Snippet
"Listy do M. 3" opowie historię kilku osób, którym w jeden magiczny dzień przydarzają się wyjątkowe chwile. Bohaterowie przekonają się o potędze miłości, rodziny, wybaczenia i wiary w to, że ten niezwykły świąteczny czas pełen jest niespodzianek.

gatunek: Komedia rom.
produkcja: Polska
reżyseria: Tomasz Konecki
scenariusz: Marcin Baczyński, Mariusz Kuczewski
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Łukasz Targosz
zdjęcia: Marian Prokop
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 7,0/10


















Jeszcze więcej listów


Ostatnimi czasy wszyscy są skupieni na tworzeniu swoich własnych uniwersów, przez co zapominają, co tak naprawdę się liczy w pojedynczym filmie. Jego niezależność oraz wyjątkowość. Tymczasem wszyscy na siłę próbują stworzyć serię z niczego, aby zbić na tym jak najwięcej pieniędzy. Od strony producentów pomysł niezły, ale dla widzów może okazać się katastroficzny. Tymczasem na naszym rodzimym rynku tworzy się druga duża franczyza. Zaraz po "Pitbullu" Patryka Vegi rośnie nam uniwersum "Listów do M.". Potwierdzeniem tego jest już trzecia część, którą można zobaczyć na ekranach naszych kin. Było warto?

Ta część tak jak poprzednie miały to w zwyczaju opowie nam o losach kilkorga postaci, których losy się ze sobą splotą w czasie przed wigilijnym. Powracają do nas dobrze znani bohaterowie, ale także mamy okazję zobaczyć całkiem nowe postacie. Czyli nic nowego. Niemniej jednak podczas seansu da się dostrzec pewnego rodzaju różnice w stosunku do poprzedniej części. Jest to różnica jakości. I wbrew pozorom nie na grosze. Poprzednia część miała wiele problemów na tle fabularnym, jak i za sprawą mało ciekawych bohaterów. Przez to seans okazał się nie tak ujmującą podróżą, jak za pierwszym razem, ale nadal całkiem nieźle się sprawdzał jako urzekająca opowieść. Tym razem jednak twórcy ewidentnie wyciągnęli lekcję ze swoich błędów, dzięki czemu otrzymujemy produkt zdecydowanie lepszy niż "2" oraz zdecydowanie bardziej uroczy. Jak tego dokonano? Na sam początek postanowiono ograniczyć ilość wątków, co doprowadziło do ograniczenia ilości postaci. Poprzednia część strasznie z tego powodu cierpiała, albowiem posiadała za dużo jednego i drugiego. Tym razem zdecydowano się ograniczyć do dosłownie kilku, aby dać im większą możliwość zaistnienia na ekranie. Oczywiście po raz kolejny pojawia się ten sam problem. Niektóre z historii są ciekawsze od innych, a niektóre po prostu w filmie się znalazły się by zapchać dziury. Są też takie, które pomimo swojej prostolinijności okazują się wręcz kluczowe dla niektórych bohaterów. Koniec końców wszystko to bardzo ładnie się ze sobą klei, dzięki czemu całość prezentuje się naprawdę przystępnie. I choć niektóre wątki to tak zwane "zapchaj dziury" nie przeszkadza nam to, albowiem nawet pomimo tego opowieść okazuje się przyjemna dla oka i serduszka. Prawdę mówiąc, cały ten film można by określić mianem "feel good movie". Jego głównym założeniem są emocje, jakie towarzyszą nam podczas seansu. Oczywiście dobra fabuła, jak i wiarygodne postacie w tym pomagają, to jednak poprzednio udało się twórcom osiągnąć ten efekt nawet bez tego. Teraz jest podobnie albo nawet bardziej urokliwie i romantycznie. Seans potrafi dostarczyć nam wiele wzruszeń i radości, dzięki czemu nasz dzień stanie się odrobinę radośniejszy. Choć muszę przyznać, że nasze wersje "To właśnie miłość" posiadają zdecydowanie więcej lukru niż oryginał. Wszystkiego jest dwa razy więcej i bardziej, przez co dostajemy nieco aż zbyt wyidealizowany produkt. I nie chodzi mi o historie, ale raczej o to całe tło. Tak czy siak, w porównaniu do poprzednika jest zdecydowanie lepiej.

Bohaterowie to najważniejszy element tej produkcji. Część z nich kojarzymy, a reszta jest nowym nabytkiem. Na ekrany kin powracają krzykliwi Szczepan i Karina w wykonaniu Adamczyka i Dygant. Ich historia jak zawsze jest pełna niespodzianek, sprzeczek oraz humoru. Tym razem również was nie zawiodą. Ponadto mamy wątek Wojciecha, którego odgrywa Wojciech Malajkat. Jego opowieść jest bardzo poruszająca, ale także niesamowicie urokliwa. Na sam koniec mamy jeszcze Mela, czyli niesfornego i wiecznego Świętego Mikołaja, który tym razem zamiast być śmieszną dokładką fabularną zyskał miano pełnoprawnego bohatera. Od teraz możemy oglądać jego i Kazika (Mateusz Winek) perypetie od początku do samego końca. Muszę również przyznać, że jego historia jest naprawdę ciekawa i wciągająca no ale przede wszystkim pełna humoru i wzruszeń. Nowy jest wątek Gibona (Szyc) i Karoliny (Różczka), który prezentuje się naprawdę dobrze oraz historia Rafała (Filip Pławiak) i Zuzy (Katarzyna Zawadzka), który nie jest już tak ciekawy, ale nadal zjadliwy. Nie należy oczywiście zapomnieć o Andrzeju Grabowskim, który po raz kolejny potrafi nas zaskoczyć. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze bardzo dobra realizacja w postaci przyzwoitych zdjęć, dobrej muzyki, świetnie dopasowanych utworów muzycznych, a także ładnych scenografii. Za dużo w tym wszystkim lukru, ale da się przyzwyczaić.

