Snippet
Londyn, lata pięćdziesiąte. Słynny krawiec Reynolds Woodcock wraz z siostrą Cyril stanowią centrum brytyjskiej mody, ubierając gwiazdy filmowe, rodzinę królewską, socjetę, damy i debiutantki. Wszystko to w wytwornym stylu The House of Woodcock. Przez życie Woodcocka przewija się mnóstwo kobiet, inspirują go, towarzyszą, on wciąż pozostaje kawalerem. Aż do momentu, w którym w jego życiu pojawia się Alma, która wkrótce staje się jego muzą i kochanką. Jego uporządkowane życie burzy miłość.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Paul Thomas Anderson
scenariusz: Paul Thomas Anderson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Johnny Greenwood
zdjęcia: Paul Thomas Anderson
rok produkcji: 2017
budżet: 35 milionów $
ocena: 8,5/10













Kłębek emocji


Idealna miłość według niektórych istnieje, wtedy gdy obydwie ze stron dzielą się ze sobą wszystkim. Coś swojego dają, by w zamian otrzymać od partnera coś innego. Niestety zbyt często jest całkiem na odwrót. Dajesz wszystko, co posiadasz, ale nie otrzymujesz nic w zamian. Ponadto zaczynasz być ignorowany i spychany na dalszy plan. To nie jest miłość. To zwyczajne krótkotrwałe zauroczenie. A może jednak to jest miłość, ale ukryta pod licznymi warstwami osobowości? Takie pytanie poniekąd zadaje Paul Thomas Anderson w swoim najnowszym filmie.

Reynolds Woodcock to renomowany krawiec, którego stroje chce nosić co druga kobieta. Jednakże jakimś cudem nie znalazł jeszcze tej jedynej i jak się sam zarzeka, nigdy nie znajdzie. Jego stan kawalera przerywają co jakiś czas krótkie romanse, z kobietami, które ponadto służą mu za muzy. Po udanym dostarczeniu klientce sukni wyjeżdża na wieś odpocząć. Spotyka tam kelnerkę, która od razu przykuwa jego wzrok. Nie wie jeszcze wtedy, że od tego spotkania wszystko ulegnie zmianie. Anderson nie pierwszy raz potrafi nas zaintrygować już samym tytułem produkcji. Natomiast znając jego styl, ciężko jest się czegokolwiek spodziewać. Tak samo było w przypadku "Nici widmo", o której tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy. Dopiero zapoznanie się z filmem pozwala nam zobaczyć, o czym tak naprawdę traktuje. Gotowi poznać prawdę? Anderson tym razem przenosi nas do pochmurnej Anglii, gdzie opowiada o specyficznym krawcu oraz jego poukładanym życiu. Co ciekawe nie jest to jedynie jakieś tam byle jakie tło, ale nieodzowna część produkcji, która nawet na sekundę nie pozwala nam zapomnieć, kim jest główny bohater. Takim oto sposobem film rozpoczyna się od prezentacji nowej sukni. Reżyser w bardzo zgrabnie nakręconym i intrygującym wstępie potrafi nas zafascynować postacią Woodcocka i sprawić, że z ogromną chęcią będziemy chcieli zagłębić się w jego tajemniczą osobowość. Produkcja zalicza świetny start, który tylko wprowadza nas w jeszcze ciekawszą i pochłaniającą opowieść. Sama historia już na bardzo wczesnym etapie przybiera niespodziewany zwrot akcji, gdy nasz bohater poznaje piękną kelnerkę. Jednakże to tylko zapowiedź mających nadejść zdarzeń. Prawdziwa rewolucja ma miejsce, wtedy gdy u reżysera zmieniają się priorytety. Film rozpoczyna od Woodcocka i jego manierycznej osobowości, ale kończy go z ciepłą i oddaną postacią Almy (kelnerki). Co ciekawe zwrot ten następuje zaskakująco wcześnie, biorąc pod uwagę długi czas trwania. Od tego momentu, twórca dalej snuje opowieść o swoim krawcu, ale zmienia perspektywę, od której jest ukazywana cała historia. Skupia się bohaterce kobiecej, która zaczyna powoli burzyć wszystkie zasady i schematy dotychczas obowiązujące. Ponadto wprowadza także całkiem nowe spojrzenie na Woodcocka, o którym już na wstępie wyrobiliśmy sobie odpowiednie zdanie. Jednakże wraz z czasem trwania Alma pozwala nam dostrzec nieco inne oblicze tego ekscentryka, dzięki czemu mamy możliwość nieco zmienić naszą opinię na jego temat. Bohaterka jest niczym trzęsienie ziemi dla zastygłej fasady domu Woodcocków, w którym już dawno umarło życie. Wprowadza do niego, a także do życia bohaterów całkiem nowe i świeże spojrzenie, którego wcześniej nie dostrzegali, bądź też nie chcieli. A jest to tak oczywiste i banalne w swojej prostocie, że aż ciężko uwierzyć, że takie drobne rzeczy potrafią wywołać całą lawinę zdarzeń. Fabuła produkcji jest niesłychanie intrygująca i niesamowicie złożona pod względem rozmaitych powiązań postaci. Fenomenalnie poprowadzona opowieść wsparta jest świetnym scenariuszem, który rewelacyjnie kreśli poszczególne niuanse. Sam obraz pomimo długiego czasu trwania nie przestaje nas ciekawić nawet na sekundę. Jest niesłychanie hipnotyczny i niesztandarowy co tylko jeszcze bardziej przykuwa naszą uwagę. Jego niesamowicie napięta i toksyczna atmosfera sprawia, że nigdy nie wiadomo co nas czeka w następnej scenie ani jak potoczą się losy naszych bohaterów. Reżyser wybornie buduje napięcie i dramaturgie praktycznie wyłącznie samymi interakcjami między bohaterami. Naciska na nie, wystawia na niecodzienne sytuacje i dogląda ich stopniowej degradacji. Proces ten okazuje się niezmiernie pochłaniający, albowiem odkrywa przed nami kolejne karty tej iście zawiłej opowieści. Całość natomiast jest niesłychanie wysublimowana i elegancka. W technice reżysera da się dostrzec niezwykły kunszt, z jakim prowadzi tę opowieść. Widać jego grację, nieprzeciętną precyzję i delikatność. Dokładnie tak jak jest przy szyciu wyjątkowych, drogocennych i olśniewających sukni. Reżyser sam bawi się poniekąd w krawca, albowiem z niesamowitą precyzją stara się wszystko poukładać w jak najlepszym porządku. Poszczególne szycia mogą nam niewiele zdradzić, ale gdy całość jest już gotowa mamy możliwość zobaczyć większy obraz poszczególnych ruchów wykonanych igłą. Takim oto sposobem ujawnia się przed nami skomplikowana osobowość Woodcocka, jego wszystkie maniery oraz wady. Tak samo, jak kontekst ukazujący nam skąd wynikło całe to zamieszanie. Nie powiedziałbym, że jest to film smuty, ale raczej ciężki i odrobinę przytłaczający swoją niepokojącą atmosferą. Dramaty postaci przechodzą na ich pracę oraz postrzeganie świata. Wyuczone zachowania zaczynają być coraz trudniejsze, a dotychczasowa egzystencja staje pod znakiem zapytania. A wszystko to wina Almy, która z początku nieświadomie zaczęła tę małą rewolucję by następnie znaleźć sposób na uporządkowanie tego nietypowego uczucia, jakie między bohaterami zaistniało. Taka właśnie okazuje się prawdziwa miłość, która oprócz wypełnienia pustki potrafi być zawsze w potrzebie nawet, wtedy gdy ją odrzucamy.

