Snippet
Młoda, piękna i wszechstronnie utalentowana. Kochała ryzyko i nie bała się gry o wszystko. Światowej klasy zawodniczka w narciarstwie alpejskim, która fortunę zdobyła nie dzięki nartom, a dzięki kartom. Molly Bloom przez 10 lat prowadziła najbardziej ekskluzywny, nielegalny klub pokerowy w USA. Gościła gwiazdy Hollywood, największe postaci światowego biznesu, a także bossów rosyjskiej mafii. Pod jej dachem wygrywano miliony i tracono fortuny. Poznała tajemnice najpotężniejszych tego świata. Gdy sądziła, że zdobyła wszystko, do jej drzwi zapukało FBI. Zagrożona wieloletnim więzieniem, utratą dorobku życia, po raz kolejny postanowiła podjąć walkę. Tym razem jej jedynym sprzymierzeńcem okazał się adwokat, który jako pierwszy poznał prawdziwe oblicze Molly Bloom.

gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Aaron Sorkin
scenariusz: Aaron Sorkin
czas: 2 godz. 20 min.
muzyka: Daniel Pemberton
zdjęcia: Charlotte Bruus Christensen
rok produkcji: 2018
budżet: 30 milionów $
ocena: 8,0/10













Moly konta świat


Wszyscy dobrze wiemy, że życie jest ciężkie i żeby odnieść sukces, trzeba się nieźle napracować. Lekko nie ma. Raz jesteśmy na wozie, a raz pod. Oczywiście zawsze możemy liczyć na łut szczęścia, ale należy pamiętać, że prędzej nabawimy się choroby, niż coś przyjdzie do nas samo. Niemniej jednak zawsze fajnie jest dostać coś bez większego wysiłku. Dużo trudniej zamienić to na coś konkretnego. Albowiem szczęściu należy dopomóc, aby okazję przekuć w sukces. Bohaterka omawianego dzisiaj filmu jest poniekąd przykładem, jak należy tego dokonać.

Molly Bloom to obiecująca narciarka, której karierę przekreśla dotkliwa porażka. Postanawia więc udać się do Hollywood, by zacząć od nowa. Wkrótce zdobywa pracę, z którą łączą się niesamowite możliwości. Odkrywa świat pokerowych rozgrywek oraz wielkich pieniędzy. Szybko odnajduje się w tej rzeczywistości i postanawia sama spróbować swoich sił. Wszystko szło świetnie, dopóki FBI nie zapukało do jej drzwi... "Gra o wszystko" będąca reżyserskim debiutem Aarona Sorkina niezamierzenie przywołuje do mojej pamięci inny film z zeszłego roku. "Sama przeciw wszystkim" pomimo innej tematyki i fabuły jest bardzo podobna do filmu Sorkina. Mamy Jessicę Chestain, zakręconą fabułę, wielowątkową opowieść oraz scenariusz, który w bardzo dobry, aczkolwiek niedyskretny sposób bazuje na dorobku wyżej wymienionego scenarzysty. Jednakże trzeba znać Sorkina, jego dorobek oraz film "Sama przeciw wszystkim", aby dostrzec całe spektrum kuriozalności zaistniałej sytuacji. Oczywiście, jeśli wszystko to jest wam obce, to nie mamy o czym rozmawiać, albowiem to wasze pierwsze zetknięcie z typowym dla reżysera/scenarzysty stylem prowadzenia historii. Jednakże jeśli jesteście świadomi tego faktu, to sprawy się nieco komplikują. Przede wszystkim ze względu na to, że Jonathan Perera (scenarzysta "Samej przeciw wszystkim") nie jest Aaronem Sorkinem, tylko go zręcznie imituje. Inną rzeczą z kolei jest to, że wychodzi mu to tak dobrze, że można by nawet pomyśleć, że to sam mistrz. No dobra nie do końca, bo Sorkin pomimo komplikowania potrafi jeszcze wszystko zgrabnie wytłumaczyć, a Pererze gdzieniegdzie wkradł się chaos (ale to dla spostrzegawczych widzów). Problem Perery polega na tym, że nie tyle, co się inspiruje, ale wręcz czerpie garściami z dorobku scenarzysty. Wszystko to przekłada się na to, że oglądając "Grę o wszystko" można odczuć swoiste zakłopotanie związane z podobieństwem obu historii. Identyczna struktura i forma, tylko lepsza. I niestety jest to zarzut, ale nie wiem przeciw komu? Bo praktycznie winny okazuje się jedynie krótki odstęp czasu, w jakim mogliśmy oglądać obie produkcje. Wszystko inne da się przełknąć. Wracając jednak do prawdziwego Sorkina, muszę przyznać, że nic się nie zmienił. Stężenie dialogów w jego filmie jest dalej zatrważająco wysokie, forma opowieści nadal taka sama, a tempo wydarzeń dalej zabójcze. I teraz wstępujemy na pole minowe, albowiem każda z tych wymienionych rzeczy figuruje jako wada, a zarazem zaleta. Dosłownie nie da się jednoznacznie stwierdzić czy to wyszło produkcji na dobre lub na złe. Zaczynając od dialogów czy też monologów jest ich tutaj tak wiele, że przez cały seans nie da się oderwać wzroku od ekranu (albo nie słuchać choć przez chwilę), by nie przeoczyć czegoś ważnego. Jak to u Sorkina bywa, to właśnie wypowiedzi postaci są najważniejsze i to w nich kryje się cała magia obrazu. Niestety mam wrażenie, że tym razem zaszło to za daleko. Już przy "Stevie Jobsie" słyszałem narzekania, że "cały czas gadają" co było dla wielu meczące. Teraz jednak gadają jeszcze częściej. Tak naprawdę ciężko o, chociażby minutę ciszy. Ponadto w niektórych momentach nie potrzeba tyle mówić. To, co jest na ekranie, nam w zupełności wystarcza. Jednakże scenarzysta i wtedy wali jakimś monologiem, żeby nie było nudno. Uwielbiam Sorkina i jego "Stevea Jobsa", ale niestety tym razem zgodzę się, że odrobinę przesadził. To samo mogę powiedzieć o jego sposobie prowadzenia opowieści, który nie zmienił się od dłuższego czasu. Dalej mamy opowieść prowadzoną na wielu płaszczyznach z niezastąpionym użyciem retrospekcji. Tak naprawdę to te filmy są jednymi wielkimi retrospekcjami. Nie podoba mi się ten odtwórczy sposób prowadzenia opowieści, ale z drugiej strony jest to tak świetnie napisane, tak dokładnie przemyślane i tak rewelacyjnie poprowadzone, że nie sposób wręcz tego nie podziwiać. Ponadto forma ta sprawdza się rewelacyjnie i urzeka nas swoją nietuzinkowością. Niestety, gdy nadużywamy tej wyjątkowości, bardzo szybko staje się zwyczajna. Przestrzegam przed tym, żeby nie było, że później ten format wyjdzie nam uszami. Kolejna ciekawa sprawa, która się z tym wiąże to dziwne poczucie mądrości, jakie nam podczas seansu towarzyszy. Wszystkie te dialogi, słowa itp. są jakieś takie mądre i chce się tego po prostu słuchać. Sami zresztą oglądając film, czujemy się nieprzeciętnie wybitni. Taka heca. Przechodząc jednak do ostatniego punktu na naszej liście, myślę, że nikogo już nie zaskoczę, mówiąc, że wartkie tempo akcji mi się podoba, ale mam jednak do niego jakieś "ale". Takie życie. Prawda jest jednak taka, że fabuła pomimo swjej zwartej i wartkiej konstrukcji, która naprawdę sama płynie i świetnie się prowadzi, to niestety tą swoją zabójczą werwą potrafi również zmęczyć. Posiada co prawda kilka momentów, w których możemy zaczerpnąć powietrza, ale to zdecydowanie za mało jak na tak napakowaną historię. Koniec końców debiucie reżyserskim Sorkina nie da się oprzeć, albowiem pomimo swoich wad jest naprawdę rewelacyjnie opowiedzianą historią, która intryguje, wciąga, a nawet szokuje. Pokazuje nam spryt i zapał głównej bohaterki w dążeniu do sukcesu oraz jej odwagę i pomysłowość. Nawet pomimo tego, że całość sprowadza się do utartego i niezbyt przekonującego wyjaśnienia.

