Snippet
Seria telewizyjna powstała na podstawie słynnego komiksu Stana Lee i Jacka Kirby’ego z 1965 roku. Epicka historia Blacka Bolta - enigmatycznego króla rodu Inhumans, który posiada tak potężny głos, że nawet jego szept może zniszczyć całe miasto. Gdy królewska rodzina Inhumans zostaje rozbita w wyniku wojskowego zamachu stanu, jej członkowie uciekają na Hawaje. Ich zaskakujące interakcje z naturą i ludzkością mogą ocalić nie tylko ich, ale i całą Ziemię…


oryginalny tytuł: Inhumans
twórca: Scott Buck
na podstawie: komiksów Marvela
gatunek: Akcja, Sci-Fi
kraj: USA
czas trwania odcinka: 45 min.
odcinków: 2
sezonów: 1 
muzyka: Sean Callery
zdjęcia: Jeff Jur
produkcja: abc
ocena: 8,5/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)















Wielkie nico


Rynek telewizyjny to nie tylko drugie życie produkcji kinowych, ale także prężnie rozwijający się świat produkcji zwanych serialami, które w ciągu ostatnich lat zaczęły zyskiwać znacznie wyższą rangę niż niejeden film. Mówi się, że seriale to czasami dużo lepsza alternatywa niż film kinowy. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Kilka produkcji już zdołało nam to udowodnić jak na przykład "Korona" od Netflixa. Niestety tak jak i film może być "wtopą" tak samo serialowi też może się to przytrafić. Tym razem zdaje się, że przydarzyło się to Marvelowi.

Nie zrozumcie mnie źle. Nic do Marvela nie mam. Netflix pokazał, że da się zrobić dobre seriale o superbohaterach. Albowiem nie liczy się tylko pomysł, ale także dostępne środki. Pech chciał, że serialowi "Inhumans" nie posiadają obydwu z tych cech. Nie chcę nikogo urazić, jednakże do było do przewidzenia. Lampka kontrolna powinna zapalić się, gdy na jaw wyszła informacja, że serial wyprodukuje stacja abc. Później jeszcze pojawił się ten zwiastun, który wyglądał niemal jak parodia jakiegoś filmu o superbohaterach. Nie powstrzymało mnie to jednak przed wybraniem się do Imaxa na to "coś". Było warto? Nie. Postanowiłem, że nie będę owijał w bawełnę i wyłożę wszystkie karty na stół. Zaczyna się efektownie od sceny w slow motion podczas deszczu. Jest dużo slow motion i jest jeszcze slow motion. W sumie o to chyba chodziło. Pokazać, że slow motion jest super fajne i dzięki temu serial też taki będzie. Niestety to tak nie działa. Później przenosimy się na Księżyc, gdzie ukrywają się "super ludzie". To, co twórców interesuje najbardziej to przedstawienie nam wszystkich i wszystkiego naraz. Jest niespecjalnie ciekawie. Po prostu przeciętnie. Dopiero po pewnym czasie zawiązuje się jakaś akcja, która koniec końców doprowadza do głównego wątku produkcji. Niestety dzieje się to strasznie wolno, przez co serialowi brak napięcia i intrygi. Wszystko jest rozegrane na bardzo chłodnych nutach, przez co ogląda się to niemal jak sterylny produkt. Ciężko czasami jest się zaczepić fabuły, albowiem nie prezentuje nam nic godnego uwagi. Często próbuje się ratować retrospekcjami, których zadaniem jest wypełnić luki fabularne. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie przedstawiono nam tego w taki sztywny sposób. Wydarzenia ekranowe bardzo często wyglądają nienaturalnie czy wręcz karykaturalnie co może wywołać u nas nic innego jak śmiech, a to chyba ostatnia rzecz, jaka powinna nam przy tego typu produkcjach towarzyszyć. Tak właściwie to sam za bardzo nie wiem, o czym mógłbym jeszcze napisać. W zaprezentowanym fragmencie naprawdę mało się działo. Choć seans trwał około półtorej godziny, to niestety nie zafundował nam nic innego oprócz posmaku nijakości. Fabuła zdaje się strasznie przewidywalna i niezbyt porywająca, aczkolwiek mogę się mylić. Niestety po tej dwu odcinkowej zapowiedzi jestem raczej negatywnie nastawiony na dalszą przygodę z serialem. Śmierdzi mi tandetą i prostotą, która bije już od pierwszych kadrów. Była intencja opowiedzenia ciekawej historii w wielki sposób, ale wyszły mizerne wypociny. Najprawdopodobniej wyjdzie z tego niezła telenowela, która niestety zostanie zdjęta po pierwszym sezonie. Czemu tak uważam? Ponieważ bazując na specjalnym pokazie przedpremierowym, podejrzewam, że serial nie będzie w stanie zaoferować nam nic innego oprócz utartych do bólu schematów, tanich zagrań fabularnych oraz ogrania poważnych problemów w banalny i karygodny sposób. Oczywiście mogę się mylić i wtedy zwrócę twórcom honory przy recenzowaniu całego sezonu. Na razie jednak czarno to widzę.

