Snippet
Studentka college’u każdego dnia na nowo budzi się w dniu swojej śmierci, powoli odkrywając niezwykłe szczegóły przyczyn zabójstwa, by wreszcie odkryć tożsamość mordercy i jego motywy.

gatunek: Horror
produkcja: USA
reżyseria: Christopher Landon
scenariusz: Scott Lobdell
czas: 1 godz. 36 min.
muzyka: Bear McCreary
zdjęcia: Toby Oliver
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 7,0/10



















Raz dwa trzy, dziś umierasz... Ty


Nasze życie składa się z chwil, które zaś przyporządkowujemy do konkretnych dni tygodnia, miesiąca i w końcu roku. Każdy jest inny i na swój sposób wyjątkowy. Niektóre dni będziemy chcieli zapamiętać do końca naszego życia, a niektóre zaś będziemy pragnąć jak najszybciej zapomnieć. Niektóre z nich były tak złe, że aż chcielibyśmy je przeżyć na nowo, aby wszystko naprać. Szkoda tylko, że nie jest to możliwe. Niemniej jednak bohaterka filmu "Śmierć nadejdzie dziś" otrzymuje taką szansę.

Tree budzi się w pokoju w jednym z akademików. Nie pamięta, jak się tam znalazła, ale nie zamierza na to tracić czasu. Wraca do rzeczywistości i zapomina o całej sprawie. Wieczorem jednak ktoś ją zabił. Ponownie budzi się w akademiku. Ponownie przeżywa ten sam dzień i na koniec znowu ktoś ją zabija. W końcu dziewczyna zrozumiała, że utknęła w pętli czasowej, z której może ją uwolnić tylko znalezienie jej mordercy. Pomysł na tę produkcję nie jest ani nowatorski, ani przesadnie oryginalny. Brzmi raczej jak odgrzewany kotlet, który nie zasmakuje nam tak jak jego "pierwotna" wersja. Jednakże po raz kolejny należy wziąć pod uwagę nie tylko sam pomysł, ale także jego realizację. To jak twórcom udało się przedstawić całą opowieść oraz jak bardzo powiela ona sprawdzone schematy. Niejeden raz już się przecież przekonaliśmy, że da się stworzyć coś całkiem fajnego z pozornie oklepanej już opowieści. "Śmierć nadejdzie dziś" jest kolejnym na to przykładem. Fabuła produkcji kręci się wokół pętli czasowej niczym z "Dnia świstaka". Nasza bohaterka przeżywa ten sam dzień w kółko. Jednakże, żeby było nieco inaczej, ktoś zawsze ją zabija. Nie bez powodu premiera miała miejsce w Halloween. Wracając jednak do tematu tej recenzji, muszę przyznać, że twórcom bardzo zgrabnie udało się ograć ten powszechnie znany motyw. Oczywiście nie wszystko wyszło rewelacyjnie, ale koniec końców jest naprawdę nieźle. Opowieść w bardzo krótkim czasie potrafi nas zaintrygować i rzucić w szalony wir akcji, w jakim żyje nasza bohaterka. Bardzo szybko poznajemy jej zwyczaje i równie prędko jesteśmy w stanie wyrobić sobie na jej temat zdanie. Ciekawie robi się dopiero, wtedy gdy cała machina fabularna rusza do przodu i postawia naszą bohaterkę w trudnej sytuacji. Produkcja nie śpieszy się za bardzo z biegiem wydarzeń i pozwala naszej bohaterce krok po kroku zrozumieć, co się dzieje i na jakich zasadach. Wszystko to skutkuje całkiem wiarygodnym i naturalnym odzwierciedleniem poczynań bohaterki, która dopiero po czasie pojmuje, co tak naprawdę się dzieje. Jest to o tyle ważne, albowiem inne obrazy wielokrotnie skracały tę część, przez co później tracił na tym cały film. Kiedy jednak produkcja wypływa na głębokie wody, zaczyna się prawdziwa jazda. Wraz z naszą bohaterką ruszamy za tropem jej mordercy. Badamy kolejne poszlaki i śledzimy kolejne cele. Zawsze jednak wszystko kończy się tak samo. Twórcy w bardzo umiejętny sposób połączyli thriller z czymś pokroju filmu detektywistycznego. Mamy tajemnicę, mamy napięcie i całkiem niezłe emocje. Jednakże nie jest to bynajmniej horror. Owszem produkcja zaserwuje nam sporadyczne tak zwane "jump scare'y", ale to tyle. Trochę krwi się poleje itp. Nic specjalnego ani nic czego można by się przesadnie bać. Tak jak mówię, produkcja o wiele lepiej się spełnia jako thriller-detektywistyczny, w którym próbujemy odgadnąć zagadkę z całkiem sporą dawką grozy. Twórcom wyjątkowo dobrze udało się również zbudować wzrastające wraz z trwaniem produkcji napięcie i dramaturgię, dzięki czemu całość z minuty na minutę staje się coraz ciekawsza. Akcja obrazu również systematycznie rośnie, aż do wielkiego i nawet zaskakującego finału. Twórcom nieźle idzie również zwodzenie widza podczas trwania produkcji, przez co tożsamości mordercy nie jest tak łatwo odgadnąć. Teoretycznie. Spostrzegawczy widz już w połowie będzie w stanie odgadnąć kto za tym wszystkim stoi. Jednakże w tym przypadku ciekawy okazuje się również motyw zabójcy. Niestety nie wszystko się udaje. Gdzieniegdzie pojawi się kilka dziur fabularnych, przez co fabuła nie do końca będzie się nam kleić. Ponadto postać naszej bohaterki, jak i jej "przemiana" niestety dalej pozostaje oklepana. Nie obyło się również bez licznych skrótów myślowych czy też pośpiesznych rozwiązań, przez co niektórych rzeczy można nie zrozumieć od razu. Nie mam tutaj na myśli skomplikowanej treści, a raczej niechlujstwo samych twórców. Koniec końców trzeba jednak przyznać, że "Śmieć nadejdzie dziś" całkiem się udała. Niektóre rozwiązania twórców okazały się aż zaskakująco świeże i intrygujące jak na przykład nielimitowana ilość powtórzeń danego dnia, jak i kilka naprawdę solidnych zwrotów akcji. Bez szaleństw, ale zdecydowanie na pozytywnie.