Kiedy inni tworzą uniwersum Marvela, a jeszcze inni formują, jakąś tam ligę, my natomiast tworzymy własną serię komedii świątecznych. Niespotykane zjawisko, albowiem wątpię, by ktokolwiek wyprodukował aż trzy filmy o świętach, jadąc cały czas na jednym i tym samym pomyśle. Tylko my potrafimy takie rzeczy. Pozostaje tylko pytanie, ile jeszcze tylko listów będzie? Bo w nieskończoność ciągnąć się tego nie da.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Idą Święta, a to w życiu każdej pani domu jak wiadomo szczególny czas. Tygodnie harówki przy garach, walka wręcz przy sklepowych ladach o najlepsze kąski, detektywistyczna praca w poszukiwaniu prezentów dla całej rodziny. Po prostu pełnia szczęścia. Złe mamuśki dawno jednak zrzuciły kajdany perfekcyjnej pani domu i mogłyby się tym świątecznym czasem cieszyć z drinkiem w ręce, gdyby nie fakt, że zbliżają się jeźdźcy Apokalipsy czyli ich szacowne mamusie: strażniczki rodzinnych tradycji, konserwatywne jak dąb Bartek i surowe jak treser dzikich zwierząt. Czy naszym wyzwolonym mamuśkom uda się przekabacić własne rodzicielki i przeciągnąć je na weselszą stronę  mocy? Święta to czas cudów!

gatunek: Komedia
produkcja: USA, Chiny
reżyseria: Jon Lucas, Scott Moore
scenariusz: Jon Lucas, Scott Moore
czas: 1 godz. 56 min.
muzyka: Christopher Lennertz
zdjęcia: Mitchell Amundsen
rok produkcji: 2017
budżet: 28 milionów $

ocena: 7,0/10
















Święta na wariackich papierach


Wszyscy dobrze znamy Święta Bożego Narodzenia. Kto by zresztą nie pamiętał o jednym z najpopularniejszych świąt w ciągu roku. To właśnie w tym czasie w naszych sercach panuje radość oraz wszechobecna miłość. To właśnie wtedy spotykamy się z rodziną i świętujemy razem cud narodzin. To właśnie wtedy wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zaraz. Czy ja czasem nie przepisuję jakiejś wydumanej idei głupiej reklamy świątecznej? Bo z tego, co mi się wydaje święta to tylko po części szczęśliwa sielanka ukąpana w szczęściu i radości. Bohaterki naszego filmu chyba powoli zdają sobie z tego sprawę.

Amy, Kiki i Clara to bohaterki, które poznaliśmy w filmie "Złe mamuśki". W poprzedniej części nasze postacie porzuciły kajdany perfekcyjnych pań domu i postanowiły żyć oraz gospodarować życiem swoich dzieci według własnego uznania. Niestety przed nimi kolejny ważny test. Święta. Okres nadmiernego gotowania, pakowania prezentów, przystrajania domów itp. Czyli robienia wszystkiego, aby święta były idealne, a rodzina zadowolona. Złe mamuśki postanawiają zerwać z tym niezdrowym zwyczajem i po prostu czerpać radość ze wspólnie spędzonego czasu. Niestety nie będzie to łatwe, albowiem do ich domów niespodziewanie zapukały ich własne mamy. Teraz mają więcej niż jedno zmartwienie na głowie. Twórcy zeszłorocznego hitu o buntujących się mamach odnieśli niebywały sukces. Okazało się, że wyszła im naprawdę niezła komedia, a przy okazji udało im się pokazać, że nie zawsze trzeba być idealnym oraz że pogoń za perfekcją nie zawsze sprawia nam szczęście. Sukces jedynki spowodował, że kontynuacja powstała szybciej niż można było się spodziewać. Tym razem na tapetę wzięto święta. Jak twórcy obrazu poradzili sobie tym razem? Struktura obrazu jest praktycznie taka sama jak ostatnio. Mamy pokazany problem oraz zakręcone przygody naszych bohaterek, które próbują się z nim uporać. Jednakże głównym katalizatorem nieszczęść nie będą święta, a postacie matek naszych bohaterek. "Złe mamuśki" mają już za sobą pierwszą rebelię i bardzo szybko dochodzą do wniosku, że nie potrzebują tego całego harmidru. Problem pojawia się dopiero, wtedy gdy do ich drzwi niespodziewanie pukają ich własne mamy. To one są tutaj przyczyną wszystkiego. Cała machina startuje, gdy pojawiają się pierwsze nieporozumienia. Wraz z czasem trwania obrazu się rozrastają i przybierają na sile, aby na sam koniec wybuchnąć i pozostawić spustoszenie. Cała ta karuzela okazuje się naprawdę przyjemną przygodą, którą z łatwością jest nam oglądać. Wydarzenia ekranowe, choć są zdecydowanie przerysowane, to jednak całkiem zgrabnie oddają prawdziwy problem świątecznej gorączki. Być może was ten problem nie dotyczy, jednakże wystarczy się odrobinę rozejrzeć, by dostrzec, że niektórym naprawdę udziela się ta świąteczna atmosfera. Nasze bohaterki wbrew pozorom nie przesadzają. Fabuła obrazu oraz jej poszczególne elementy zostały podkręcone do granic możliwości, aby ukazać ich kuriozalną naturę, co wcale nie oznacza, że za tą przesadą nie kryje się całkiem słuszna idea. Sama opowieść jest naprawdę ciekawa i wciągająca, albowiem to nie święta są najciekawszym jej elementem, ale bohaterki, które dzielnie próbują się z nimi zmierzyć. Ich losy okazują się dla nas naprawdę zajmujące i wciągające, przez co seans staje się niesamowicie lekkim i przyjemnym w odbiorze filmidłem. Ponadto absurdalność obrazu jedynie nieznacznie przekracza dopuszczalną normę. W większości jest to niegroźna forma rozrywki, która swoim poziomem żenady nie gorszy ani nie zniesmaczy. Coś pokroju sztandarowej komedii amerykańskiej. "Złym mamuśkom 2" udaje się jednak wybić ponad przeciętność dzięki przesłaniu, jaki niesie obraz. Co prawda przykryty warstwą lukru i kilu lubieżnych żartów, co nie znaczy, jednak że go tam nie ma.

