Snippet
Romain Faubert to 39-letni samotny mężczyzna do tego cierpiący na hipochondrię. Ciągle "nęka" swojego lekarza, aby ten go leczył. Jest jednak jeden problem. Pacjent jest zdrowy. Doktor twierdzi iż pomoże mu tylko żona dlatego postanawia pomóc koledze w celu jej jak najszybszego znalezienia.

gatunek: Komedia
produkcja: Belgia, Francja
reżyser: Dany Boon
scenariusz: Dany Boon
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: Klaus Badelt
zdjęcia: Romain Winding
rok produkcji: 2014
budżet: 31 milionów $
ocena: 7,0/10











Cierpiąc na chorobę XXI wieku


Dany Boon – znany reżyser i aktor, twórca "Jeszcze dalej niż północ", po paru latach serwuje nam kolejną komedię. Tym razem to Romain Faubert – hipochondryk, ma nas bawić na ekranie. Czy daje radę?

Film ma prostą i dość przewidywalną fabułę, jednak zdarzają się jeden lub dwa nieoczekiwane zwroty akcji, które odwracają całkowicie bieg historii. Akcja z początku jest nudnawa, później jednak się rozkręca. Ciekawa muzyka Badelt'a podwyższają ocenę filmu swoją oryginalnością. Ogólnie  film od strony technicznej nie ma nic do zarzucenia.

Sam Faubert jest postacią komiczną, która ciągle nas bawi. Świetna mimika twarzy i wygimnastykowane ciało Boona, tylko potęgują to uczucie. Tak jak i fobie owej postaci, która wszędzie widzi bakterie. Jest to przedstawione w lekko wynaturzony sposób i może nas irytować. Sama intryga, w którą wplątał się główny bohater jest zabawna i kompletnie nierzeczywista. Postać ta wyraźnie się zmienia podczas trwania filmu..., a może i nie? Ciekawe relacje natomiast figurują na linii doktor-pacjent czyli Boon-Merad. Ta para świetnie się uzupełnia ;). Inni aktorzy wypadają co najmniej dobrze.

Pomimo wielu zabawnych scen i ciągłemu komizmowi postaci film i tak ma wady. Wspominane już  wynaturzone sceny z hipochondrykiem to jeszcze nic. Produkcja zawiera masę humoru, który wcale nie jest błyskotliwy ani inteligentny. Często natomiast podczas oglądania filmu skłaniamy się do dziecinnego odruchu odwracania wzroku od ekranu. Śmiech to zdrowie, ale nic na siłę. To taki rodzaj głupkowatego humoru.

Film ma swoje wady i zalety. Jest to rodzaj kina, który albo się komuś spodoba, albo spisze produkcję na straty. Mamy tutaj komedię, romans i jeszcze film akcji, czasami jest trochę chaotycznie, jednak wszystko wydaje się do siebie pasować i nie razi nas tak w oczy. Film wypada dobrze i po wyjściu z seansu też tak się czujemy, jednak nie należy go porównywać do "Jeszcze dalej niż północ" gdyż by się to mijało z celem.


Akcja "Świata bez końca" zaczyna się 200 lat po wydarzeniach z "Filarów Ziemi", w roku 1327. Na tle barwnej panoramy średniowiecza, w okresie wielkich przemian i dziesiątkującej społeczeństwo zarazy, toczy się epicka opowieść o walce o władzę, pieniądze i wpływy. O tajemnicach i zbrodniach, o nauce burzącej fundamenty wiary. Historia, w której ludzkie emocje - miłość, nienawiść, pragnienie zemsty - odgrywają wiodącą rolę.


oryginalny tytuł: World Without End
gatunek: Dramat, historyczny, Romans
kraje: Kanada, Niemcy, Wielka Brytania
na podstawie: "Świat bez końca" - powieść Kena Follet'a
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 8
sezonów: 1
muzyka: Mychael Danna
zdjęcia: Denis Crossan
produkcja: REELZ TV
ocena: 8,5/10
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)






Z serialem zetknąłem się dzięki TVP1, które to emitowało serial na swojej antenie około stycznia 2014 roku. Co piątek więc zasiadałem przed telewizorem, aby oglądnąć kolejny epizod. Gdy serial się zaczął miałem do niego mieszane uczucia. Jednak, już pod koniec pierwszego odcinka moje uczucia co do mini serii się ustatkowały.



Naważyli grzybków


Produkcja ta jest określana "kontynuacją" "Filarów ziemi" z racji tego, że dzieje się 200 lat później, jednak nie zwracajcie na to uwagi. To tylko bezsensowny szczegół. Opowieść bazuje na wydanej w 2008 roku powieści napisanej przez Ken'a Follet'a. Tego samego, który stworzył "Filary ziemi". Nie mam pojęcia czy obraz przedstawia to, co napisał pan Follet, jednak produkcja jest w stanie sama siebie obronić.

Akcja dzieje się w miasteczku Kingsbridge w czasach średniowiecza. Akcja jest wartka i wcale nie zwalnia. Już od pierwszego odcinka zapoznajemy się prawie ze wszystkimi postaciami, oraz zostajemy wplątani w pierwszą intrygę. Napięcie zawsze jest budowane solidnie i z wyczuciem. Większość potyczek bohaterów świetnie obrazuje kulturę, zwyczaje jak i klimat średniowiecza, jako mrocznej epoki. Nie da się ukryć, że to prawda.

