Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Natalie Portman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Natalie Portman. Pokaż wszystkie posty
"Song to Song" to współczesne love story rozgrywające się w świecie muzycznej bohemy. BV i Faye są szaleńczo zakochanymi w sobie marzycielami. Oprócz miłości, łączy ich pragnienie, by zaistnieć w muzycznym świecie. Choć drzwi do kariery może otworzyć im muzyczny magnat Cook, intencje cynicznego biznesmena nie są do końca jasne. Sprawy skomplikują się, gdy do miłosnego trójkąta dołączy jego nowa muza.

gatunek: Dramat, Muzyczny
produkcja: USA
reżyser: Terrence Malick
scenariusz: Terrence Malick
czas: 2 godz. 9 min.
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,0/10













Z muzyką im do twarzy


Zastanawialiście się kiedyś co wpływa na sukces produkcji kinowej? Czy jest to historia, którą mamy możliwość zobaczyć na ekranie? A może ciekawie nakreślone i zagrane postacie? Dla wielu z nas niesłychanie ważna jest również strona techniczna produkcji. Co więc jest tym kluczowym czynnikiem, który gwarantuje sukces filmu? Podpowiedź: są to wszystkie wymienione wyżej składniki. Nie można mieć dobrej opowieści bez ciekawych bohaterów, ani przejmującej historii bez odpowiedniego wykończenia, które podkreśliło by jej wydźwięk. W filmie wszystko musi ze sobą współgrać, aby końcowy efekt był dla nas satysfakcjonujący. Czy najnowszy film Terrencea Malika o tytule "Song to Song" jest w stanie nas usatysfakcjonować?