Sercem oraz duszą produkcji są bohaterki, które po raz kolejny zrobią niemałe zamieszanie. Amy, Kiki i Clara od ostatniego spotkania nie zmieniły się zbytnio, aczkolwiek nie powtórzą już wszystkich błędów z poprzedniej części. Tę lekcję mają już za sobą. Teraz muszą uporać się z innym problemem, który dotyczy ich bardziej niż by chciały. Albowiem ich mamy to takie wcześniejsze wersje samych bohaterek. Z tą różnicą, że ich perfekcja, inność oraz szalona natura zdecydowanie przewyższają styl bycia naszych postaci. Ich postawy są wręcz karykaturalne, aby dodać opowieści więcej zadziorności i odrobiny absurdu, który komedie uwielbiają. Jednakże po raz kolejny za tą ich wybujałą i absurdalną powłoką kryją się całkiem wiarygodne motywacje. Ta część nie tylko skupia się więc na samej idei odkrywania świąt na nowo, ale także na ukazywaniu swojego prawdziwego oblicza. W obsadzie znalazły się ponownie Mila Kunis, Kristen Bell oraz Kathryn Hahn, które ponownie świetnie sprawdzają się w roli buntujących się matek. Tym razem jednak na ekranie towarzyszą im świetna Cheryl Hines, rewelacyjna Susan Sarandon oraz Christine Baranski, która kradnie dla siebie całe show za każdym razem, kiedy pojawi się na ekranie. Reszta obsady również na plus. Ponadto produkcja zaskakuje lekkim klimatem, świetnie dobranymi utworami muzycznymi oraz humorem, który sprawnie balansuje na granicy przyzwoitości i dobrej zabawy.

Film "Złe mamuśki 2. Jak przetrwać święta" ani przez chwilę nie stara się zaprzeczyć, że jest komedią. Aspiruje o więcej, ale nie próbuje się przebranżowić, na coś całkiem innego. Dzięki temu dostajemy opowieść niesamowicie lekką i przyjemną w odbiorze, która ponadto co nieco mówi nam o prawdziwej idei świąt, a nie tej wyidealizowanej telewizyjnej perwersji. Historia nie unika wszystkich uproszczeń i schematów, ale to nie ma znaczenia, albowiem koniec końców i tak wydźwięk, jak i odbiór jest pozytywny. Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie wolę "Złe mamuśki" aniżeli kolejny film o ratowaniu Św. Mikołaja czy coś w ten deseń. Poza tym nie ma co się rozwodzić nad bezpretensjonalną rozrywką, jaką ma nam zaserwować film. Głupkowate to, ale jak najbardziej pozytywne.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Suburbicon to idealne amerykańskie miasteczko, istna reklama statecznego życia i dobrobytu czyli American Dream w czystej postaci. Jednak nie dla wszystkich. Życie rodziny Lodge'ów obraca w gruzy napad z bronią w ręku, w którym ginie seniorka rodu, ukochana mama nastoletniego Nicky'ego Lodge. Pogrążony w rozpaczy chłopak postanawia pomścić swą ukochaną rodzicielkę. W poszukiwaniu sprawców rozpoczyna śledztwo na własną rękę, w trakcie którego odkryje mroczne rodzinne sekrety, układy, machinacje i animozje, które nie były bez związku ze śmiercią jego matki.

gatunek: Komedia kryminalna
produkcja: USA
reżyseria: George Clooney, 
scenariusz: Joel Coen, Ethan Coen, George Clooney, Grant Heslov
czas: 1 godz. 45 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Robert Elswit
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 5,0/10
















Pozory szczęścia


Wyobraźcie sobie idealne miejsce do zamieszkania. Wieś, miasto, a może urokliwe przedmieścia? Z dala od tłoku dużego miasta oraz nudy spokojnej wsi. Niestety przedmieścia to nie miasto. A co jeśli istniałoby miejsce wręcz idealne? Piękne domy, sklepy i budynki. Możliwość spokojnego i bezpiecznego życia w mieście, które ciągle rozwija się na lepsze. To nie marzenie, a sama prawda. To Suburbicon. Miasto przyszłości, któremu brakuje już tylko Ciebie. - Szkoda tylko, że miasteczko to nie jest warte wizyty.