Wszystkie plenery i efekty specjalne są dopracowane na ostatni guzik i nie są w stanie kłuć nas w oczy. Aktorzy świetnie odgrywają swoje postacie. Mamy jeszcze dobrą muzykę Danna i wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji. Sceny bitewne nie są gorsze.

Jest to opowieść o skutkach dochodzenia, lub walczenia o władzę, która nigdy nie będzie mieć końca. Postacie mimo wielu przeszkód i tak są w stanie osiągnąć swój cel tylko po to, aby mieć władzę nad innymi i pokazać, że jest się lepszym. Konkluzja tej serii jest prosta: czasem należy kogoś po prostu  zabić, niż próbować powstrzymać jego występki, kiedy on i tak osiągnie cel nieważne jakim kosztem. Aż dziwne, ale nas ta śmierć cieszy.

Serial wypada rewelacyjne w stosunku co do innych produkcji. Kulminacja tylu wątków w tylko 8 odcinkach jest niesamowita. Do tego przedstawienie tego w taki ciekawy sposób jeszcze bardziej. Nie podejrzewałem, że przypadnie mi aż tak do gustu.
Cierpiąca na raka tarczycy Hazel za namową rodziców idzie na spotkanie grupy wsparcia. Poznaje tam nastoletniego Gusa, byłego koszykarza z amputowaną nogą.

gatunek: Dramat, Romans
produkcja: USA
reżyser: Josh Bonne
scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber
czas: 2 godz. 5 min.
muzyka: Mike Mogis, Nate Walcott
zdjęcia: Ben Richardson
rok produkcji: 2014
budżet: 12 milionów $
ocena: 9,0/10













Opowiadając smutną historię...


Po wielu filmach o podobnej tematyce pojawia się ta opowieść. Na podstawie bestselleru oczywiście. Na pozór wydaje się podobna do innych, lecz okazuje się później, że kompletnie się różni od poprzedniczek. Jak to się stało? Przecież historia wydaje się podobna, bohaterowie jakoś też nam się kojarzą z tymi z innych produkcji. Zatem w czym ten film jest lepszy od innych?

Zaczynając od samej fabuły, a kończąc aż na samych plenerach. Opowieść jest na pozór prosta i wydaje się nie mieć w sobie niczego interesującego. A jednak sielankowy ton historii zostaje zachwiany i wszystko się nagle zmienia o 180o. Monotonne życie Hazel Grace zostaje przerwane tak jak i fabuła w filmie. Akcja jest sprawna i nie pozostawia nam chwili do namysłu na temat wydarzeń, które działy się przed chwilą. Jesteśmy zaciekawieni przygodą dwójki młodych ludzi i miło nam się ich ogląda. Narracja prowadzona przez główną bohaterkę idealnie się wpasowuje pomiędzy dialogi i inne sceny, przez co niewiele pustki pozostaje w filmie.

Naprawdę nie wiem dlaczego wiele dziewczyn dosłownie krytykuje Shailene Woodley (Hazel), która tak naprawdę jest gwiazdą tego filmu. W "Niezgodnej" nie wypadła źle, ale dopiero tutaj pokazała swoje zdolności aktorskie. Naprawdę powala swoją grą. Myślę, że to z zazdrości. Nigdy nie zrozumiem dziewczyn ;). Wracając jednak do tematu recenzji to na ekranie pojawia się też Ansel Elgort, który w "Niezgodnej" też grał. Przypadek? Nie sądze. W każdym razie dobrze zagrał i to tak naprawdę się liczy. Na zasługę zasługuje także Laura Dern (Park Jurajski), Sam Trammel (Czysta krew) czy chociażby Willem Dafoe (Spider – Man, Grand Budapest Hotel) pomimo tego, że jego postać nie jest dosyć pozytywna. Miłym zaskoczeniem jest także Lotte Verbeek (Rodzina Borgiów).

Ja o filmie mówię jako o typowym "wyciskaczu łez", gdyż można na nim płakać już od połowy do samego końca. Co ciekawe to nie z tragicznej atmosfery wiszącej nad młodymi ludźmi, ale z tego pogodnego nastroju opowieści. Mamy wiele żartów na temat chorób czy kalek, które wcale nie obrażają, ale nas bawią. To właśnie przez tę atmosferę film się wyróżnia. Przez większość czasu uśmiechamy się do ekranu, ponieważ sceny są tak zabawne jak i "miłe" dla oka, że można się tylko uśmiechnąć. Jest to celowy zabieg, który wcale nam nie przeszkadza. Pozwala natomiast być opowieści lekką i zwiewną, aby nie siadła nam długo na żołądku i abyśmy nie musieli przez nią chorować.

Film zawiera ciekawy wątek związany z książką Petera Van Houten'a, który połączył ze sobą losy dwóch przyjaciół. Jest ciekawy i dobrze zbudowany. Bez niego film już nie byłby taki sam. Sama fabuła wiele zawdzięcza temu, z początku dominującemu wątkowi. Przenosimy się jeszcze w piękne plenery Amsterdamu, które idealnie komponują się z atmosferą filmu. Wspaniale są też dobrane utwory wielu wykonawców.