Od strony aktorskiej serial również prezentuje się słabo. Tak naprawdę nikt tutaj nie wysuwa się na pierwszy plan ani nie stara się wypaść realistycznie. Zawodzi scenariusz, który bardzo powierzchownie nakreśla naszych bohaterów. Niestety wina leży także po stronie aktorów, którzy w ogóle nie przykładają się do grania. Tak po prostu są na planie. Można by wręcz uznać, że są tam przez przypadek. ich bohaterowie zaś są nam tak obojętni, że w sumie moglibyśmy odlądać serial bez nich. Wyszłoby na to samo. Takim oto sposobem w obsadzie znaleźli się: Anson Mount jako Black Bolt, Serinda Swan jako Medusa (która po charakteryzacji wygląda jak gwiazda filmu porno), Ivan Rehon jako Maximus, Isabelle Cornish jako Crystal, Ken Leung jako Karnak, Eme Ikwuakor jako Gorgon i Sonya Balmores jako Auran.

Strona techniczna produkcji również nie zachwyca. Prawdę mówiąc, to poniekąd przeraża. Efekty specjalne są po prostu złe i to widać szczególnie na dużym ekranie, jakim jest Imax. Tyczy się to zarówno postaci (okropne CGI włosów Meduzy i prawdziwy, sztuczny pies), a także reszty jak kadry miasta na Księżycu czy innych scenografii. Wszystko to wygląda po prostu sztucznie i to widać gołym okiem, przez co serial wręcz odstrasza. Nie wspominając już o tragicznej sekwencji otwierającej, a także o humorze który nie śmieszy. Jedynie muzyka Seana Calleryego nie zawodzi i bardzo dobrze się prezentuje na tle tak marnych obrazków.

Choć zaprezentowano nam dopiero dwa pierwsze odcinki, wyłącznie w kinach typu Imax to niestety ja już jestem na NIE. Pierwsze wrażenie jest niesamowicie ważne, albowiem wielu widzów tak przekonuje się do serialu. Poprzez ciekawy wstęp, który daje nadzieję na dobrą rozrywkę przez kilka tygodni. Niestety "Inhumans" jak na razie nie mają nam nic do zaoferowania. Jedyne co nam oferują to mało ciekawą i strasznie sztywną fabułę, nieciekawych bohaterów, na którym nam w ogóle nie zależy, złe aktorstwo oraz tragiczne wykończenie (oprócz muzyki). To chyba wszystkie możliwe elementy, aby zniechęcić kogoś do obejrzenia tego serialu. Być może dalej będzie nieco lepiej, ale szczerze w to wątpię.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
Młoda, wrażliwa Chloé zakochuje się w Paulu, swoim terapeucie. Kobieta nie ma przed nim tajemnic, a z czasem zafascynowany nią mężczyzna również całkowicie się odsłania, przekraczając granice swojej profesji. Kilka miesięcy później, gdy mieszkają już razem, Chloé zaczyna podejrzewać, że jej kochanek coś przed nią zataja. Poznając kolejne fantazje erotyczne Paula, zaczyna odkrywać coraz mroczniejsze wymiary zarówno jego, jak i swojej seksualności.

gatunek: Thriller
produkcja: Francja, Belgia

reżyseria: François Ozon
scenariusz: François Ozon
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Philippe Rombi
zdjęcia: Manuel Dacosse
rok produkcji: 2017
budżet: 8,3 milionów $

ocena: 8,5/10















Na dwa fronty


Każda zabawa jest fajna, dopóki nie musi się skończyć. Będąc kiedyś dziećmi, nie sposób się z tym nie zgodzić. Niestety nie zawsze zabawa może nam odpowiadać bądź też nie zawsze będziemy mieli na nią ochotę. No i jeszcze te zasady, które obowiązują wszystkich uczestników. Wyznaczają granice, a zaś z innej strony ograniczają wyobraźnię i pomysłowość. A co jeśli zrezygnujemy z zasad? Zastanawialiście się czasem nad taką ewentualnością? Jeśli nie to François Ozon również wam nie pomoże. Może was jedynie nakierować na właściwą ścieżkę swoim "Podwójnym kochankiem".