Filmy ze scenariuszem Sorkina nie tylko dużą wagę przykładają do dialogów, ale również do bohaterów oraz ich psychiki. Tym razem nie mogło być inaczej. Tak jak poprzednio na pierwszym planie mamy jedną postać, Molly Bloom, która nieprzerwanie jest w centrum naszej uwagi. Twórca dokładnie ją nam przedstawia oraz nakreśla charakter. Potrafi świetnie poprowadzić swoją bohaterkę, tak by była wyrazista i niesamowicie przekonująca. Nie gloryfikuje jej jednak (no może odrobinę) pokazując nam również jej słabości, przekonania i uczucia, które skrywane są pod twardą skorupą. W roli taj mamy rewelacyjną Jessicę Chastain, która bezbłędnie wciela się w Molly i bez cienia fałszu portretuje samowystarczalną bizneswoman. Daleko w tyle mamy za nią Charliego Jaffey, w którego wciela się Idris Elba. Aktor świetnie sprawdził się w tej roli, nie umniejszając przy tym charakterystyki jego postaci. Na dalszym planie mamy jeszcze Kevina Costnera w roli ojca głównej bohaterki, który także prezentuje się niezgorsza. W obsadzie znaleźli się również: Michael Cera, Jeremy Strong, Chris O'Dowd, Brian d'Arcy James i Bill Camp. Cała obsada spisała się rewelacyjnie.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to rewelacyjne zdjęcia, niesamowicie intrygująca muzyka Daniela Pembertona oraz rewelacyjny montaż. Do tego dochodzą jeszcze dobre efekty specjalne, ładne kostiumy oraz charakteryzacja. Przede wszystkim jednak ważny jest klimat, który tutaj emanuje testosteronem, śmiałymi ruchami, sprytem i grą o wszystko albo nic. Reżyser ponadto rewelacyjnie radzi sobie z budowaniem napięcia i dramaturgii w rozmaitych scenach co tylko podsyca nasze doznania. 

"Gra o wszystko" to świetnie zrealizowany obraz, który zdecydowanie jest wart poświęconego mu czasu. Jest intrygujący, wartki, wciągający oraz rewelacyjnie napisany. Ponadto może pochwalić się fenomenalnym aktorstwem oraz wyśmienitą stroną techniczną. Co prawda stężenie Aarona Sorkina w Aaronie Sorkinie jest niesamowicie wysokie, to jednak nadal jest to obraz, który się bardzo przyjemnie ogląda. Jednakże radzę twórcy wkrótce zmienić styl prowadzenia opowieści, albowiem za niedługo to, co u Sorkina wyjątkowe stanie się zwyczajne.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W najnowszej produkcji Lucasfilm „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" bohaterowie "Przebudzenia Mocy" wraz z legendarnymi postaciami gwiezdnego uniwersum odkrywają zaskakujące sekrety przeszłości
i niezgłębione dotąd tajemnice Mocy…

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Rian Johnson
scenariusz: Rian Johnson
czas: 2 godz. 30 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia: Steve Yedlin
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 7,8/10





















Iskra wzniecająca pożar


Nadzieja. Coś, czego nie można się nauczyć ani zdobyć. Do nadziei trzeba się przekonać i mieć ją w sercu. Bo tylko wtedy tak naprawdę da się pojąć jej niesamowitą moc. Moc, która jest w stanie wzniecić pożar jedną małą iskierką. W najnowszej odsłonie kultowej serii jest to wręcz nieustannie powtarzający się motyw, albowiem większości bohaterów tylko ona pozostała. Nadzieja. Natomiast nasze ekranowe postacie są przysłowiową iskrą. Do pożaru niestety albo stety jeszcze daleko.

