia to nie rozumiem kompletnie co się stało ze Scully. Po jej występie w filmie można odnieść wrażenie, że ma menopauzę bo cały czas chodziła z bólem dupy i wściekała się na wszystkich po kolei. Oprócz tego jej postać jest gejzerem emocji, który wybucha co pięć sekund, a efektem tego jest nad ekspresyjność i bardzo duża emocjonalność tej bohaterki. Doprawdy nie rozumiem czemu Scully się tak zachowywała, ale powiem jedno, że nie wyglądało to naturalnie. Aż płakać mi się chciało co oni tej biednej Danie zrobili. Na szczęście Gyllian Anderson udało się obronić tę postać pod względem aktorskim. Aktorka świetnie zaprezentowała się na planie zostawiając w tyle Davida Duchovnyego. Na ekranie pojawili się jeszcze Amanda Peet, Billy Connolly, Callum Keith Rennie, Xzibit oraz Adam Godley. Małe cameo zaliczył nawet Mitch Pileggi jako Walter Skinner.

Film może pochwalić się poprawnymi zdjęciami i niezwykle klimatyczną muzyką Marka Snowa. Jednakże najważniejsza rolę w produkcji odgrywa niezwykle mroczna, tajemnicza i przerażająca atmosfera niczym z najlepszych epizodów serialu. Jak na razie jest to najmocniejszy atut tego obrazu.

Uwielbiam serialowe "Z Archiwum X". Podobał mi się pierwszy film o tytule "Pokonać przyszłość". Zdaje sobie sprawę z niektórych błędów serii, ale muszę przyznać, że twórcy szybko się uczyli na swoich błędach dzięki czemu to co było złe poprawiali. Niestety chyba zbyt długo nie obcowali z tym światem, ani nie starali się porządnie podejść do niego od nowej strony, albowiem "Z Archiwum X: Chcę wierzyć" jest filmem zrobionym na totalną łatwiznę. Widać w nim bierność i brak kreatywności twórców co ostatecznie doprowadziło do stworzenia nudnej i rozciągniętej fabuły, która dużo lepiej sprawdziłaby się jako jeden z odcinków serialu. Żałuję, że widziałem ten film i modlę się, aby jak najszybciej o nim zapomnieć, albowiem nie takie Archiwum X chcę zapamiętać.
Zapraszamy do polubienia naszego fanpage na facbook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
"Nocny recepcjonista" przedstawia losy byłego brytyjskiego żołnierza Jonathana Pine’a, który został zrekrutowany przez agentkę wywiadu Angelę Burr do infiltracji najbliższego otoczenia międzynarodowego biznesmena Richarda Onslowa Ropera i unieszkodliwienia zorganizowanego przez niego sojuszu kręgów szpiegowskich i grupy handlarzy bronią. Aby dostać się do serca ogromnego imperium Ropera, Pine musi stawić czoła pełnym podejrzliwości pytaniom skorumpowanego szefa jego sztabu, majora Corkorana, oraz urokowi pięknej dziewczyny biznesmena Jed. Aby dokonać tego co słuszne, Pine musi najpierw sam stać się przestępcą.

twórcy: David Farr
oryginalny tytuł: The Night Manager
na podstawie: powieści Johna le Careé "Nocny recepcjonista"
gatunek: Dramat, Thriller
kraj: USA, Wielka Brytania
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 6
sezonów: 1
muzyka: Víctor Reyes
zdjęcia: Michael Snyman
produkcja: AMC, BBC
średnia ocena: 8,1/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)




 
Zawód: szpieg

Kiedy każdy z nas był małym dzieckiem świat wydawał się o wiele większy, ale zarazem prostszy. Dorastając byliśmy w stanie dostrzec, że nie wszystko jest do końca takie jak sobie z początku wyobrażaliśmy. A będąc dorosłymi dochodzimy do wniosku, że świat jest mały, ale z drugiej strony jest również niezwykle skomplikowany. Można to łatwo zobrazować na przykładzie wykonywanego zawodu. Jako dzieci każdy z nas pragnął być kimś wyjątkowym i robić wyjątkowe rzeczy. Astronautą, strażakiem, tancerzem/-ką, piosenkarzem/-ką, aktorem/-ką itd. Ja na przykład odkąd pamiętam zawsze chciałem być tajnym agentem. Przywdziać graniak, okulary przeciwsłoneczne i ratować świat (pod przykrywką oczywiście ;)). A pomagałyby mi w tym zmyślne gadżety i wrodzony spryt. Jednakże dorastając dochodzony do wniosku, że większość z naszych dziecięcych marzeń jest niemalże niewykonalnych. Tylko niektórym szczęściarzom udaje się tego dokonać. A więc wykonujecie swoją pracę, gdy nagle dostajecie niepowtarzalną okazję, która na zawsze może odmienić wasze życie. Co robicie? Odwracacie się plecami czy chwytacie się tej okazji? Sprawiacie, że świat nagle robi się mniej skomplikowany?

