Snippet
Mitch Rapp stracił ukochaną w ataku terrorystycznym. Od tej chwili jego jedynym celem jest zemsta. Oficer szkoleniowy CIA Stan Hurley wie, że taki człowiek to dla agencji skarb. Szczególnie jeśli uda się go wzbogacić o pewien szczególny zestaw umiejętności, który uczyni go maszyną do zadań specjalnych. Hurley potrafi tego dokonać. Zanim szkolenie dobiegnie końca Mitch będzie miał okazję wykazać się w akcji. Według danych wywiadu grupa terro­rystów planuje atak z użyciem ładunku atomowego. Wiele wskazuje na to, że jednym z nich jest dawny uczeń Hurleya. Kogoś takiego może wytropić i zneutralizować tylko ktoś taki jak Mitch Rapp.

gatunek: Thriller, Akcja
produkcja: USA

reżyseria: Michael Cuesta
scenariusz: Marshall Herskovitz, Edward Zwick, Stephen Schiff, Michael Finch
czas: 1 godz. 51 min.
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Enrique Chediak
rok produkcji: 2017
budżet: 33 milionów $

ocena: 7,0 z serduszkiem (dałbym emotkę, ale nie wiem jak się na klawiaturze daje)/10














Męskie kino


Filmy można podzielić na wiele różnych kategorii, w zależności od własnego widzimisię. Dlatego dzisiaj pod lupę weźmiemy sobie filmy, które zbyt wiele obiecują, a za mało dają oraz te, które nic nie obiecują, a mogą nam sporo zaoferować. Nie pierwszy raz przecież łapiemy się na "fajny" zwiastun, którego równowartość z filmem jest zerowa, albo przez przypadek widzimy obraz, którego celowo byśmy nie wybrali. Tak właśnie stało się w moim przypadku z "American Assassin", na którego wybrałem się, bo byłem już tak zmęczony siedzeniem w domu. Warto było się ruszyć.

Mich właśnie się zaręczył, lecz jego szczęście nie trwa długo. Chwilę później terroryści napadają na plażę, na której przebywa nasz bohater i zabijają mu narzeczoną. On jednak pragnie zemsty i zrobi wszystko, aby zabić sprawców. Podgląda go również CIA, które lubi takich typków jak on. Czyli jakich? Nieważne. Koniec końców nasz bohater dostaje się na super obóz przetrwania CIA i tam zrobią z niego agenta, aby ocalić świat przed zbuntowanym agentem.... uffff jeszcze chwila, który ukradł pluton i chce go sprzedać do produkcji bomby. Wszystko w jednym i nic w niczym. Czyżby? Dyskusja na temat słuszności powstania tegoż filmu już zawrzała w sieci i zdania są podzielone, z tym, że większości się nie podobał. No cóż, ja czegoś takiego z seansu nie pamiętam, ale już teraz wiem dlaczego. Wszystko zależy od odpowiedniego podejścia. Jakby nie patrzeć od niego może wiele zależeć. W tym przypadku zależny sporo ano, bo sens oglądania tego "arcydzieła". Czemu cudzysłów? To przecież nie jest żaden ukryty sarkazm!? Muszę zwolnić osobę od lokowania sarkastycznych wstawek w moich tekstach, bo jak na mój gust przegina. Wracając jednak do obrazu, należy zaznaczyć, że to film z jajem dla osób, które ja mają i nie boja się tego przyznać. Innymi słowy, udajemy głupich. Wiem, że popadamy teraz w niechciane i szeroko nielubiane stereotypy, ale czasem po prostu tak bywa. Sorry, taki mamy klimat. Szufladkowanie nigdy nie jest dobre no, chyba że się oddziela dobro od zła, albo słaby szajs od dobrego towaru... bez komentarza. Idąc dalej tym tropem, wpadamy do kategorii, które mają za zadanie grupować rzeczy, których lepiej unikać, abo wręcz przeciwnie, których się lepiej nie ustrzegać. Oczywiście wszystko zależy, jaką mamy wrodzoną skłonność ulegania wyżej wymienionym etykietom. Nasze diaboliczne skłonności nie są przecież dla nas żadną tajemnicą, no, chyba że udajemy świętych, to w takim razie polecam lekarza (numer telefonu na końcu recenzji). To zaś sprowadza nas do rozmyśleń na temat podjętej przez nas decyzji. Rozpamiętywanie uznawane jest przez niektórych za personifikację niezłej zdziry, która żeruje na naszym niezdecydowaniu i żałowaniu za postanowione decyzje. Oczywiście w większości przypadków ma racje, bo taka już jest, niemniej jednak w zawartej z nią umowie (na samym dole, cienkim druczkiem) da się dostrzec kilka ustępstw, które stanowią wyjątek od reguły. Jedna z nich pozwala w spontanicznych decyzjach wystrzec się samoobronnego mechanizmu zachowawczego eliminującego potencjalne zagrożenia na rzecz czystej, spontanicznej, niezobowiązującej, niezamierzonej, ale pożądanej zabawy, która kusi bardziej niż piekło. Żałujcie za grzechy – później będą mówić. Problem w tym, że robiąc źle, nie czując tego samego, nie jesteś w stanie niczego żałować. Po raz kolejny takim rozumowaniem naginamy świat rzeczywisty i cechujące go prawa, ale czemu nie skoro twórcy filmowi robią to cały czas? Twórcy "American Assasina" są w tym tak dobrzy, że Oskary to dla nich wyznacznik cebulowej żenady, albowiem nie tolerują poprawności, jakimi rządzą się nagrody. Zresztą kto by chciał perfekcyjnie wymodelowaną i pozłacaną (jak ne ze złota to ne chcem) statuetkę, której wartość jet równowarta do jest poziomu twardości. A więc według skali Mosha wymięka nawet z gipsem, nie mówiąc już o wytrzymałości ludzkich zębów. Takim oto sposobem natrafiamy na pozornie nieskomplikowaną fabułę, która przeradza się w istny labirynt, w którym zła ścieżka prowadzi bohaterów na śmierć (Dylan O'Brien umiera na koniec). Żartowałem. A może nie? Tak czy siak, kuriozalność nie jest żadnym wyznacznikiem jakości, albowiem wszystko można zatuszować ciekawymi bohaterami i ich niesłychanie rozbudowanymi portretami psychologicznymi. Bo wszystko, co wiemy to kłamstwo obrócone w żart, którego i tak połowa społeczeństwa nie rozumie i śmieje się nie wiadomo z czego. Biedni, jeszcze przepukliny dostaną. Co jak co, ale fenomenalnie poprowadzona opowieść leczy każde rany, przenosi góry, a resztę se sami dopowiecie. Cokolwiek by to nie było, aby samych siebie uszczęśliwić. Bo widzicie, miszmasz to nie jest bynajmniej chaos w opowieści, ale to nowomodny nurt artystyczny, który polega na poddaniu opowieści niezliczonej ilości rozwiązań fabularnych, które doprowadzają do takiego zamierzania, że wychodzi z tego kontrolowane zamieszanie, które reżyser od początku zaplanował. Ba, to było nawet wyryte na odwrotnej stronie Dekalogu (inni o tym nie wiedzą, bo nie chciało im się sprawdzać). Ja widziałem. Odjazd. To się właśnie nazywa Chaos kontrolowany i nie, nie jest to bynajmniej żadne pojęcie z greckiej mitologii. Ot co, znaleźli się fałszywi wyznawcy. Co nie zmienia faktu, że idea narodziła się właśnie na podstawie greckich mitów. Nieszczęśliwe zapożyczenie. Niby plagiat, ale jak osądzić kogoś z przeszłości? P.S. Tardis nie jest rozwiązaniem. Doctor Who nie istnieje naprawdę. True story. Wiem, bo widziałem. Ludzie, gubimy wątek. Wracając na właściwe tory, należy wspomnieć, że wszystko ma swój cel i nic nie dzieje się bez przypadku. Takim oto sposobem akcja obrazu jest zatrważająco szybka, niesamowicie pochłaniająca, zabójczo zabójcza, zbyt często rozbrajająca nas kontrolowanym chaosem oraz kompletnie przemyślanym, wcale nie randomowym procesem eliminacji prawie wszystkich bohaterów. Wspominałem, że Dylan O'Brien umiera? Wszystko to natomiast zaserwowane w lekkiej, niesamowicie przejrzystej, ujmującej i klimatycznej formie pozwala nam doznać prawdziwego kina akcji (i to jest akurat najprawdziwsza prawda).