BV i Faye natykają się na siebie podczas przyjęcia organizowanego przez producenta muzycznego zwanego Cookiem. Już podczas pierwszego spotkania rodzi się między nimi uczucie, które wraz z czasem przybiera na sile. Niestety świat, w którym się obracają nie sprzyja ich związkowi. Dziewczynę nęka myśl o jej byłym związku z Cookiem, a BV rozkręca swoją karierę dzięki pomocy producenta. Cała trójka zamknięta w tym toksycznym trójkącie. Pewnego dnia ich wspólne relacje ulegają zmianom i nic nie jest już takie jak kiedyś. Terrence Malick uwielbia bawić się formą obrazu. Z początku można by uznać to za pojedynczy artystyczny wyskok twórcy, jednakże z czasem zabieg ten stał się jego znakiem rozpoznawczym. W najnowszym dziele również się nim posługuje. Można by nawet powiedzieć, że nie robi niczego innego oprócz tej nieskrępowanej zabawy w artystyczne szaleństwo. Scena za sceną, piosenka za piosenką. Jednakże w tej ekstazie kolorów i dźwięków da się dostrzec prawidłowość i słuszność reżyserskich działań. Choć nie przyjdzie nam to z łatwością, końcowa satysfakcja będzie dla nas wielką nagrodą. Fabuła obrazu jest jednym z pierwszych elementów, które niesłychanie potrafią nas zachwycić. Z pozoru prosta i łatwa do podążania opowieść przeradza się w niezwykle skomplikowaną i złożoną historię, w której nic nie jest takie oczywiste jak moglibyśmy przypuszczać. Ale to żadne zaskoczenie. Reżyser z tego słynie. Twórca z niezwykłą lekkością wprowadza nas w zwariowany świat bohaterów i pozwala nam w nim bezczelnie "pobuszować". Daje nam możliwość obejrzenia wszystkiego z różnych perspektyw i poznania jak największej ilości szczegółów dotyczących naszych bohaterów. Potrafi jednak być bardzo tajemniczy i zwodniczy. Nigdy nie ukazuje nam wszystkiego, ale jedynie cześć prawdy bądź też konkretnego wydarzenia. Oszukuje i myli tropy, abyśmy za wczasy nie odkryli jego intencji. Jest w tym istnym mistrzem dzięki czemu najlepsze udaje mu się zostawić na koniec. Nieustanie stara się nas zadziwiać i zaskakiwać dzięki czemu przez prawie cały czas trwania obrazu nie mamy prawa się nudzić. Albowiem wraz z naszymi bohaterami staramy się odkryć wszystkie tajemnice kryjące się za motywami postępowania wszystkich osobowości. Pragniemy znać prawdę, dowiedzieć się czemu losy naszych postaci potoczyły się tak, a nie inaczej. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Nasza pogoń za zrozumieniem intencji twórcy poniekąd przypomina pogoń bohaterów za tym co utracili, albo to co nieosiągalne. Tak jak my pragniemy wiedzieć wszystko, tak nasze postacie pragną osiągnąć pewien cel w ich życiu. Niestety dziwnym trafem zawsze gdzieś im umyka. Nie daje się złapać. Tak jak sens całego obrazu. A może po prostu tak miało być? Nigdy nie wiadomo jak potoczy się nasze życie, co rewelacyjnie obrazuje film Malicka. To niesamowicie pasjonujący i wciągający obraz, który potrafi bez reszty nas pochłonąć. Nie stara się nas zniewolić, ani zaintrygować bezsensownymi dyrdymałami. To właśnie dzięki prostocie jego opowieści oraz skomplikowanym losom naszych bohaterów film potrafi tak nas zahipnotyzować. Jego siła nie tylko tkwi w opowieści, ale przede wszystkim w postaciach, których życie nie tyle co jest niezwykłe, a bardziej nieoczywiste. Nigdy nie wiadomo co im się przytrafi, ani jaka niespodzianka czai się na nich za rogiem. Jest to niesłychanie trafne nawiązanie do naszego życia, w którym nic nigdy nie jest pewne na 100%. Nasze życie potrafi być piękne i dawać nam dużo radości, ale potrafi również rozczarować i sprawić, że wszystko co do tej pory ceniliśmy runie. Właśnie takie jest "Song to Song". Nieoczywiste i zaskakujące. Piękne i brzydkie. Nieobliczalne i nieszablonowe. Dokładnie takie jak nasza egzystencja. Produkcja w bardzo piękny sposób nam to wielokrotnie podkreśla. Opowiada o świecie w którym sami żyjemy. Nie sili się na sztuczność, ani przesadny absurd. Wszystko w nim jest świetnie wyważone i ukazuje nam prawdziwe obliczcie ludzkiej egzystencji. Niepewne, ale niesamowicie pochłaniające. Co prawda całość jest odrobinę za długa i momentami (szczególnie pod sam koniec) opowieść potrafi się dłużyć, ale skoro pierwotna wersja obrazu trwała osiem godzin to chyba nie mamy na co narzekać. Mimo to pozwoliło by to jeszcze lepiej zachować klimat obrazu oraz niezwykle spójną linię fabularną. Albowiem pod koniec lubi się ona odrobinę rozmyć i gdzieś na chwilę nas opuścić. Jednakże są to raczej sporadyczne występki. Całość jest niesłychanie płynna i lekka, dzięki czemu rewelacyjnie się ją ogląda. Niestety należy sobie zdać sprawę z tego, że "Song to song" jest bardzo specyficznym dziełem (w końcu to Terrence Malick), a więc nie jest to produkcja dla wszystkich. Wrażliwość twórcy oraz jego zabawa formą obrazu mogą nie trafić i z pewnością nie trafią do każdego odbiorcy. 

Strona aktorska obrazu prezentuje się wyśmienicie. Twórca zadbał o to, aby jego bohaterowie byli dobrze nakreśleni, ciekawi i nieoczywiści. Dzięki temu mamy możliwość oglądać na ekranie cztery niezwykle intrygujące i nieszablonowe sylwetki, które zabierają nas w podróż po ich życiorysie. Wraz z trwaniem obrazu dowiadujemy się coraz więcej i więcej na ich temat co pozwala nam zagłębić się w ich psychikę oraz zrozumieć motywy ich działania. Jednakże z drugiej strony ciężko przewidzieć ich następny ruch bądź też decyzje. Nasi bohaterowie nieustannie się zmieniają, ewoluują. Cały czas przybierają inną twarz, zmieniają poglądy i starają się nie być tacy sami jak kiedyś. Po raz kolejny proces ten przypomina nas samych. Jak poprzez zetknięcie się z innymi ludźmi, miłością i wystawieni na różnego rodzaju sytuacje zmieniamy się i dostosowujemy do otaczającego nas świata. W obsadzie znaleźli się: rewelacyjny Michael Fassbender, świetna Ronney Mara, zaskakująco dobry Rayan Gosling oraz genialna Natalie Portman. Na drugim planie uda nam się również zdostrzec Cate Blanchett, Holly Hunter, Bérénice Marlohe i Vala Kilmera.