Serial "Nocny recepcjonista" jak sama nazwa wskazuje opowiada o Jonathanie Pineu – nocnym recepcjoniście, który służy gościom hotelowym w godzinach nocnych. Wydawać by się mogło, że zawód ten nie jest niebezpieczny, jednakże nasz bohater wcale nie przypadkowo wplątuje się w niezwykle niebezpieczną intrygę, która może nie tyle kosztować go życie, ale również życie najukochańszych mu osób. Stawka jest wysoka, a jego przeciwnik Richard Roper niezwykle bystry i przebiegły. Czy nasz nocny recepcjonista wyjdzie cało z tej opresji? Koprodukcja telewizyjna stacji BBC oraz AMC swoje korzenie posiada w powieści słynnego brytyjskiego pisarza Johna le Careé pod tym samym tytułem. Jego książka została odpowiednio dostosowana do obecnych czasów, aby cała opowieść była bardziej aktualna i "na czasie". Scenarzysta serii David Farr świetnie poradził sobie z zaadaptowaniem papierowej wersji "Nocnego recepcjonisty" dzięki czemu
podczas oglądania serii istotnie jesteśmy w stanie odczuć jakby odnosiła się do obecnych wydarzeń. Fabuła produkcji koncentrująca się spiskach, morderstwach, bitwie wywiadów i korupcji prezentuje się bardzo intrygująco. Jest wciągająca, pełna ciekawych rozwiązań oraz rewelacyjnie nakreślonych postaci. Jednakże zacznijmy od samego początku czyli epizodu pierwszego, który jest istną bombą, która nadała tej serii charakter. Odcinek pierwszy to tak naprawdę kwintesencja tego co w tym serialu najlepsze czyli: niezwykłego i przeszywającego klimatu, ciekawych i zawiłych potyczek bohaterów, tajemnicy, grozy oraz napięcia. Rozpoczynając przygodę z "Nocnym recepcjonistą" możemy śmiało powiedzieć, że ten serial to będzie coś. Istotnie produkcja jest wyjątkowa. Szkoda tylko, że pierwszy odcinek jest jedyny w swoim rodzaju. Nie liczcie, że zobaczycie coś podobnego w dalszej części produkcji, albowiem już w kolejnym odcinku akcja drastycznie spada, historia się niemiłosiernie wydłuża i zdaje się nam, że całość zaczyna tracić sens. Jakby spuścić powietrze z nadmuchanego balonu. Dalej jest już lepiej dzięki czemu wydarzenia ekranowe robią się coraz ciekawsze, akcja coraz bardziej przyspiesza, a całość coraz bardziej nas intryguje, jednakże twórcom i tak nie udało się przywrócić stanu z pierwszego odcinka. Ewidentnie historii zabrakło polotu dzięki któremu całość dałaby się sama poprowadzić. Niestety, ale dynamika serii przypomina typową sinusoidę, która ma wzloty i upadki. Raz jest dobrze i serial ogląda się niczym "z górki", a zaś później całe napięcie opada i zostaje zastąpione niepotrzebnymi zapychaczami, które nijak wpływają na całość. I znowu twórcy budują całe napięcie i akcją od nowa. Po pewnym czasie staje się to męczące, albowiem ewidentnie widać, że w opowieści drzemie ogromny, jak nie kolosalny potencjał, który jest skutecznie (ale nie do końca) marnowany. Wiele zabiegów fabularnych daje do myślenia, albowiem zamiast skupiać się na rzeczach ważnych niekiedy twórcy poświęcają czas na ukazanie nam rzeczy kompletnie niezwiązanych z główną fabułą, ni nijak na nią wpływających. Choć wydawać by się mogło, że opowieść jest w miarę jasna i przejrzysta to niestety tak nie jest. Fabuła posiada kilka znaczących dziur, które psują wygląd całości, jak słabe nakreślenie koniunkcji Ropera z rządami krajów czy też dokładnych motywów głównego bohatera. Wszystko to sprawia, że bardzo łatwo można się pogubić w całej opowieści jeśli nie jest się zbytnio skupionym i zarazem spostrzegawczym, aby dopowiedzieć sobie całą resztę. Na szczęście gdy seria zmierza ku finale brak jej już sinusoidalnych wybryków i całość zmierza ku szczęśliwemu końcowi. Ogólnie rzecz biorąc fabuła "Nocnego recepcjonisty" nie jest zła, ani nawet dobra. Jest bardzo dobra, ale niestety posiada rozmaite bolączki, które skutecznie sprawiają, że seria staje się zbyt nadęta, czasem nawet chorobliwie poważna i na siłę przerażająca. Jakby celowo i z założenia miałaby być czymś wyjątkowym. Niestety jak każdy z nas dobrze wie nie da się robić niczego na siłę bo nie wyjdzie tak jak planowaliśmy. Ten serial zdaje się być potwierdzeniem tych słów, albowiem bardzo łatwo jest nam dostrzec kiedy opowieść sama się prowadzi dzięki rewelacyjnemu materiałowi, a kiedy twórca ewidentnie stara się na siłę coś zmontować. Tutaj nie zaradziła nawet Suzanne Bier – reżyserka, która pomimo bardzo zgrabnego połączenia wszystkich aspektów serii nie podołała zatuszowaniu ubytków fabularnych. Aczkolwiek muszę przyznać, że była na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. Niestety zabrakło jej czasu, który zmarnował David Farr.