Aktorsko produkcja również zaskakuje. Przede wszystkim ze względu na Jessicę Rothe wcielającą się w postać Tree Gelbman. Nasza bohaterka ma w sobie zaskakująco dużo pozytywnej energii, którą potrafi dobrze spożytkować. Oczywiście w odpowiednim czasie. Ponadto jej postać wprowadza całkiem spore pokłady humoru do obrazu. Oczywiście najważniejsza okazuje się jej przemiana z przysłowiowej "diwy" w pozornie normalną osobę. Mówiąc w skrócie, po prostu otwierają jej się oczy. I choć jej przemiana zalatuje srogą kalką, to na szczęście twórcy oprócz tego wyposażają ją w solidne zaplecze, które stara się wszystko wyjaśnić. Duży plus za to. Drugi plan, w którego skład wchodzą: Israel Boussard, Ruby Modine i Charles Aitken również wypada na plus.

Strona techniczna też całkiem nieźle sobie radzi. Mamy sporadyczne efekty specjalne, zgrabny montaż, klimatyczną muzykę i dobrze dobrane utwory muzyczne. Ponadto wyróżnia się wartki, pełen energii, tajemnicy i odrobiny grozy klimat oraz humor, który również w filmie się pojawia.

Wybierając się do kina na "Śmierć nadejdzie dziś" nie oczekiwałem niczego specjalnego. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że produkcja ta to naprawdę zgrabnie opowiedziana opowieść, która potrafi zaintrygować, wciągnąć, a nawet zaskoczyć. Świetnie buduje napięcie i dramaturgię, solidnie odkrywa przed nami coraz to ciekawsze karty opowieści i sprawia, że chętnie angażujemy się w ekranową historię. Film ma swoje minusy w postaci kilku dziur, nieścisłości i paru kalek, jednakże trzeba przyznać, że całkiem nieźle udało mu się je ograć. Co prawda polski tytuł, jak i samo zakończenie (odrobinę przesadzone) nieco odstają od ogólnej stylistyki obrazu, to jednak koniec końców całość okazuje się naprawdę przyjemną przygodą. Rewelacji nie ma, ale też nie ma co wydziwiać. Jest to zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, szczególnie że od takiego filmu wiele nie można było oczekiwać. A jest zdecydowanie lepiej, niż można by przypuszczać.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Patricia Dombrowski, a.k.a. Patti Cake$, a.k.a. Killa P., siłuje się z życiem w pozbawionym perspektyw New Jersey. W wieku 23 lat jest wreszcie gotowa wyjść na scenę i zawalczyć o ten sam rodzaj muzycznej nieśmiertelności, jaki stał się udziałem jej idola, rapera O-Z. Prostolinijna i korpulentna Patti posiada ewidentny talent do składania rymów, ale nie jest jej łatwo wyrwać się z domu, który dzieli z babcią na wózku inwalidzkim oraz zgorzkniałą, wiecznie podpitą matką.Wszystko się zmienia, kiedy w bitwie freestylowej na parkingu dziewczyna bez większego trudu demoluje konkurencję. Dreszczyk zwycięstwa sprawia, że Patti decyduje się porzucić dotychczasowe życie i ruszyć w pogoń za marzeniami. Tworzy zespół składający się ze starych i nowych przyjaciół (oraz z babci posiadającej bardzo oryginalny głos).

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Geremy Jasper
scenariusz: Geremy Jasper
czas: 1 godz. 48 min.
muzyka: Jason Binnick, Geremy Jasper
zdjęcia: Federico Cesca
rok produkcji: 2017
budżet: 1 milion $

ocena: 8,7/10













Z Rapem jej do twarzy


Sława, pieniądze i wielka kariera marzą się każdemu. Najlepiej jakbyśmy wszystkie te rzeczy dostali za darmo albo bez większego wysiłku. Niestety takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Na sukces trzeba sobie zapracować. Nic nie dzieje się samo z siebie a pomoc nie spada nam z nieba. Nie jest to jednak powód, aby rezygnować z naszych marzeń. - Tym nieco oklepanym już stwierdzeniem żyje film "Patti Cake$", który mimo tego jest w dechę.