Od strony technicznej obraz również prezentuje się wyśmienicie. Główna w tym zasługa rewelacyjnego montażu, świetnemu doborowi utworów muzycznych oraz wyśmienitym zdjęciom Emmanuela Lubezkiego. W "Song to Song" niesłychanie ważny jest również klimat produkcji, który gdzieś tam dryfuje pomiędzy światem rzeczywistym, a okrutną bajką ubraną w piękne barwy, rewelacyjne kadry i doborową ścieżkę dźwiękową. To właśnie ta zabawa formą jest tutaj kluczem. Dla niektórych może być męcząca, a dla innych zaś zlepkiem miliona myśli które przepływają przez naszą głowę w ciągu sekundy.

"Song to Song" choć jest kinem trudnym i wymagającym, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi. Potrafi nas niesłychanie zaintrygować i zmusić do refleksji. To taka bajka na dobranoc, która nie posiada dobrego zakończenia z dopiskiem "i żyli długo i szczęśliwie". Tak się nie dzieje przez co obraz potrafi nas niejednokrotnie zmylić bądź też oszukać. To co z początku było dobre i piękne okazuje się kłamstwem, które tak łatwo przyszło nam kupić. To nie jest film o muzyce. To tylko taki sprytny chwyt reklamowy. Tu liczy się przesłanie jakie nam niesie. Tym zaś jest egzystencja z jednej chwili w kolejną. Z pieśni w pieśń. I tak cały czas, aż do samego końca.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Jacqueline Bouvier Kennedy ma 34 lata, kiedy jej mąż zostaje wybrany na Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Elegancka i stylowa, od razu staje się globalną ikoną, jedną z najbardziej znanych kobiet na świecie. Jej intuicja i smak w kwestiach mody, sztuki i wystroju wnętrz są powszechnie podziwiane. Jednak 22 listopada 1963 roku poukładany świat Pierwszej Damy rozsypuje się na kawałki. Podczas wyborczej podróży do Dallas, ginie John F. Kennedy, a pogrążona w żałobie Jacqueline, na pokładzie Air Force One, powraca do Waszyngtonu. Mierząc się z tragedią, postanawia kontynuować dzieło męża. W ciągu kilku dni nie tylko dopisze triumfalny koniec do mitu JFK, ale też ugruntuje legendę, której na imię... Jackie. 

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyser: Pablo Larraín
scenariusz: Noah Oppenheim
czas: 1 godz. 35 min.
muzyka: Mica Levi
zdjęcia: Stéphane Fontaine
rok produkcji: 2016
budżet: 9 milionów $
ocena: 6,0/10











Skrawki z życia


Nie bez powodu ludzie tworzą historię, albowiem to poprzez ich decyzje kształtują wygląd świata. Niektóre z nich są dobre, niektóre złe, ale zawsze wiadomo, że bez względu na to każda z nich zostawia po sobie ślad. Niektóre są tak potężne, że pozostawiają widoczną szramę, która nigdy się nie zasklepi. Wśród nich znajduje się zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna F. Kennedy'ego, o którym zapewne każdy z Was słyszał. Ostatnio mieliśmy nawet możliwość zagłębić się w rozmyślania na temat przyczyny tego zdarzenia za sprawą serialu "22.11.63". Jednakże tym razem postanowiono opowiedzieć nam o zamachu z całkiem innej strony, a mianowicie żony prezydenta.