Co ciekawe uważałem, że będzie to kolejny denny, wyciskający maksymalnie łzy film dla nastolatek. Pomyliłem się i to grubo. Mimo, że żadnej łzy nie uroniłem to i tak film okazał się dla mnie dużym zaskoczeniem. Na pozytywnie. Nie spodziewałem się takiego wysokiego progu po tym rodzaju kina. Film opowiada bez ogródek i odważnie, że mając nieuleczalną chorobę można normalnie żyć. Dlatego jak najbardziej ten film jest wart zobaczenia i mam nadzieję, że go nie ominiecie. Okay?




Ludzie myśleli, że dadzą sobie radę sami. Że Transformery nie są już potrzebne. To był błąd. Tylko z pomocą Transformerów mamy szansę pokonać nowego przeciwnika – groźniejszego, potężniejszego i bardziej niebezpiecznego niż wszystko, z czym dotąd mieliśmy do czynienia. Potrzebne są nowe metody i nowa ekipa.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Michael Bey
scenariusz: Ehren Kruger
czas: 2 godz. 45 min.
muzyka: Steve Jablonsky
zdjęcia: Amir M. Mokri
rok produkcji: 2014
budżet: 210 milionów $
ocena: 2,0/10










Zagłada czy ekstaza?


Oto jest! Mimo obietnic Michael'a Bey'a, dotyczących końca jego "przygody" z serią "Transformers", reżyser nakręcił kolejny film o robotach z kosmosu. Nie ukrywajmy, iż byliśmy ciekawi co z tego wyjdzie. A co wyszło?

Akcja filmu rozgrywa się kilka lat po trójce. Jest reboot'em, ale zarazem kontynuacją starej serii, gdyż ma z nią namacalne powiązania. Dostajemy nowe plenery i nowe postacie. Rezygnacja ze starych, znanych nam już dobrze bohaterów poprzednich części jest już dostatecznym samobójstwem dla takiego filmu. Gdyby jeszcze nowe postacie były dobrze przedstawione to nie ma o co robić zachodu. Niestety tu jest kolejny problem. Gdy dowiedziałem się o czwartej części "Trans..." miałem tylko dwa odczucia co do niej. Albo to będzie ekstaza dla zmysłów i świetnie zrobiona produkcja, albo totalna zagłada przeprowadzona przez reżysera na ludziach w kinie. Moje obawy się potwierdziły.

Akcja filmu opornie się rozkręca, a kiedy już trwa w ogóle nas nie ciekawi! Nie ma w projekcji żadnego punktu zaczepienia, który choćby na chwilę przykuł by naszą uwagę maksymalnie. I tak przez trzy godziny! Oczywiście jako kino akcji, produkcja zawiera mnóstwo wybuchów. Wybuch na wybuchu, na wybuchu wybuch, a na tym wybuchu jeszcze jeden wybuch. I tyle! Jest ich tak dużo iż cała produkcja, aktorzy, roboty itp. giną w ich całej rozpiętości. Lubię eksplozje, ale w tym przypadku można dostać zgagi. Po prostu jest tego za dużo, a przesyt czymś nie jest dobry dla organizmu.

Fabuła prosta, wręcz banalna zataczająca lekkie koła o ambitniejsze sceny. Niestety nie jest ich wiele. Oprócz tego poznajemy trochę więcej informacji na temat samych "Transformersów" oraz materii z której są zrobione: "Transformium®" ;). Tutaj na scenę wchodzi KSI (fikcyjna firma Joshua'ego Joyce'a), która wnosi do filmu pewną świeżość i jedyny punkt zaczepienia, który może nas zainteresować.

Aktorstwo ciężko nawet skomentować, gdyż wypadło tragicznie. Nawet Mark Wahlberg w wielu scenach wychodzi po prostu niedorzecznie i nienaturalnie, szczególnie kiedy jest nadopiekuńczym ojcem. Nie wspominając już, o ciągle krzyczącej i niszczącej nasze błony bębenkowe Nicoli Peltz, której po prostu się nie da oglądać. Co ciekawe na polu aktorskim lepiej od tej dwójki wypada Jack Reynor. Niestety nieopisanym faworytem i aktorem, który kradnie dosłownie ekran mimo, iż nie występuje w całym filmie jest Stanley Tucci. Jego po prostu chce się ciągle widzieć przed oczami. Jego postać, mimo iż najpierw działająca na niekorzyść bohaterów zmienia się i daje nam wartościowy obraz. Po prostu świetna rola, wspaniałego aktora. Chińskie gwiazdy kina też wypadają nieźle. Oprócz tego mamy jeszcze autoboty, które według mnie zostały zhańbione przez reżysera. Prosiliście o zarysowanie wyraźnych cech charakteru robotom? No to macie autobota samuraja czy chociażby robota z wielkim brzuchem, brodą i ciągle fajczącym cygaro. To na ekranie wygląda po prostu komicznie. Także dinoboty o, które też prosiliście pojawiają się w filmie znikąd i są tylko po to aby wyglądało iż Bey spełnił wasze prośby.

Dostałem swoją odpowiedź. Ten film to zagłada, której naprawdę nie chciałem doświadczyć. Pomimo paru śmiesznych scen, rewelacyjnych efektów specjalnych i Stanley'a Tucci'ego, nie jestem w stanie dać temu filmowi więcej niż 2.0. Tyle za te dobre rzeczy. Mimo wielkiej tragedii jaką jest ten film i tak na 100% doczeka się kontynuacji. Ciekawe czy Michael Bay tym razem dotrzyma słowa i nie nakręci piątej części?