Jeśli zaś chodzi o postaci w "Nocnym recepcjoniście" to w większości mamy do czynienia z silnymi i nieustępliwymi sylwetkami, które nie dają sobie w kaszę dmuchać. Są to dominujące charaktery, które do ostatniej chwili walczą o swoje. Jednakże sprawa ma się całkiem inaczej z główną postacią jaką jest Jonathan Pine. Ten z pozoru cichy i mało wyróżniający się bohater skrywa w sobie nieodkryte pokłady sprytu i przebiegłości, które wydają się idealnie pasować do zawodu szpiega. Postać nocnego recepcjonisty nieustannie nas zaskakuje swoimi postępowaniami przez co w pewnym momencie dochodzimy do wniosku, że tak naprawdę nic nie wiemy o Pineu. Nie jesteśmy nawet do końca pewni co do motywów, które go skłoniły do porzucenia znanego mu świata i rozpoczęcia niebezpiecznego zawodu szpiega. Tak jakby przez chwilę poczuł się dzieckiem i chciał ratować świat jako ktoś kim nie jest na co dzień. Nie wiem. Możemy się jedynie domyślać, albowiem twórcy nie do końca nam ujawnili jego intencje. Jednakże prawda jest taka, że ta tajemniczość i skrytość w tej postaci jest jej główną zaletą, która sprawia, że od razu polubimy Jonathana Pinea i zelektryzowani jego szarmancją będziemy bacznie śledzić jego losy. W tej roli rewelacyjnie zaprezentował się Tom Hiddleston. W roli głównego antagonisty mamy równie fenomenalnego Hugh Lauriego, który portretuje bezwzględnego, niezwykle przebiegłego i tajemniczego Richarda Ropera. Postacie te stoją naprzeciwko siebie, a walka która się między nimi toczy zapiera dech w piersiach. Na ekranie pojawiają się również: Olivia Colman jako Angela Burr – pracująca dla wywiadu agentka, która od wielu lat ściga Ropera, Elizabeth Debicki jako Jed Marshall – dziewczyna Ropera, Tom Hollander jako Lance Corkoran – prawa ręka Ropera, David Harewood jako Joel Steadman pomocnik Angeli z USA oraz Alistair Petrie jako Sandy Langbourne, Michael Nardone jako Frisky i Douglas Hodge jako Rex Mayhew. Cała obsada spisała się rewelacyjnie i "Nocny recepcjonista" może pochwalić się aktorstwem na najwyższym poziomie.

Od strony technicznej serial również nie zawodzi. Mamy ciekawe zdjęcia Michaela Snymana, klimatyczną muzykę Víctora Reyesa oraz bardzo dobre efekty specjalne. Na uwagę zasługują również kostiumy oraz świetnie dobrane lokalizacje w których kręcono serial. Jednakże najważniejszy w tej produkcji jest gęsty, pełen napięcia i dramatu klimat, który sprawia, że seria jest dzięki niemu jedyna w swoim rodzaju.

"Nocny recepcjonista" zapowiadał się na olśniewający serial, który dosłownie z miejsca podbije nasze serca. Niestety choć tego celu twórcom osiągnąć się nie udało, to jednak mogę was zapewnić, że w ostatecznym rozrachunku serial ten prezentuje się bardzo dobrze. Pomimo niedoszlifowanej fabuły historia i tak jest ciekawa oraz całkiem wciągająca, a opowieść dzięki sprawnej reżyserii Suzanne Bier nie odpycha nas tak bardzo swymi niedociągnięciami. Koniec końców produkcja ta jest zdecydowanie godna uwagi chociażby ze względu na świetne kreacje Hiddlestona i Lauriego dlatego gorąco ją polecam.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Akcja serialu rozgrywa się na przedmieściach Londynu w równoległej rzeczywistości, w której najnowszym gadżetem jest Syntetyczny człowiek - robot, wyposażony w sztuczną inteligencję i do złudzenia przypominający człowieka. Joe postanawia wprowadzić do domu androida, który ma spowodować, że wszyscy będą mieli więcej czasu dla siebie. Nowy Syntetyk Hawkinsów o imieniu Anita wydaje się być strzałem w dziesiątkę - chaotyczny dom nagle staje się oazą spokoju, doskonałej organizacji i ogólnego zadowolenia. Jednak z czasem rodzina odkrywa, że Anita znacznie różni się od reszty Syntetyków. Tak jakby posiadała świadomy umysł...

twórcy: Sam Vincent, Jonathan Brackley
oryginalny tytuł: Humans
gatunek: Dramat, Sci-Fi
kraj: USA, Wielka Brytania
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 8
sezonów: 1
muzyka: Cristobal Tapia de Veer
zdjęcia: David Rom, Urszula Pontikos, Stuart Bentley
produkcja: AMC, Channel 4
średnia ocena: 8,6/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)




 
Tacy jak my

Z definicji robot to mechaniczne urządzenie wykonujące automatycznie pewne zadania. Działanie robota może być sterowane przez człowieka, przez wprowadzony wcześniej program, bądź przez zbiór ogólnych reguł, które zostają przełożone na działanie robota przy pomocy technik sztucznej inteligencji. Jednakże wszystko to tyczy się robotów przemysłowych w dużych zakładach produkcyjnych. Nieosiągalnych i niedostosowanych dla typowo ludzkich potrzeb. A co jeśli powstałby robot, który pomógłby ci ugotować obiad, posprzątać dom, zaopiekować się twoimi dziećmi, pomóc utrzymać cię w formie, albo naprawić zepsutą rzecz? Z dumą przedstawiamy Syntetycznego człowieka od Persona Synthetics. Ta niezwykła maszyna jest nową generacją robotów, które są stricte dostosowane do życia wśród ludzi. Twój Syntetyk to pomoc o jakiej zawsze marzyłeś!