Ruch oporu ostatnimi siłami broni się przed morderczym uściskiem Najwyższego Porządku. Od ich przetrwania zależą losy wolnej galaktyki. W międzyczasie Rey odwiedza Luke'a Skywalkera na odległej planecie, by zasięgnąć jego pomocy przy walczeniu z oprawcą. Czy misja powiedzie się sukcesem i czy rebelia przetrwa to starcie? Poprzednia część serii oprócz wprowadzenia nas w nieco odświeżoną rzeczywistość, z wieloma nowymi postaciami i lokalizacjami okazała się tak jakby powtórką z rozrywki. Nie tylko mi to przeszkadzało, a więc Disney zarzekł się, że tym razem będzie inaczej. Niestety i tak otrzymujemy powtórkę z "Imperium kontratakuje". Żart. Tym razem reżyser filmu, Rian Johnson rzucił się na głęboką wodę, albowiem postanowił pokazać nam dobrze znaną galaktykę od całkiem innej strony. Zdecydował się odczarować niesmak poprzednika, czyniąc jego obraz najbardziej odrębnym i najważniejszym elementem najnowszej trylogii. Krótko mówiąc "Ostatni Jedi" jest tym, czym było "Imperium kontratakuje" dla oryginalnej serii. W mniejszym lub większym stopniu. Produkcja posiada zatrważająco wartki wstęp, który dosłownie nie pozostawia nam ani chwili, by nacieszyć się nostalgią szybujących po ekranie napisów. Jest ostro, szybko i widowiskowo. Produkcja rozpoczyna się z przytupem i z odpowiednią dawką adrenaliny. Gładko wprowadza nas w fabułę obrazu i pozwala już na samym początku wciągnąć się w wir wydarzeń. Ciekawe jest jednak to, co dzieje się później, albowiem po krótkim, ale bardzo emocjonującym wstępie następuje spowolnienie akcji, które trwa praktycznie do samego finału. Twórcy nie powtarzają tego samego błędu, co ostano i postanawiają znacząco zdjąć nogę z gazu. Tym razem produkcja nie pędzi na załamanie karku, ale spokojnie przebywa drogę, jedynie okazjonalnie przyspieszając bieg zdarzeń. Albowiem tym razem co innego staje się priorytetem. W tej części położono nacisk na bohaterów oraz na targające nimi emocje. Twórcy starają się rozwinąć swoje postacie tak bardzo, jak to tylko możliwe, ażeby przy finale nie trudzić się tym zadaniem. Trzeba przyznać, że idzie im to rewelacyjnie. Przede wszystkim nie pomijają żadnej z głównych sylwetek. Starają się opowiedzieć o każdym, w taki sposób, aby wyjawić nam ich prawdziwe oblicze oraz przyszłe cele. Na pierwszym planie mamy oczywiście wątek Rey i Luke'a, który jest pełen zaskoczeń i niespodziewanych zwrotów akcji. Choć wydawać by się mogło, że będzie całkiem oczywisty, to jednak ku naszemu zdziwieniu potrafi być bardzo pokręcony i niejednoznaczny. Jest to intryga, która okazuje się czymś całkiem innym, niż moglibyśmy przypuszczać. Ogólnie rzecz biorąc cała fabuła "Ostatniego Jedi" jest dosłowną przeciwnością, tego, co mogliśmy zobaczyć w materiałach promocyjnych. Oglądając produkcję, bardzo szybko pojmujemy, że wszystko, czego mogliśmy się po filmie spodziewać, nie sprawdza się. Muszę przyznać, że ten epizod jest najbardziej zaskakujący, najbardziej nieoczywisty i najbardziej nieszablonowy z całej serii. Twórcy obrali taktykę zaprzeczania oczywistościom. Wszystko to, co wiemy, zostanie poddane wątpliwości, abyśmy mogli spojrzeć na świat "Gwiezdnych wojen" z całkiem nowej perspektywy. Widać to już na samym początku w sekwencji bombardowania statku. To nie są "GW" jakie znamy. Odwracanie tego utartego już wizerunku okazuje się niesamowicie fascynującym i intrygującym doświadczeniem. To tak jak czytanie tej samej książki, ale z innym podejściem. Jest to niezwykle budujące, że postanowiono tak radykalnie zabrać się do przebudowy całego uniwersum. Zresztą ten ekstremizm da się tu dostrzec praktycznie wszędzie. Od fabuły, przez postacie, aż do wykończenia. Twórcy w ciekawy sposób również ukazują nam, że każdy ma dwa oblicza. Pokazuje, że nie każdy kto robi złe rzeczy z założenia musi być zły. Ponadto uwypukla problem każdego z konfliktów gdzie każdy od nas oczekuje opowiedzenia się po którejś ze stron. Dla większości wszystko musi być czarno białe. Jednakże twórcy przypominają nam, że istnieje coś takiego jak neutralność, czyli lawirowanie pomiędzy zwaśnionymi stronami. Nie opowiadanie się po żadnej z nich, by najzwyczajniej w świecie uniknąć nieprzyjemności. Pod wieloma względami ta część eksploruje dobrze znany nam świat, by ukazać nam drugą stronę medalu albo rzeczy, które zawsze były pomijane. Teraz wychodząc na światło dzienne, odczarowują zatwardziały wizerunek serii, czyniąc ją na nowo fascynującą. To właśnie teraz zorientujemy się, że coś nas może jeszcze zaskoczyć. Przy oglądaniu poprzedniej części nie miałem takiego uczucia. Niestety pomimo tak wielkiego i słusznego wysiłku, by zmienić nieco wizerunek serii, nie wszystko się w obrazie udało. Najwięcej można mieć zarzutów o płynność akcji oraz poszczególne wątki. Szczególnie w samym środku opowieść potrafi być bardzo nierówna, przez co historia traci na płynności i lekkości. Ponadto niektóre wątki okazują się nie tak bardzo intrygujące, jak byśmy tego chcieli. Niby coś się w nich dzieje, ale tak naprawdę zbyt wiele emocji to nam nie zapewniają. Jednakże dużo bardziej frustrujące okazują się pytania bez odpowiedzi, które zadał J.J. Abrams, a Rian Johnson nie spróbował nawet na nie odpowiedzieć. Kim jest ten cały Snoke? Skąd się wziął? Jak powstał zakon Ren? Jakim cudem nagle powstał Najwyższy Porządek? I wiele więcej. Najgorsze w tym wszystkim jednak jest to, jak potraktowano niektóre wątki. Twórcy bez żadnej skruchy są w stanie ukrócić życie wielu postaciom, które tak naprawdę jeszcze na dobre się w uniwersum nie zadomowiły. Nieładnie.