Patti ma 23 i mieszka z mamą w New Jersey. Pracuje, aby utrzymać dom i leczenie babci. Ciągle jednak marzy jej się rapowanie. Niecodzienne marzenie, co nie? W wolnych chwilach pisze więc teksty i snuje wielkie plany o zostaniu raperką ze swoimi znajomymi. Jak myślicie uda jej się? Film w reżyserii Geremy'ego Jaspera to fenomenalny debiut, który udowadnia nam, że z historii powtarzanych tysiąc razy da się jeszcze wycisnąć coś nowego, co dosłownie zwali nas z nóg. "Patti Cake$" choć nie sprawia wrażenia takiego filmu, jest nim w 100%. Opowiada historię niemalże starą jak świat. Pokazuje nam bohaterów, których już gdzieś widzieliśmy. Sama fabuła, gdy ją rozłożymy ma czynniki pierwsze, też będzie nam przypominała wiele innych filmów. Ale wiecie co, jest w tym wszystkim najlepsze? Podczas oglądania produkcji w ogóle nie zwracamy na to uwagi, albowiem zostajemy tak wciągnięci w świat głównej bohaterki, że wręcz nie sposób nam się z niego wyrwać. Jest niesamowicie elektryzujący, pełen energii oraz dobrej zabawy, jaka wynika ze śledzenia losów naszych postaci. Reżyser dokonał rzeczy niesamowitej, albowiem udało mu się w niesamowicie przejmujący, intrygujący i ujmujący sposób opowiedzieć nam historię, która poniekąd już się wydarzyła. Twórca bardzo zgrabnie bazuje na sprawdzonych schematach, kliszach i odwołaniach do produkcji o podobnej stylistyce. Fascynuje się nimi, ale nie pozwala, aby wzięły nad jego obrazem górę. Dzięki świetnemu scenariuszowi udaje mu się wszystkie inspiracje połączyć w jedną, niesamowicie spójną opowieść, która posiada niezłego kopa. A wszystko to dzięki rewelacyjnej ręce reżysera, który potrafił nadać tej opowieści własny rytm i styl, przez co wyróżnia się na tle całej reszty. Z niebywałą łatwością operuje licznymi nawiązaniami i pokazuje nam, tak jak to miało miejsce przy "Baby Driver", że da się je przedstawić w całkiem nowej i świeżej wersji, dzięki czemu pozostaną, tak samo intrygujące, jakbyśmy widzieli je po raz pierwszy. To wręcz zaskakujące, że od debiutującego twórcy dostajemy taką petardę w postaci świetnie opowiedzianej historii, która oprócz tego może się pochwalić niebywale gęstym klimatem. To nie jest film w Hollywoodzkim stylu. Owszem bazuje na Hollywoodzkich zagraniach, ale do samego końca pokazuje nam, że tak naprawdę prawdziwą inspiracją dla reżysera było kino niezależne. Widać to niemalże na każdym kroku. Przede wszystkim w kadrach, ale również w sposobie prowadzenia opowieści. Wszystko podawane nam jest z pewną dozą dystansu czy też niepewności, która bardzo mocno wpływa na całościowy wydźwięk obrazu. Film jest bardzo minimalistyczny i zachowawczy w swojej narracji. Niekiedy zdarza mu się odrobinę "zaszaleć" co nie zmienia faktu, że natura obrazu nadal pozostaje niezmieniona. Akcja jest wartka i bardzo płynna dzięki czemu seans mija nam bardzo szybko. Zresztą cały film jest po prostu czystą frajd, a to za sprawą świetnie nakreślonych bohaterów, którzy onieśmielają nas swoją charyzmą, odwagą oraz tupetem. To właśnie dzięki nim produkcja ta zyskuje na werwie i naturalności. Przez bohaterów, których udaje nam się polubić już od pierwszych kadrów i z niesamowitą przyjemnością towarzyszyć im przy wzlotach i upadkach. Seans ten potrafi również zarazić nas całą masą pozytywnej energii, dzięki której od razu zrobi nam się lepiej na duszy. Wyjdziemy z kina pełni nadziei, radości oraz z takimi pokładami energii, że aż zechcemy dosłownie coś rozwalić. Oczywiście z tego nadmiaru pozytywnej energii. ;)

Postacie w "Patti Cake$" to prawdziwe perełki. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Patti, która pomimo trudów codzienności dalej wierzy w lepsze jutro. Jednakże dla niej bitwa jest podwójnie ciężka, albowiem nie tylko chce się wyrwać z miasta, ale zerwać również z wizerunkiem, które narzuciło na nią niewdzięczne miasteczko. Chce od życia więcej i robi wszystko, aby osiągnąć sukces. Niejeden raz się potknie i zwątpi, ale w końcu komu się to nie zdarza? W tej roli mamy rewelacyjną Danielle Macdonald, która perfekcyjnie portretuje zmęczoną małomiasteczkowym życiem dziewczynę marzącą o lepszym jutrze. Dodatkowa pochwała należy się za to, że w tak wiarygodny sposób udało jej się rapować oraz przekazać przy tym tak wiele emocji. Równie fenomenalnie prezentuje się Bridget Everett, która portretuje matkę Patti. Jest to postać pełna smutku i żalu, która do tej pory się nie otrząsnęła się z wydarzeń z przeszłości. Mamy ból i zmarnowany potencjał, który zawsze gdzieś objawia się z tyłu głowy. W obsadzie znaleźli się również: Siddharth Dhananjay, Mamoudou Athie i Cathy Moriarty.