W serialu stacji AMC i Channel 4 poznajemy rodzinę Hawkinsów, która przechodzi tak zwany trudny okres. A więc głowa rodziny Joe postanawia coś z tym zrobić i zakupuje Syntetycznego człowieka, aby zajął się podstawowymi zadaniami, a rodzina mogła zająć się naprawą stosunków. Anita jako nowy członek rodziny wywraca życie Hawkinsów do góry nogami. Gdyby tego było mało prędko wychodzi na jaw, że Anita rożni się od zwykłych Syntetyków. Serial "Ludzie" opowiadający o świecie, w którym żyją ludzie i Styntetyki już na samym wstępie okazuje się być czymś niezwykle intrygującym, nowym i nieprzewidywalnym. Zaczyna się niezwykle sielankowo jakby ukazywał nam dzień z życia normalnej rodziny. Dopiero później całość przyspiesza i przybiera całkiem inną formę niż mogliśmy wcześniej przypuszczać. A może to początek okazał się być mylący? Tak czy siak fabuła produkcji jest bardzo intrygująca i niezwykle wciągająca. Choć z początku stosunkowo nie wiele się dzieje na ekranie, to jednak wydarzenia te są nam ukazane w tak ciekawy sposób, że po prostu nie jesteśmy w stanie powstrzymać się od sięgnięcia po kolejne odcinki. A z epizodu na epizod robi się coraz ciekawiej. Niezwykle rozbudowana i zagmatwana historia zaczyna się nam powoli ujawniać, a przez to zmienia się całe nasze postrzeganie zarówno Syntetyków jak i ludzi. Z początku wolne tempo akcji znacznie przyspiesza przez co całość nabiera dynamizmu. To co głównie charakteryzuje serię to tajemnica i pewnego rodzaju niewiedza tycząca się Syntetyków, a w szczególności Anity, która na co dzień obcuje z rodziną Hawkinsów. Twórcy nieustannie budują napięcie wokół tej postaci, która jest niczym duch krzątający się po domu. Nigdy nie wiadomo co zrobi, a niektóre jej zachowania znacznie odstają od przyjętych norm. Całe to budowanie tajemniczej atmosfery tylko zwiększa nasze zaintrygowanie produkcją i sprawia, że chcemy więcej. Co ciekawe głównym mechanizmem napędowym całej produkcji są właśnie pierwsze epizody, które ostrożnie dawkują wydarzenia ekranowe, aby nieustannie pobudzać nasze zainteresowanie. To właśnie one prezentują się najlepiej na tle całej reszty. Niezwykle pomysłowe zabiegi twórców sprawiają, że pomimo ujawniania nam części tajemnicy jeszcze wiele rzeczy pozostaje poza naszym zasięgiem. Pozwala to im nieustannie trzymać rękę na pulsie i zaskakiwać nas na każdym kroku. Co jak co, ale w serialu mamy mnóstwo niespodziewanych zwrotów akcji, które znacznie komplikują całą fabułę. Sprawiają, że nasi bohaterowie muszą dokonywać trudnych i ryzykownych wyborów, aby nie tyle co przetrwać, ale również nie narażać innych. Twórcy ukazali nam również bardzo ciekawe sytuacje, w których dochodzi do starć ludzi i świadomych Syntetyków na bardzo różnych polach. Czasem nawet tych najprostszych jak kłótnia czy troska o najbliższego, gdzie dochodzi do bardzo ciekawych zdarzeń ukazujących nam, że świadomy robot jest praktycznie człowiekiem (mowa o uczuciach itp.). Nieustannie zacierane są granice pomiędzy maszyną, a homo sapiens co rodzi wiele pytań czy świadomy Syntetyk jest nadal maszyną? Według testu Turinga jeśli maszyna odpowie na zadawane pytania w sposób możliwie najbliższy ludzkiemu zda test na sztuczną inteligencję co będzie dowodem na jej świadomość, a to zaś na bycie człowiekiem. Produkcja jest wypełniona po brzegi filozoficznymi rozważaniami na tematy sztucznej inteligencji. Jak to jest być człowiekiem i czy da się w ogóle taki stan zdefiniować? Jakim cudem maszyna nie będąca człowiekiem jest w stanie cokolwiek czuć jak ból czy współczucie? I w końcu jak sprawa ma się ze śmiercią? Aby umrzeć trzeba żyć. Tylko jak stwierdzić, że świadome Syntetyki rzeczywiście żyły i czy ich egzystencję w ogóle można nazwać życiem? Zadając te pytania twórcy skłaniają nas do nieustannych refleksji na dane tematy i pytają co my byśmy zrobili będąc na miejscu rodziny Hawkingów. Dzięki tym filozoficznym refleksjom historia wiele zyskuje, a przy tym cała seria. Szkoda tylko, że w końcowych odcinkach twórcy zbyt pospieszyli się z przyspieszeniem akcji przez co początek, a koniec produkcji znacznie się różnią. Na starcie mamy dużo tajemnicy i sielankowy klimat sci-fi, a kończymy z wielkim przytupem i mocnym science fiction. Broń boże nie uważam to za minus, ale sądzę, że za szybko przeskoczono pomiędzy tymi dwoma "światami". Przez to końcówka zdaje się być lekko przeładowana akcją co ostatecznie doprowadziło do lekkiego chaosu fabularnego. Gdyby rozciągnięto to na dwa kolejne odcinki, albo chociaż jeden sądzę, że unikniono by tego problemu. Jednakże nie jest to jakaś wielka skaza na całości, a zaledwie jedna ryska.