Jak już wcześniej wspomniałem, tym razem dużą wagę przyłożono do postaci, które w tej części są na głównym celowniku twórców. Albowiem każdy z nich przeżywa okres kryzysu bądź też zostaje poddany jakiejś próbie. Na pierwszym planie mamy Rey, która pragnie pobierać nauki Jedi, ale zarazem nieustannie przeżywa konflikt wewnętrzny, albowiem pragnie poznać swoich rodziców. Jej słabością jest to, że nie jest w stanie odciąć się od przeszłości. Daisy Ridley dostaje tym razem dużo większą rolę do zagrania, w której pokazuje się od jak najlepszej strony. Równie mocno uwaga twórców skupiona jest na postaci Luke'a, który powraca do słynnej roli. Jednakże jego bohater okazuje się kimś innym niż dobrze znanym nam Lukiem. Na tym polu twórcy również nas zaskakują i starają się ukazać degradację, poczucie winy oraz niespełnienia słynnego mistrza Jedi. Mark Hamill świetnie radzi sobie z rozegraniem każdej z poszczególnych emocji w bardzo przekonujący sposób, co wynagradza ten cały czas, gdy na niego czekaliśmy. Równie mocno zaakcentowano wątek Kylo Rena, który tak jak Rey zmaga się sam ze swoimi uczuciami. Nie wie, jak powinien postąpić oraz jak położyć kres wszystkim swoim wątpliwościom. Adam Driver dużo lepiej radzi sobie z graniem niż poprzednio i zdecydowanie lepiej portretuje rozdarcie bohatera niż tę nijaką złość z "Przebudzenia mocy". Równie ciekawymi losami może się pochwalić Poe Dameron, w którego wciela się Oscar Issac. Dużo gorzej wypada John Boyega jako Finn, głównie przez to, że jego wątek nie jest zbytnio porywający. Carrie Fisher również nie nagrała się za dużo. Przez większość czasu zajmuje drugi plan. Ciekawie prezentuje się natomiast Domnhall Gleeson portretujący Generała Huxa. Nieustannie rywalizujący z Kylo Renem o przychylność Snoka jest w stanie zrobić dosłownie wszystko, aby zostać u władzy. Ponadto w obsadzie znaleźli się Andy Serkis jako Snoke, Laura Dern jako Amilyn Haldo i Benicio Del Tor jako DJ. Nie zapominając również o Anthonym Danielsie jako C-3PO oraz Peterze Mayhew jako Chewbacce.

Strona techniczna nie zawodzi i dostarcza nam tego, co w "Gwiezdnych wojnach" najlepsze. Świetne zdjęcia, rewelacyjne scenografie, wyśmienite efekty specjalne, klimatyczną muzykę oraz niepowtarzalny klimat. Ponadto "Ostatni Jedi" jest bezsprzecznie najładniejszym obrazem z całej serii. Zachwyca fenomenalnymi kadrami, niesamowitymi pomysłami inscenizacyjnymi oraz niezwykłą paletą barw. Niestety w obrazie pojawia się również strasznie duża dawka humoru, która bardzo często zaburza narzucony rytm. W "Gwiezdnych wojnach" humor był zawsze, jednakże teraz jego ilość zwiększono do takich rozmiarów, że momentami potrafi naprawdę drażnić. Szczególnie gdy ktoś rzuci strasznym sucharem. Nie wiedzieć wtedy, czy się śmieć, czy płakać. Strasznie mnie to denerwowało, albowiem bardzo łatwo takie posunięcia wybijały nas z rytmu. Nachalność ta przedostała się nawet do najbardziej emocjonujących i drastycznych części obrazu. Aj ja jaj.