George Lodge mieszka wraz z rodziną w Suburbicone. Niestety pewnego dnia do domu włamują się złodzieje i zabijają jego żonę, matkę jego syna. Całe to zdarzenie daje początek serii dziwnych zdarzeń w pozornie spokojnym miasteczku. Fabuła obrazu powstała na podstawie scenariusza braci Cohen, którzy w swoim dorobku mają wiele niesamowicie pokręconych opowieści. Ta również taka jest, jednakże, kiedy przychodzi nam ją oglądać na ekranie, pojawia się jedno "ale". Scenariusz produkcji został napisany w 1986 roku, czyli ponad trzydzieści lat temu. Fakt ten nie miałby żadnego znaczenia, gdyby nie to, że fabuła obrazu smakuje jak odgrzewany kotlet. Produkcja posiada całkiem niezły start, kiedy przedstawia nam przepiękne widoczki z idealistycznego miasteczka o urokliwej nazwie Suburbicon. Miasto szczęścia, które nadaje się do zamieszkania dla każdego. Niestety pojawiają się pierwsze zgrzyty, gdy do mieściny wprowadza się pierwsza czarnoskóra rodzina. Nagle to spokojne miejsce zamienia się w prawdziwy kocioł bałkański. A przecież wszyscy w mieście zdawali się tacy mili, nieprawdaż? George Clooney, który reżyseruje obraz, w dużej mierze skupia się właśnie na ustrojach politycznych oraz mentalności ludności Suburbiconu, która zdawała się wykraczać poza wszelkie granice. Oprócz głównego wątku produkcji opowiada nam historię czarnoskórej rodziny, która ewidentnie nie jest w mieście mile widziana. Wszystko to sprowadza się do tego, że dostajemy tak naprawdę dwa filmy w jednym. Natomiast największym problemem obrazu jest to, że twórca nie potrafi zgrabnie połączyć obydwu z nich tak, aby tworzyły spójną całość. Po prostu dostajemy dwie, prawie w ogóle niezwiązane ze sobą fabuły, które lepiej byłoby rozdzielić, aniżeli umieszczać w jednym obrazie. Przez ich połączenie narracja obrazu strasznie kuleje, albowiem obydwa wątki posiadają inne tempo oraz inne priorytety co powoduje straszny miszmasz na ekranie. Do pewnego momentu tak naprawdę nie wiemy, na którym z nich mamy skupić naszą uwagę. Tak właściwie to przez cały obraz dręczy nas to pytanie, albowiem tylko w pojedynczych momentach przewagę zyskuje pierwszoplanowa (chyba) linia fabularna. Albowiem reżyser nie faworyzuje żadnej z nich, przez co obydwie dostają praktycznie tyle samo uwagi. A wszystko to tylko po to, aby pokazać nam, jak przekłamane mogą być osądy ograniczonych umysłowo białych obywateli społeczeństwa. Niestety wydźwięk ten nie posiada zbyt dużego pola rażenia, albowiem przyćmiewają go wydarzenia z przeciwległego wątku, który orbituje w całkiem inną stronę. Koniec końców dostajemy strasznie niezdrową mieszankę, która zamiast zaskakiwać i szokować bardziej śmieszy i wywołuje w nas litość. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że produkcja jest najzwyczajniej w świecie nudna. Nie potrafi nas zaintrygować na dłużnej niż piętnaście minut. Reszta to po prostu łańcuch zdarzeń, który został uruchomiony przez pojedynczą akcję. Niestety wszystko to dzieje się bez polotu i bez werwy, przez co prezentuje się niesamowicie nużąco. Zresztą cała ta opowieść sprawia wrażenie pewnego rodzaju déjà vu. Scenariusz powstały ponad trzydzieści lat temu okazuje się niesamowicie zestarzały i wtórny. Jego historia jest przeterminowana i strasznie zardzewiała, albowiem nie działają w niej nawet potencjalnie zaskakujące zwroty akcji. Zresztą nie ma co się temu dziwić, albowiem w obrazie da się dostrzec masę wątków i inspiracji, jakie bracia Cohen wykorzystali w późniejszych obrazach takich jak, chociażby rewelacyjne "Fargo". Problem w tym, że całość jedynie od strony czysto strukturalnej przypomina słynny duet. Reszta to już nieumiejętne urozmaicenie tej opowieści przez reżysera, który chyba nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo scenariusz film się przeterminował. Myślę, że gdyby Cohenowie naprawdę chcieli nakręcić "Suburbicon" wprowadziliby szereg poważnych zmian do całej opowieści, aby nie przypominała kilkunastu ich wcześniejszych filmów. A przynajmniej mam taką nadzieję. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że te nieporozumienia reżysersko-scenopisarskie przykrywają naprawdę nieźle zapowiadającą się intrygę, której potencjał niestety został zaprzepaszczony.