Pod względem postaci "Ludzie" również się wyróżniają, albowiem sylwetki ukazane w serialu są bardzo dobrze napisane i świetnie zagrane przez całą obsadę. Bohaterowie produkcji cechują się dystansem do świata tak jakby chcieli stawić mu czoło. Oprócz tego sprawiają wrażenie zamkniętych i nieufnych jakby bali się przed kimkolwiek otworzyć. Jednakże w trakcie trwania serialu wiele postaci przechodzi istotne przemiany, które na zawsze odmienią ich życie. W rolach głównych występują: Gemma Chan jako Anita/Mia – Syntetyk, który żyje wraz z Hawkinsami, Kathrene Parkinson jako Laure Hawkins, której nie podoba się idea robota w domu, Tom Goodman-Hill – Joe Hawkins – głowa rodziny i sprawca całego zamieszania, Lucy Carless, Theo Stevenson i Pixie Davis jako Mattie, Toby i Sophie Hawkinsowie – najmłodsi członkowie rodziny, Colin Morgan jako Leo Elster, William Hurt jako Dr George Millican i Danny Webb jako Profesor Edwin Hobb. W świadome syntetyki wcielają się: Emily Berrington jako Nyska, Ivanno Jeremiah jako Max oraz Sope Drisu jako Fred. Na ekranie pojawiają się również: Neil Maskell jako Detektyw sierżant Pete Drummond, Ruth Bradley jako Detektyw inspektor Karen Voss oraz Will Tudor jako Odi i Rebecca Front jako Vera. Cała obsada spisała się wyśmienicie dzięki czemu serial wypada rewelacyjnie pod względem aktorskim.

Od strony technicznej "Ludzie" również nie zawodzą prezentując nam ciekawe zdjęcia, bardzo dobrą muzykę Cristobala Tapia de Veera oraz dobrze wykonane efekty specjalne. Duże brawa należą się charakteryzatorom oraz osobom odpowiadającym za wygląd i konstrukcję Syntetyków tak aby wyglądały niezwykle przekonująco, ale jednak wciąż były robotami. Duża w tym również zasługa aktorów, którzy specjalnie uczyli się poruszać jak Syntetyki oraz nie używać mimiki twarzy. Na uwagę zasługuje również niezwykle przemyślana kampania reklamowa serii (sprawdźcie sami na Persona Synthetics).

Serial "Ludzie" to niezwykle przemyślana i dobrze opowiedziana produkcja, która zachwyca swoją tajemniczością i odrobiną grozy. Historia ukazana w serii to wciągająca i pełna niespodzianek przygoda, która z pewnością zostanie w naszej pamięci. Dobrze zagrana i wykończona jeszcze bardziej przykuwa nasze oko dzięki czemu nie łatwo jest się od niej oderwać. A liczne rozmyślania filozoficzne skutecznie poruszają niezwykle trudne egzystencjalne pytania. Wszystko to sprawia, że serial jest godny polecenia jak i poświęconego czasu. A więc zdecydowaliście się już o zabraniu Syntetyku do własnego domu?

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
"American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona" to najnowsza produkcja twórców "American Horror Story", która pokazuje kulisy słynnego procesu, dając intrygujący wgląd w działania prawników, walczących o skazanie lub uniewinnienie oskarżonego o podwójne morderstwo legendarnego futbolisty. Oparty na książce Jeffreya Toobina, serial odkrywa chaotyczne, zakulisowe działania oraz manewry zarówno prokuratury, jak i obrony oraz to, w jaki sposób kombinacja nadmiernej pewności siebie oskarżycieli, przebiegłość obrońców oraz historia policji Los Angeles w kwestii traktowania społeczności Afroamerykanów dała ławie przysięgłych to, czego potrzebowała: uzasadnioną wątpliwość.

twórcy: Scott Alexander, Larry Karaszewski
oryginalny tytuł: The People v. O.J. Simpson: American Crime Story
gatunek: Dramat, Biograficzny
kraj: USA
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 10
sezonów: 1
muzyka: Mac Quayle
zdjęcia: Nelson Cragg
produkcja: FX
średnia ocena: 10/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)







 
Walka o sprawiedliwość

"American Horror Story" to bardzo ceniona i lubiana przez widzów seria, która doczekała się już pięciu sezonów. I choć każdy z nich opowiadał inną historię to jednak posiadał tych samych i lubianych przez wszystkich aktorów co ostatecznie okazało się jednym z kluczy do sukcesu produkcji stacji FX. Teraz seria doczekała się pewnego rodzaju spin-offu, którego sezony będą koncentrować się na sprawach kryminalnych z życia wziętych. Pierwszy sezon skupia się na najsłynniejszym procesie sądowym w historii ameryki, który dosłownie wstrząsnął nie tylko USA, ale również całym światem. Gotowi na ekstremalne emocje?