Aktorskie uniesienia zapewniają nam dziarscy amerykanie, którzy odgrywają dzielnych amerykanów walczących o pokój na świecie. Normanie Miss/Mister Universe. Muskuły pręży Dylan O'Obrien (pozdrowienia dla nastolatek, które na seans przyszły tylko dla niego), Taylor Kitsch (tylko raz, a więc się nie liczy), a także Scott Adkins, któremu zbyt szybko minęło te 5 minut sławy, bo go zabili. Nie ma tego złego, na szczęście jest Micheal Keaton, który "zawsze da radę". Ze wszystkim i ze wszystkimi. Da się? Oprócz nich w obsadzie znajduje się jeszcze kilka lasek, ale kto by na nie tracił czas. To tylko tło dla kina prawdziwych mężczyzn.

Największym minusem dla mnie jest brak obecności Michaela Baya jako producenta wykonawczego, albowiem mógłby on wycisnąć z filmu jeszcze więcej wybuchów. Niby źle nie jest, ale im więcej CGI to przecież mniej oczy bolą. Sypnąłby też, jakim tam groszem, ażeby wzbogacić nieco budżet. I w ogóle. Trzeba jednak przyznać, że zdjęcia im się udały tak jak i muzyka Stefka Price'a (To akurat prawda. Wiem, że już to pisałem, ale to naprawdę jest prawda. To, nie tamto wcześniejsze).

Długo by się tu zastanawiać, nad decyzją szlachty odnoście tego, co nas godne, a co nie. Prawda jest jednak taka, że nie ważne co mówią i tak zobaczysz. Szlak, nie to powiedzenie. Gdzie mówią nie, dajesz tak? Inaczej. Z dwojgo złego lepij nigdzie. Bingo. Kategorie, jak i etykiety to fajne są nalepki, ale by naklejeczki tej nie dostać, nie należy po nią (o)stać. Jak chcecie z rymem, to zostawiam (o) w domyśle. Reasumując, film nie jest arcydziełem, ale bardzo fajnie mi się go oglądało i w sumie to mi się podobał. Nie wiem czemu, ale czy zawsze musi być jakieś wytłumaczenie? To przez ten klimat.

Numer o którym wspomniałem: 997

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Frank to samotny mężczyzna, który wychowuje swą wybitnie uzdolnioną siostrzenicę Mary. Frank pragnie, aby Mary uczyła się w zwykłej szkole, ale jego bogata i wpływowa matka Evelyn ma inne plany – chce wziąć edukację wnuczki w swoje ręce, rozdzielając tym samym Franka i Mary. Evelyn ma po swej stronie całą armię prawników, podczas gdy Frank może liczyć tylko na dwie osoby: życzliwą mu gospodynię, Robertę i nauczycielkę Mary, Bonnie, z którą zaczyna łączyć go uczucie. Wkrótce uświadamia sobie, że podobnie, jak wybitne zdolności są darem losu dla Mary, tak pojawienie się dziewczynki w jego życiu jest darem dla niego samego.

gatunek: Dramat
produkcja: USA

reżyseria: Marc Webb
scenariusz: Tom Flynn
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Rob Simonsen
zdjęcia: Stuart Dryburgh
rok produkcji: 2017
budżet: 7 milionów $

ocena: 8,0/10














Dar czy przekleństwo?