Strona aktorska produkcji po prostu onieśmiela. Zresztą jak tu się nie ekscytować, gdy film połowę reklamy zawdzięcza odtwórcy głównej roli, czyli Danielowi Day-Lewisowi. Aktor w obrazie Andersona wciela się w Raynoldsa Woodcocka, zmanierowanego krawca, który wymienia muzy/kochanki jak chusteczki. Dopiero pojawienie się Almy wprowadza w jego życiu pęknięcia, które na zawsze go odmienią. W roli tej Daniel Day-Lewis wypada olśniewająco. Z niesłychaną gracją odgrywa projektanta geniusza, który szyje wytworne stroje dla burżuazji, a z drugiej strony rewelacyjnie jawi się jako zaparzony w siebie egoista, który uwielbia rzucać ludźmi na prawo i lewo oraz wystawiać ich na wpływ swojej władczej i pełnej pogardy dla innych osobowości. Na ekranie towarzyszy mu fenomenalna Vicky Krieps jako Alma, która, choć nie doskakuje do geniuszu złożoności występu Day-Lewisa to i tak prezentuje się rewelacyjnie. Świetnie oddaje emocje swojej bohaterki, która nie jest w stanie pogodzić zadurzenia w Woodcocku wraz z odrazą do jego nieznośnej i uprzykrzającej życie postawy. Na drugim planie znajdują się również: Lasley Manville, Gine McKee oraz Brian Gleeson.

Wizualnie obraz ponownie nas zachwyca. Świetne zdjęcia, niesłychanie przejmująca i liryczna muzyka oraz fenomenalne kostiumy i scenografie. Ponadto dochodzi jeszcze niesamowicie toksyczny i niespokojny klimat, który nie pozwala nam poczuć się komfortowo w tej niezwykle pokręconej opowieści.

"Nić widmo" choć prezentuje się całkiem niepozornie, tak naprawdę skrywa w sobie niesamowicie zawiłą, ciekawą i przejmującą opowieść, która potrafi nas niesłychanie urzec swoją innością. Jest toksyczna, niespokojna, nieoczywista i zaskakująca. Oglądanie jej to czysta przyjemność i nie przeszkadza nam nawet długi czas trwania. Ponadto całość wsparta jest fenomenalnym aktorstwem, szczególnie w wykonaniu Daniela Day-Lewisa (podobno jego ostatnia rola w karierze), a także rewelacyjnym wykończeniem. Poza tym film podejmuje wyświechtany temat miłosny, który udaje mu się opowiedzieć w nietuzinkowy sposób. Seans ten zdecydowanie nie pozwoli wam o sobie prędko zapomnieć.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Baśń dla dorosłych, której akcja rozgrywa się u szczytu zimnej wojny, w Stanach Zjednoczonych około roku 1962. Elisa wiedzie monotonną, samotną egzystencję, a całą noc pracuje w pilnie strzeżonym, sekretnym laboratorium rządowym. Jej życie zmienia się na zawsze, gdy wraz z koleżanką z pracy, Zeldą, odkrywa, że w laboratorium przeprowadzany jest otoczony ścisłą tajemnicą eksperyment, który zaważyć może na przyszłych losach świata.

gatunek: Fantasy
produkcja: USA
reżyseria: Guillermo Del Toro
scenariusz: Guillermo Del Toro, Vanessa Taylor
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Dan Laustsen
rok produkcji: 2017
budżet: 19,5 milionów $
ocena: 8,0/10
















Miłość bez granic


Wszyscy dobrze wiemy, że miłość nie zna granic oraz że istnieje ponad podziałami. Jednakże prawda jest taka, że i tak nasze pojmowanie miłości jest bardzo oczywiste. W dzisiejszych czasach miłość uważana jest nawet jako pusty frazes, który oznacza złudne uczucie, którego nie cechuje nic nadzwyczajnego. Nie ma mowy już nawet o czymś takim jak miłość od pierwszego wejrzenia. A tu nagle przychodzi Guillermo Del Toro i serwuje nam opowieść, która te wszystkie "puste" i "banalne" frazesy mocno przytula i kreuje na ich bazie fantastyczną historię, która przekracza każde możliwe granice.