Celem geniusza komputerowego jest odkrycie sensu ludzkiej egzystencji. Jego praca zostaje przerwana przez wizytę ponętnej kobiety i nastolatka.

gatunek: Dramat, Fantasy
produkcja: USA, Wielka Brytania, Rumunia
reżyser: Terry Gilliam
scenariusz: Pat Rushin
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: George Fenton
zdjęcia: Nicola Pecorini
rok produkcji: 2013 (2014 - premiera w polsce)
budżet: 13,5 milionów $
ocena: 4,0/10














Udowadniając wszystko

Pomimo samego atutu filmu, jakim jest znany i ceniony reżyser (Terry Gilliam) to dzieło nie miało specjalnej siły przebicia. Raczej pojawiło się na ekranach kin nie wywołując wielkiego zainteresowania sobą. O ile "Parnassus" wzbudził ogólne zaciekawienie to w przypadku tego obrazu nie jesteśmy w stanie tego powiedzieć. Dlaczego do tego doszło?

Cóż. Ciężko powiedzieć w czym tkwi problem? Nie, bynajmniej! Największym i jedynym problemem tego dzieła jest sam scenariusz, który nijak przedstawia nam kolejne zdarzenia, które mają miejsce. Liczne nieścisłości wprowadzają nas często w zakłopotanie. Wybierając się na ten film wiedziałem, iż będzie on wymagał "wysiłku" umysłowego lecz jednak wszystko ma swoje granice rozsądku. Tutaj nie tyle co wysilamy się, aby wpaść na coś odkrywczego i zrozumieć sens fabuły co umieramy z ciekawości o czym jest ten film! Chcemy wiedzieć - jednak nawet i tego nie dostajemy.

Najpotężniejszym atutem filmu są aktorzy, których się wyśmienicie ogląda. Znakomity Waltz, ciekawska Thierry, zwariowany Hedges czy tajemniczy Damon. No tak, jest jeszcze dziwna Swinton. Każdy z nich wypełnił swoją rolę idealnie, czego nie można powiedzieć o samym reżyserze.

Z założenia i samego tytułu filmu dochodzimy do konkluzji, iż obraz ma nam coś udowodnić. Nic mylnego. Jedyne co udowadnia to, że czas spędzony w kinie poszedł na marne. Qohen Leth ma udowodnić, teorię powstania wszechświata. Nie łatwe zadanie, ale to właśnie sprowadza go do zwrotu w jego życiu, którego potrzebował. Skryty i nieśmiały dzięki pomocy otwiera się i ma nadzieję, iż to mu pomoże w rozwikłaniu tajemnicy. O tym powinien być ten film. Nawet próbuje opowiadać nam tę historię lecz ciągle wyrywają nas od niej próby udowodnienia czegoś z niczego.

Dzieło z pewnością miało wielkie aspiracje jednak skończyło się na totalnej klapie. Po wyjściu z seansu mówimy sobie, iż na pewno po paru dniach zrozumiemy o co w nim chodzi. Nie trudźcie się. Nie ma w nim niczego wartego tak długiej zadumy. O ile w "Parnassus'ie" był uwidoczniony przekaz o zmienności i film wart był głębszego przemyślenia to w tym przypadku jest to zbędne. Tytuł "Teoria niczego" sprawdziłby się tutaj o wiele lepiej. Reżyser próbując udowodnić wszystko nie udowodnił niczego. Oczywiście oprócz obijającego się ciągle o nasze uszy wyrażenia: "wszyscy jesteśmy tylko narzędziem". Wymęczone cztery za zarysy fabuły oraz aktorów.

A wy co sądzicie o "sensie życia według Terrego Gilliama"?


Oficerowie Schmidt i Jenko przebrnęli już przez szkołę średnią (dwukrotnie) i czekają ich duże zmiany. Tym razem będą działać pod przykrywką w szkole wyższej. Kiedy jednak Jenko spotyka w szkolnej drużynie sportowej bratnią duszę, a Schmidt przenika do środowiska artystycznej bohemy, ich przyjaźń staje pod znakiem zapytania. Teraz nie chodzi już tylko o to, aby prowadzić śledztwo. Partnerzy muszą zdecydować, czy są w stanie wytrwać w dojrzałej relacji. Jeśli ci dwaj przerośnięci młodzi ludzie staną się w końcu prawdziwymi mężczyznami, uczelnia może okazać się najlepszą rzeczą, jaka ich spotkała.

gatunek: Akcja, Komedia kryminalna
produkcja: USA
reżyser: Phil Lord, Christopher Miller
scenariusz: Michael Bacall, Oren Uziel, Rodney Rothman
czas: 1 godz. 52 min.
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Barry Peterson
rok produkcji: 2014
budżet: 65 milionów $
ocena: 9,0/10








Uniwersyteckie życie


W poprzedniej części było zabawnie, ostro i niebezpiecznie. Od tego czasu wiele się zmieniło w życiu Shmidt'a i Jenko. Jednak po nieudanej akcji złapania przestępcy dostają nowe, mogłoby się wydawać, że identyczne zadanie jak poprzednio. Mają iść na uniwerek i złapać dilera narkotyków. Wydaje się to proste lecz z biegiem czasu okazuje się, że sprawa jest bardziej zagmatwana. W końcu szukają "WiFi"! Tylko teraz jest problem z jego zasięgiem.