Aktorsko produkcja daje radę, aczkolwiek zawodzi pierwszoplanowa postać Matta Damona, której brakuje większej głębi oraz lepszego zaplecza. Przez większość czasu tak naprawdę tylko udaje bądź też się zgrywa. Dopiero pod koniec jego Gardner Lodge nabiera nieco rumieńców, ale to zdecydowanie za mało. Jego sylwetce przede wszystkim brakuje solidniejszego motywu i większej wiarygodności, albowiem niekiedy wypada strasznie płasko. Z resztą obsady jest nieco inaczej, albowiem odgrywający ich aktorzy byli w stanie ograć biedną charakterystykę ich postaci. W grupie tej znajduje się Julianne Moore oraz fenomenalny Oscar Issac, który od momentu, kiedy pojawia się na ekranie, dosłownie kradnie całe show dla siebie. Swoją charyzmą i werwą wprowadza nieco życia w tą mozolnie rozgrywającą się historię i nadaje nieco rumieńców bohaterowi Damona. Na uwagę zasługuje również Noah Jupe, który reprezentuje młodszą część obsady.

Strona techniczna ma się dobrze. Mamy dobre zdjęcie, całkiem klimatyczną muzykę oraz świetną scenografię, która rewelacyjnie obrazuje ducha lat 50. Do tego dojdą jeszcze przyzwoite efekty specjalne i sporo czarnego humoru.

"Suburbicon" miał potencjał, który niestety zaginął pod nieciekawą i źle poprowadzoną opowieścią. Kuleje narracja, która stara się pogodzić dwa odrębne wątki, wtórność scenariusza oraz brak polotu, który sprawia, że bardzo ciężko przebrnąć przez cały seans bez licznych ziewnięć. To zdecydowanie nie jest historia, jakiej oczekiwałem ani opowieść, jaka mogłaby mnie przynajmniej w najmniejszym stopniu zadowolić. Jest strasznie przeciętnie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

ona i On wiodą z pozoru idylliczne życie w odosobnionym raju. Ich związek zostaje jednak poddany testowi, kiedy mężczyzna i kobieta, niezaproszeni, pojawią się w ich domu.  Odpowiedź na pukanie do drzwi przerwie spokojną egzystencję obojga. Ale do drzwi zapuka więcej gości. matka będzie zmuszona zweryfikować wszystko, co wie o miłości, oddaniu i poświęceniu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 8,7/10


















Inwazja


Darren Aronofsky to bez wątpienia specyficzny twórca, którego styl i reżyserska maniera jest wręcz nie do podrobienia. W swojej karierze próbował już wielu rozmaitych pomysłów, ale wygląda na to, że najbardziej lubi produkować obrazy pokroju "Czarnego łabędzia". Sam zresztą to przyznał w jednym z wywiadów. Wiadomość ta cieszy, albowiem jego ostatnie filmowe dzieło niestety odczytuję jako kompletną pomyłkę. Teraz jednak twórca ma szansę się zrehabilitować. Jak myślicie, uda mu się?