Od strony wizualnej produkcja również zachwyca. Przede wszystkim ze względu na rewelacyjne zdjęcia, a także niesamowitą muzykę (i teksty napisane z jajem), która wynosi film w całkiem inną rzeczywistość. Dodaje mu zadziorności i odrobiny szaleństwa, przez co jest taki elektryzujący i wciągający. Bardzo ważny jest również klimat serwujący nam oryginalną i niezwykle ciekawą mieszankę kina niezależnego z nieszablonowym stylem muzyki, jakim jest rap. Ponadto film dostarcza nam dużo śmiechu i pozytywnej energii, które wręcz podnoszą nas na duchu.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że produkcja nadaje się do obejrzenia dla każdego. Nie trzeba specjalnie przepadać za rapem, aby wybrać się na seans. Film dzięki swojej niesamowitej naturze spodoba się dosłownie każdemu, albowiem rap nie jest tutaj żadnego rodzaju barierą bądź wyznacznikiem. Wręcz przeciwnie bardzo zgrabnie łączy wszystko w całość i zabiera nas w niesamowicie zwariowaną i pełną frajdy muzyczną przygodę, po której sami zachcemy rapować. Powaga.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Thor zostaje uwięziony po drugiej stronie wszechświata. Osłabiony i pozbawiony młota musi znaleźć sposób, by powrócić do Asgardu i stawić czoła bezwzględnej i wszechpotężnej Heli oraz powstrzymać Ragnarok – "zmierzch bogów", zagładę świata i całej asgardzkiej cywilizacji. Przedtem jednak musi stanąć do gladiatorskiego pojedynku na śmierć i życie z byłym sprzymierzeńcem i członkiem drużyny Avengers — niesamowitym Hulkiem!

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Taika Waitiki
scenariusz: Craig Kyle, Christopher Yost, Eric Pearson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Javier Aguirresarobe
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 6,9/10

















Mów mi Hela to mnie rozwesela


Ekranizacje komiksów Marvela przeszły długą drogę, a przecież to jeszcze nie koniec ich panowania. Wszyscy czekamy na "Infinity War" i nie możemy się doczekać, jak skończy się cała ta seria. Z perspektywy czasu początki budowania uniwersum są bardzo intrygujące, albowiem prezentują sobą dużą różnorodność, której obecnie Marvelowi brakuje. Najlepszym przykładem jest trylogia przygód Thora, która rewelacyjnie obrazuje, jak ewoluowała cała seria od pierwszego "Thora" aż po najnowszą odsłonę, czyli "Ragnarok".

Thor wraca do Asgardu, by powstrzymać wszechpotężną Helę oraz zapobiec Ragnarokowi. W tym celu zbiera "ekipę", aby wspólnymi siłami ocalić jego krainę przed zagładą. Na samym wstępie muszę przyznać, że seans ten nie był przeze mnie jakoś specjalnie wyczekiwany. Odnoszę wrażenie, że powoli, ale systematycznie zaczyna mnie nudzić kino superbohaterskie, albowiem od jakiegoś czasu nie serwuje nam niczego nowego. Oczywiście fakt ten nie oznacza, że produkcje te są złe. Marvel, już od jakiegoś czasu trzyma bardzo stabilny, ale zbyt asekurancki poziom co czyni jego produkcje po prostu kolejnymi filmami spod tego samego znaku. Istnieją wyjątki, ale bardzo rzadko. "Thor: Ragnarok" jest kolejnym przedstawicielem grupy filmów tak zwanych "standardy Marvela". Na czym to polega? Otóż sprawa rozchodzi się o to, że w najnowszej odsłonie przygód boga piorunów zobaczymy te same chwyty, jakie mieliśmy już okazję dostrzec w kilku poprzednich ekranizacjach jak na przykład "Doktor Strange". Są to sprawdzone i skuteczne zagrania, które za każdym razem prezentują się świetnie. Niestety martwi mnie ich powtarzalność oraz to, że nie dostaniemy już żadnego filmu, który będzie wyglądać nieco inaczej. To strasznie wkurzające, że po raz kolejny dostajemy ten sam schemat fabularny, ten sam zestaw "niespodziewanych" zwrotów akcji, oraz tę samą paletę sztandarowych Marvelowskich żartów. Innymi słowy, jest to kolejny film Marvela zrobiony w myśl tej samej i lubianej przez studio maniery. Właśnie przez to film Taika Waitiki pomimo całkiem ciekawej i angażującej fabuły smakuje jak odgrzewany kotlet, którego nikt tak naprawdę nie chce zjeść, ale z przymusu musi. Bardzo to przykre, że szefowie studia boją się odrobinę poeksperymentować i nieco urozmaicić ich produkcje kinowe w coś całkiem nowego i świeżego. Żeby było inaczej i ciekawiej. Żeby można było jakoś odróżnić poszczególne obrazy z całego uniwersum. Niestety tego od nowego "Thora" nie dostaniemy. To, co nam zaoferuje to bardzo lekka, przyjazna dla oka opowieść, która jest płynna, całkiem ciekawa i wciągająca. Bez większych rewelacji, ale też bez jakiś specjalnych zawodów. Po prostu historia, którą się przyjemnie ogląda i którą równie przyjemnie się zapomina. Tak jakby to była kolejna opowieść do odhaczenia przed "Infinity War". Niby ważna, ale koniec końców tak naprawdę obyłoby się i bez niej. Niestety, ale taka jest prawda. Fabuła pomimo bycia przyjazną i wciągającą historyjką nie gwarantuje nam nic innego jak po prostu, kolejne przygody Thora, kolejne knowania Lokiego oraz kolejne złote myśli Odyna. Czyli to, co już było. W tej kontynuacji nie widzę żadnego większego sensu oprócz pokazania nam nowej przygody, która niespecjalnie ma na celu cokolwiek znaczyć. A przecież nie tak powinno to wyglądać. Wszyscy pamiętamy przecież jego nieustanną przemianę. Tym razem jednak właśnie jej nam brakuje. Przyglądając się historii Thora na dużym ekranie, możemy śmiało powiedzieć, że jest to świetny przykład do zobrazowania obecnie zbudowanego już uniwersum. Zaczynając od bardzo autorskiej wizji Branagha, poprzez wypośrodkowaną produkcję Taylora, aż po sztandarową produkcję Waitiki, powielająca sprawdzone schematy. Na serii tej widać jak zatraca się oryginalność i inność na rzecz powszechnie kojarzonej standaryzacji. I choć poprzednie ekranizacje "Thora" nie są najlepsze, to jednak nie da się im odmówić pewnego rodzaju indywidualności, której "Ragnarok" po prostu nie ma. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Nie zmienia to jednak faktu, że seans całkiem nieźle się sprawdza jako film akcji oraz superbohaterski blockbuster.