Reżyserzy, szybko wprowadzają nas w akcję filmu i od razu dostajemy potężna dawkę humoru. Nowe zadanie, nowa tożsamość, stare nawyki. Bohaterom jest o wiele ciężej złapać dobry trop, który ich na coś naprowadzi jako, iż inteligencja nie jest ich najlepszym atutem.  Pełne werwy sceny pościgów i wieńczące to wybuchy dodają atrakcyjności i dobrze się je ogląda. W filmie znajdziemy też wiele śmiesznych podtekstów [czyt. biuro Kap. Dicksona - (Ice Cube) wyglądające jak szklany sześcian] czy chociażby nawiązań do kolejnych części.

Tak jak w jedynce, każdy z bohaterów znajduje sobie różne zainteresowania i dochodzi do sprzeczki. Nie jest to jednak pokazane tak samo jak w jedynce. Mamy tutaj przedstawioną niezwykłą więź dwóch "braci" dzięki, której każdy z nich jest dowartościowywany. Wszystko jest okraszone niesamowitą ilością scen komediowych. Czy są przekleństwa? No jasne! Częstotliwość brzydkich słów jest zatrważająco wysoka, lecz nie należy się nimi przejmować, gdyż nie powodują zgorszenia, natomiast potęgują wątki komiczne.

Mimo, iż z założenia film ma być właściwie komedią kryminalną, to wątek szpiegowski jest bardzo dobrze rozwinięty i nie ustępuje w swojej błyskotliwości i zawiłości. Co ciekawe dzięki wspólnej pracy Shmidth i Jenko są w stanie wpaść na wartościowe poszlaki dzięki czemu udowadniają, iż wcale tacy głupi nie są.

Hill i Tatum po prostu brylują po ekranie i wręcz nie są w stanie się w nim zmieścić. Ich aktorstwo i zaangażowanie w te role po prostu powala. W tej części zdecydowanie lepszą rolę ma Ice Cube, którego postać była nie do końca wykorzystana w jedynce. Ciekawą rolą może pochwalić się jeszcze Jillian Bell (Mercedes), która rozwala system swoim poczuciem humoru.

Co tu dużo pisać? "22 Jump Street" jest o niebo lepszy od swojego poprzednika, co w dobie kręcenia niezliczonej ilości sequeli wszystkiego jest niezwykłym dokonaniem twórców, którym należą się gratulacje. Jeśli ktoś tak jak ja potrzebował lub nadal potrzebuje potężnej dawki humoru i energii to ten seans wam to gwarantuje. Odreagowałem na tym ledwo dwu godzinnym filmie cały ciężkiej pracy rok szkolny i mogę spokojnie wejść w wakacje nie rozpamiętując dawnych zdarzeń. Ktoś kiedyś powiedział mi jak można stwierdzić czy film nam się podobał. Jeśli po wyjściu z kina z danego filmu zapragniemy się jak najszybciej wrócić do sali i oglądnąć go jeszcze raz to znaczy, że film nam się podobał. Ja tak właśnie miałem.





Pięć lat po zjednoczeniu rasy smoków oraz ludzi Czkawka i Szczerbatek stają do obrony wyspy Berk przed niebezpiecznymi dzikimi bestiami, a także tajemniczym Smoczym Jeźdźcem.


gatunek: Animacja, Familijny, Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyser: Dean DeBlois
scenariusz: Dean DeBlois
czas: 1 godz. 45 min.
muzyka: John Powell
zdjęcia: -
rok produkcji: 2014
budżet: 145 milionów $
ocena: 8,7/10












Dalej i dalej!



Nikogo nie powinno dziwić, iż powstała druga część kinowego hitu "Jak wytresować smoka". Animacja studia DreamWorks zarobiła mnóstwo pieniędzy i okazała się przebojem na miarę "Shrek'a". Czy tyle wyczekiwana kontynuacja bajki zaskoczy nas po raz kolejny?

Akcja dzieje się pięć lat później od wydarzeń z jedynki. Dostajemy na początek zabawny i szybki wstęp do całej historii. Nie ma ociągania się fabuły. Czkawka i Szczerbatek ciągle powiększają mapę odkrywając to nowe krainy. Właśnie to sprowadza całą opowieść do sedna akcji. Dostajemy mnóstwo wspaniałych akrobacji powietrznych oraz zabawnych scen i tekstów. Świat przedstawiony, to smoki i ludzie żyjący we wspólnej symbiozie. Zawody w łapaniu owiec, beztroskie latanie czy praca ze smokami zastąpiła wcześniejsze ich zabijanie. Twórcy dostarczają nam nowej postaci, która jest bezpośrednio związana z głównym bohaterem. Jego matkę.

Akcja jest wartka i płynna. Tracimy całkowicie poczucie czasu zagłębiając się w coraz to ciekawszą opowieść. Jednakże pomimo wciągającej akcji i postaci ludzkich nie jesteśmy w stanie oderwać swojego wzroku od czarującej postaci Szczerbatka. To stworzenie zajmuje po prostu prawie cały ekran i rozśmiesza prawie na każdym kroku. Bez niego film nie byłby już taki sam. W tej części mamy jeszcze dwie retrospekcje pomagające nam zrozumieć pewne rzeczy. Nie ma żadnych skomplikowanych rzeczy, no w końcu to animacja dla dzieci.