Twórcy serialu czyli Scott Alexander i Larry Karaszewski wyszli z bardzo ciekawym pomysłem ukazania nam zakulisowych wydarzeń procesu O.J. Simpsona. Wydarzenie to dobrze znane większości przybiera całkiem nową i pełną emocji formę, która jest wysoko uzależniająca. Jesteśmy w stanie to dostrzec już po pierwszym odcinku, który daje nam do zrozumienia, że serial ten będzie wielki. Jednak z pewnością zastanawiacie się co w "American Crime Story" jest w stanie nas tak bardzo urzec? To bardzo proste. Wszystko! Jednakże zacznijmy od samego początku czyli fabuły, która od samego początku, aż po samiuśki koniec jest nieprawdopodobnie wciągająca, niesamowicie intrygująca oraz zaskakująco lekka. To wyśmienite połączenie sprawia, że mamy do czynienia z produkcją wyjątkową, z którą wręcz należy się zapoznać. A wszystko to dzięki niezwykle przemyślanej i pełnej napięcia historii, którą ogląda się bez mrugnięcia okiem. Siłą opowieści są bardzo dokładnie ukazane wydarzenia z tamtego okresu, które ukazują cały problem w najdrobniejszych szczegółach. Zarówno osoby, które orientują się w postępie procesu jak i te, które pierwszy raz o nim słyszą śmiało mogą sięgnąć po produkcję, gdyż ukazuje nam ona znacznie więcej niż można było wyczytać w gazetach czy usłyszeć w wiadomościach. Albowiem "American Crime Story" głównie skupia się na tych z pozoru mniej ważnych, a w rzeczywistości najistotniejszych zagrywkach, które miały miejsce poza obiektywem kamery. Ukazane w serialu zakulisowe intrygi pozwalają nam zrozumieć jak doszło do tego rodzaju tragedii gdzie prawo, instytut sądownictwa, ławy przysięgłych, a przede wszystkim oblicze prawdy poległy na skutek tanich zagrywek, które przyćmiły główny obraz. Jest to również forma przestrogi na przyszłość by nie dać się omamić tanimi sztuczkami, które odciągają nas od sedna sprawy. No bo jak można nazwać tę sprawę inaczej jak jednym wielkim medialnym show, który oglądały miliony! A w reality show nie liczy się prawda czy też sprawiedliwość, a oglądalność i szum wokół niego. Tak właśnie stało się z procesem O.J. Simpsona, w którym sprawiedliwość i prawda zeszły na dalszy plan zastąpione poprzez tanie sztuczki jak i wdzięk Dream Teamu (grupa adwokatów broniących O.J. Simpsona), który skutecznie odwiódł nie tylko ławę przysięgłych jaki i sporą cześć narodu od prawdy. I choć wydaje nam się, że to niemożliwe, żeby w takim kraju jak Ameryka doszło do tego typu wynaturzenia prawa to jednak z bólem muszę przyznać, że to sama prawda. Oglądając serial wielokrotnie będzie nas żołądek ściskać gdy ujrzymy te wszystkie przekręty, machloje oraz nieczyste intrygi, które skutecznie będą odwodzić nas od prawdy, a z czasem postanowią ją nawet zastąpić. Wydarzenia ukazywane na ekranie wypełnione są po brzegi niezliczoną ilością emocji, które bardzo powoli, ale niezwykle skutecznie się w nas kotłują. Kłębiąc się w nas długo sprawiają, że każdy kolejny odcinek jest jeszcze bardziej ekscytujący niż poprzedni. Zdarzenia są coraz bardziej przejmujące, napięcie coraz bardziej przytłaczające, a sam proces zdaje się nie mieć końca. Do tego jeszcze dochodzi pełno niespodziewanych zwrotów akcji, które wywracają całą fabułę do góry nogami jeszcze bardziej rozciągając w czasie coś co już dawno powinno dobiec końca. Całość nas tak niesamowicie pochłania, że zapominamy o otaczającym nas świecie i niezwłocznie angażujemy się w wydarzenia ekranowe. Nie przeszkadza nam powolne tempo akcji, ani przytłaczająca atmosfera. Jedyne czego pragniemy to wyłapać jak najwięcej z całej tej historii, aby w jak najdrobniejszych szczegółach zrozumieć całą złożoność tego procesu. I choć zakończenie tej opowieści jest nam dobrze znane nie przeszkadza nam to wcale, albowiem i tak w nieprawdopodobnym napięciu i dramaturgii czekamy na werdykt ławy przysięgłych. Co jak co, ale "American Crime Story" pod względem fabularnym to istna perełka, która nie ma sobie równych. Wszystko perfekcyjnie ukazane, z najdrobniejszymi szczegółami jak i informacjami z prywatnego życia bohaterów daje nam pełnowartościową opowieść, która nie tyle co ukazuje nam tajniki procesu O.J. Simposna, ale również sprawia, że nigdy o niej nie zapomnimy.

Jednakże pierwszy sezon "American Crime Story" to nie tylko rewelacyjna fabuła.  To również fenomenalnie nakreślone postaci, które zostały rewelacyjnie sportretowane przez wyśmienitych aktorów. Bohaterowie serialu to prawdziwe osoby, które brały udział w procesie O.J. Simpsona. Są to silne, niezwykle odważne i pełne samozaparcia sylwetki, które nie boją się stanąć po tej właściwej stronie (oczywiście według siebie). Do ostatniej chwili będą bronić swoich przekonań, przez które znaleźli się razem na sali sądowej. Jednakże twórcy nie skupili się jedynie na życiu zawodowym naszych bohaterów, ale ukazali nam również ich życie prywatne, aby pokazać nam ich z innej, nieformalnej strony. Na pierwszym planie mamy fenomenalną Sarah Paulson, która rewelacyjnie wcieliła się Marcię Clark. Silną i niezależną kobietę, która stanęła przeciwko O.J. Simpsonowi. To niezwykle intrygująca i pełna niespodzianek bohaterka, która przechodzi niezwykłą metamorfozę w trakcie trwania procesu. Zaraz za Sarah Paulson mamy Courtney B. Vancea jako Johnnie Cochrana – jednego z najważniejszych członków Dream Temu, który z pełną pasją bronił byłego footballisty. To postać, która nie boi się skandali i nie daje za wygraną. Jednocześnie to bohater szukający dziury w całym jak i własnych korzyści przy procesie Simpsona. Na pierwszym planie pojawiają się jeszcze: rewelacyjny John Travolta jako Robert Shapiro – główny obrońca O.J i twórca Dream Teamu, David Schwimmer jako Robert Kardashian Sr. (tak to ten od tych Kardashianów) – najbliższy przyjaciel O.J., który niezwykle dotkliwie przeżył cały proces, Sterling K. Brown jako Christopher Darden – pomocnik Marci Clake, Kenneth Choi jako sędzia Lance Ito, bardzo dobry Nathan Lane jako F. Lee Bailey – kolejny z członków Dream Temu zwerbowany przez Roberta Shapiro oraz bardzo dobry Cuba Gooding Jr. Jako O.J. Simpson. Na dalszym planie pojawiają się również: Bruce Greenwood jako Gil Garcetti – szef Marcii Clarke, Christian Clemenson jako Bill Hodgman, Steven Pasquale jako znienawidzony praz cały kraj  Mark Fuhrman i Dale Godboldo jako Carl E. Douglas. Cała obsada spisała się wyśmienicie dzięki czemu każde ich pojawienie się na ekranie to gwarancja aktorstwa na najwyższym poziomie.