Od strony aktorskiej również jest dobrze, ale bez większych rewelacji. Aktorzy wiedzą, czego oczekują od nich widzowie i właśnie to im serwują. Specjalnie się przy tym nie wysilają. Mamy ewidentny przykład taśmociągowego aktorstwa. Kiedy fabuła nie serwuje drastycznych zmian w psychice bohaterów, włączają autopilota i jadą dalej. Zasadzie tej udaje się czasem wyrwać Chris'owi Hemswortowi oraz Marku Ruffalo, którzy bronią się od strony komediowej. Tom Hiddlestone niestety nie miał już tyle szczęścia, przez co jego rola jest rewelacyjnym przykładem na to, jak z najciekawszego bohatera uniwersum zrobić kompletnie nijaką postać. Reszta to po prostu ciekawe tło, w którego skład wchodzą: Idris Elba, Jeff Goldblum, Tessa Thompson i Karl Urban. Cate Blanchette natomiast rewelacyjnie wygląda, ale jako antagonista prezentuje się raczej mizernie.

Technicznie film wymiata ze względu na efekty specjalne i zdjęcia, ale także kostiumy oraz scenografie. Muzyka również prezentuje się całkiem nieźle. Najlepiej jednak wypada klimat obrazu, który próbuje się wkupić w neonowe lata 80. Jest jedyną nową i świeżą rzeczą w produkcji, która nie jest odwzorowaniem jakiegoś schematu. Niestety nie podobało mi się nadużycie piosenki Led Zepplina, a także użycie zbyt dużej dawki humoru, przez co film sporo traci.

"Thor: Ragnarok" jest kontynuacją, jakiej się spodziewałem. Przyjemna dla oka historia, całkiem wciągająca fabuła, ale za dużo Marvelowskich schematów i za dużo humoru. Koniec końców otrzymujemy fajny film, który równie fajnie się ogląda i o którym równie fajnie się zapomina. Nic nadzwyczajnego. Po prostu porządne zrobione kino. Tyle.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Szef elitarnej ekipy detektywów prowadzi skomplikowane śledztwo. Wraz z nadejściem zimy ginie kolejna osoba. Detektyw boi się, że do miasta powrócił seryjny morderca. Z pomocą znakomitej rekrutki zaczyna łączyć stare sprawy kryminalne z nowymi brutalnymi zdarzeniami. Wie, że musi rozwiązać zagadkę, zanim spadnie kolejny pierwszy śnieg.

gatunek: Dramat, Kryminał
produkcja: Szwecja, USA, Wielka Brytania
reżyseria: Tomas Alfredson
scenariusz: Søren Sveistrup, Hossein Amini, Peter Straughan
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: Dion Beebe
rok produkcji: 2017
budżet: 35 milionów $

ocena: 3,0/10
















Czy ulepimy dziś bałwana?


Jo Nesbø to jeden z najpopularniejszych i najchętniej czytanych pisarzy kryminałów. Jego powieści już dawno zostały uznane za wybitnie dobre, a w szczególności wielotomowy cykl przygód komisarza policji z Osol Harry'ego Hole'a, którego początki sięgają 1997 roku. To całkiem spory szmat czasu. Do tej pory powstało już jedenaście tomów, a kolejne z pewnością są w przygotowaniu. Jednakże mimo tak znanego autora, jak i światowego sukcesu jego powieści dopiero teraz mamy okazję zobaczyć słynnego detektywa na kinowym ekranie. Czy opłacało się czekać na ekranizację tyle czasu?