Wśród ludzi raz na jakiś czas pojawiają się "wyjątkowe" osobniki, które cechują się ponadprzeciętnymi zdolnościami. Dzięki nim są w stanie pokonać bariery, które dotychczas były niedosięgalne. Niestety ta wyjątkowość ma również swoją drugą stronę, która nie jest już taka kolorowa. Bardzo często mówi się, że osoby z ponadprzeciętnymi zdolnościami nie są w stanie wieść normalnego życia. Po prostu się do tego nie nadają. Co w takim razie gdy mamy niesłychanie uzdolnione dziecko, które na etapie podstawówki jest w stanie rozwiązać kłopotliwe zadania matematyczne. Pokierujemy się w stronę ambicji czy może odetniemy się kompletnie od wrodzonej zdolności? Właśnie o tym traktuje najnowszy film Marca Webba pt: "Obdarowani".

Po nieudanej próbie reaktywowania serii o Spider-Manie, która zakończyła się na drugiej części ("Niesamowity Spider-Man 2") Marc Webb powrócił do swoich korzeni. Postawił na format, w którym do tej pory się po prostu dobrze czuł. A więc, zamiast wyprodukować kolejny wielki blockbuster, postanowił opowiedzieć nam dużo bardziej wyciszoną i stonowaną opowieść bez drogich i efektownych fajerwerk w postaci efektów specjalnych. Efektem tego jest film "Obdarowani", który bardzo dosadnie markuje powrót reżysera. Frank Adler to samotny mężczyzna, który wychowuje swoją siostrzenicę. Szybko wychodzi na jaw, że dziewczynka ma niezwykłe zdolności matematyczne. Babcia dziewczynki pragnie wykorzystać jej dar, z kolei Frank pragnie dla Mary normalnego dzieciństwa. Sprawa trafia do sądu, gdzie toczy się walka o prawa rodzicielskie. Jak potoczą się więc losy dziewczynki? Reżyser w swoim najnowszym filmie przedstawia nam historię niesamowicie skomplikowaną, w której żadne z rozwiązań nie jest dobre. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że odpowiedź jest banalnie prosta. Niestety na dłuższą metę wszystko staje się jeszcze bardziej zagmatwane. Twórca wyraźnie podkreśla nam zarówno plusy, jak i minusy bycia geniuszem i jednocześnie nie opowiada się po żadnej ze stron. Przypadek pokazany w filmie, każdy z nas może odebrać w sposób bardzo osobisty, a więc tym lepiej, że reżyser nie stara się nas przekonać do jedynej i właściwej decyzji. Pozwala nam postawić się w sytuacji Franka i daje możliwość zastanowienia się, jak my byśmy postąpili w jego sytuacji. Co według nas byłoby dla Mary najlepsze. Wątek ten stanowi główną oś fabuły, która już z samego początku jest niezwykle intrygująca i wciągająca. Obraz poraża nas swoim urokiem, sielanką oraz wyjątkową relacją, jaka łączy dwójkę głównych bohaterów, którzy, choć bezpośrednio nie są ze sobą związani, to jednak nie chcą się ze sobą rozstać. Jednakże pod tą lekką i przyjemną otoczką kryje się prawdziwa historia z krwi i kości, w której główne role odgrywają prawdziwe problemy z potężnym wydźwiękiem. Reżyser nie ukrywa przed nami, że walka toczy się nie tylko o życie małej Mary, ale także o dalszą egzystencję Franka, który nie wyobraża sobie życia bez niej. Podążając tym śladem, raz za razem udowadnia nam wyjątkowość tej relacji poprzez ciągłe wystawianie jej na różnego rodzaju próby. Przetrwanie każdej z nich jest niczym jak kamień milowy, albowiem jedynie umacnia więź i poświęcenie, jakie każda ze stron wkłada w budowanie wspólnej relacji. Najlepszym tego przykładem jest kot Mary – Fred. Wszystko to udowadnia nam, jak wiele można poświęcić oraz na jak bardzo można się ofiarować dla drugiej osoby. Jednakże to nie jedyne zagadnienie poruszone w tej opowieści. Reżyser wprowadza do filmu również wiele wątków pobocznych, które pomimo odgrywania roli "drugich skrzypiec" są szalenie ważne dla pierwszoplanowej historii. Rozpoczynając od zmarłej matki, przechodząc następnie do kwestii rodzinnych, a kończąc na żądzy zapisania się na kartach historii. W opowieści silnie wybrzmiewa również żal po straconych szansach oraz niezdrowa idea dążenia po trupach do celu. Wszystko to idealnie się ze sobą komponuje, dając nam na sam koniec niesłychanie przejmujący i poruszający obraz, w którym fabuła stoi na wysokim poziomie. Główna w tym zasługa szczegółowego scenariusza, który nie pozostawia żadnego elementu samemu sobie. Całość jest niesamowicie przejrzysta i bardzo przyjemna w odbiorze.

Marc Webb dobrze wie, że fundamentem jego opowieści są bohaterowie, dlatego robi wszystko, aby wypadli na ekranie wiarygodnie. Dzięki szczegółowemu scenariuszowi, świetnej charakterystyce bohaterów i rewelacyjnemu aktorstwu efekt końcowy jest wręcz rewelacyjny. Postacie filmowe to sylwetki z krwi i kości, które w konfrontacji z rzeczywistością budują swoją autentyczność. Niczego nam na siłę nie udowadniają ani nie starają się nas do czegokolwiek przekonać. Po prostu są. A przez swoją interakcję z fabułą zyskują na wiarygodności. Dają się polubić już od pierwszej sceny, dzięki czemu nasza więź z nimi podczas trwania filmu przybiera na sile. Od strony aktorskiej jest rewelacyjnie. Chris Evans po raz kolejny udowadnia, że oprócz bycia Kapitanem Ameryką w wielkim blockbusterze potrafi również odnaleźć się w dużo mniejszym, ale dużo potężniejszym filmie. Nawet wychodzi mu to lepiej niż granie herosa od Marvela. Z kolei Mckenna Grace rewelacyjnie wciela się w małą Mary. Jak na dziecko wręcz perfekcyjnie portretuje swoją postać. Jest niesłychanie autentyczna i niesamowicie urocza, przez co wręcz nie sposób jej nie polubić. W obsadzie pojawia się również: Octavia Spencer, Lindsey Duncan i Jenny Slate.