Iskra nie zgasła, ale pożaru nadal na horyzoncie nie widać. Tymi słowami można idealnie podsumować "Ostatniego Jedi". Film, w którym wiele się dzieje, ale na znacznie innych płaszczyznach niż dotychczas. Pędzącą akcje zamieniono na potyczki bohaterów, a wybuchy i eksplozje na napięte relacje między postaciami. Ponadto zdecydowano się odrestaurować nieco wizerunek serii, podchodząc do niego od całkiem innej strony. Niby stare, ale ogląda się jak nowe. W działaniach twórców widać determinację, brawurę oraz dużo odwagi. Za to należą się brawa. Niestety film potrafi być także nierówny, momentami mało intrygujący oraz zbyt rozciągnięty. Nie wspominając już humorze, którego jest zdecydowanie za dużo. Niemniej jednak jest to opowieść, w której dokonuje się największy postęp w narracji. Historia ta daje nam dwa razy więcej informacji niż poprzednia i świetnie zamyka pewien rozdział w opowieści. Można mieć co do niego mieszane uczucia, jednakże według mnie to i tak lepiej niż "Przebudzenie mocy". Nieznacznie, ale lepiej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Historia czterech postaci, których losy splatają się w słynnym parku rozrywki na Coney Island w latach 50. ubiegłego wieku. Rozchwiana emocjonalnie, była aktorka Ginny pracuje tu jako kelnerka. Jej mąż Humpty jest operatorem karuzeli. Mickey to przystojny ratownik, który marzy o karierze dramatopisarza. Carolina natomiast jest marnotrawną córką Humpty'ego, która w domu ojca szuka schronienia przed gangsterami.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
czas: 1 godz. 841 min.
zdjęcia: Vittorio Storaro
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 6,7/10


















Diabelski młyn


Woody Allen to reżyser, który od jakiegoś czasu wypuszcza swoje filmy raz do roku. Twórca narzucił sobie niewiarygodnie wartkie tempo, które może go bardzo szybko wykończyć. Większość twierdzi, że ten moment już naszedł, a jego produkcje stały się niesamowicie rozwodnione. Niemniej jednak zapewne sam twórca za rok i tak wypuści kolejny film. Tymczasem jednak możemy oglądać na ekranach naszych kin "Na karuzeli życia".

Coney Island, lata 50. W tym urokliwym miejscu żyje Ginny z Humptym, których związek istnieje przez zasiedzenie i potrzebę oparcia w drugiej osobie. Stagnację przerywa przybycie córki Humpty'ego, Caroliny, która ucieka przed byłym mężem gangsterem. No i jest jeszcze Mickey, ratownik na plaży. Losy wszystkich zaczynają się powoli splatać i zacieśniać co prowadzi do wielu nieporozumień. Z czasem emocje tylko rosną i przybierają na sile. Czy koniec końców uda im się wyzwolić z tego diabelskiego ucisku? Jak już we wstępie wspomniałem, Allen co roku wypuszcza swoje filmy, niestety ich jakość według wielu jest bardzo wątpliwa. Jestem obecnie w potrzasku, albowiem zgadzam się z nimi, ale nie do końca. Wszystko przez to, jaką tematykę poruszył reżyser oraz jak bardzo podkręcił jej efekty. Jak poprowadził postaci oraz jak pokazał ich upadek. Nie wiem czemu, ale ten film zyskuje w moim uznaniu właśnie dzięki tym elementom. Reżyser stopniowo, ale sukcesywnie wprowadza nas w akcję obrazu i bardzo szybko wystawia karty na stół. Posługuje się postacią Mickey'ego jako narratora, który relacjonuje nam zdarzenia, jakie miały miejsce na Coney Island. Potrafi zaintrygować, ale nie zawsze. Najlepiej mu to idzie, gdy reżyser wprowadza w ruch machinę zagłady, która odlicza czas przed dniem ostatecznym. Wtedy to kończą się wszystkie wątki w typowym dla Allena stylu. Jednakże nie to jest z tego wszystkiego najciekawsze, albowiem takiego obrotu spraw można było się spodziewać. Dużo ciekawsze jest to, jak reżyser doprowadza do takiego stanu oraz jak bardzo rzuca swoich bohaterów na głęboką wodę. Z początku jest niewinnie, jednakże z czasem całość przybiera na sile. Napięcie rośnie, granice pomiędzy postaciami coraz bardziej się zacierają, a gęsta i przytłaczająca atmosfera sukcesywnie odcina nam dostęp do tlenu. Poddusza, by zmusić nas do większego wysiłku w presji. Manipuluje i podsuwa gotowe rozwiązania. Sugeruje, ale nie stara się nam niczego wmówić. Koniec końców jedyne co robi, to ogląda, jak sprawy się potoczą. Swoją uwagę skupia przede wszystkim na postaciach, na których w jego wizji ciąży fatum. Nie wiemy za bardzo, na czym ono polega, aczkolwiek możemy się domyślać. Reżyser robi dobrą rzecz, albowiem pozwala nam uwierzyć, że nasi bohaterowie naprawdę mają moc przełamać ten zły urok i skierować swoje życie w całkiem inną stronę. Niestety jak to z reguły bywa, przed fatum nie da się uciec, albowiem na tym polega jego konstrukcja. Im bardziej pragniemy od niego zbiec, to tak naprawdę, tym bardziej je wypełniamy. Ponieważ sami nie jesteśmy w stanie przewidzieć katastrofy, która dla innych może wydawać się oczywista. Zawsze tak było i tak samo jest w tym przypadku. Jednakże nawet nie to nas poraża tak bardzo, jak sam stosunek reżysera do swoich postaci. Od początku spogląda na nie z pewną dozą pogardy i dystansu. Z czasem jednak uczucie pogardy przeradza się w obrzydzenie oraz brak jakichkolwiek perspektyw. Twórca nie tyle, co nie widzi dla nich przyszłości, ale również nie daje im zbytnio takiej możliwości. Tak jakby z góry wiedział, że im się nie należy. Tak jakby wiedział już na starcie, że ją zmarnują. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Niby zawsze kibicujemy naszym bohaterom i chcemy, by im się powiodło, ale wiemy, że może im się nie udać. Na sam koniec i tak jesteśmy zaskoczeni, że im się nie udało. To właśnie w filmie działa na mnie najbardziej. Ten niepokój i uczucie rezygnacji. Ta chęć osiągnięcia czegoś więcej. Te bolesne wspomnienia po zaprzepaszczonych szansach. Ten żal po straconym życiu i karierze. Tyle smutku, cierpienia i niezadowolenia. Jednak koniec końców i tak wychodzi na to, że sami sobie jesteśmy tego winni. Kiedy okazuje się, że największą przeszkodą i naszym własnym utrapieniem jesteśmy my sami i podejmowane przez nas decyzje. Niestety prawdą jest, że obraz potrafi momentami nużyć i się dłużyć. Niektóre pomysły i wątki się kompletnie nie sprawdziły bądź też zawędrowały w całkiem nieznane nam rejony, z których nic nie wynikło. Ślepy zaułek. Można by to nieco ścisnąć jeszcze bardziej. Ponadto jak to zwykle u Allena bywa, obraz potrafi być przegadany. Reżyser od zawsze przywiązywał dużą wagę do dialogów, jednakże tym razem wielokrotnie się zagalopował. Sporo kwestii jest zwyczajnie zbędnych. Bohaterowie często powtarzają jedno i to samo po kilka razy aż do znudzenia. Niepotrzebne i zabierające sporo czasu. Kuleje także nieco płynność i przejrzystość obrazu. Niemniej jednak całość bezproblemowo płynie, z punktu A do punktu B także całkiem nieźle się film ogląda. Nie da się jednak zaprzeczyć, że obraz jest niesłychanie dołujący i przygnębiający. Potrafi nas niesamowicie przybić swoją katastrofalną fabułą oraz tragicznymi wynikami poczynań bohaterów. Pozostawia w nas pustkę oraz zostawia otumanionych. Nie pozostawia żadnej nadziei.