Koniec zimnej wojny w Stanach Zjednoczonych. Elisa, wiedzie monotonne życie nocnej sprzątaczki w tajnym laboratorium rządowym. Jednakże wszystko ulega zmianie, gdy w ośrodku pojawia się tajemniczy stwór, z którym nasza bohaterka nawiązuje więź. Teraz pragnie go uwolnić, zanim zostanie przeprowadzona na nim sekcja. Guillermo Del Toro znany jest ze specyficznych oraz niekonwencjonalnych projektów. Jego produkcje przede wszystkim skupiają się na inności jako na cesze, która nas wyróżnia, a nie kategoryzuje jako coś gorszego. Ponadto lubuje się w różnego rodzaju potworach, co wiadomo od czasów "Labiryntu Fauna". Teraz ponownie mówi o inności i po raz kolejny umieszcza w filmie potwora. Tym razem jednak jest to miłosna baśń dla dorosłych. A więc co z tego wyszło? Produkcja przede wszystkim posiada rewelacyjny wstęp, który bardzo szybko i zgrabnie wprowadza nas w świat naszej bohaterki. Twórca już od samego początku jest w stanie zaintrygować nas przedstawianymi wydarzeniami, dzięki czemu nie musi nas specjalnie zmuszać, by dalej podążać za następującymi wydarzeniami. Te zaś dosłownie same z siebie płyną do przodu. Fabuła obrazu jest bardzo ciekawa i wciągająca, jednakże przede wszystkim odznacza się niesamowitą lekkością, dzięki czemu potrafi być niesamowicie przyswajalna. Wydarzenia ekranowe, nawet gdy powoli zmierzają do przodu, potrafią nas uwieść swoim urokiem oraz wyjątkową charyzmą. Del Toro w bardzo umiejętny sposób intryguje nas swoimi bohaterami oraz sprawia, że oglądanie ich na ekranie to czysta przyjemność. Tak samo, jak zaangażowanie się w ich wątki, które pomimo braku niespodziewanych zwrotów akcji i skomplikowanych powiązań są niesamowicie zajmujące. Być może w tym tkwi sedno sprawy. Reżyser (zresztą nie po raz pierwszy) opowiada nam o prostym i nieskomplikowanym życiu postaci, których losy nagle przybierają nieoczywisty i fantastyczny zwrot, którego się nie spodziewali. Takim oto sposobem łączy się stagnacja i prostota z pełnym cudów i niespodzianek światem wyjętym niemalże z innego wymiaru. Ne bez powodu film nosi miano baśni dla dorosłych, albowiem przedstawia on wyśnioną rzeczywistość, której każdy chciałby być częścią. Sam Del Toro jest takim marzycielem. Lubi się zanurzać w nieszablonowych opowieściach z pogranicza wyobraźni, by następnie ubrać je w szaty codzienności i zobaczyć jak są w stanie wzbogacić otaczającą nas codzienność. Często jego pomysły są pewnego rodzaju ucieczką nie tylko dla bohaterów, ale również dla nas w lepsze, wymyślone miejsce, w którym w końcu poczujemy się dobrze. Poczujemy, że jesteśmy akceptowani i że też mamy szansę być szczęśliwi. Bardzo to urzekające i podnoszące na duchu. Ponadto w "Kształcie wody" twórca ponownie miesza ze sobą wiele odmiennych konwencji i składa wszystko w niesamowicie ciekawą całość, która na pierwszy rzut oka nie powinna się kleić. To, co reżyser szczególnie sobie upodobał to pewnego rodzaju dziwność i inność, która wychodzi na pierwszy plan. Sam koncept połączony jest również z brakiem akceptacji oraz wyjątkową osobowością/aparycją naszych bohaterów, którzy uznawani są za pewnego rodzaju "dziwaków". Co ciekawe myśl ta rozszerza się nawet na wątki poboczne. Jednakże to nie wszystko, albowiem w filmie mamy również wątek szpiegowski, odrobinę krwawego kina, a także liczne odnośniki do panujących obyczajów w Ameryce. Wszystko to udało się zaskakująco dobrze ze sobą połączyć, dzięki czemu nie czuć tych wszystkich barier między poszczególnymi gatunkami. Oczywiście należy pamiętać, że sama opowieść jest bardzo naiwna i swój baśniowy koncept przedkłada nade wszystko. Jednakże właśnie ta naiwność i prostota okazują się niesamowicie urzekające. Ponadto obraz jest bardzo uroczy i niewinny, jeśli chodzi o jego treść. Szczególnie gdy na ekranie dzieje się coś, czego wykonywalność graniczy z cudem. Jednakże tak jak mówię całość i tak się broni w myśl idei Del Toro. Jedyne czego nie rozumiem to kilka wątków pobocznych, które ewidentnie zostały wciśnięte do obrazu na siłę, a które nie wnoszą do niego kompletnie nic. Tak sobie w produkcji są, ale równie dobrze obyłoby się i bez nich. Problem robi się dopiero, wtedy gdy twórca zaczyna kreślić taki wątek, ale następnie go bezpowrotnie porzuca, a ten aż się prosi o jakiekolwiek wyjaśnienie. Jednakże pomijając to wszystko, jest bardzo dobrze.

Strona aktorska produkcji zachwyca głównie ze względu na ciekawie nakreśloną bohaterkę pierwszoplanową oraz jej relację ze stworem i oddanym przyjacielem. Widzimy jej samotność oraz pragnienie nie tylko miłości, ale także bycia zauważonej jako osoby niezwykłej. Elisa nieustannie pragnie i marzy o zrobieniu lub przeżyciu czegoś niesamowitego, co wzbogaciłoby jej nudne i monotonne życie. W tej roli mamy rewelacyjną Sally Hawkins, która fenomenalnie oddaje emocje swojej postaci. Jest to rola szczególna, albowiem aktorka gra niemowę, a więc cały jej występ polega na graniu mimiką twarzy oraz całym ciałem. Na drugim planie towarzyszy jej świetny Richard Jenkins, który tak samo, jak Elisa czuje się w pewien sposób pokrzywdzony. Oczywiście na swój sposób. Z bohaterką łączy go nietypowa i przyjazna więź, która z czasem tylko zyskuje na sile. Ponadto na drugim planie mamy bardzo dobrą Octavię Spencer, która (tak jak już ktoś to dobrze powiedział) gra Octavię Spencer. Nie zrozumcie mnie źle. Jest to dobra rola, ale po raz kolejny niepokazująca niczego nowego w jej emploi. W roli antagonisty mamy świetnego Michaela Shannona, który po raz kolejny udowadnia, że potrafi grac więcej niż jednego złoczyńcę. Natomiast w roli stwora mamy Duga Jonesa, który już wielokrotnie współpracował z Del Toro.

Od strony technicznej "Kształt wody" onieśmiela. Przede wszystkim mamy ciekawe zdjęcia oraz intrygującą i ujmującą muzykę Alexandre Desplata. Jednakże film ten przede wszystkim cechuje się rewelacyjną scenografią, świetnymi kostiumami fenomenalną charakteryzacją oraz wybornymi efektami specjalnymi. Ponadto równie ważny okazuje się klimat obrazu, który świetnie łączy ze sobą odrobinę dramatu z baśniowym romansem na przekór wszystkiego i wszystkich.

Guillermo Del Toro swoim "Kształtem wody" przypomina nam, że prawdziwa miłość istnieje oraz że miłość taka nie zna żadnych granic. Choć to wszystko jest takie banalne i wtórne nie da się odmówić mu niesłychanego uroku, z jakim opowiada swoją historię. Albowiem potrafi on te wszystkie banały przekuć w coś, co się niesamowicie przyjemnie ogląda oraz nie trąci nas kiczem, nawet gdy zdajemy sobie sprawę, że on gdzieś tam sobie jest. Obraz ten przede wszystkim urzeka nas swoją prostotą, która jest tutaj kluczowa. Te wszystkie wątki i motywy, koniec końców sprowadzają się do tego samego, czyli pragnienia bycia akceptowanym oraz prawdziwego uczucia. Całość natomiast zamknięta w baśniowej formie potrafi nas uwieść przez całe dwie godziny nawet, wtedy gdy coś tam się reżyserowi nie klei lub też jest tak banalne i nieoczywiste, że aż szkoda gadać. Tutaj to wszystko działa, zapewniając nam nietuzinkowy seans, który pozwala nam się uwieść i pomarzyć o odległym i fantastycznym świecie, w którym i my też bylibyśmy szczęśliwi.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Dwoje wydawców dziennika „The Washington Post” Katherine Graham i Ben Bradlee staje na czele bezprecedensowego starcia amerykańskiej prasy z najwyższymi władzami, walcząc o prawo do ujawnienia szokujących tajemnic, przez cztery dekady ukrywanych przez najwyższe władze USA.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Steven Spielberg
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia: Janusz Kamiński
rok produkcji: 2017
budżet: 50 milionów $
ocena: 8,0/10



















Walka o wolność


Wszyscy dobrze wiemy, że dostęp do informacji to jeden z najważniejszych aspektów naszego życia. Albowiem dzięki niemu mamy możliwość zdobywać wiedzę na temat otaczającego nas świata. Kiedyś były to gazety, a teraz jest to telewizja i internet. Jednakże nic nam po dostępie do informacji, jeśli nam się tego dostępu odmówi albo zabroni. A przecież ludzie mają prawo wiedzieć. Z takimi dylematami muszą zmagać się dziennikarze "The Washington Post" w sprawie upublicznienia tajnych akt na temat wojny w Wietnamie. Albowiem jak się okazuje, ich działania wcale nie muszą ujść bezkarnie.