Czarny charakter pojawia się dopiero w 3/4 filmu i odgrywa wręcz marginalną rolę. Mimo tego wyrządza wiele szkód i przykrości. Od początku dwójki ,mamy do czynienia z nieustępującą walką o miłość jednej z bliźniaczek. Jest to wątek jak najbardziej komediowy. Ich walkę o rękę krzyżuje kolejna nowa postać – Eret.

Co ciekawe, jest to niby animacja dla dzieci jednak występuje w niej motyw śmierci. Burzy to mury zamkniętego w Disney'owskim stylu happy end'u, który przy tej produkcji nie występuje. Oczywiście wszystko kończy się prawie dobrze. Właśnie rozchodzi się o to "prawie" bo ktoś jednak umiera. Jest to nowością w tego typu produkcjach. Oczywiście DreamWorks uśmiercał już parę swoich postaci (Wróżka Chrzestna, Książe z bajki – Shrek), ale nigdy w tak dramatyczny sposób i nigdy nie pozytywne postaci.

Wychodzimy z założenia, iż mamy do czynienia z całkiem nowym wymiarem produkcji animowanych. Każda z nim ma na celu przekazanie nam czegoś wartościowego. Pierwsza część mówiła, iż zawsze warto być sobą i nie starać się zmieniać w kogoś kim nie jesteśmy, natomiast kontynuacja daje nam do zrozumienia, iż czasem warto posłuchać kogoś starszego, bardziej doświadczonego, gdyż nieważne co byśmy próbowali zrobić, to i tak czasem nie uda nam się zdziałać tego czego pragnęliśmy.




Murray Schwartz postanawia namówić nieśmiałego przyjaciela, pracującego w kwiaciarni Fioravante, na spotkanie ze swoją dermatolog aby spełnić seksualne fantazje znudzonej życiem pani doktor. Oczywiście za pieniądze. Tak zaczyna się dochodowy biznes dwójki panów, który z dnia na dzień przynosi większe zyski, gdyż sława kochanka do wynajęcia zatacza coraz szersze kręgi. Jednak pewnego dnia, za sprawą Murraya, Fioravante pozna kolejną potencjalną klientkę - Avigal . To spotkanie odmieni na zawsze życie obojga.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyser: John Turturro
scenariusz: John Turturro
czas: 1 godz. 38 min.
muzyka: Abraham Laboriel , Bill Maxwell
zdjęcia: Marco Pontecorvo
rok produkcji: 2013 (2014 - premiera w polsce)
budżet: -
ocena: 7,0/10








Obdarowując szczęściem



Niedawna premiera "Casanovy..." dała wielu do zrozumienia, iż to nie Woody Allen jest jego reżyserem lecz kto inny, a mianowicie John Turturro. Niektórzy doznali wręcz szoku, gdyż żyli w przekonaniu iż dzieło musiało wyjść spod Allenowskich dłoni, gdyż miało styl i klimat jego standardowych produkcji. Niestety doznali rozczarowania i to niemałego.

Fabuła filmu jest prosta, bez zbędnych skomplikowań. Jest w niej kilka "dziur", które sprawiają iż są nierówności w płynności filmu. Możemy się przez nie poczuć lekko zgubieni gdyż dość szybko rozwinięta akcja filmu na początku nagle stopuje w połowie i robi się "dziwnie". Tempo wyraźnie zwolniło, a przekaz filmu dramatycznie się zmienił. Jest to dość niekonwencjonalny zabieg, na który się zgodził reżyser. Wprowadza nas w lekkie osłupienie. Najpierw dostajemy szybką akcję, zabawne teksty oraz chordy dam ustawiających się w kolejce do owego casanovy, a później cały ten czar spotkań nam znika sprzed oczu i dostajemy już bardziej stonowaną opowieść. Aktorka na początku wręcz drugoplanowa staje na przodzie kamery i nie znika z niego do końca filmu. Reżyser, od niezobowiązującej do myślenia komedii przechodzi w ciężkiego kalibru dramat. To wszystko w filmie jest jakieś pomieszane.

Aktorstwo w filmie to fenomen. Żywe, zabawne postacie jak i chłodne oraz stonowane. Każda z nich została idealnie przedstawiona przez aktorów. Mamy Vaness'ę Paradis, Sharon Stone, samego Johna Turturro jako casanovę oraz znakomitego Woody'ego Allen'a, jako najbardziej zabawną postać tego filmu. Właściwie to Woody kradnie nasze serca w obrazie, gdyż każda z jego kwestii rozśmiesza do łez. Turturro też zasługuje na applause za przedstawienie dramatu tytułowego bohatera bardzo ujmująco.

Mimo, iż reżyserem filmu nie jest Allen, możemy się w filmie doszukać wielu standardowych zabiegów z jego wcześniejszych produkcji. Tych całkiem zwariowanych, ale także tych bardziej stonowanych. Od sklepikarza i kwiaciarza po wielki biznes. Od skrytego bohatera po pewnego siebie człowieka. Od wolnych od religijnych uwarunkowań ludzi, po bardzo ortodoksyjne społeczeństwo żydów. Mamy wiele kontrastów, które są na pozór zabawne, jednak jeśli się nad nimi zastanowimy głębiej dojdziemy do ciekawych wniosków.