Tak jak w większości swoich filmów, tak i tym razem Allen dużą uwagę przykłada do aktorstwa. I rzeczywiście trzeba przyznać, że wręcz wyśmienicie idzie mu prowadzenie swoich aktorów. Przede wszystkim bardzo ciekawie jest w stanie ich nakreślić, aby następnie z odpowiednią dramaturgią poprowadzić ich dalsze losy. Każda z postaci porusza się w nieco innych kręgach, ale jednak wszyscy i tak nieustannie krążą wokół siebie. Na pierwszym planie mamy fenomenalną Kate Winslet, która olśniewa w roli Ginny. Już się bałem, że zapomniała jak się gra, mając w pamięci "Pomiędzy nami góry", ale na szczęście się myliłem. Jej bohaterka to czysta bomba, która nieustannie odlicza czas do nieuchronnego końca. Jest pewna siebie i konsekwentnie brnie do celu. Nawet jeśli nie jest to niewłaściwe postępowanie. Jest w stanie wiele poświęcić, by osiągnąć swój cel. Pierwszą życiową lekcję ma już za sobą, a więc teoretycznie stara się nie popełnić tego samego błędu ponownie. Wraz z czasem trwania obrazu wychodzi również na jaw jak dwojakie potrafi mieć oblicze oraz jak wytrawnie potrafi odegrać zestaw rozmaitych emocji. Jest w centrum uwagi, ale nie oznacza to, że reżyser nie skupia się również na innych. Bardzo dobrze rozwija również wątek Humpty'ego, którego gra świetny Jim Belushi, a także opowieść o przeciwności Ginny, czyli Carolinie, którą portretuje rewelacyjna Juno Temple. Z tego całego zestawienia najgorzej wypada Justin Timberlake, który nieumiejętnie portretuje Mickey'ego. Sama postać dawała mu wiele do popisu, jak i szczegółowa charakterystyka jego bohatera, niestety tutaj wyłącznie chodzi o aktora. Timberlake nie sprostał wymogom i prezentuje się strasznie pokracznie. Próbuje coś grać, ale wypada tak nienaturalnie i tak sztucznie, że aż ciężko na niego jest czasami patrzeć. Swoimi wysiłkami przypomina plastik imitujący drewno. Niby wygląda jak drewno, ale wszyscy wiemy, że to strasznie tania podróba i to jeszcze z plastiku. Nie wpisuje się nawet w ideę teatralności, jaką wprowadza do aktorstwa reszta obsady. Ta manieryczność jest poniekąd znakiem firmowym tego obrazu, niestety Timberlake nie jest jego częścią.

Strona techniczna również potrafi zachwycić. Przede wszystkim są to bardzo dobre zdjęcia, rewelacyjne scenografie i świetne kostiumy. Bardzo ważna jest tutaj gra świateł, która nie tylko nadaje filmowi specyficzny klimat, ale również odzwierciedla emocje panujące na ekranie. Ponadto reżyser w kółko powtarza jedną i tą samą piosenkę o Coney Island, która przypomina nam o diabelskim młynie zdarzeń, w jaki wpadli nasi bohaterowie. Cokolwiek uczynią i tak skończą w punkcie wyjścia. Bardzo ciekawą alegorią jest również samo umiejscowienie akcji filmu przy wesołym miasteczku. Zestawiając radość przybyłych turystów, z akcją dziejącą się pomiędzy bohaterami dostajemy ciekawy kontrast sprzeczności. Ludzie zostawiają swoje problemy w domu i jadą wypocząć na Coney Island, gdzie jest lunapark i plaża. Nasi bohaterowie natomiast mieszkają w wesołym miasteczku, a więc nie mają gdzie zostawić swoich problemów, przez co w miejscu tryskającym energią oni przeżywają dramaty.