Katherine Graham stoi na czele "The Washington Post" – gazety założonej przez jej ojca. Jednakże na samym szczycie znalazła się w wyniku niefortunnego zbiegu zdarzeń, co wystawia jej pewność siebie na nieustanną próbę. Z kolei Ben Bradlee to energiczny redaktor gazety, który niczym sęp poluje na smakowite tematy do publikacji. Wkrótce dziennikarze wchodzą w posiadanie tajnych dokumentów na temat długoletniej wojny w Wietnamie. Chcą je opublikować na łamach gazety, ale istnieje obawa, że zostaną za to surowo ukarani. Rozpoczyna się bitwa między rozsądkiem a tym, co konieczne i właściwe. Szumnie zapowiadany nowy film Stevena Spielberga powstał w zaskakująco szybkim tempie. Gdy w styczniu 2017 roku reżyser po raz pierwszy przeczytał scenariusz, uznał, że jest to historia, która nie może czekać na ekranizację i jak najszybciej przystąpił do negocjacji o reżyserię. Już 30 maja rozpoczęto zdjęcia, a w listopadzie film był już gotowy. Pośpiech i wysiłek godny naszego Patryka Vegi. Jednakże czy tak prędka realizacja nie poskutkuje słabym seansem? Otóż nie. Ludzie to jest Steven Spielberg! Jeśli ktokolwiek miałby czegoś takiego dokonać to tylko on. Wracając jednak na poważnie do tematu, muszę przyznać, że po filmie nie widać nawet najdrobniejszego śladu po tak szybkiej produkcji. Oczywiście jest to zasługa dużo wcześniej napisanego scenariusza, który trafił do rąk reżysera, będąc już ukończonym. Jednakże w tym konkretnym przypadku reżyser zastosował sporo zmian oraz uwzględnił komentarz aktorów odgrywających główne role. Ale co z tego wszystkiego wyszło? Przede wszystkim porządnie zrobiony film, który się rewelacyjnie ogląda. Twórca już od samego początku potrafi nas zaintrygować ukazywanymi zdarzeniami, dzięki czemu w mgnieniu oka udaje nam się wciągnąć w wir wydarzeń. Zaczyna się w miarę spokojnie, ale wraz z czasem trwania emocje przybierają na sile. Reżyser prowadzi opowieść w tak rewelacyjny sposób, że dosłownie cokolwiek nam pokazuje, jest dla nas ciekawe i pochłaniające. Nie ważne czy są to zebrania rady, organizowane przyjęcia czy też szaleńcza walka z czasem do publikacji nowego numeru. Za każdym razem jest w stanie z każdej sceny wycisnąć jak najwięcej emocji, przez co aż do końca seansu nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie. Sama fabuła okazuje się zaskakująco wartka i niesamowicie dynamiczna, dzięki czemu nawet pozornie głupia rozmowa przez telefon potrafi nas w odpowiedni sposób poruszyć. Właśnie takich emocji poszukuję w kinie. Reżyser w niezwykle umiejętny sposób potrafi również zbudować napięcie i dramaturgię, przez co film jest pełen emocji i przyspieszonego bicia serca. Nie pozwala nam nawet na chwilę oderwać wzroku od ekranu, albowiem tak umiejętnie nas hipnotyzuje ukazywanymi zdarzeniami. I to poniekąd jest w tym wszystkim najciekawsze. Biorąc pod uwagę fakt, że większość z nas, wie, albo jest w stanie bez problemu przewidzieć, jak cała ta historia się skończy. A więc nawet pomimo tego, twórca jest w stanie wywołać w nas taką masę emocji. To jest prawdziwy talent. Oczywiście reżyser całą swoją uwagę skupia wyłącznie na wątku głównym oraz związanych z nim postaciami. Poboczne historie są najzwyczajniej w świecie nietknięte. Z jednej strony to nie przeszkadza, albowiem pomimo ich obecności i tak jest już całkiem sporo do opowiedzenia. Z drugiej strony jenak, biorąc pod uwagę to, ile przez ekran przewija się rozmaitych postaci, z których większość jest nam kompletnie obca, to niestety ten fakt boli. Szczególnie gdy są to bohaterowie bezpośrednio związani z głównym wątkiem, dla których po prostu nie poświęcono wystarczającej ilości czasu. Takim oto sposobem na ekranie pojawia się cała masa rozmaitych sylwetek, których koniunkcji nigdy się nie domyślimy, albowiem sam reżyser bez ogródek nie szczędzi na nich czasu. W taki sposób można się łatwo pogubić przy niektórych wątkach i utknąć na etapie odgadywania kto jest kim. Niestety ta zabawa w 'Zgadnij kto to?' Nie idzie nam najlepiej, albowiem jeśli nie znamy dokładnie historii ukazywanego nam zdarzenia zbyt dobrze, sami na rozwiązanie nie wpadniemy. Zresztą reżyser sam daje nam do zrozumienia, że obecność owych bohaterów należy po prostu zaakceptować. Niezbyt dobrze się z tym czuję, ale powiedzmy, że pozostała część w jakiś tam sposób rekompensuje tę kującą w oczy nieścisłość. Wbrew pozorom reszta obrazu jest bardzo przejrzysta i nad wyraz spójna. Gdyby nie ta wpadka było jeszcze lepiej.