Jacqueline Kennedy potocznie zwana Jackie to pozornie szczęśliwa żona prezydenta Stanów Zjednoczonych, której życie ulega drastycznej zmianie po udanym zamachu na jej męża. Cały jej dotychczasowy świat obraca się do góry nogami, a ona nie wie jak przywrócić wszystko do normy. Czy uda jej się odzyskać zachwianą harmonię? Film Pablo Larraína to bardzo specyficzne dzieło. Wie to każdy, kto miał już z nim styczność. Jednakże na czym polega jego inność? Przyjrzyjmy się bliżej. Produkcja rozpoczyna się od wizyty w rezydencji, w której tymczasowo przebywa była pierwsza dama. Minął tydzień od zabójstwa jej męża, a u progu jej drzwi pojawia się dziennikarz, który ma przeprowadzić z nią obszerny wywiad na temat zdarzeń ostatnich dni. Tak zaczyna się jedna wielka retrospekcja z życia naszej bohaterki. Twórcy nieustannie przeplatają teraźniejszość z przeszłością i tworzą coś na przykład audiowizualnego wywiadu. Kiedy pojawia się pytanie twórcy najpierw pokazują nam Jackie, a następnie jedno z jej wspomnień, które ma być odpowiedzią zarówno dla nas jak i dziennikarza. Często lubią sceny przeciągać, aby sprawić wrażenie wiarygodnej i profesjonalnej rozmowy. I choć rzeczywiście status ten udaje im się uzyskać to niestety nie można tego powiedzieć o całej reszcie. Przede wszystkim film skupia się wyłącznie na tych kilku dniach od zamachu aż po pogrzeb. Twórcy nie starają się przyjrzeć życiu Jackie przy użyciu nieco szerszego obiektywu przez co zamykają opowieść w bardzo krótkim okresie czasowym, który bardzo minimalizuje ich pole do popisu. Jedyne przebłyski wykraczające poza te ramy czasowe to niewielkie i mało ważne fragmenty, które pełnią jedynie formę uzupełnienia. Na myśl przychodzi mi na przykład seria scen podczas których nasza bohaterka oprowadza ekipę telewizyjną po Białym Domu. Cały ten zabieg pełni pewnego rodzaju formę zapychacza, który ma wypełnić nieco ubogą fabułę. Natomiast co do samej historii to trzeba to otwarcie przyznać, że jest bardzo, ale to bardzo uboga. Całość jest stworzona w niezwykle minimalistycznej manierze, która budzi zachwyt. Niestety kiedy tą samą manierę wykorzystuje się do zbudowania fabuły całość nie prezentuje się już tak dobrze. Przede wszystkim ze względu na bardzo okrojoną opowieść, która wszystko traktuje z dystansu i wiele rzeczy pomija. Historia Jackie choć jest niezwykle fascynująca i pochłaniająca tutaj sprowadza się jedynie do pozowania i lekkiego nakreślania tej słynnej ikony. Twórcy prawie w ogóle nie zagłębiają się w psychikę naszej postaci, ani nie starają się sięgnąć po wiele ciekawych aspektów z jej bogatego życiorysu. Sprawiają wrażenie upartych dzieci, które postawiły na swoim i zdecydowały się ukazać nam jedynie te najmniej ciekawe i ujmujące momenty. Nie wiem skąd ta decyzja, ale prawda jest taka, że pod względem fabularnym "Jackie" zawodzi. Jej największym problemem jest okrojony wizerunek głównej bohaterki oraz nuda wiejąca z ekranu. Sama historia natomiast choć podana jest w ciekawej konwencji oraz ukazuje nam całkiem nowy punkt widzenia to niestety jest ciężka do przełknięcia, albowiem twórcy nie potrafią nas nią zaintrygować. Środki, których używają do zaangażowania nas w akcję produkcji powodują jedynie, że co po chwila spoglądamy raz w prawo, a raz w lewo i liczymy, że jak ponownie spojrzymy na ekran, to w końcu będzie warto na co popatrzyć. Prawdą jest, ze film ten dialogami stoi i to one są najważniejsze tak jak to miało miejsce w "Stevie Jobsie" Dannyego Boylea. Jednakże tam mieliśmy napięcie, pazur, emocje oraz wyrazistą postać. I choć 3/4 filmu to były dialogi oglądało się je z zapartym tchem ponieważ czuć było w nich dramaturgię oraz niewyobrażalną moc, która przyciągała nas do ekranu. W przypadku "Jackie" jest całkiem na odwrót. Dialogi choć stanowią kluczową rolę w filmie nie potrafią ani skupić na sobie naszej uwagi, ani sprawić, że z zapałem będziemy oglądać dzieło Pablo Larraína, albowiem podane są one w bardzo bezpłciowej formie, która bardziej odpycha niż przyciąga. Ta niestrawna maniera im dłużej trwa tym bardziej nas męczy i coraz bardziej staje się nie do zniesienia. Oczywiście nie można tutaj uogólniać, albowiem na cały film znajdzie się kilka mocnych i wyrazistych scen, które właściwie akcentują moc i potencjał zarówno filmu jak i głównej bohaterki. Niestety to zaledwie kilka fragmentów, które giną w natłoku całej reszty. Akcja produkcji jest bardzo nierówna, a wydarzenia ekranowe w większości są nieciekawe i wyzbyte napięcia, emocji czy dramaturgii. 