"Na karuzeli życia" choć nie jest filmem idealnym, to jednak do mnie przemówił pod wieloma względami. Jednakże uważam to za czysto subiektywną opinię, która odnosi się wyłącznie do mnie. Zgodzę się, że film jest przegadany i wiele dialogów powtarza wielokrotnie, to, co już słyszeliśmy. Obraz może nużyć i się nam dłużyć, przez co niekiedy siada płynność i przejrzystość obrazu. Poza tym niektóre pomysły i rozwiązania zaprowadziły reżysera donikąd. Jednakże koniec końców produkcja bezproblemowo płynie do przodu, a więc nie jest specjalnie trudno dotrwać do końca. Aczkolwiek przyznam szczerze, że jest to bardzo dołujący film (albo przynajmniej dla mnie był), który niesłychanie mnie zmęczył. Wyssał ze mnie życie i pozwolił zgnić na fotelu kinowym. A kiedy się seans dobiegł końca, nie wiedziałem, czy mam iść do domu, czy może zostać w kinie do rana. Stąd też podwójna ocena. Dla mnie jest to 7,5, patrząc jednak na wszystkie plusy i minusy oraz działając obiektywnie, film otrzymuje ocenę 6,7.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Miguel pragnie pójść w ślady swojego muzycznego idola. Niestety jego planów nie pochwalają najbliżsi. Chłopiec w pogoni za swoją pasją trafia do niezwykłej krainy. gdzie odkrywa historię rodziny...

gatunek: Animacja, Familijny, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Lee Unkrich
scenariusz: Adrian Molina, Matthew Aldrich
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Michael Giacchino
zdjęcia: Matt Aspbury, Danielle Feinberg
rok produkcji: 2017
budżet: 200 milionów $

ocena: 9,0/10


















Pamiętaj mnie


Filmy animowane to bardzo osobliwa dziedzina filmowa. Albowiem niejeden z nich jest w stanie nam udowodnić, że jest czymś więcej niż zlepkiem narysowanych kadrów. Poza tym w dzisiejszych czasach animacja nie jest skierowana wyłącznie do dzieci, jak to prawdopodobnie było kiedyś. Teraz filmy animowane bez problemu mogłyby konkurować z filmami fabularnymi, albowiem oprócz formy produkcji nie różnią się już praktycznie niczym. A opowieść czasami może okazać się bardziej wartościowsza. Taką taktykę od wielu lat stosuje studio filmowe Pixar, które za każdym razem, gdy wypuszcza swoją produkcję, zachwyca świat. Tym razem nie mogło być inaczej. Pozostaje pytanie, jak oni to robią?