Produkcja pod względem aktorskim prezentuje się wręcz rewelacyjnie. Przede wszystkim w bardzo ciekawy i wiarygodny sposób nakreśla głównych bohaterów oraz ich motywacje. Daje aktorom solidną bazę pod ich kreacje, które po raz kolejny u Spielberga okazują się wzorowe. Na pierwszym planie mamy duet Streep-Hanks, jednakże z tej dwójki na prowadzenie zdecydowanie wysuwa się Meryl Streep jako Katherine Graham. Wokół tej postaci kręci się cały obraz, albowiem ona nieprzerwanie pozostaje w centrum naszego zainteresowania. Natomiast sama Meryl po raz kolejny udowadnia, jak rewelacyjną jest aktorką. Tym razem jednak jej rola jest zaskakująco stonowana i zachowawcza. Aktora stawia na minimalizm, co pozwala jej wypaść niesamowicie wiarygodnie i przekonująco. Perfekcyjnie oddaje wahania i niezdecydowanie swojej postaci, która ciągle cierpi na brak pewności siebie, co odbija się na jej samopoczuciu. Zżerają ją wątpliwości oraz brak zdecydowania przy podejmowaniu decyzji. Ponadto jest rozdarta pomiędzy znajomością oskarżanych w gazecie przyjaciół a lojalnością i szczerością wobec swoich współpracowników. Równie dobrze, prezentuje się Tom Hanks jako Ben Bradlee. Jego postać jest niesamowicie wyrazista, pewna siebie i wypełniona masą energii. Wszędzie jest go pełno i zawsze go dokładnie słychać. Szczególnie gdy otaczają go inni aktorzy widać, w jaki sposób się nad nich wybija. Niestety, gdy pojawia się na ekranie Meryl wyraźnie widać, że cała nasza uwaga bezpowrotnie skupia się wyłącznie na niej. We wszystkich tych scenach aktorka wypada po prostu zdecydowanie lepiej. I nie ma znaczenia czy to konfrontacja, czy zwykła rozmowa. Na ekranie pojawiają się również Bob Odenkirk, Tracy Lettis, Bradley Whitford, Bruce Greenwood i Sarah Paulson, która wypowiada jedną z najbardziej pamiętnych kwestii w całym filmie. Ponadto w filmie znaleźli się również: Jesse Plemons Michael Stuhlbarg, Alison Brie i Zach Wood.

Strona techniczna produkcji również zachwyca. Przede wszystkim mamy świetne zdjęcia Janusza Kamińskiego oraz bardzo ciekawą i świetnie budującą napięcie muzykę Johna Williamsa. Ponadto mamy bardzo dobrę charakteryzację, kostiumy oraz scenografie. Warto również zwrócić uwagę na fenomenalny klimat produkcji oraz świetny montaż.

"Czwarta władza" to bezsprzecznie świetnie nakręcony film, który się niebywale dobrze ogląda. Jest ciekawy, wciągający oraz pełen soczystych emocji. Cechuje go świetny scenariusz, doborowa obsada, świetnie nakreślone i zagrane postacie oraz bardzo dobre wykończenie. Niestety nie można mieć wszystkiego, a tutaj ewidentnie kuleje drugi plan. Przejawia się to niekiedy brakiem spójności oraz niewystarczającą ilością informacji co potrafi wprowadzić nas w zakłopotanie. Na szczęście reszta potrafi nam zrekompensować te nieścisłości, dzięki czemu możemy się cieszyć z seansu i bez tego. Ponadto sam obraz porusza również kwestię wszelkiego rodzaju zmian. Gazeta wchodzi w nowy etap, na czele wielkiej spółki jest kobieta, a władza dostaje po głowie za nadużycia. Jednakże film ten są wyjątkową moc zawdziecza również treści niesłychanie adekwatnej do obecnych wydarzeń. Nie tylko za granicą, ale również u nas, w Polsce.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Małe miasteczko na amerykańskiej prowincji. Od morderstwa córki Mildred Hayes upłynęło kilka miesięcy, a lokalna policja nadal nie wpadła na trop sprawcy. Zdeterminowana kobieta decyduje się na śmiałe posunięcie: wynajmuje trzy tablice reklamowe na drodze wiodącej do miasteczka i maluje na nich prowokacyjny przekaz, skierowany do szanowanego przez lokalną społeczność szefa policji, szeryfa Williama Willoughby’ego. Gdy do akcji wkracza zastępca szeryfa, posterunkowy Dixon – niezrównoważony, porywczy maminsynek, któremu zarzuca się zamiłowanie do przemocy – starcie między Mildred Hayes a lokalnymi siłami porządkowymi przeradza się w otwartą wojnę.

gatunek: Dramat, Komedia, Kryminał
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Martin McDonagh
scenariusz: Martin McDonagh
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Carter Burwell
zdjęcia: Ben Davis
rok produkcji: 2017
budżet: 12 milionów $
ocena: 8,6/10














To dopiero początek



Żal i ból po stracie kogoś bliskiego są niedopisania. Szczególnie gdy najbliższą nam osobę odebrano w brutalny i niesamowicie krzywdzący sposób. Wtedy to nie ból, jest najbardziej dotkliwy, ale sama zbrodnia oraz osoba dopowiedziana za nią. Wtedy liczy się tylko sprawiedliwość, która może dosięgnąć sprawcę lub sprawców. Albowiem to ona stoi nam na drodze do pełnego pogodzenia się z przeszłymi zdarzeniami oraz możliwością powrotu do dalszego życia. To właśnie przytrafiło się bohaterce najnowszego filmu Martina McDonagha.