Wykończenie serialu również nie zawodzi dzięki czemu mamy styczność z bardzo dobrymi zdjęciami Nelsona Cragga, oszczędną, ale niezwykle budującą napięcie muzyką Maca Quaylea oraz  świetnymi kostiumami. Na uwagę zasługuje również sprawny montaż oraz wyjątkowy klimat produkcji. Niezwykle duszny, pełen napięcia i dramaturgii, ale również sporadycznego humoru.

Stacja FX produkując spi-off kasowej serii chyba nie przypuszczała, że "American Crime Story" okaże się perełką 2016 roku pod każdym względem. Zarówno pasjonującej, rewelacyjnie opowiedzianej historii jak i perfekcyjnie nakreślonych i zagranych postaci oraz świetnego wykończenia, które dopełnia całość. Wszystko to sprawia, że "American Crime Story: Spraw O.J. Simpsona" jest na razie najlepszym serialem 2016 roku oraz najlepszą produkcją ostatnich lat. Tak samo jak "Fargo" Noah Hawleya, które nota bene również postało dla stacji FX. Gorąco polecam!

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Apocalypse to pierwszy i najpotężniejszy mutant z uniwersum X-Men, którego od zarania cywilizacji czczono niczym boga. Apocalypse przejął moce wielu innych mutantów, co czyni go nieśmiertelnym i niepokonanym. Gdy budzi się do życia po wielu tysiącach lat, postanawia podbić świat i gromadzi wokół siebie grupę potężnych mutantów, wśród których jest rozczarowany i pozbawiony złudzeń Magneto. Wspólnie postanawiają oczyścić rodzaj ludzki i zaprowadzić nowy porządek na świecie, którym odtąd niepodzielnie władać będzie Apocalypse. Mimo iż los Ziemi wydaje się przesądzony, Raven i Profesor X postanawiają wkroczyć do akcji i z pomocą grupy młodych X-Menów powstrzymać wroga i ocalić nasz świat przed totalnym zniszczeniem.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Bryan Singer
scenariusz: Simon Kinberg
czas: 2 godz. 23 min.
muzyka: John Ottoman
zdjęcia: Newton Thomas Sigel
rok produkcji: 2016
budżet: 234 milionów $
ocena: 7,3/10






 
Mutant kontra mutant

Ostatnimi czasy w świecie superbohaterów panowało niesamowicie wysokie napięcie. Królowała niezgoda, która ostatecznie doprowadziła do sprzeczek, a one do wojen pomiędzy dobrze znanymi nam superbohaterami. Na pierwszy ogień poszli "Batman v Supermen: Świt sprawiedliwości", następnie "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów", a teraz czas na ostatnie wielkie starcie tego roku czyli wojnę pomiędzy X-Menami w najnowszym filmie z serii czyli "Apocalypse".

Filmy z serii X-Men są niezwykle specyficzne, albowiem tak naprawdę nigdy nie ukazały nam potęgi, ani możliwości świata mutantów. Zawsze to co oglądaliśmy było namiastką ich rzeczywistości oraz jedynie wstępem ukazującym nam złożoność owego świata. Stara trylogia opowiadająca o losach mutantów w obecnych czasach była lekkim niewypałem. Owszem ukazywała nam ciekawe wątki oraz nieustannie poszerzała horyzonty, ale koniec końców, ani nie zachwycała, ani nie zachęcała by sięgnąć po więcej. Gwoździem do trumny okazał się jednak film "X-Men: Ostatni bastion", który ewidentnie zrobiony pod młodszą widownię ukazał nam jak bardzo nie wykorzystano potencjału universum X-Menów. Dopiero Matthew Vaughn prezentując nam losy młodych wersji znanych nam już postaci takich jak Profesor X, Magneto czy Mistique odświeżył całą serię nadając jej nowego wyglądu oraz całkiem innego podejścia co świata mutantów. Co ciekawe początki te okazały się dużo ciekawsze niż cała wcześniejsza trylogia. Później pojawiła się "Przeszłość, która nadejdzie", która okazała się najlepszym filmem w całym uniwerum. Nie tylko ze względu na wyraźnie zarysowany konflikt, wartką akcje i ciekawie ukazanych bohaterów, ale również ze względu na połączenie przeszłości z teraźniejszością w rewelacyjny sposób, który do końca trzymał nas w napięciu. I choć wydawać by się mogło, że mutanci zawalczyli już o najważniejsze czyli o swoją przyszłość to niestety jesteście w błędzie. Na horyzoncie pojawił się nowy przeciwnik – Apocalypse, który lubi wielkie imprezy z dużą ilością zniszczeń. Czy X-Meni zdołają go pokonać i najważniejsze czy Brian Singer pokona samego siebie?