ona i On mieszkają w niesamowicie przestrzennym, ale bardzo przytulnym domu na uboczu. Wiodą spokojne i proste życie. Niestety ich sielanka zostanie przerwana, kiedy do ich drzwi zapuka tajemniczy mężczyzna, a następnie kobieta. Wkrótce okaże się, że to dopiero początek ich problemów. Dawno w kinach nie pojawił się tak tajemniczy obraz, jakim jest "matka!". Klimatyczne i tajemnicze zwiastuny zapowiadały rasowy horror, opis fabuły sugerował thriller w stylu "napad na dom", a twórcy bardzo skutecznie podgrzewali jedynie wszystkie te plotki. Koniec końców, Aronofsky zwyciężył, albowiem udało mu się dochować tajemniczej fabuły swojego obrazu, której zadaniem jest wprowadzić nas w zakłopotanie. Miesiące kłamania i przeinaczania faktów opłaciły się, albowiem otrzymaliśmy bardzo nieszablonowy, pokręcony, ale również bardzo autorski obraz, którego kinematografii od dawna brakowało. Największą zaletą projekcji jest sam fakt, że tak naprawdę nie wiele o niej wiemy. Przypuszczamy, co możemy otrzymać, tworzymy w głowie rozmaite scenariusze, ale do końca tak naprawdę nie mamy bladego pojęcia, w jakim kierunku pójdzie reżyser. Zdradzę wam teraz mały sekret: żaden z tych pomysłów, o których myśleliście, nie jest odpowiedzią na fabułę obrazu. Twórca po raz kolejny zaskakuje swoją wyjątkową wyobraźnią, przez co potrafi szokować czymś, co właściwie można uznać za banalnie proste, gdybyśmy od początku wiedzieli, od której strony mamy się na nie patrzeć. Niestety pozbawiłoby to nas tej frajdy, jaką jest odkrywanie kolejnych szokujących informacji ujawnianych nam przez twórcę. Tutaj każda minuta ma znaczenie. Każda nawet najmniejsza bądź najbardziej trywialna rzecz posiada swoją rolę w produkcji. Jedne mają większe inne zaś mniejsze znaczenie dla całego obrazu. Jednakże koniec końców wszystkie z nich są ważne, albowiem podsuwają nam kolejne części tej skomplikowanej układanki. Niestety nie wszystkie dają nam odpowiedź, jakiej oczekujemy. Czasami trzeba poczekać, zanim nabiorą znaczenia i wyjawią nam swoją prawdziwą rolę. Może być nawet tak, że pod sam koniec seansu nie będziemy dalej w stanie odgadnąć ich znaczenia. Wszystko jest możliwe, gdy zabieramy się za oglądanie produkcji, w której tak głęboko zastało zakorzenione drugie dno oraz milion podtekstów i odnośników do pokaźnej bazy utworów. "matka!" skonstruowana jest w taki sposób, aby już od samego początku wprowadzić nas w zakłopotanie. Ta toksyczna atmosfera, tajemnica, niepewność oraz swego rodzaju dziwność sprawiają, że seans przybiera bardzo nieszablonową i poniekąd ekstrawagancką formę narracji. Reżyser bez umiaru używa w nim wszelkiego rodzaju metafor i aluzji, przez co skutecznie udaje mu się ukryć prawdziwe znaczenie swego obrazu. Jego przekaz, a także prawdziwą naturę. Twórca potrafi niesłychanie intrygować, zaskakiwać, niepokoić oraz rozbrajać nieszablonowością kolejnych zderzeń między postaciami. Wszystko pomimo bycia nam znajomym i swojskim tutaj poddawane jest pod dyskusję, która każe nam wątpić w to, co oczywiste i proste. Tak jakby wszystko było częścią czegoś większego i reprezentowało rzeczy znacznie potężniejsze niż skorupy, w których zostały ukryte. Sam film zresztą zabiega o bycie większym, niż sugeruje jego metraż i skala. Po części twórcy się to naprawdę udaje. Opowiada nam historię z punktu widzenia pierwszoplanowej bohaterki, czyli tytułowej matki. Reguła jest taka, że wiemy tyle i tylko tyle, co sama postać. Nieustannie za nią podążamy, przyglądamy się jej, ale przede wszystkim widzimy wszystko to co ona sama. Nasza wiedza nigdy nie wykracza poza jej pole widzenia. Jesteśmy z nią od początku do samego końca. Wraz z nią odkrywamy kolejne tajemnice oraz razem staramy się wszystko uporządkować w naszych głowach. Zrozumieć, odebrać oraz na to wszystko odpowiednio zareagować. Właśnie wtedy film wspina się na swoje wyżyny. Intryguje, niepoprawnie szokuje, ale też pozostawia wiele rzeczy w sferach dyskusji i gdybań. Przypuszczamy, ale nie jesteśmy niczego na 100% pewni. Staramy się zrozumieć, ale przy okazji wiemy, że nie wszystko jest takie oczywiste. Kwestionujemy dostrzegalne zdarzenia i szukamy w nich ukrytego znaczenia, ale zakładamy również, że to wcale nie musi być odpowiedź na męczące nas pytania. Gdyby tak wyglądał cały seans, to byłoby prawdziwe objawienie. Niestety, pod koniec twórca porzuca tajemniczą intrygę i postanawia ukazać nam znaczną część tajemnicy. Można by wręcz powiedzieć, że odsłania przed nami wszystkie karty i pozwala zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Całość zostaje obdarta z mistycznej niewiedzy i tajemniczych gdybań na rzecz jasnego i bardzo ograniczonego przekazu. Produkcja porzuca swoją grację i subtelność, w wyniku czego staje się bardzo sugestywna i wręcz czarno-biała. Wcześniej świetnie wykreowana intryga teraz wydaje się nieco więdnąć, jakby zabrakło jej dopływu świeżej wody. Na szczęście na końcu czeka na nas soczysty finał, który potrafi wiele zrekompensować.

Jednakże nieszablonowa opowieść Aronofsky'ego nie posiadałaby tak niesamowitego kopa, gdyby nie rewelacyjna obsada, która stanęła na wysokości zadania. Aktorzy otrzymali skomplikowane i niejednoznaczne do sportretowania postacie, które nie tyle, co są częścią obrazu, a raczej go tworzą. Albowiem akcja kręci się wyłącznie wokół nich. To, co ma miejsce na ekranie, jest bezpośrednią przyczyną poczynań naszych bohaterów. Dotyczy to obydwu z nich. Koniec końców okazuje się, że niektóre ich dokonania obracają się przeciwko nim, co wpędza je w wielkie kłopoty, których przyczyn wybuchu sami nie są do końca pewni. Pierwsze skrzypce odgrywa niesamowita Jennifer Lawrence, która wspina się na swoje wyżyny. Ostatnio jej emploi było strasznie monotonne, albowiem nieustannie grywała silne i samowystarczalne kobiety. Teraz natomiast przyszło jej zagrać cichą, skromną, niezwykle stonowaną i pokorną bohaterkę, która jest posłuszna i zapatrzona w swojego męża. Podziwia go, kocha i słucha. Jej dla niej niczym autorytet. Co prawda raz za czasu potrafi postawić na swoim, ale w gruncie rzeczy jej postawa jest raczej bierna. Lawrece spisała się na medal portretując matkę, dzięki czemu udowodniła, że stać ją na więcej. Warto również wziąć pod uwagę jej niesamowite poświęcenie dla roli. Dzięki tej kreacji na nowo ją polubiłem. Javier Bardem również pokazuje nam się od jak najlepszej strony. Jego postać jest niesłychanie enigmatyczna, z czego zresztą wynikają wszystkie jego problemy. To artysta. Niespokojna dusza, która pragnie tworzyć i być podziwianym. Niestety jak każdy twórca ma swoje wady, jak i ciągły brak inspiracji, który sprowadza go do radykalnych praktyk. Drugi plan wypełnił świetny Ed Harris oraz wracająca na duże ekrany rewelacyjna Michelle Pfeiffer. Oprócz nich w obsadzie znaleźli się również: Brian Gleeson, Domhnall Gleeson oraz Kristen Wiig. Cała obsada zaprezentowała się niesamowicie, za co należą jej się ogromne brawa.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to fenomenalne zdjęcia, świetne efekty specjalne oraz niesamowity klimat. Gęsty, wręcz toksyczny, który ma w sobie dużo mroku, tajemnicy, ale również odrobinę radości i szczęścia. Nie zmienia to jednak faktu, że film posiada bardzo specyficzną aurę, która świetnie buduje napięcie i dramaturgię wokół kolejnych poczynań bohaterów. Są także niepokojące i przeszywające dźwięki, które skutecznie zastępują muzykę filmową.