Mildred nie może się pogodzić z zabójstwem swojej córki, tak samo, jak nie może zrozumieć, czemu nie złapano jeszcze żadnego winnego w tej sprawie. Zdesperowana matka wpada na szalony pomysł wynajęcia trzech starych billboardów, aby zawiesić na nich prowokujące hasła, które według niej zaburzą stagnację w sprawie zabójstwa. I rzeczywiście ma rację. Jednakże same billboardy wywołują również masę dramatycznych zdarzeń w niewielkim miasteczku, przez co nic nie będzie już takie samo. Martin McDonagh po pięcioletniej przerwie powraca na ekrany naszych kin i w sumie nie wiem, z czego się cieszyć bardziej. Z faktu, że powrócił czy też z tego, że swoim nowym seansem zaprezentował nam po raz kolejny świetną formę. Twórca takich hitów jak fenomenalne "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" (strasznie durny tytuł) i "7 psychopatów" po długiej przerwie wrócił z równie szaloną i zakręconą opowieścią, która tak jak jego poprzednie filmy, łączą w sobie wszystko to co najlepsze z komedii i pełnokrwistego dramatu. Zresztą w tym roku już mieliśmy sporo tego typu filmów jak np.: "Disaster Artist" czy "Ja, Tonya", które równie świetnie lawirowały pomiędzy tymi dwoma naprzeciwległymi gatunkami. Jednakże z najnowszym filmem McDonogha jest nieco inaczej. Tak jak w przypadku "In Bruges" artysta po raz kolejny skupia się na dramatach postaci, ale robi to na swój wyjątkowy i niesamowicie urzekający sposób. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" są tylko potwierdzeniem, że twórca jest w najlepszej formie. Jego obraz ma w sobie coś z Tarantino i braci Cohen, które perfekcyjnie ze sobą połączone dają nam niesamowicie porażający efekt. Jednakże, żeby wyjść z seansu usatysfakcjonowanym, należy wziąć pod uwagę, że obraz ten przede wszystkim jest dramatem, a nie krwistą komedią pomyłek. Jak niedawno wspominałem, zwiastuny potrafią być bardzo mylące, co potwierdza się także i w tym przypadku. Albowiem po raz kolejny ukazana nam zostaje jedynie jedna strona filmu, podczas gdy ta druga, znacznie ważniejsza zostaje kompletnie pominięta. Dlatego nie zdziwcie się, gdy film nie okaże się taki, jak go zwiastuny malowały. To jest zaledwie czubek góry lodowej, który nie zajmuje w filmie zresztą dużo miejsca. Zdecydowanie więcej czasu poświęcono tej ukrytej w zwiastunach części, która opowiada nam prawdziwy dramat postaci. Kiedy weźmiemy już na to poprawkę, możemy zabrać się za omawianie produkcji. Ta zaś bardzo szybko potrafi nas zaintrygować i wciągnąć w skomplikowany świat bohaterów, który po krótkiej analizie nie różni się praktycznie niczym od naszego. Nasze postacie posiadają podobne problemy, kłótnie i dzielą te same uszczypliwości. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie skończyło się tragicznie. Jednakże właśnie w tym momencie rozpoczyna się akcja naszego obrazu, a więc jest to dopiero początek. Sam wstęp zresztą jest niesamowicie energiczny i pełen zaskakujących zwrotów akcji. Akcja z billboardami wywołuje niemałe poruszenie w miasteczku, przez co nasi bohaterowie wystawieni są na mnóstwo niechcianych konfrontacji. Jednakże wbrew pozorom idą przez nie jak burza, co tylko potwierdza dynamizm samego wstępu. Gdzieś w tle da się dostrzec tragedię, która pociągnęła główną bohaterkę do działania, jednakże na razie jest ona przysłonięta złością i pragnieniem sprawiedliwości. Sama mildred działa pod wpływem impulsu, który podpowiada jej, że takie postępowanie to najlepsza rzecz, jaką może teraz zrobić. W swej bezradności wyzwala lawinę zdarzeń, które według niej pomogą w złapaniu sprawcy. Niestety nie wszystko układa się po jej myśli. I właśnie to w filmie urzeka nas najbardziej. Sprzeczności, których na etapie planowania nie jesteśmy w tanie przewidzieć, ale należy je mieć na względzie, albowiem każde nasze działanie może wywołać kontrakcje i niezamierzone zdarzenia. Takim oto sposobem plan Mildred przemienia się w nieczystą i niebezpieczną grę, która pochłania bohaterkę bez pamięci i nie pozwala jej racjonalnie myśleć. Dopiero z czasem zdaje sobie sprawę z tych wszystkich złych decyzji, których mogła nie podejmować. Jednakże wtedy też uświadamia sobie, że była jednostką walczącą z systemem, który wbrew pozorom nie był przeciwko jej sprawie. Wręcz przeciwnie robił, co mógł, aby znaleźć sprawcę. Takim oto sposobem bardzo szybko się okazuje, że w filmie tak naprawdę nie ma złych ani dobrych. Każdego z bohaterów cechuje ambiwalencja, która objawia się wraz z trwaniem produkcji. Niektórzy jednak zdają sobie z tego sprawę wcześniej, a inni później. No bo przecież dużo łatwiej jest na kogoś zwalić winę niż zrozumieć, że na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu i nie ma sensu rzucać pustych oskarżeń. Takie jest właśnie życie, które bardzo często rozczarowuje w wielu przypadkach. To nie jest film, gdzie wszystko jest możliwe i w zasięgu naszej ręki, a jedyną rzeczą, której potrzebujemy to nasz upór. Mildred na własnej skórze przekonała się, że tak się nie dzieje. W produkcji oprócz całej masy czarnego humoru mamy masę goryczy, smutku, oraz złości, które starają się wypełnić dziurę w sercu na ten krótki czas. Jednakże wraz z czasem trwania obrazu bohaterowie uświadamiają sobie, że tej pustki nie da się w żaden sposób wypełnić i jedyną opcją jest się z nią pogodzić i żyć dalej. Całość jest natomiast niesamowicie spójna i przejrzysta. Akcja obrazu, choć powoli posuwa się do przodu, potrafi nieustannie intrygować i zachwycać kolejnymi scenami pełnymi sprzeczności. Zaś sam film pozwala nam postawić się w roli głównej bohaterki, dzięki czemu sami mamy okazję przekonać się co my byśmy uczynili w jej sytuacji.

Od strony aktorskiej najnowszy film McDonagha to istna jazda bez trzymanki. Przede wszystkim twórcy udało się za pomocą fenomenalnego scenariusza nakreślić niebywale skomplikowane i rozdarte wewnętrznie postacie, które już od samego początku urzekają nas swoją wyjątkową osobowością. Ponadto cechuje je niesamowity poziom komizmu, który pozwala im często rozładowywać nagromadzone napięcie. A więc oprócz głównego wątku reżyser serwuje nam porządnie nakreślone i zagrane postacie z własnymi watkami, które rewelacyjnie dopełniają nie tylko sam obraz, ale także jego przesłanie. Na pierwszym planie mamy niesamowitą Frances McDormand w roli Mirldred Hayes. Zadziornej, niesubordynowanej i zawziętej matki, która za wszelką cenę pragnie sprawiedliwości. Nie cofnie się przed niczym i nikim, aby dopiąć swego. Myśli, że jest sama przeciw wszystkim, ale tak naprawdę nie wie, że wiele osób tak naprawdę ją wspiera. Jest poniekąd zaślepiona gniewem i bezradnością, by to dostrzec, przez co łatwo jest jej rzucać oskarżenia. Po drugiej stronie konfliktu, a mówiąc szczerze po tej samej stronie mamy Woody'ego Harrelson'a jako Szeryfa Willoughby'ego, który próbował rozwiązać sprawę morderstwa. Teraz został poniekąd wyzwany do tablicy, aby się tym zająć raz na dobrze. I choć sam mierzy się z problemami, postanawia zrobić co w jego mocy, by zrozpaczona matka nie straciła nadziei. Nasze magiczne trio zamyka fenomenalny Sam Rockwell jako Oficer Jason Dixon. Jego postać ponowie składa się z mnóstwa kontrastów, co bardzo często da się zaobserwować. Jednakże przede wszystkim to sylwetka, która nie ma łatwego, życia i jest poniekąd pokrzywdzona przez los. W obsadzie znaleźli się również: Lucas Hedges, John Hawkes, Abbie Cornish, Peter Dinklage oraz Caleb Landry Jones. Cała obsada spisała się wyśmienicie.

Wykończenie produkcji również zachwyca. Przede wszystkim są to bardzo dobre zdjęcia, świetna muzyka, scenografie oraz kostiumy. Niezapomniany oczywiście pozostanie niesamowity klimat obrazu przepełniony czarnym humorem, krwistymi zdarzeniami oraz masą smutnych i przygnębiających motywów.