Marc Webb po niezbyt udanym "Niesamowitym Spider-Manie" powrócił do swoich początków. Muszę przyznać, że dobrze zrobił, albowiem "Obdarowani" to niesamowicie klimatyczne dzieło, ze świetną historią, szczegółowym scenariuszem i rewelacyjnym aktorstwem, które bez dwóch zdań potrafi nas ująć za serce. Ponadto porusza bardzo skomplikowany problem i pozwala nam postawić się w roli bohaterów. Seans zdecydowanie godny zobaczenia i polecenia.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Valerian i Laurelina to kosmiczni agenci, odpowiedzialni za utrzymanie porządku na terytoriach zamieszkałych przez ludzi. Podczas misji w Mieście Tysiąca Planet – kulturowym i politycznym centrum galaktyki – przyjdzie im zmierzyć się ze złowrogą siłą, która zagraża bezpieczeństwu całego wszechświata.


gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: Frnacja

reżyseria: Luc Besson
scenariusz: Luc Besson
czas: 2 godz. 17 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Thierry Arbogast
rok produkcji: 2017
budżet: 209 milionów $

ocena: 6,6/10
















Dwa światy


Dzisiejsza kinematografia bardzo różni się od tej sprzed pięćdziesięciu lat. Postęp w tej dziedzinie przerósł chyba oczekiwania najśmielszych marzycieli. Technologie komputerowe weszły w tak zaawansowane stadium, że pozwalają na dosłowne tworzenie nierealnych rzeczywistości, które jednak wydają się nam bardzo realistyczne i wiarygodne. I choć kino bez problemu radzi sobie bez efektów specjalnych, to jednak powstanie niektórych filmów bez ich użycia byłoby niemożliwe. Pierwszy lepszy przykład z brzegu to "Avatar" Jamesa Camerona. Wymarzony obraz twórcy, którego realizację ograniczały możliwości technologiczne. W tym roku na ekrany kin wszedł kolejny obraz będący kolejnym długoletnim marzeniem reżysera. Jednakże czy pogoń za efektami specjalnymi jest dobre dla kina? I tak i nie. "Valerian i miasto tysiąca planet" jest najlepszym przykładem na ukazanie dwoistości tego sformułowania.

Valerian i Laureile to międzygalaktyczni agenci, których zadaniem jest utrzymywanie porządku na zamieszkałych terenach. Będąc w Mieście Tysiąca Planet, otrzymują nowe zadanie. Mają ocalić metropolię przed zbliżającym się kataklizmem. Czy dwójka agentów będzie w stanie ocalić tętniące życiem miasto? "Valerian" to projekt marzeń Luca Bessona i szumnie zapowiadany "najdroższy film wyprodukowany poza granicami USA". Rzeczywiście jest się czym chwalić, albowiem europejskie budżety prawie nigdy nie są w stanie dorównać amerykańskim standardom. Wyżej wymieniony film miał być udowodnieniem, że na starym kontynencie też możemy się na takie szaleństwo szarpnąć. Szkoda tylko, że ten pierwszy raz będzie taki bolesny. Produkcja startuje od niesamowitego i fenomenalnie nakręconego wstępu, który ukazuje nam powstanie tytułowego "Miasta Tysiąca Planet". Ta oszałamiająca sekwencja rozgrywająca się w rytmie "Space Oditty" Davida Bovie jest jedną z tych scen, których się szybko nie zapomni. Jest to wręcz sekwencja na miarę ikonicznej, albowiem jej spektrum niesamowitości jest wręcz nie do opisania. Nie sposób mi się przestać nią zachwycać. To samo zresztą można by powiedzieć o kilku innych scenach z filmu. Niestety jak się po seansie okazuje, są to tylko "światełka w tunelu", które raz na jakiś czas rozświetlają niezbyt zachwycająca opowieść. W czym jednak tkwi problem? Z samego początku nie sposób jeszcze niczego stwierdzić, albowiem akcja rozwija się całkiem żwawo i płynnie. Jest dość ciekawie, a więc czas leci stosunkowo szybko. Kiedy w końcu (po dość długim czasie) poznajemy głównych bohaterów, całość nadal prezentuje się całkiem dobrze. Niestety całość zaczyna się sypać, gdy nasze postacie trafiają na Alfę (Miasto Tysiąca Planet). Nagle z fabułą widowiska zaczyna się dziać coś niedobrego. Do opowieści wkrada się chaos, który potrafi nieźle namieszać w całej opowieści. A wszystko to wzięło się od reżysera, który chciał nam pokazać o kilka rzeczy za dużo. Już od pierwszej minuty filmu da się dostrzec, że twórca wręcz rozpływa się nad swoim dziełem. Gdy tylko dochodzimy to sekwencji z dużym użyciem efektów specjalnych, aż nie sposób jest nie zwrócić uwagi na admirację materiału przez swego twórcę. Będąc z wami szczery, nie mam nic przeciwko zachwycaniu się swoimi tworami, ale zawsze należałoby pamiętać o dopuszczalnych granicach. W tym przypadku wielokrotnie czułem się przytłoczony tym samozachwytem, który bardzo negatywnie wpływa na odbiór obrazu. Zamiast samemu zachwycać się rewelacyjnymi efektami specjalnymi, często łapałem się na tym, że z obrazu bije zbyt wielką dumą, abym mógł je oglądać. Strasznie to przytłaczające i zdecydowanie nieodprężające. Sztuczne pokazywanie czegoś na siłę czy też rozciąganie danego momentu do maksimum, aby ukazać jego majestatyczność to zwykłe przegięcie. W końcu to ja mam się obrazem zachwycać czy reżyser? Kwestia ta, choć problematyczna jest jeszcze całkiem znośna w porównaniu do niesystematycznej i chaotycznej natury fabuły, która po prostu nie może się zdecydować, o czym chce nam opowiedzieć. Wydawać by się mogło, że wątek ratowania miasta jest tutaj najważniejszy, jednakże nie przeszkadza to opowieści kilkakrotnie zboczyć z kursu, aby zająć się średnio ciekawymi i mało zajmującymi wątkami pobocznymi. Ich jedynym celem jest ukazanie różnorodności przedstawionego świata. Pomysł szlachetny, ale kompletnie niedopracowany, albowiem efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Wygląda to tak, jakby reżyser na siłę chciał nam pokazać, jak najwięcej z Alfy, abyśmy wiedzieli, jaka jest wspaniała. Problem w tym, że da się do zrobić na wiele innych sposobów oraz tak, że nie będzie to wyglądało tandetnie. Albowiem z każdym takim wątkiem cała opowieść nagle zmienia priorytety i wątek poboczny zamienia się na główny. Takim sposobem historia ciągle dekoncentruje widza, zwodzi i pokazuje to, czego widz, praktycznie rzecz biorąc, nie chce oglądać. Pierwszoplanowa intryga, choć ciekawa niestety zostaje przykryta całą resztą. Szkoda, że tak sobie z nią pograno, albowiem miała naprawdę niesamowity potencjał. Zamieszanie w warstwie fabularnej negatywnie wpływa również na akcję obrazu, która raz po raz traci i zyskuje na tempie. Po pewnym czasie staje się to wręcz nieznośne. Nie pomaga również finał, który został rozegrany na dość chłodnych nutach i do tego z niepasującą do dotychczasowego stylu produkcji "detektywistyczną" manierą. Niestety, ale scenariusz obrazu to jedna wielka katastrofa, która tylko czasami pokazuje nam prawdziwy potencjał opowieści jak np. scena rozgrywająca się na Wielkim Bazarze. Brak mu spójności, płynności i przede wszystkim wciągającej i porywającej opowieści. Ta przedstawiona, jest co najwyżej ze średniej półki. Co ciekawe fakt ten nie przeszkodził twórcy naszpikować obrazu odnośnikami do współczesnego świata. Przede wszystkim Europy, Unii Europejskiej, problemu imigrantów itp. Czyli tego, z czym obecnie przyszło nam się mierzyć. I choć motywy te świetnie współgrają z resztą obrazu i tak nie są w stanie ocalić całości, która po prostu rozczarowuje.