W przeciwieństwie do słabej fabuły mamy fenomenalne aktorstwo, które w rewelacyjny sposób podbudowuje markę obrazu. Wszystkie jupitery krążą wokół Natalie Portman, która z odpowiednią dozą rezerwy i maniery portretuje najsłynniejszą pierwsza damę USA. W zadaniu tym wypada wręcz oszałamiająco dzięki czemu jej kreacja olśniewa. Niestety postać ta zderza się z ubogim scenariuszem, który tak naprawdę prawie nic o bohaterce nam nie mówi. Znacznie więcej wyraża twarz aktorki aniżeli kolejna z licznych scen, w których nasza postać szwenda się po Białym Domu bez najmniejszego sensu. Wszystko jest kreślone grubymi nićmi bez doprecyzowania czy wyraźnego zaakcentowania niektórych decyzji. Sama bohaterka jest zaś niekiedy zbyt sztuczna i wyzbyta człowieczeństwa jakby była niczym zdalnie sterowany manekin. Dualizm przedstawienia tej bohaterki poraża niezdecydowaniem twórców przez co sami widzowie nie do końca wiedzą co mają sądzić o tej postaci. Na drugim planie królują Peter Sarsgaard jako Bobby Kennedy, Billy Crudup jako Dziennikarz oraz John Hurt jako ksiądz.

Natomiast strona techniczna produkcji zachwyca swoją przestylizowaną formą. W pamięci zostają nam przede wszystkim niesamowite zdjęcia, które w bardzo piękny i oryginalny sposób ukazują nam filmowe wydarzenia. To samo tyczy się muzyki, która próbuje wcisnąć w opowieść niepokój i dramaturgię. Niestety po dłuższym czasie staje się niesamowicie drażniąca. Natomiast w zachwyt zdecydowanie wprowadzają fenomenalne kostiumy, stylizacja oraz scenografie.

"Jackie" w reżyserii Pablo Larraína to iście specyficzne dzieło, które stara się nam opowiedzieć o wszystkim, ale tak naprawdę nie rozwijając żadnego z wątków zbyt dokładnie. To tak jakby mimowolnie rzucić podczas pewnej dyskusji kilka haseł, które przypuszczalnie powinny jakoś się ze sobą połączyć. Niestety takie cuda nie mają miejsca, a więc dla "Jackie" również nie ma ratunku. Niestety, ale produkcja ta posiada nieciekawą i poszatkowaną fabułę, ubogi scenariusz oraz cechuje się brakiem napięcia oraz jakichkolwiek emocji. To wręcz produkcja niepotrzebna, albowiem nie mówi nam niczego odkrywczego na temat głównej postaci, ani nawet nie stara się powiedzieć czegokolwiek na jej temat co by miało sens. To po prostu skrawki z życia, które powinny tworzyć spójną całość, ale niestety tego nie robią.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.