"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to fenomenalny powrót reżysera Martina McDonagha, który po raz kolejny udowadnia, że ma dryg do opowiadania skomplikowanych i trudnych dramatów opakowanych w krwistą i komediową otoczkę. Ponadto zachwyca nas rewelacyjnie napisanymi bohaterami, nieziemską obsadą oraz świetnym wykończeniem. To jest zdecydowanie film, którego nie można przegapić, ani obok którego nie można przejść obojętnie. Albowiem opowiada o tym, jak ważne jest mieć przy sobie osobę, która wesprze nas w potrzebie i wskaże dla nas odpowiednią drogę. Niesłychanie wymowne okazuje się również zakończenie, które bardzo prosto, a zarazem niesłychanie mądrze podsumowuje cały film.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Tonya Harding, amerykańska mistrzyni łyżwiarstwa figurowego, jedna z największych pretendentek do olimpijskich medali, znana była z niełatwego charakteru i kontrowersyjnych zachowań. W 1994 r. światem amerykańskiego łyżwiarstwa figurowego wstrząsnął brutalny napad na obiecującą zawodniczkę, Nancy Kerrigan. Ale jak do detgo wszystkiego doszło i czemu w to wszystko była zamieszana sama Tonya? Ta brawurowa tragikomedia przedstawi wam w najdrobniejszych szczegółach co tak naprawdę się zdarzyło.

gatunek: Dramat, Biograficzny, Sportowy
produkcja: USA
reżyseria: Craig Gillespie
scenariusz: Steven Rogers
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Peter Nashel
zdjęcia: Nicolas Karakatsanis
rok produkcji: 2017
budżet: 11 milionów $
ocena: 8,4/10















Marzenie i przekleństwo


Nie łatwo jest odnieść sukces w czymkolwiek. Jednakże jeszcze ciężej jest ten stan sukcesu utrzymać. Nie od dziś przecież wiadomo, że na drabinę jest o wiele łatwiej wejść, niż z niej nie spaść, gdy cała się trzęsie. Sukcesem więc nie tyle, co określa się wdrapanie na szczyt, ale również długie przebywanie na samej górze. Tym większym okazuje się to dla nas zadaniem, gdy zależy od tego całe nasze życie. Sukces, na który ciężko pracowaliśmy i który sobie wywalczyliśmy. Tak właśnie było w przypadku Tonyi Harding, która wdrapała się na sam szczyt, ale później z niego niefortunnie spadła na sam dół. Ale, jak i dlaczego do tego doszło?

Tonya już od najmłodszych lat jeździła na łyżwach. Z czasem stawała się coraz lepsza i bardzo szybko zaczęła uczestniczyć w rozmaitych zawodach. Na trening wysłała ją mama z aspiracjami na potencjalny sukces. Nie myliła się, albowiem lata później Tonya kwalifikuje się na olimpiadę. Niestety jej życie i zawody są zagrożone z powodu pewnego incydentu. Jak do tego doszło i co z tego wyniknie? Ta historia jest stosunkowo świeża. Wydarzenia, o których mowa w filmie miały miejsce nie tak dawno temu, albowiem 24 lata temu. Większość osób nie tyle, co o wydarzeniach słyszało, ale nawet wszystko dokładnie pamięta. Jednakże historia ta zebrała wokół siebie tyle szumu, że doprawdy ciężko jest stwierdzić, co tak naprawdę wtedy zaszło. Film Craiga Gillespie'go na szczęście pokazuje nam, jak było naprawdę. A przynajmniej jedną z wersji prawdy. Twórcy przy produkcji filmu obierają bardzo ciekawą, ale całkiem nieoczywistą drogę, dzięki czemu ich dzieło nie tylko się wyróżnia, ale również stanowi pewnego rodzaju powiew świeżości. Nie jest to oczywiście nic nowego, ale biorąc pod uwagę, że większość osób nadal pozostaje przy bardzo konwencjonalnym sposobie prowadzenia akcji "Ja, Tonya" wyróżnia się na tle reszty. Albowiem film nie tylko opowiada nam o losach głównej bohaterki, ale między zdarzeniami wplata również coś w rodzaju komentarza do ukazywanych zdarzeń. Coś jak w tanich paradokumentach tylko, że w tym przypadku jest to zrobione sto razy lepiej. Można by wręcz powiedzieć, że cały film skupia się na bohaterach komentujących przeszłe wydarzenia. Co za tym idzie, każdy z nich przedstawia nam inny pogląd na temat danej sytuacji. Każdy ma inne zdanie na te same tematy oraz przedstawia inną wersję zdarzeń. Telenowela całą parą, która pomimo tej mylącej formy okazuje się całkiem zgrabnie opowiedziana. Twórcy z wypowiedzi i komentarzy postaci są w stanie wyciągnąć najważniejsze informacje, dzięki czemu potrafimy dostrzec ukryty ich sens. Takim oto sposobem udaje nam się czytać między wierszami i co chwila dostrzegać nieścisłości w wypowiedziach naszych postaci. I choć to wszystko brzmi jak istny koszmar, uwierzcie mi, że bardzo szybko będziecie w stanie powiedzieć, co wydarzyło się naprawę, a co zostało przez bohaterów zmyślone lub dodane. Taktyka ta pozwala nam wcielić się w sędziego, który wysłuchuje wszystkich zeznań. Następnie mamy możliwość sami osądzić co uważamy o całej sprawie oraz o postawie bohaterów. Twórcy pomimo ukazania szczegółowego przebiegu zdarzeń niczego nie insynuują ani nie starają się nas do niczego przekonać. Ocenę całego zamieszania pozostawiają w naszym geście. To wręcz zaskakujące, że udało im się tego dokonać przy tak zawiłym i złożonym scenariuszu Stevena Rogersa. Nie da się jednak zaprzeczyć, że skrypt do filmu to istna petarda. Twórca był w stanie połączyć mnóstwo pojedynczych wątków w bardzo (no nie tak bardzo, ale o tym potem) spójną całość, dzięki czemu pomimo tak wielkiego rozrzutu historii udało się sklecić całość w zaskakująco przejrzystą formę. Oczywiście duża w tym zasługa konsekwentnej i sprawnej reżyserii, która była w sanie oprócz złożenia wszystkich wątków do kupy opowiedzieć tę historię z niebywałą gracją oraz niesłychanym klimatem. Albowiem bardzo łatwo można było się pogubić w tym gąszczu rozmaitych motywów. Natomiast sama fabuła obrazu jest niesamowicie wartka, ciekawa i wciągająca. Już od pierwszych chwil potrafi nas niesłychanie zahipnotyzować, dzięki czemu podążanie za kolejnymi wątkami okazuje się czystą frajdą. Ponadto jest niesłychanie zwariowana, nieoczywista i zaskakująca. Twórcy świetnie potrafią budować napięcie wokół poszczególnych scen lub wątków, a następnie robić zwroty o 180 stopni. Nigdy więc nie wiadomo, w jakim kierunku nagle skieruje się cała opowieść. Tak naprawdę nie mamy nawet pewności czy pójdzie do przodu, czy też do tyłu, albowiem film nie cechuje się linearną strukturą wydarzeń. Teoretycznie jest retrospekcją, ale ten zabieg nie zawsze działa, albowiem jak sami dobrze wiemy, z tym opowiadaniem to jest różnie. Coś nam się zapomni, coś przypomni, coś chcielibyśmy jeszcze dodać, by sprostować pewne zajście itp. A więc tak to mniej więcej wygląda. Jednakże właśnie to okazuje się w tej historii takie ciekawe i pociągające. Ta jej nie oczywistość i dwuznaczność. Ten komizm, a zarazem pełnokrwisty dramat. Rewelacyjna mieszanka, która stara się ubrać tragedię bohaterki w komediowe szaty. Niestety losy Tonyi nawet pomimo tego okazują się niesłychanie mizerne. Jest to poniekąd śmiech przez łzy, albowiem teraz nic już nie da się z tym zrobić. Można jedynie się złościć, że nie postąpiło się inaczej. W tym przypadku jest aż za dużo złych wyborów oraz zaprzepaszczonych możliwości. Jak się okazuje, Tonya nie tylko została pokrzywdzona przez złośliwości losu i swoje złe decyzje, ale także przez same łyżwy, które były jej ukochanym zajęciem. Po części jest to także wina samego związku łyżwiarstwa figurowego, które wyraźnie podkreśliło, że "w łyżwiarstwie figurowym nigdy nie chodziło wyłącznie o jazdę na łyżwach". Jak się okazuje "Amerykański sen" nie zawsze działa tak jak powinien. Być może dlatego ta historia pozostawia w nas po sobie odrobinę pustki, której nikt nie chciałby nigdy w życiu doświadczyć. Niestety pomimo tylu superlatyw mam do filmu kilka zarzutów. Nie byłbym sobą, gdyby tak się nie stało. Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, że gdzieniegdzie sprawny montaż zawodzi, przez co zbyt szybko urywają się sceny i brak im odpowiedniego wykończenia. Ponadto niekiedy twórcy zbyt prędko żonglują wydarzeniami, przez co bardzo łatwo można się zgubić w ich szaleńczym toku myślenia. Wymagane jest od nas maksymalne skupienie, inaczej wiele ważnych informacji przeleci nam koło nosa. Jednakże mój największy zarzut co do filmu to jego nastawiane do przedstawianych wydarzeń. Ja wiem, że wszystko to działo się nie dawno, ale to nie znaczy, że wszyscy wiedzą cokolwiek na temat Tonyi i związanego z nią incydentu. Natomiast film bierze to wszystko za coś oczywistego, przez co nie stara się tego nawet w najmniejszy sposób wyjaśnić, ani nawet o tym napomknąć. Przez to osoby, które nie mają bladego pojęcia o całej sprawie, mogą wyjść skołowane, albowiem nie wszystko w filmie zostało wyjaśnione. Należałoby wtedy doczytać na ten temat. Tym sposobem wracamy również do świetnego, ale niekiedy chaotycznego montażu i nielinearnego sposobu prowadzenia opowieści, które cechuje ta sama przypadłość. Pewne zdarzenia i informacje biorą za pewnik. A więc radzę sięgnąć, chociaż po Wikipedię, jeśli wybieracie się na seans, ale nie wiecie nic, potarzam kompletnie nic na temat Tonyi oraz całego zajścia wokół niej.