Strona aktorska prezentuje się zdecydowanie lepiej, ale nie ma mowy o fajerwerkach. Głównie ze względu na to, że tylko dwie postacie mają jakąkolwiek szansę zaistnienia. Są to oczywiście Valerian i Laureile. Tylko oni dostają wystarczającą ilość czasu ekranowego, abyśmy sobie o nich wyrobili jakieś zdanie. Zresztą scenariusz produkcji w miarę dokładnie nakreśla tylko ich. Ci zaś nieco obiegają od komiksowych pierwowzorów. Wyglądem nie przypominają bohaterów, a raczej jakiś duet wolnych strzelców. Nie przeszkadza to im jednak być zaskakująco skutecznym w wykonywaniu swoich misji. Relacja między głównymi bohaterami często jest napięta, jednakże ma w sobie dużo uroku. Pozwala to im pomimo uprzedzeń wspólnie dojść to porozumień i koniec końców wyjść na prostą. W roli Valeriana mamy Dane DeHanna, który dalej trochę przypomina mi Lockharta z "Lekarstwa na życie". Niemniej jednak do jego postaci z czasem da się przekonać. Co innego jest z Carą Delevinge, która już od początku da się lubić jako Laureline. Jest zaskakująco autentyczna, przekonująca i lekka w tej roli, dzięki czemu świetnie się ją ogląda na ekranie. W obsadzie znalazło się jeszcze mnóstwo innych gwiazd takich jak Clive Owen, Ethan Hawke czy Rihanna jednakże są to jedynie dodatki, które nie zabawiają na ekranie zbyt długo.

Luc Besson w niemalże każdym wywiadzie chwalił jak to w "Valerianie" jest mnóstwo efektów specjalnych i jak technologia umożliwiła mu stworzenie świata przedstawionego. W tym wypadku nie trudno się z reżyserem nie zgodzić, albowiem strona wizualna obrazu wręcz onieśmiela. Efekty specjalne rzeczywiście są niesamowite i kilkakrotnie zapierają dech w piersiach. Do tego dochodzą jeszcze świetne zdjęcia, kostiumy i scenografie. Muzyka Alexandre Desplata jest lewo słyszalna i mało wyrazista, przez co przytłaczają ją sceny akcji oraz efekty. Całość rozegrana jest w komediowo-poważnej stylistyce, która niestety nie zawsze się sprawdza. Głównie ze względu na to, że wiele scen wydaje się kompletnie nie pasować do atmosfery całego obrazu. Niemniej jednak humor wypada całkiem nieźle.