"matka!" to szumnie zapowiadany obraz Darrena Aronofsky'ego, który został okrzyknięty przez krytyków najbardziej kontrowersyjnym filmem roku. Tytuł ten zaiste pasuje do samego obrazu, który oprócz zaskoczenia nas czymś innym może nas również zgorszyć. Zdecydowanie nie jest to obraz dla każdego i z pewnością nie jest to horror, jak nam wmawia dystrybutor. Ten film to coś znacznie więcej. Pod jego widoczną skorupą kryje się ukryta przed naszymi oczyma prawda, którą reżyser chce nam przekazać. Szokuje i bulwersuje, niemniej jednak potrafi nas niesłychanie zaintrygować i wciągnąć w swój pokręcony świat. Pokazuje nam całkiem inne oblicze kina i być może dlatego jego obraz wygląda tak świeżo i pociągająco. Ma w sobie to "coś" co pozwala mu zostać na ustach widzów na długo po odbytym seansie. W tym tkwi jego prawdziwa moc.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Dwoje obcych sobie ludzi, którzy wychodzą cało z tragicznej katastrofy lotniczej, uwięzionych zostaje w niedostępnych, skutych lodem górach. Kiedy uświadamiają sobie, że spodziewana pomoc nie nadejdzie, zmuszeni są wyruszyć w kilkusetkilometrową podróż przez dziką okolicę. Po drodze muszą stawić czoło nie tylko niewyobrażalnym przeciwieństwom losu, lecz także nieoczekiwanej namiętności.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 5,5/10















Razem na osobności


Życie płata nam czasami niezłe figle, które niektórzy odczytują jako sprawdzian naszych możliwości. Tak jak każdy inny test można go zaliczyć bądź oblać. W tym przypadku przebrnięcie przez trudy życia to zwycięstwo, a poddanie się jest porażką. Nawet jeśli nigdy wam się jeszcze to nie przytrafiło, to nie martwcie się, albowiem kiedyś w końcu przyjdzie wasz czas. Będziecie sobie wmawiać, że przeżyliście już praktycznie wszystko i nic was nie zaskoczy. Wtedy właśnie przekonacie się, jak bardzo się myliliście.