Po seansie "Przeszłości, która nadejdzie" miałem poważne obawy co do następnego projektu spod znaku X-Men. I choć zwiastuny nowego widowiska podbudowały mnie nieco na duchu, koniec końców seans okazał się gorszy niż jego poprzednicy. Co poszło nie tak? Zaczynając od samego początku muszę przyznać, że konflikt pomiędzy mutantami jest tak samo źle nakreślony jak w "Batman v Superman" co właściwie oznacza, że go w ogóle go nie nakreślono. Głównym katalizatorem całego zajścia jest prehistoryczna istota czyli pierwszy mutant (En Sabah Nur/Apocalypse), który budzi się z wiecznego snu i bez żadnego powitania postanawia wszystko rozwalić. Dosłownie. W tym celu rekrutuje czterech jeźdźców apokalipsy, aby pomogli mu tego czynu dokonać. Skuszeni nowymi mocami zdają się być mu w pełni oddani. Co jak co, ale Apocalypse i jego jeźdźcy są nakreśleni na naprawdę miernym poziomie (za wyjątkiem Magneto). Są to w większości nowe postacie, które nie dostają tyle czasu ekranowego ile im się należy. Dużo lepiej sprawa ma się z obozem Profesora X, który w myśl długo propagowanej przez siebie idei staje na czele dobra jak i obrony ludzkości. Bardzo dobrze prezentują się również postacie, które stanęły po jego stronie. Zarówno te dobrze nam znane jak i te młodsze wersje jak np: Cyklop, Jean czy Nightcrawler. Jednakże nawet to nie uratuje całego konfliktu, który po prostu nie do końca trzyma się kupy przez co cierpi na tym cała fabuła. Ta zaś z kolei pomimo niezbyt dobrze ukazanego konfliktu prezentuje się zaskakująco dobrze. Ukazuje nam całkiem intrygujące i wciągające wydarzenia, które sprawiają, że film ogląda się bez problemowo i bardzo przyjemnie. Zdarzenia ekranowe nie ciągną się dzięki czemu mamy do czynienia z całkiem płynną i wartką akcją. Twórcy wiedzą, w którym momencie należy zwolnić czy też przyspieszyć przez co całość jest bardzo wyważona oraz posiada poprawną budowę. Niestety owa konstrukcja sprawia, że większość wydarzeń jest dosyć przewidywalna, a my nie mamy co liczyć na niespodziewane zwroty akcji, które przewrócą fabułę do góry nogami. Ogólnie rzecz biorąc jest poprawnie, ale nie wystarczająco dobrze żeby mogło zachwycić.

Jeśli zaś chodzi o postacie to też nie jest kolorowo. Jak już wcześniej napisałem dobrze nakreślone sylwetki przeplatają się z tymi które ledwo zostały przedstawione. Zarzut ten głównie kieruję w stronę obozu Apocalypsea i jego samego. Zarówno on jak i jego trzej jeźdźcy to postacie słabo scharakteryzowane, którym brak jasnego motywu działania. Sam Apocalypse jako główny złoczyńca prezentuje się niespecjalnie. Nie tylko ze względu na wygląd, ale również charakter. W porównaniu z Sebastianem Shawem z "Pierwszej klasy" czy samym Magneto z poprzedniej części wypada niezwykle miałko. Jedynie Erik Lehnsherr/Magneto jako jedyny wśród "złych" ma jakiekolwiek motywy i kieruje nim jasno określony cel. Reszta do niczego. Z kolei ci "dobrzy" zdają się nie posiadać błędów swoich przeciwników, albowiem bohaterowie współpracujący z Profesorem X dostali znacznie więcej czasu ekranowego przez co ich sylwetki zostały dużo lepiej ukazane. W obsadzie produkcji znaleźli się: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Issac, Rose Byrne, Evan Peters, Sophie Turner, Tye Sheridan, Kodi Smit-McPhee, Ben Hardy, Alexandra Shipp, Ororo Munroe, Lana Condor oraz Olivia Munn. Aktorzy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony, a na szczególną pochwałę zasługują młodzi aktorzy, którzy świetnie poradzili sobie ukazaniem nam młodych wersji mutantów.

Wykończenie filmu z pewnością warto zaliczyć do jego pozytywów. Mamy bardzo dobre efekty specjalne, przyzwoite zdjęcia oraz klimatyczną muzykę Johna Ottomana. Oprócz tego warto zwrócić uwagę na kostiumy, humorystyczne wstawki oraz polskie akcenty w filmie (Magneto mieszka i pracuje w fabryce w Prószkowie).

"X-Men: Apocalypse" jest ostatnim filmem w tym roku ukazującym nam wielkie starcie pomiędzy superbohaterami. Nie obyło się bez wpadek w postaci źle nakreślonego konfliktu jak i niedokładnym ukazaniu nam niektórych bohaterów, ale koniec końców najnowszy film Briana Singera to dzieło, które jest całkiem dobrze zrobione, i które bardzo przyjemnie się ogląda. Choć nas zbytnio nie zachwyci ani nie sprawi, że będziemy w napięciu czekać na każdą kolejną scenę, to jednak warto po niego sięgnąć, aby poznać dalsze losy bohaterów ze świetnej "Przeszłości, która nadejdzie". W porównaniu z nią jak i "Pierwszą klasą" "Apocalypse" zawodzi, ale nie ma nad czym rozpaczać, albowiem zakończenie produkcji jest na tyle otwarte, że z pewnością jeszcze niejeden raz zobaczymy X-Menów na ekranie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.