"Valerian i miasto tysiąca planet" to wizualnie piękny, ale chaotyczny film, z pogmatwaną fabułą i słabym scenariuszem. I choć aktorsko i technicznie film nadrabia, to niestety admiracja tego to cyfrowe nie zastąpi historii, której tutaj brakuje. Skakanie między wątkami i rozpraszanie się błahostkami bardzo źle wpływa na odbiór produkcji, która traci na klimacie, płynności oraz naszym zainteresowaniu. Efekty specjalne nie naprawią wszystkiego i nic nie poradzą na niewykorzystany potencjał. Niemniej jednak w świecie "Valeriana" jest coś niesamowicie intrygującego i pociągającego. Pewnego rodzaju magnetyzm, który mnie kupił w 100%. Ten sam, który sprawia, że z chęcią zobaczyłbym dalszą część. Tym razem jednak z lepszą opowieścią. Niestety raczej się tak nie stanie, albowiem produkcja Bessona bardzo szybko została uznana za box-officeową wtopę. Szkoda. Mogłoby z tego powstać całkiem ciekawe uniwersum.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Porzucona przez chłopaka trzydziestokilkuletnia Amy z trudem przekonuje swą nadzwyczaj ostrożną matkę, by wyjechała z nią na wycieczkę do Ekwadoru. Na miejscu zostają porwane przez przypadkowo poznanego znajomego i wywiezione do dżungli. Od ich samych – i siły łączących je więzi – zależeć będzie, czy uda im się wyprowadzić w pole porywaczy i wrócić do cywilizacji.

gatunek: Komedia
produkcja: USA

reżyseria: Jonathan Levine
scenariusz: Katie Dippold
czas: 1 godz. 30 min.
muzyka: Theodore Shapiro, Chris Bacon
zdjęcia: Florian Ballhaus
rok produkcji: 2017
budżet: 42 miliony $

ocena: 3,0/10














Zgaga, tasiemce i te sprawy...


Zdarzyło wam się kiedyś źle ocenić film? Mówiąc to, mam na myśli sytuację, w której wyczekiwana przez was długo produkcja okazała się starszym rozczarowaniem, jakiego nie mogliście przypuszczać. Mnie taka sytuacja dotknęła tyle razy, że teraz staram się do każdego obrazu podchodzić "na chłodno". Na zwiastuny to już w ogóle patrzę z odpowiednią dozą rezerwy. Jednakże jak bym się nie starał zawsze i tak złapie się na te same chwyty. Tym razem przechytrzyli mnie twórcy "Babskich wakacji".

Z początku się nieco dziwiłem niepochlebnym opiniom na temat wyżej wymiennego tytułu, albowiem zwiastuny prezentowały raczej średniej jakości materiał, czyli nic nadzwyczajnego. Teraz jednak już wiem, skąd one się wzięły. Pierwszego wrażenia nigdy nie należy brać pod uwagę, albowiem niczego konkretnego nam ono nie mówi. W przypadku "Babskich wakacji" podejrzewałem "przeciętniaka", którego trafność żartów będzie oscylowała w skali 5/10. Jednakże nie przypuszczałem, że twórcy porażą mnie swoją "pomysłowością" i "odwagą". Film opowiada o córce, którą przed wyjazdem na wakacje porzucił chłopak. Na wycieczkę więc zabiera mamę, która dawno nie wychodziła z domu. Wszystko potoczyłoby się bezproblemowo, gdyby nie poznany przez córkę chłopak, który porywa obydwie kobiety. Teraz dwie dzielne amerykanki muszą wyrwać się ze szponów kartelu, który wyłudza od ludzi okup za bliskich. Zgaga. Jako że jest to komedia, wiele rzeczy można jej odpuścić, jak na przykład sam fakt, że bohaterki trzykrotnie zbiegły oprawcy. Ok, rozumiem. Jakoś przecież musiała się akcja obrazu toczyć. Niestety, gdyby to był największy minus obrazu, to seans byłby całkiem bezproblemowy. Jak już wspomniałem, fabuła jest, jaka jest. Jej niedorzeczność kilkakrotnie przekracza granicę przyzwoitości, przez co seans staje się bardzo nieprzyjemny. Nie wspominając już o jednej takiej "akcji", której mój mózg po prostu nie wytrzymał. Ale o tym potem. Historia ukazana na ekranie, choć ma początek rozwinięcie i zakończenie, jest konsekwentna i dokładna, jeśli chodzi o prowadzenie akcji, to niestety nie wyróżnia jej już nic innego. Przede wszystkim opowieść jest nudna i mało wciągająca. Wydarzenia ekranowe, choć cały czas serwują nam coś nowego, nie potrafią nas ani w pełni pochłonąć, ani czymkolwiek zaskoczyć. Akcja obrazu, choć całkiem płynna to niestety mało porywająca. Sceny bardzo często strasznie się ciągną i zanudzają na śmierć. Opowieści nie pomaga nawet wątek dramatyczny na linii matka-córka, który (jak można było przypuszczać) koniec końców uporządkuje burzliwą relację między nimi. Wszystko zostało zbudowane na bardzo stereotypowej konstrukcji, która kuje w oczy swoją szablonowością. Nie zapominajmy już o absurdach, jakie pojawiają się w obrazie, albowiem te niekiedy potrafią dosłownie zwalić z fotela. Rzucę jedynie słowo: tasiemiec. W filmie o dziwo pojawia się również kilka wątków pobocznych jako urozmaicenie całej historii. Niestety wątki te zostały wprowadzone do opowieści bezmyślnie, przez co na sam koniec dochodzimy do wniosku, że były kompletnie niepotrzebna. Pomijając już naszą irytację, wynikającą z postaci brata głównej bohaterki. Koniec końców chyba gorzej już być nie mogło. No, chyba że opowieści brakowałoby już przysłowiowych "rąk i nóg" to wtedy owszem.

Od strony aktorskiej "Babskie wakacje" prezentują się zdecydowanie lepiej. Na pierwszym planie mamy dwie aktorki z niesamowitą charyzmą, które wkładają dużo wysiłku w swoje role. Nie są to powalające kreacje, ale zdecydowanie zadowalające. Aktorki w dużej mierze ogranicza również biedny scenariusz, który nie poświęca ich sylwetkom za dużo czasu. Niemniej jednak Amy Shumer i Goldie Hawn dają z siebie wszystko. Ciekawie wypada również jako Ike Barinholtz jako przewrażliwiony i maminsynkowaty Jeffrey.