Od strony aktorskiej "Ja, Tonya" wręcz onieśmiela. Dosłownie cała obsada błyszczy niczym klejnoty koronne. Oczywiście to zasługa fenomenalnego castingu, który wręcz idealnie dopasował każdego z bohaterów do roli. Wystarczy kilka spojrzeń, by dostrzec podobieństwa między prawdziwymi osobami a aktorami wybranymi do ich zagrania. Jednakże nie to jest najlepsze. Prawdziwą ucztą dla naszych oczu i uszu jest to, jak nasi wspaniali aktorzy portretują swoje postacie. To jest istotnie mistrzowska liga. Są zarazem niebywale wiarygodni i diabelsko przekonujący. Na pierwszym planie mamy fenomenalną Margot Robbie jako Tonyę Harding. Upartą, zawziętą i utalentowaną łyżwiarkę, która niestety ciągle napotyka jakieś kłopoty na swojej drodze. Można by nawet rzec, że jest niczym jak magnes, który je dosłownie przyciąga. Przez tę niechlubną zdolność jej życie było dalekie od cukierkowego. Nasza bohaterka już na samym początku nie miała lekko, a z biegiem lat wcale nie ubywało jej zmartwień. To niesłychanie pokrzywdzona przez życie persona, której możemy jedynie współczuć i życzyć sobie, abyśmy nigdy nie znaleźli się w podobnej sytuacji. Na drugim planie mamy równie olśniewającą Allison Janney jako LaVonę Golden, matkę Tonyi. Aktorka fenomenalnie wcieliła się i zagrała postać wrednej i wymagającej rodzicielki, która wyłącznie skupia się na wpadkach własnej córki. Ponadto na ekranie pojawia się rewelacyjny Sebastian Stan jako Jeff Gillooly – pierwszy mąż naszej bohaterki oraz Paul Walter Hauser jako Shawn Eckhardt – czyli osoba, która aż ciężko uwierzyć, że istnieje. Jednakże stężenie absurdów w tej opowieści zdecydowanie przekracza dopuszczalne normy, a więc na tę jedną rzecz można przymknąć oko. Szczególnie że większość tych rzeczy zdarzyła się naprawdę. Ekran dodatkowo wypełniają: Bobby Cannavale, Bojana Novakovic, Julianne Nicholson oraz fenomenalna i moja ukochana młoda gwiazda Mckenna Grace ("Obdarowani") jako młoda Tonya.

Pod względem technicznym produkcja po raz kolejny się wyróżnia. Przede wszystkim oklaski należą się za rewelacyjne zdjęcia, świetnie dobrane utwory muzyczne, a także za niesamowity klimat produkcji, który próbuje przykryć dramat komediową oprawą. Ponadto mamy do czynienia ze świetnymi kostiumami, charakteryzacją i scenografiami. Oprócz tego film charakteryzuje się dużą dawką różnego rodzaju komizmu, a także rewelacyjnie napisanych dialogów.

Zwiastuny bywają zdradliwe. W przypadku filmu "Ja, Tonya" jest podobnie, albowiem ukazuje nam jazdę bez trzymanki zakrapianą doborowym humorem, jednakże kompletnie przemilcza prawdziwy dramat kryjący się za tą opowieścią. Ten zaś okazuje się najważniejszym elementem całej opowieści, który tak naprawdę wyjaśnia nam, dlaczego doszło do tego feralnego incydentu i dlaczego historia Tonyi jest taka przykra i dołująca. To zresztą nie tylko opowieść o bohaterach, ale także o klasowości w Ameryce, a także tym, że indywidualność została napiętnowana, zamiast zostać wyróżniona. I to boli najbardziej. Sam film natomiast pomimo kilku potknięć jak wspomniany przeze mnie niekiedy chaotyczny montaż i to, że twórcy zbyt wiele rzeczy wzięli za pewnik, prezentuje się bardzo dobrze. Jest niesamowicie wartki, ciekawy wciągający i niesamowicie zabawny. Posiada fenomenalny scenariusz, porządną i konsekwentną reżyserię, a także wyborne aktorstwo i rewelacyjne wykończenie. Seans zdecydowanie nie do przegapienia.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.