Harry Hole, choć jest wyśmienitym detektywem, to niestety jest również wrakiem człowieka. Nie radzi sobie z normalnym życiem, przez co nadużywa alkoholu. Jedynym ratunkiem jest dla niego nowe śledztwo, które wyrwie go z letargu. Jak na zawołanie pojawia się nowa sprawa, która powoli wciąga naszego detektywa. Wkrótce rozpocznie się walka z czasem, kiedy ofiary tajemniczego mordercy zaczną się zwiększać w zaskakującym tepie. Czy bohaterowi uda się przechytrzyć złoczyńcę skoro do tej pory ten zawsze wyprzedzał go o kilka kroków? "Pierwszy śnieg" to siódmy tom w cyklu przygód detektywa. Jednakże to właśnie tę powieść twórcy postanowili zekranizować najpierw. Czemu? Nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej komuś po prostu najbardziej się spodobała i postanowił od niej rozpocząć. Przyznam, że całkiem dziwnie rozpoczyna budowę swojego uniwersum, ale co tam. Koniec końców wszystko da się zrobić, jeśli posłuży się odpowiednimi narzędziami. Mamy Thomasa Alfredsona, reżysera świetnego "Szpiega", trójkę scenarzystów, Hollywodzki budżet i gwiazdorską obsadę. Czyli jak to mówią przepis na sukces. Do tego później doszły klimatyczne i rewelacyjnie zmontowane zwiastuny, które tylko wzmocniły nasz apetyt na produkcję. Tym bardziej ciężko jest przyjąć do wiadomości fakt, że produkcja jest strasznie słaba. Niestety, ale Jo Nesbø miał rację, mówiąc kiedyś w jednym z wywiadów, że ten film się nie uda, czego przykładem jest tragiczny seans ekranizacji jego (zakładam, że świetnej) powieści. Z początku ciężko dostrzec, że coś może być z produkcją nie tak. Zaczyna się tajemniczo i niejednoznacznie. Potrafi nas zaintrygować, dzięki czemu początek jest całkiem zjadliwy. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Powoli, ale zaskakująco systematycznie film zaczyna tracić i staje się coraz bardziej nieracjonalny, rozciągnięty do granic możliwości i nudny. A więc, zamiast ekscytować się pogonią za mordercą, my sami zamieniamy się powoli w morderców, którzy chętnie zadźgaliby twórców tego obrazu. Wszystko przez fabułę, która jest niemiłosiernie długa i nudna, przez co seans wydaje się wręcz niekończącą się opowieścią, która na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że lepiej już nie będzie. Historia, choć z początku miała szansę nas zaintrygować, niestety koniec końców przyprawia nas o senność. Słowo daję, mało co nie zasnąłem na tym seansie. Oczy to mi się tak kleiły, że z trudem dotrwałem do napisów końcowych, które były niczym wybawienie. To zaskakujące, że rasowy thriller Nesbø, twórcom produkcji udało się przerobić na tak nijaką i bezsensowną papkę, która poraża swoją wtórnością i straszną szablonowością. A wydawać by się mogło, że mając taką historię, wręcz nie sposób ją zepsuć. Nic bardziej mylnego. Największym problemem filmu Alferdsona jest właśnie opowieść, która nie jest w stanie nas zaintrygować w żaden sposób. Już sama jej szablonowa konstrukcja pozostawia wiele do życzenia, a co dopiero ciekawa, ale nieumiejętnie ukazana treść. Na łzy się aż człowiekowi zbiera, kiedy widzi, że zmarnowano opowieść z takim potencjałem. Pierwszoplanowa intryga naprawdę miała szansę zapisać się w naszej pamięci przez swoją mroczność, złożoność oraz tajemniczość. Niestety, zapamiętamy ją jako przeraźliwie nudną, strasznie przewidywalną i kompletnie nieangażującą opowieść, która praktycznie już nie mogła być gorsza. Nie zapominając również o licznych dziurach, nieścisłościach oraz uproszczeniach, jakie w niej zastosowano. Tutaj nawet każdy zwrot akcji jest niczym przewracanie naleśnika na patelni na drugą stronę. Bez napięcia, bez zaskoczeń oraz bez polotu. Kolejna mechaniczna czynność niczym z taśmociągu. Jednakże jak już się idzie na dno to z hukiem, a więc zepsujmy nawet wątki poboczne. Uczyńmy z nich mało ciekawe i niejasne zapchaj dziury, które nie mają ani większego znaczenia, ani zbyt wielkiego sensu istnienia. Po prostu są i jakoś w tej opowieści funkcjonują. Nie pytajcie mnie, czy jest w nich jakiś ukryty zamysł, bo nie mam bladego pojęcia. O ile wątek rodziny głównego bohatera jeszcze da się zrozumieć, jak i historię postaci Katerine to niestety cała reszta jest jedną wielką katastrofą. Nie wiadomo czemu w opowieści się te wątki w ogóle znalazły ani jaki jest ich cel, albowiem twórcom ewidentnie nie udało się tego wyjaśnić. Ponadto angażowane słynnych aktów do tak niewielkich i nic nieznaczących ról to czysta kpina. Koniec końców opowieść jest strasznie nierówna, niespójna oraz mało przekonująca. Wykłada się nawet na najprostszych zabiegach, przez co zaprzepaszcza szansę na świetną opowieść, jaką zapowiadały zwiastuny. Jest naprawdę bardzo źle.

Od strony aktorskiej jest zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim bohaterowie są w mniejszym lub większym stopniu nakreśleni, przez co nie wypadają niczym papierowe wycinanki. Niestety zasada ta tyczy się jedynie części z nich. Większość to po prostu tło, które nic nie wnosi, ani nie posiada żadnej znaczącej wartości. Ci bohaterowie po prostu w filmie są i tyle. Ich obecność jest bezsensowna i trudna do wyjaśnienia, ale są. Najlepszym tego przykładem jest J.K. Simmons, którego sylwetka jest tak tajemnicza, że chyba sami twórcy obrazu nie wiedzą, jaką w filmie tak naprawdę ma rolę. Znacznie lepiej jest z Rebeccą Ferguson, której obecność jest uzasadniona. Tak właściwie to ona jest po części elementem napędowym całej produkcji, ale niestety reżyser zmniejszył wartość tej bohaterki, przez co na ekranie prezentuje się mało intrygująco i ciężko nam jest się przejmować jej losem. Mówiąc szczerzej mamy ją gdzieś. Zresztą to tyczy się raczej każdej z postaci. Nawet Harry'ego Hole'a granego przez Michaela Fassbendera. Hole zdecydowanie nie jest typem bohatera, którego lubi się od pierwszego spotkania. Niestety wraz z ostatnim kadrem ja nadal nie jestem pewien czy go przez ten cały czas trwania obrazu choć trochę polubiłem. Jest to z pewnością ciekawa, niejednoznaczna, poturbowana przez los i posiadające liczne problemy osoba, która niestety nie jest w stanie dać się lubić. Twórcy ewidentnie zawalili, jeśli chodzi o wytworzenie więzi między widzami a swoimi bohaterami. Odbiorca powinien przejąć się ich losem lub dostatecznie się nim zaciekawić, aby obchodziło go przynajmniej to, co się z nimi stanie. Tutaj tego niestety nie doświadczymy. W obsadzie ponadto znaleźli się: Charlotte Gainsburg, Jonas Karlsson, Michael Yates, Ronan Vibert, Val Kilmer, a także Toby Jones. Wow. Taka gwiazdorska obsada, a tak niepotrzebna. Straszne to marnotrawstwo.