Przygoda z "Babskimi wakacjami" okazała się totalną porażką. Jest nudno, absurdalnie no i nie śmiesznie. Wyłączenie myślenia również nie pomaga, albowiem gdy się to już zrobi, film nadal nie ma nam nic ciekawego do zaoferowania. A ta akcja z tasiemcem to już w ogóle przebiła wszystko... Wow. Naprawdę długo tego nie zapomnę. Koniec końców film nie jest godny nasze uwagi. Wynudzimy się, powyrywamy kilka włosów z głowy i wyjdziemy z kina zawiedzeni. Po co nam takie tracenie czasu i naszego zdrowia? No ja się pytam?


P.S. Przez tego tasiemca będę autentycznie żyć o kilka lat krócej. ;D

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Ellen, 20-letnia anorektyczka, rozpoczyna niekonwencjonalną terapię, która jest dla niej początkiem trudnej, choć momentami też zabawnej drogi do samopoznania.

gatunek: Dramat
produkcja: USA

reżyseria: Marti Noxton
scenariusz: Marti Noxton
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: Fil Eisler
zdjęcia: Richard Wong
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 4,0/10


















Zostań z nami


Życie to dar i każdy z nas o tym wie. Jednakże niektórzy z nas zapominają jak z tego daru korzystać oraz co zrobić, żeby go nie zmarnować. Na pierwszy rzut oka zadanie to wydaje się banalne, jednakże, gdy zastanowimy się nad zagadnieniem nieco dłużej, okaże się, że nie każdy postrzega sens życia tak jak my oraz nie każdy jest w stanie dostrzec to, że ten dar marnuje. Podobnie jest z bohaterką filmu "Aż do kości" opowiadającym o problemie anoreksji.

Netflix nie tylko próbuje swoich sił na polu filmów pełnometrażowych, ale od jakiegoś czasu stara się "dotknąć" wielu palących problemów dotyczących naszego społeczeństwa. Było już niesłychanie popularne "13 powodów" teraz jest "Aż do kości" i niedawno zaprezentowany "Atypowy". Każda z tych produkcji oprócz bycia nowością platformy internetowej stara się również opowiedzieć nam o kłopotliwych zagadnieniach społeczeństwa. Do seriali powrócimy w odrębnych recenzjach, a dzisiaj skupimy się filmie Marti Noxton.

Ellen to 20-latka, która cierpi na anoreksję. Do tej pory żadna z kuracji nie dała zadowalających efektów. Rodzina bohaterki wysyła ją na ekstremalną terapię, która ma pomóc jej wrócić do zdrowia. Czy uda jej się przezwyciężyć chorobę? Film Marti Noxton rozpoczyna się, gdy nasza bohaterka jest już w zaawansowanym stadium choroby. Nie wiemy, jak do tego doszło, ani czemu do tej pory nie udało jej się poprawić. Wiemy jedynie, że jest to prawdopodobnie jej ostatnia szansa na wyzdrowienie. W trakcie trwania obrazu zaczynamy powoli zagłębiać się w świat głównej bohaterki i odkrywać jej kłopoty. Problem jednak w tym, że nasza bohaterka jest źle skonstruowana, przez co cała historia prezentuje się mizernie. Zresztą to nie tylko wina złego nakreślenia postaci, ale także słabego scenariusza, który stara się nam opowiedzieć historię o wszystkim i o niczym. Z początku wszystko jeszcze prezentuje się całkiem zgrabnie. Jest nakreślony problem, który trzeba rozwiązać. Jednakże, kiedy nasza bohaterka rozpoczyna "ekstremalną" terapię wszystko zaczyna się sypać. Największy problem sprawia struktura obrazu, która nie wiedzieć czemu jest bardzo szablonowa, żeby nie powiedzieć prymitywna. Wydarzenia ekranowe twórczyni podaje z nam z pewną dozą niepewności i dystansu, jakby sama nie była pewna czy to, co nam prezentuje, jest tym, co chce nam pokazać. Kolejne kadry tylko nas w tym przekonaniu uświadamiają. Ta bez obojętna forma powoduje, że film sprawia wrażenie sztywnego, bezpłciowego i nas wyraz sztucznego. Reżyserka stara się uchwycić niepokój i brak komfortu bohaterki w nowym miejscu, jednakże, zamiast to uczynić, miota się niemiłosiernie i robi film, który jest dla nas niekomfortową przygodą. Ten dystans sprawia, że problemy naszej bohaterki oraz pobocznych sylwetek stają się dla nas jeszcze bardziej odległe i nierealne niż naprawdę są. Dla wielu z nas problem anoreksji jest już na pograniczu abstrakcji, albowiem większości trudno zrozumieć ideę głodzenia się dla super smukłej sylwetki. Jednakże z filmem Marti Noxton problemy te przybierają iście kosmiczną formę. W tym przypadku na pewnym etapie nawet nie mamy już ochoty dociekać, czemu nasza bohaterka to robi. Po prostu życzymy sobie podania nam odpowiedzi na srebrnej tacy. Sytuacji nie ułatwia scenariusz, który w niesamowicie łopatologiczny sposób próbuje ukazać nam problem anoreksji oraz przemianę bohaterki. Już od samego początku próbuje różnych sztuczek, aby wyjaśnić nam to zagadnienie, jednakże za każdym razem tylko jeszcze bardziej się pogrąża. A im dalej w las, tym gorzej. Twórczyni dosłownie nie wie, o czym chce nam opowiedzieć, ani jak wyciągnąć swoją bohaterkę z opresji. Zamiast skupić się na jednej czy też dwóch strategiach, woli pokazać nam dziesięć różnych i żadnej z nich nie doprowadzić do końca. Tak jakby nie była pewna, która z nich będzie wystarczająco przekonująca. A więc wybór zostawia samemu widzowi. Ten zaś, zamiast wybrać jeden z nich, prędzej załamie się nad ilością rozwiązań dostępnych do wyboru. Tak nie można robić, albowiem wprowadza to do opowieści więcej zamieszania, niż to jest konieczne. Takim sposobem przetrwanie przez niektóre fragmenty obrazu jest naprawdę trudne. Albowiem oprócz anoreksji twórczyni nagle do opowieści wrzuca wątek nastoletniej miłości, homoseksualizmu, samobójstwa, poronienia, zaprzepaszczonych szans itd. Lista się nie kończy. Każdy z wątków poruszony jest jednie powierzchownie, co potrafi wywołać w nas niezłą frustrację. Natomiast nasza obojętność co do bohaterów sięga zenitu. Oprócz tego scenariusz w bardzo ciekawy sposób zagina czasoprzestrzeń, albowiem w wielu momentach odniosłem wrażenie, że co poniektóre sceny miały miejsce w odstępie czasu przynajmniej kilku miesięcy, a przedstawione zostały, jakby to było zaledwie kilka dni. Taki niezgrabny montaż potrafi nieźle zbić z tropu, przez co opowieść traci sens. Natomiast sam problem anoreksji jest w filmie potraktowany karygodnie, albowiem, nie mówi nam zbyt wiele o problemie anoreksji, a jedynie stara się pokazać jak najwięcej przypadków anorektyków. Zero rozwiązań ani jakichkolwiek wniosków z seansu nie wyciągniemy. Jedyna dobra rzecz, jaką porusza obraz to problem samej istoty życia. Mówi, że nie warto rezygnować z życia dla smukłej sylwetki. Wiecie co, organizm spala, gdy nie mamy tkanki tłuszczowej? Mięśnie. Proces ten nie tyle, ile osłabia organizm, co doprowadza go na skraj wyczerpania. Później jest już tylko śmierć. Dlatego spodobała mi się metoda leczenia naszej bohaterki, której nie wpychano posiłków do buzi, a jedynie starano się jej uświadomić, że nie jedząc, nie będzie żyła. Niestety pomimo słuszności tego wątku i tak mam wobec niego poważne zastrzeżenia. Zbyt szablonowy, nierówny i ze zmarnowanym potencjałem. Całość natomiast prezentuje się jako mało spójna, szalenie zawiła i nieprzekonująca opowieść, która potrafi niesłychanie nas zmęczyć. Chyba nie tak miało to wyglądać.