Właściwie ciężko jest stwierdzić jednoznacznie czy nam się ten film podoba czy nie. W jego przypadku figuruje problem czy to komedia czy też dramat? Reżyser sam się nie określił po żadnej ze stron, także tym bardziej utrudnił nam zadanie. Przedstawia nam zabawną na pozór opowieść, która w miarę trwania filmu ukazuje nam z jakim problemem borykają się jego bohaterowie. Widoczne luki w scenariuszu, nierównomiernie rozłożona akcja i brak dokładnego sprecyzowania przekazu filmu kłuje w oczy i jest dużym minusem filmu. Ocenę wysoko podciąga aktorstwo i sam Allen. Aspiracje filmu są trafne i bardzo aktualne w obecnych czasach jednak czegoś zabrakło, a mogłaby to być bardzo dobra produkcja.


Tytułowa Czarownica była niegdyś piękną i dobrą dziewczyną. Jej radosną młodość przerwała wojna, podczas której bohaterka z oddaniem broniła swojej ojczyzny. Jednak zdrada, której doświadczyła, zmieniła jej czyste serce w kamień... Żądna zemsty rzuca klątwę na Aurorę – nowonarodzoną córkę następcy tronu wrogiego królestwa.

gatunek: Familijny, Fantsy
produkcja: USA
reżyser: Robert Stromberg
scenariusz: Linda Woolverton
czas: 1 godz. 37 min.
muzyka: James Newton Howard
zdjęcia: Dean Semler
rok produkcji: 2014
budżet: 180 milionów $
ocena: 8,5/10








Urok magii


Ostatnimi czasy panuje moda na przerabianie słynnych baśni, nadawanie im nowej historii, przesłania, bazując na baśniowych postaciach. Dostajemy bohaterów z dzieciństwa w nowej, zmienionej wersji, odbiegającej znacznie od oryginału, lecz bardziej przybliżonej do świata rzeczywistego. Mieliśmy już "Królewnę Śnieżkę i Łowcę", "Hansela i Gretel Łowców czarownic", więc dlaczego nie czas na "prawdziwą" historię Diaboliny?

Kraina, nazywana w filmie Knieją jest idealnym potwierdzeniem na to, iż mamy do czynienia z baśnią. Wyimaginowany, przepiękny świat zachwyca swoją niesamowitością. Od razu chcemy się w nim znaleźć. Akcja filmu nie dzieje się tylko w Kniei. Mamy też sceny z ogromnego zamczyska jak i leśnej chatki trzech wróżek. Całe dzieło zamyka się w tych trzech miejscach.

Główna postać czyli Diabolina to niewinna, naiwna, niczego nieświadoma osóbka, mieszkanka Kniei, której historia towarzyszy nam przez cały czas. Odczuwamy jej radości, oświadczamy  tragedii i przemiany. Dostrzegamy iż niewiele trzeba aby zapoczątkować serię nieszczęść, która towarzyszy bohaterce prawie od początku. Nic nie rodzi się z niczego, także zło musi mieć gdzieś swoje korzenie. W roli czarownicy oglądamy fenomenalną Angelinę Jolie, która świetnie zagrała swoją postać. Oprócz tego mamy Elle Fanning w roli Śpiącej Królewny, która też wypada świetnie. Trzy niezdarne wróżki oraz książę Filip są pobocznymi postaciami. Na uwagę zasługują jednak Sam Riley (Diabol) oraz Sharlto Coplay (Stefan).

Scenariusz nie jest bynajmniej zawiły, ani skomplikowany. Czysty i klarowny, pozwalający opowieści nieść się lekko. Wszystko ma swój porządek. Akcja jest zróżnicowania, lecz wyraźnie widać zaznaczony punkt kulminacyjny. Nie jesteśmy w stanie się znudzić gdyż reżyser bardzo ciekawie opowiada historię, a my oczekujemy kolejnych wydarzeń z wypiekami na twarzy. Do tego uśmiech nie znika nam prawie w ogóle z twarzy, gdyż ciągle dzieje się coś zabawnego. Dubbing sprawuje się bez zarzutów. Jedyne do czego można się przyczepić to 3D, które przyciemnia obraz i jest mało wartościowe. Można spokojnie oglądnąć bez efektu trójwymiarowego.

Efekty specjalne są czarujące (szczególnie w Kniei) oraz spektakularne. Jak na produkcję dla dzieci mamy tu wiele przemocy jak i scen bitewnych oraz kilka efektownych scen w zwolnionym tempie. Dodają one dynamiczności, ale zarazem pokazują, iż czas bajek stricte dla dzieci oraz z mottem "...i żyli długo i szczęśliwie." przeminął. Został wyparty przez bardziej wartościowe produkcje.