Miguel mieszka w Meksyku. Od kilku pokoleń cała jego rodzina zajmuje się produkcją butów. Jednakże nasz bohater zamiast o robieniu butów marzy o zostaniu muzykiem. Niestety rodzina nie chce mu na to pozwolić ze względu na bolesne zdarzenia z przeszłości. W święto zmarłych odbywa się konkurs, a Miguel pragnie w nim wziąć udział. Kradnie więc gitarę byłego słynnego muzyka i przez przypadek trafia do świata zmarłych. Czeka tam na niego przygoda, jakiej się nie spodziewał. Musi jednak wrócić do domu przed zmrokiem, bo inaczej zostanie w krainie umarłych na zawsze. Muszę przyznać, że wybierając się na tę animację zbyt wiele o niej ani nie wiedziałem, ani też zbyt przesadnie na nią nie czekałem. Czyli w moim przypadku można by uznać to za standard. Być może dlatego animacja była w stanie wywrzeć na mnie takie wrażenie. Wiecie jak teraz jest na polu. Ponuro, deszczowo ogólnie beznadzieja, a do tego wszystkiego jeszcze tona smogu. W takich przypadkach przydaje nam się odrobina radości i koloru. "Coco" dostarcza nam znacznie więcej. Muszę pochwalić studio za to, że zdecydowało się opowiedzieć o Dia De Los Muertos i zasięgnął wiedzy w kulturze Meksyku. Sama idea "ich" święta zmarłych zdecydowanie różni się od naszych zwyczajów. Tam wszyscy się radują, a u nas wszyscy dostają doła. Co kraj to obyczaj. I być może dlatego ten film wydaje się dla nas podwójnie intrygujący. Właśnie dzięki temu, że czerpie garściami z kultury Meksykańskiej, która jest dla nas tak odległa i tak inna, że aż niesamowicie pociągająca. Zaplecze tu nie tylko jest katalizatorem akcji całego filmu, ale również może być bardzo wartościową bazą informacji na temat kultury zachodu oraz ich wyobrażenia o śmierci i przemijaniu. Zagłębianie się w kolejne warstwy tej niesamowicie barwnej społeczności okazuje się niesłychanie wartościowym i pasjonującym doświadczeniem, które bawiąc, uczy. Nic tutaj nie jest wepchnięte na siłę ani przesadnie odstające od reszty. Twórcom udało się zmieścić w obrazie całą masę informacji, które o dziwo, ani nas nie kują w oczy, ani nie są ciężarem dla samej opowieści, która wbrew pozorom jest zaskakująco napakowana. Fabuła produkcji już od samego początku potrafi nas zaintrygować oraz dogłębnie pochłonąć. Twórcy z niezwykłą łatwością wprowadzają nas w świat Miguela i potrafią w relatywnie krótkim czasie zbudować porządną linię dramatyczną na linii Miguel – rodzina. Nakreślają problem, który następnie solidnie rozwijają. Ten zaś doprowadza do głównej osi fabuły, czyli podróży do świata zmarłych. Kiedy nasz bohater już się w niej znajduje, twórcy porażają nas swoją kreatywnością i lekkością przy kreowaniu obrazów. Zaskakują pomysłowością wszystkich inscenizacji oraz całego wyobrażenia krainy umarłych. W stosunkowo krótkim czasie są również w stanie przekazać nam całą masę informacji, na temat tego, jak działają zaświaty oraz na jakiej zasadzie odbywa się przysłowiowe odwiedzanie rodzin przez zmarłych, oraz kolekcjonowanie darów, które ich przodkowie im zostawiają. Skupiając się jednak na samej opowieści, muszę przyznać, że brakowało mi bajki, która oprócz samej opowieści będzie w stanie przekazać nam wiele godnych zapamiętania wartości. A wszystko to, jak to w życiu bywa dzieje się z przypadku. Historia ekranowa już na samym początku intryguje i wciąga. Ciekawe jest jednak to, że wraz z trwaniem produkcji nasze zainteresowanie wcale nie maleje. Twórcy wiedzą jak nas zaciekawić i przytrzymać na sali kinowej do samego końca. Nawet pomimo tego, że praktycznie na samym początku zdradzają nam jedną z większych tajemnic. Nie bójcie się jednak. To nie jest produkcja, która mogłaby się już na tym etapie skończyć. Reżyser "Coco" z oczywistości jest nadal w stanie zrobić ciekawą i ujmującą fabułę, która i tak nie wyzbywa się wszystkich zwrotów akcji. Wręcz przeciwnie, od tego momentu czeka na nas jeszcze sporo niespodzianych zwrotów fabularnych, które koniec końców zostawiają wyjawioną nam na początku tajemnicę praktycznie zapomnianą. To wręcz niesamowite, a z drugiej strony wcale nie takie niezwykłe. W końcu mówimy o filmie Pixara, który nie po raz pierwszy zaskakuje nas przepiękną animacją, jak również pociągającą fabułą i wartościową treścią. Całość jest niesamowicie płynna, lekka oraz nad wyraz przejrzysta. Szczególnie morał, jaki z bajki płynie o tym, że należy podążać za swoimi marzeniami oraz robić to, co się kocha, ale pod żadnym pozorem nie należy zapominać o rodzinie, albowiem ona jest dużo ważniejsza. Ponadto twórcy ukazują nam dwie strony medalu. Rodzinę, która żyje przeszłością i nie akceptuje muzyki, oraz zmarłych przodków, którzy w swojej goryczy i nabytej nienawiści porzucili część siebie, którą tak naprawdę kochali. Twórcy ukazują nam, jak rodzina zdobywa uznanie do muzyki, a przodkowie uświadamiają sobie, że muzyka jest, była i powinna być częścią ich życia (nawet pośmiertnego), którą niesłusznie wyparli. No i jest jeszcze Miguel, który jest na tyle odważny i zmotywowany, by sprzeciwić się rodzinie i pokazać, że nie każdy jest taki sam i nie każdy musi robić buty. Dostrzegam w nim nie tylko bunt młodzieńczych lat, ale również pewnego rodzaju alegorię do świata dorosłych, którzy boją się wyjść ze swoich twardych skorup, krytykując każde posunięcie młodych jako złe i argumentując je słowami "jestem starszy i wiem lepiej". Ciężko się z nimi nie zgodzić, jednakże wypowiadając te słowa, zapominają również, że sami byli młodzi oraz że na tym polega postęp. Ponadto większość z nas uczy się na swoich błędach, a więc gdy osobę taką pozbywamy możliwości ryzyka i porażki to po pewnym czasie odbije się to na jego psychice, która zawsze polegała na innych, przez co brakowało jej wolności. Później jest już tylko nieszczęście, smutek po straconych okazjach i żal. "Coco" pokrywa wszystkie te aspekty i w satysfakcjonujący sposób opowiada nam jak się tego wystrzec. Kariera owszem, ale rodzina przede wszystkim. Albowiem, gdy odniesiemy porażkę zawsze mamy możliwość się do niej zwrócić i na niej polegać. Porzucając ją, jesteśmy zdani na samych siebie. A to najgorsza z możliwych opcji.

Strona techniczna produkcji to czysta bajka. Pomysłowość oraz niezwykła wyobraźnia twórców okazuje się niezastąpiona przy kreowaniu olśniewających i niesamowicie barwnych krajobrazów świata zmarłych, oraz przenoszeniu kultury Meksyku w pasjonujący sposób na ekran. Tak, że nikomu nie wadzi, a ponadto dostarcza nam wielu wartościowych informacji. Ponadto mamy ciekawe zdjęcia oraz niesamowicie klimatyczną i ujmującą muzykę Michaela Giacchino, który po raz kolejny współpracuje z Pixarem. Animacja ponadto posiada niesamowity klimat, który potrafi rozbawić, ale także wzruszyć. Szczególnie na samym końcu. Mało brakowało, a sam bym się popłakał, a u mnie to bardzo, ale to bardzo rzadkie. Tak więc dla łatwo wzruszających się osób chusteczki to mus. Nie należy oczywiście zapomnieć o świetnie napisanych oraz zaśpiewanych piosenkach. W tym konkretnym przypadku nawet dubbing nie jest w stanie ich zepsuć, albowiem prezentuje się na wysokim poziomie.

"Coco" to kolejna animacja od Pixara, która jest czymś znacznie więcej niż bajką. To produkcja, która bez problemu może konkurować z filmami fabularnymi, albowiem potrafi ukazać nam niesamowicie ujmującą i intrygującą opowieść z wartościowym morałem, która prezentuje się dużo lepiej niż niejeden film. Ta animacja jest warta każdej złotówki, jaką na nią wydamy. Gorąco polecam.

P.S. Problem jedyny w tym, że nie jest to bajka dla najmniejszych dzieci, ponieważ jest stosunkowo długa i może nie być przez nich dobrze zrozumiana.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.