Storna aktorska produkcji prezentuje się znacznie lepiej, ale o żadnych rewelacjach nie ma mowy. Zacznijmy od tego, że w opowieści zamiast bohaterów z krwi i kości mamy papierowe sylwetki, które nie potrafią nas do niczego przekonać. I choć aktorzy bardzo się starają, aby to zmienić, to niestety kiepski scenariusz ma nad nimi przewagę. Jednakże wiele dałoby się wybaczyć, gdyby chociaż pierwszoplanowa postać jako tako się prezentowała. W "Aż do kości" nawet tego brakuje. Bohaterka grana przez Lily Collins jest strasznie nijaka i niezdecydowana, przez co jej wiarygodność na ekranie jest niewielka. Jej motywy działania są tak pogmatwane i tajemnicze, że wręcz nie sposób je odgadnąć. Ale to mnie nie martwi tak bardzo, albowiem jestem w stanie sobie wyobrazić, że postępowanie osób dotkniętych anoreksją może być nieracjonalne i niekiedy wręcz niemożliwe do odgadnięcia. Martwi mnie jednak fakt, że reżyserka nie potrafi pokierować swoją bohaterką, aby w racjonalny sposób uświadomić jej sedno problemu. Miota się niepotrzebnie po zbyt wielu wątkach i próbuje wszystkiego po trochu. Traci na to cenny czas i naszą cierpliwość. Natomiast jej bohaterka sama gubi się w niekonsekwencji własnych wyborów. Lilly Collins, choć prezentuje się w tej roli nieźle, to niestety twórczyni nie pozwala tej postaci rozwinąć skrzydeł. To samo tyczy się reszty jak: Liana Liberato, Lilly Taylor, Carrie Preston, Alex Sharp, Ciara Bravo, Brooke Smith, Kathrynn Prescot, Hana Hayes, Maya Eshet no i w końcu Kenau Reeves.

Technicznie film nie zachwyca. Szablonowa narracja przekłada się na wiele prostych i sztywnych kadrów, a wspominany wcześniej montaż wprowadza do opowieści zamieszanie i niekonsekwencje. Klimat obrazu został zbudowany niesystematycznie, humor rzadko trafia w punkt, a niekiedy zbytnia cukierkowość obrazu każde nam myśleć, że chyba pomyliliśmy filmy.

Idea Netflixa jest słuszna, albowiem powinno poruszać się tematy tabu bądź zagadnienia trudne dla społeczeństwa na dużo większą skalę. Niestety słuszność idei nie zawsze przekłada się na jakość ostatecznego produktu. Tak też stało się z filmem Marti Noxton, który miał opowiedzieć o problemie anoreksji. Koniec końców mówi nam o wszystkim i o niczym, a o anoreksji to w ogóle najmniej. Słaby scenariusz, źle skonstruowana opowieść, papierowi bohaterowie i strona techniczna nie zachwycają. Najgorsze w tym wszystkim jednak jest to, że zagadnienie anoreksji jest przedstawione w karygodny sposób. Nie mówiąc już o samym zakończeniu, które trochę spada na nas jak grom z jasnego nieba i zamiast wywołać wzruszenie i łzy, powoduje u nas śmiech i wrażenie okropnej tandety. To zdecydowanie nie miało tak wyglądać.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.