Alex jest fotoreporterką dla New York Timesa, a Ben to neurochirurg. Tych dwoje poznaje się na lotnisku, kiedy każdy z nich desperacko próbuje dostać się do Donver. Z powodu złej pogody wszystkie loty odwołano. Wspólnymi siłami wynajmują więc niewielki samolot, aby dotrzeć na czas. Alex chce zdążyć na ślub, a Ben na operację. Obaj niestety wylądują w środku mroźnej dziczy, kiedy ich samolot się rozbije. Bez nadziei na pomoc postanawiają wyruszyć przed siebie, aby nie stać w miejscu. Czy uda im się przetrwać? Film reklamuje się jako dramat surwiwalowy, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wybierając się na tę produkcję, tak naprawdę wiele o niej nie wiedziałem oprócz tego, że bohaterowie się rozbiją. Zakładałem więc, że film opowie o walce o przetrwanie. Jak się później okazało, miałem rację, ale tylko połowicznie. W sumie mogłem się tego spodziewać po samym wstępie, który jest zaskakująco niedługi. Twórcy postanowili zaskakująco niewiele czasu zagospodarować na samo wprowadzenie do opowieści, przez co wstęp wygląda niczym na wariackich papierach. W mgnieniu oka przedstawiają nam głównych bohaterów ich problem oraz genialne rozwiązanie ich kłopotu (a przyjemniej tak się naszym postaciom zdaje). Później kilka scen z samolotu i ukazanie katastrofy. Ledwo co zleciało dziesięć minut, a my już jesteśmy w środku wydarzeń. Okres tuż po samej katastrofie również nie jest zbytnio pasjonujący ani wciągający, albowiem ukazuje nam jedynie przebłyski pierwszych dni po wypadku. Praktycznie nic się nie dzieje. Film balansuje gdzieś na granicy pomiędzy totalną nudą a odrobiną intrygi, która gdzieś widnieje na horyzoncie, ale nie jest jeszcze tak dobrze widoczna. Dopiero po jakiś czasie seans nabiera rumieńców, gdy wśród rozbitków rodzi się pierwszy konflikt. Albowiem w filmie zestawiono nam całkiem odmienne rodzaje osobowości. Spokojnego i wyważonego neurochirurga kontra impulsywną i wybuchową fotoreporterkę. To połączenie z początku nie wychodzi im na dobre. Jednakże jest to tak naprawdę pierwszy moment, w którym produkcja robi się naprawdę ciekawa. Nasi bohaterowie wchodzą we wspólną interakcję, próbują znaleźć rozwiązanie i oszacować swoje szanse. Wszystko to daje początek bardzo wciągającej i intrygującej części obrazu, która skupia się na trudach związanych z przetrwaniem w trudnych warunkach pogodowych. Nasi bohaterowie zostaną wystawieni na próbę zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym. Będą musieli wykazać się niezłomną wolą walki oraz wielkim poświęceniem. Zostaną zmuszeni nadwyrężyć swoje ciało, aby dotrwać do samego końca. Albowiem gdy istnieje nadzieja, jest również motywacja do dalszej walki. Fabuła produkcji wielokrotnie pokazuje nam, z jakimi przeszkodami i wyzwaniami musieli się mierzyć nasi bohaterowie. Nie oszczędza ich (w szczególności Alex), przez co wypada całkiem wiarygodnie i przekonująco. Co prawda sam fakt, że Ben jest neurochirurgiem to tak jakby wygrać na loterii, w tej konkretnej sytuacji. Bardzo mało prawdopodobne, ale przecież i takie sytuacje się zdarzają. Niektórzy po prostu mają szczęście. Prawda Alex? Niemniej jednak muszę przyznać, że jako film surwiwalowy produkcja prezentuje się naprawdę solidnie. Szkoda tylko, że to nie koniec. Twórcy niestety nie mogli oszczędzić nam wplecenia w fabułę wątku miłosnego, przez co solidnie zbudowana dramaturgia obrazu gdzieś się w nim powoli zatraca. Jednakże dałoby się to jeszcze zdzierżyć, gdyby nie zakończenie, które jest bardzo, ale to bardzo złe. Albowiem kiedy ta dwójka albo jeden z dwojga zostaje w końcu (oczywisty SPOILER) uratowany dzieje się bardzo dziwna rzecz. Film oprócz tego, że drastycznie zwalnia tempo i nasze zainteresowanie nim spada niemalże do zera, postanawia w dość długim fragmencie opowiedzieć nam, co miało miejsce później. Twórcy rozwodzą się nad losem tej dwójki i próbują w jakiś sposób dokończyć rozpoczęty wcześniej wątek romantyczny. Niestety nie idzie im to za dobrze. W porównaniu do mroźnej przygody ta część jest chorobliwie nudna i mało wiarygodna. Cały wątek "miłosny", jeśli w ogóle można go tak nazwać, prezentuje się bardzo, ale to bardzo trywialnie. Jego fundamenty są strasznie popękane, a jego istnienie jest po prostu pomyłką. Tak jakby wciśnięto go do filmu na siłę, tylko po to, aby zapełnić dziurę w scenariuszu. Niestety zrobiono to bez wyczucia i gracji, przez co uderzył w nas niczym grom z jasnego nieba. Bez powodu, niemniej jednak zabolało. Koniec końców to, co było w produkcji dobre, zostało rozwodnione przez tani wątek miłosny, który tak naprawdę nikomu do szczęścia nie był potrzeby. Nie wspominając już o tym, że dało się to zrobić dużo lepiej i delikatniej. Nie zawsze trzeba walić z grubej rury. Czasami minimalizm wychodzi na dobre.

Aktorsko film radzi sobie nieźle, ale tylko nieźle. Pomimo wielkich nazwisk w obsadzie nie potrafi nas zaskoczyć już niczym innym. Postacie, które oglądamy na ekranie to przyzwoicie wykreowani bohaterowie, którzy z pozoru posiadają wszystko, aby nas zaintrygować. Osobowość, charyzmę, przeszłość i przyszłość. Niestety pomimo tego twórcom bardzo ciężko jest zaintrygować nas ich losem. Nawet, wtedy gdy mierzą się z zamiecią bądź przeszywającym zimnem. Brak tu empatii oraz jakiś większych emocji. Czuć niepokój, ale to zdecydowanie za mało. Gra aktorów również nie zwala z nóg. Kate Winslet, jak i Idris Elba zbytnio się nie wysilają, czego efektem są w miarę przekonujące, ale bez większego wysiłku zagrane postacie. Po prostu są i tyle. Zbytnio nam nie wadzą, ale też nie są w stanie nas w pełni przekonać, co tak naprawdę na ekranie robią. Oczywiście nie wolno zapomnieć o Psie, który dopełnia obsadę produkcji.

Strona techniczna wypada chyba najlepiej. Przede wszystkim mamy przyzwoite efekty specjalne, świetne zdjęcia z przepięknymi krajobrazami i niezwykle klimatyczną muzykę Ramina Djawadi'ego. Ponadto film bardzo często pozwala sobie, na komediowe wstawki i sporo humoru, który skutecznie, ale nie wiem, czy słusznie rozładowuje atmosferę produkcji.

"Pomiędzy nami góry" całkiem nieźle sprawdza się jako film surwiwalowy, niestety jako melodramat dostajemy tani romans dla nastolatek. Twórcy zbyt sugestywnie podeszli do tematyki produkcji, przez co w dalszej części obrazu, zamiast dalej bawić się w zgrabnie wykreowane podchody wolą walnąć z grubej rury. Traci na tym klimat, napięcie i sama fabuła, która powoli stacza się niebezpiecznie w dół niczym śnieżna lawina. Wszystko to z powodu wciśniętego na siłę wątku romantycznego, bez którego film poradziłby sobie, zacznie lepiej. A skoro już tak bardzo twórcom na nim zależało, to przecież można było go rozegrać nieco subtelniej. Tak by nie kojarzył się z kiczem i tandetnością, które niestety przypomina.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.