Technicznie film sprawuje się najlepiej ze wszystkich pozostałych elementów, ale niestety nie wszystko działa tak jak trzeba. Na pierwszy rzut oka wyróżniają się świetnie zdjęcia, surowe i mroźne krajobrazy, a także ciekawa i nieszablonowa muzyka Marco Beltrami'ego. Niestety kuleje dramaturgia i napięcie. Nie to jest jednak najgorsze. Serce się kraje, kiedy klimat produkcji okazuje się tak strasznie nijaki. Skandynawskie kryminały zawsze mają swój niepowtarzalny i unikatowy styl. Nie do podrobienia wręcz. Niestety w filmie tego nie doświadczymy, albowiem go najzwyczajniej w świecie brakuje. Nie czuć tego mrozu, mroku, tajemniczości, a nawet brutalności. Natomiast da się dostrzec typowo Hollywoodzką nijakość.

"Pierwszy śnieg" to film, który miał wszystko. Rewelacyjnych twórców, gwiazdorską obsadę, Hollywoodzki budżet, a także solidne fundamenty w postaci bestsellerowej powieści. Niestety Jo Nesbo miał rację, nie wierząc w sukces produkcji, czego teraz jesteśmy świadkami. Nudna, przydługawa, pełna dziur i niejasności fabuła, której brakuje logiki, a także polotu. Obsada niby na plus, ale zaś postacie kuleją. Strona techniczna niby najlepsza, ale zaś brakuje napięcia, dramaturgii no i tego specyficznego klimatu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zakończenie, które jest tak nieemocjonujące, tak proste i poniekąd tak głupie, że aż ciężko w to uwierzyć. Słabo, oj słabo...

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Jest rok 1994. Po tym, jak w Kigali zestrzelono samolot prezydenta Rwandy, trwają rozruchy między plemionami Tutsi i Hutu. W ciągu trwających 100 dni czystek z rąk ekstremistów ginie około miliona ludzi. Świadkiem tych wydarzeń jest Anna – polska ornitolog, która przyjechała do Afryki, aby prowadzić badania nad spadkiem populacji sępów w Rwandzie. Gdy zaczyna się ludobójstwo, Polka ratuje przed śmiercią młodą dziewczynę z plemienia Tutsi – Claudine. Anna umożliwia ocalonej ucieczkę do Polski. Po przylocie do kraju kobiety próbują otrząsnąć się z koszmarnych przeżyć, ale nie są w stanie wpisać się w rutynę codziennego życia. Pewnego dnia, po upływie kilku lat, Klarysa decyduje się na powrót do ojczyzny. Anna postanawia wyruszyć wraz z przyjaciółką w tę niezwykle emocjonalną podróż do samego serca Afryki.

gatunek: Dramat społeczny
produkcja: Polska
reżyseria: Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze
scenariusz: Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze
czas: 1 godz. 53 min.
muzyka: Paweł Szymański
zdjęcia: Krzysztof Ptak, Wojciech Staroń, Józefina Gocman
rok produkcji: 2016
budżet: 5,6 miliona $

ocena: 6,6/10












Odgłosy przeszłości


Nigdy nie wiadomo co przyniesie nam życie ani jak bardzo może się zmienić w wyniku pojedynczego zdarzenia. Takim zdarzeniem mogą być na przykład represje w naszym rodzimym kraju, które prowadzą do tego, że jedyną formą ratunku jest ucieczka. Twoja rodzina zginęła. Jesteś sam/a w całkiem nowym kraju i nie masz zbyt wielu osób, na których możesz polegać. To właśnie rzeczywistość, w jakiej znalazła się Claudine, jedna z bohaterek film "Ptaki śpiewają w Kigali".