Wniosek jest jeden. Jest to druga najlepsza produkcja Disney'a zaraz po "Alicji w Krainie Czarów", która jest zrobiona w sposób odbiegający od schematów. Nie daje nam infantylnej opowieści o dobru i złu. Jest to pełnowartościowa opowieść o zdradzie, żądzy i zemście, które raczej w baśniach nie występują, ale też i wielkiej miłości. Cieszy mnie to, iż jako produkcja dla nie najmłodszych pokazuje jakie życie jest naprawdę. Nie ma nieuzasadnionego zła tak jak i wrodzonego dobra. Świat nie jest czarno-biały w którym można łatwo odróżnić dobro od zła. Karmiąc dzieci taką papką, którą bardzo łatwo przyswajają  wyrządzamy im krzywdę, ponieważ kiedyś same zmierzą się z prawdziwym światem i bardzo boleśnie odczują, iż życie jest brutalne i całkiem nie fair (oczywiście małe dzieci potrzebują bardzo ogólnikowej charakterystyki świata, mówię tu o troszkę starszych dzieciach). Dlatego jak najbardziej polecam tę propozycję wszystkim, którzy uwielbiają się zagłębiać w świat magii. Duzi czy mali, obydwie te grupy były zadowolone z seansu tak jak i ja. Naprawdę nie żałuję wyprawy do kina.

P.S. Jeśli są osoby które nie lubią baśni to od razu mówię iż lepiej aby nie traciły czasu na seans chyba, że chcą zobaczyć Angelinę Jolie w innym wydaniu.


Najsłynniejszy potwór w historii mierzy się z wrogimi stworami, które, wzmocnione przez arogancję i nieświadomość naukowców, zagrażają ludzkości.

gatunek: Thriller, Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Japonia
reżyser: Gareth Edwards
scenariusz: Max Borenstein
czas: 2 godz. 3 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Seamus McGarvey
rok produkcji: 2014
budżet: 160 milionów $
ocena: 6,9/10











Samiec ALFA



Jeden z najpopularniejszych, jak nie najpopularniejszy stwór wszech czasów, owiany legendą powrócił! Mowa tu o królu potworów. Tak czy siak nieważne jak go nazwiemy, to i tak wiemy o kogo chodzi. O Godzillę. Studio Warner Bros razem z Gareth'em Edwards'em postanowili przywrócić monstrualnego jaszczura do życia. Czy takie wskrzeszenie po latach ma sens?

Zacznijmy od tego, iż jest to mój pierwszy film o Godzilli jaki widziałem. Nie miałem w ogóle styczności z japońskimi produkcjami o tym gadzie. Nawet nie ciągnęło mnie do zobaczenia ich. Jednakże ta "nowsza" wersja mnie zaciekawiła dlatego też wybrałem się na nią do kina. Warto?

Sam scenariusz buduje napięcie wraz z czasem trwania filmu. Dostajemy katastroficzne wydarzenie, które jest owiane tajemnicą i od początku nas intryguje. Zaciekawieni nią oglądamy film bez mrugnięcia okiem. Reżyser świetnie manipuluje wydarzeniami dzięki czemu dostajemy zastrzyki emocji, które tylko potęgują nasz odbiór produkcji. Jednak kiedy tajemnica zostaje rozwiązana (a dzieje się to dość szybko) dostajemy dużo słabszą historię. Scenariusz jest teraz zaplątany i dzieje się milion rzeczy naraz przez co możemy poczuć się zagubieni w fabule. Mimo iż obraz trwa tylko dwie godziny to jednak czas w kinie się nam trochę dłużny. Reżyser w drugiej części filmu ma kłopot z zainteresowaniem nas tym co dzieje się na ekranie. Mam takie wrażenie, iż brakowało wykończenia, aby wszystko się ze sobą połączyło.

Tytułowego stwora jest najmniej w projekcie, który powinien kipieć od scen z Godzillą. Tymczasem Edwards tworzy wokół potwora otoczkę, która sprawia iż prawie przez połowę filmu jest niewidoczny. Jedynie liczne migawki, przypominają nam o jego istnieniu. Jest to dobry zabieg gdyż nie jesteśmy w stanie znudzić się wielkim gadem. Czekamy na niego, niecierpliwimy się. Chcemy wreszcie wiedzieć jak wygląda. Reżyser wcale nam tego nie ułatwia, co więcej kiedy już pokazuje Godzillę w pełnej krasie, po paru sekundach znów ją chowa. Wszystkie bitwy potwora są spektakularne i toczą się w krajobrazie niszczonych podczas walki wieżowców. Nie da się ukryć, iż skala zniszczeń jest ogromna.

Nie trudno się zgodzić, iż główny bohater filmu Ford Brody grany przez Aaron'a Taylor'a Johnson'a jest jedną z najsłabszych rzeczy w tej produkcji. Sceny z nim w większości są sztuczne i nienaturalne. Kiedy wyraża jakieś emocje wychodzi mu to strasznie tandetnie. Reszta aktorów gra dobrze. Jednym z rozczarowań jest Juliette Binoche, której suma scen w filmie wynosi zaledwie pięć minut. Chciałoby się oglądać ją dłużej.

Jeśli za samą fabułę i wykonanie film dostałby może około 6,5 to ocenę podbijają rewelacyjne efekty specjalne. Ciężko sobie aż wyobrazić wkład pracy aby je stworzyć. Jestem pod wrażeniem, szczególnie, że potwory też powstały dzięki technice komputerowej. Na tym polu, według mnie produkcja zasługuje na nominację do Oskara za efekty specjalne.

Podsumowując, można powiedzieć, że produkcja daje radę mimo iż ma słabe punkty, ale reżyser wyciąga jeszcze ostatnią kartę i zaskakuje nas pod koniec. Jako mój pierwszy film o Godzilli można powiedzieć, iż jestem w miarę usatysfakcjonowany.