Produkcja skupia się na pokłosiu wydarzeń w Rwandzie z 1994 roku, kiedy to miały miejsce zamieszki pomiędzy plenieniami Tutsi i Hutu. Claudine udało się uciec z kraju za pomocą Anny – polskiej ornitolog badającej tam spadek populacji sępów. Obydwie doświadczyły masakry i udało im się jej uniknąć. Teraz mierzą się minionymi wydarzeniami, które wciąż trudno im zapomnieć. Na pierwszym planie twórcy prezentują nam dwie, na pierwszy rzut oka całkiem odmienne osoby, które koniec końców są bardzo podobne. Ich życie tak jakby w pewnym momencie się zatrzymało i nie jest w stanie ruszyć do przodu nawet o krok. Na ich drodze pojawiła się ściana, która uniemożliwia im zobaczenie tego, co czeka je za nią. A ściany tej zburzyć się nie da. Można jedynie nauczyć się parzyć przez nią, aby w końcu być w stanie ruszyć do przodu pomimo tak traumatycznego przeżycia. Twórcy oczywiście skupiają się na naszych bohaterkach. Nie interesują ich sceny ludobójstwa ani inne ofiary. Ich uwaga od początku do końca skupiona jest na Claudine i Annie, które próbują uporać się z przeszłością. Nie idzie im to najłatwiej i reżyserzy nie boją się tego pokazać. Ukazują nam, jak bardzo trudny jest to temat oraz jak ciężko jest dojść do siebie po tak traumatycznych przeżyciach. Film opowiada o emocjach, jakie targają bohaterkami i pokazują, że ich życie już nigdy nie będzie wyglądać tak jak dawniej. To, co zobaczyły, już na zawsze z nimi zostanie. Niczym plama, której się nie da uprać. Po prostu trzeba się z nią pogodzić i ruszyć naprzód. Jednakże jak pokazują nam twórcy, właśnie ten etap jest dla naszych bohaterek niemalże niewykonalnym zadaniem. Pozostawia na skraju przepaści i daje możliwości normalnie funkcjonować. I choć świetnie idzie im maskowanie swoich uczuć same dobrze wiedzą, że nie uda im się pozbyć tej traumy ot, tak. Jednym pstryknięciem palców. Muszą się z tym pogodzić. Niestety droga przed nimi długa, o czym świadczy czas, w jakim dzieje się produkcja. Niestety na ekranie nie doświadczymy tego przemijania, albowiem wszystko zostało strasznie skrócone i efekt tego jest taki, że nie wiadomo co się stało z tymi wszystkimi latami. Zniknęły, a my nawet nie wiemy, kiedy i jak? To jeden z poważniejszych problemów tego filmu, który często zbyt dużo czasu poświęca prostym czynnościom, aby później przyśpieszyć tam, gdzie tego czasu rzeczywiście brakuje. Stąd też produkcja jest nieco rozchwiana emocjonalnie, albowiem w trakcie trwania gubi spore fragmenty opowieści często na rzecz niepotrzebnych i nic niewnoszących do obrazu scen, które zajmują czas ekranowy. Wprowadza to do niego również odrobinę chaosu, który wadzi szczególnie pod koniec, albowiem nie daje nam pełnej satysfakcji z powodu braku sporego fragmentu materiału. Rozumiem, na czym polegała idea twórców, ale niestety zabrakło tego łącznika, który wszystko by tak zgrabnie "skleił". Przez to również niekiedy obraz może się nam dłużyć i nieco nas nużyć. Jest to wynikiem tych pojedynczych scen, które gubią się w wizji artystów z powodu braku ciągłości akcji, która lubi sobie raz za czasu skoczyć z jednego miejsca na drugie. To samo tyczy się ciszy, którą twórcy uwielbiają i niekiedy aż za często eksponują. Niemniej jednak są w stanie wydobyć ze swoich bohaterek całą paletę emocji, dzięki czemu film nie staje w miejscu i ożywa dzięki ich obecności. Gdyby nie one można by pomyśleć, że to po prostu puste obrazki. Kamery skupiające się na pojedynczych przedmiotach czy postaciach. Bez większego znaczenia. Na szczęście dzięki bohaterkom ten film ożywa i pokazuje nam walkę z traumą, która je spotkała. Całość jest całkiem płynna i w miarę przejrzysta. Gorzej już z ciągłością akcji czy płynnością fabuły, ale koniec końców jest naprawdę nieźle.

Strona aktorska prezentuje się na wysokim poziomie, a to wszystko dzięki kreacjom dwóch aktorek, czyli świetnej Jowity Budnik oraz równie dobrej Eliane Umuhire. To ich bohaterki są w centrum uwagi i to one skupiają na sobie naszą uwagę. Ich problemy, demony oraz emocje, jakie nimi targają. Obraz praktycznie należy wyłącznie do nich. Reszta aktorów pojawiających się na ekranie to tylko pewnego rodzaju tło. Warto również zwrócić uwagę na relację między naszymi postaciami, która jest niesłychanie skomplikowana, napięta i nieoczywista. W tej opowieści zresztą wszystko jest trudne i niejednoznaczne. Obraz dopełniają również bardzo dobre zdjęcia, przepiękne krajobrazy oraz ciężki i duszny klimat. Muzykę natomiast zastępują pojedyncze brzmienia bądź dźwięki ptaków i sawanny niczym odgłosy z przeszłości.

"Ptaki śpiewają w Kigali" poruszają bardzo ważny i zaskakująco aktualny temat. Albowiem nie tylko traktują o ludobójstwie, ale opowiadają również o emigrantach oraz uchodźcach, którzy uciekają z własnego kraju, aby ratować życie. Jednakże twórcy bardziej wolą się koncentrować na bohaterkach oraz ich relacjach, dzięki czemu film zyskuje na wiarygodności i naturalności. Niestety nie zawsze potrafi nas zaintrygować. Lubi raz za czasu skoczyć sobie z jednego wątku do drugiego, pomijając przy tym spory obszar pomiędzy nimi oraz przesadnie skupiać się na czymś, co nie do końca jest tak ważne dla sensownego wydźwięku całej opowieści. Niemniej jednak produkcja Joannny i Krzysztofa Kos-Krauze to wciąż poruszająca opowieść o emocjach, pokonywaniu barier oraz zaczynaniu życia od nowa.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.