Kiedy Chloé poznaje Paula, jeszcze nie wie, że się w nim zakocha. Jednakże z czasem ich więź przybiera na sile, aż w końcu postanawiają zamieszkać ze sobą. Jednakże pewien incydent rzuca nieco nowe światło na jej drugą połówkę, o której nigdy nie miała pojęcia. Postanawia zagłębić się w tę tajemnicę, aby wszystko zrozumieć, lub też zrozumieć samą siebie. Ozon ma to do siebie, że uwielbia mieszać ze sobą różne gatunki, stylistyki, a także odmienne sposoby narracji. Już wielokrotnie nam to udowadniał, prezentując kolejne film spod swego nazwiska. Z "Podwójnym kochankiem" nie jest bynajmniej inaczej. To ta sama mieszanka jak w przypadku poprzednich obrazów z dorobku reżysera. Jednakże czy warto dołączyć do naszych bohaterów i stworzyć z nimi "miłosny trójkąt"? Jak to z reguły bywa, reżyser zaczyna opowieść bardzo spokojnie. Skupia się na pojedynczych scenach, odpowiednio je eksponuje i próbuje zaciekawić nas brakiem jakiejkolwiek akcji. Wychodzi mu to rewelacyjnie, czego przykładem jest sam wstęp do omawianego dziś obrazu. Reżyser nie śpieszy się i powoli odkrywa przed nami najistotniejsze do naszej wiadomości karty. Oczywiście celowo większość odkłada na później, aby w odpowiednim momencie mógł nami nieźle wstrząsnąć, ale zanim do tego dojdzie, eksploruje prostotę, jaką może być rozmowa. Ukazuje nam główną bohaterkę, która mówi do swojego terapeuty (Paula) o jej dotychczasowym życiu. Ta wyciszona i z pozoru nieistotna część okazuje się niesamowicie pochłaniająca i ujmującą sekwencją, która dostarcza nam niesamowitej wiedzy na temat naszej postaci. Twórca eksploruje ją jak może i wiele nam wyjawia, z tym że nie sposób przewidzieć, co z tego wszystkiego okaże się kluczowe do zrozumienia opowieści. Dopiero z czasem zdobywamy tę wiedzę i powoli próbujemy odgadnąć motywy działania naszej bohaterki. Później zwykle bywa mamy element zwrotny w opowieści, który wywraca ją do góry nogami. Tak też się dzieje. Fabuła nagle zmienia swoje priorytety, szybuje na całkiem nieznane wody i stara się zrozumieć całe spektrum zaistniałej sytuacji. Z pomocą przychodzimy my, zafascynowani pierwszoplanową intrygą i pragnący odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Ozon nawet niespecjalnie stara się nas niczym zaintrygować. Opowieść sama w sobie jest na tyle frapująca, że w momencie jest nas w stanie zahipnotyzować. Ma w sobie niespotykany magnetyzm, który nie pozwala nam oderwać od niej wzroku, aż do napisów końcowych. Podążając ślepo za naszą bohaterką, nie jeden raz złapiemy się w sidła reżysera, który umiejętnie żongluje wydarzeniami z wykreowanego przez siebie świata. Mami nas niesamowitymi kadrami, stylowymi wnętrzami, a także zdarzeniami ekranowymi, które niekiedy pomimo swojej niedorzeczności niesamowicie nas intrygują. Reżyser wszystko ukazuje nam z niebywałą powagą i zdecydowaniem, nie pozwalając sobie nawet na cień fałszu, który mógłby zgubić go w tej zagmatwanej narracji. "Kamienna twarz" reżysera w tym przypadku nie jest pychą odnoszącą się do tworzonego przez artystę arcydzieła, a raczej formą nieszablonowej narracji, która polega na 100% zaufaniu ze strony twórcy. W innym wypadku widz dostrzeże moment zawahania i straci zaufanie zarówno do twórcy, jak i samego filmu. Dlatego Ozon często brnie w skomplikowane i trudne do wyjaśnienia struktury, które porażają nas swoją odrealnioną manierą. Szokują, czasem gorszącą lub też wyzywają. Na sam koniec jednak gwarantuje soczysty finał, który wszystko rekompensuje. Tak jest i w tym przypadku. Dzięki niezwykłemu darowi przekonywania reżyser jest w stanie kupić nas dosłownie wszystkim, a na sam koniec jeszcze wszystko trzy razy zmienić i ponownie zaszokować, choć wydawać by się mogło, że opowieść nie ma nam nic więcej do zaoferowania. Fabuła, choć z pozoru prosta z czasem robi się coraz bardziej zagmatwana i miesza nie tylko wątki, ale także świat rzeczywisty z domysłami bohaterów. Opowieść generuje w ten sposób niespokojną i napiętą atmosferę, która sięga nam aż do kości i sprawia, że nie możemy się pozbyć niepokojącego wrażania paralelizmu każdej z narracji, a zarazem ich dwuznaczności. Gdzie kryje się odpowiedź? W szaleństwie.

Od strony aktorskiej "Podwójny kochanek" ponownie zachwyca nas rewelacyjnie wykreowanymi bohaterami, a także perfekcyjnym aktorstwem. Postacie zostały stworzone na bazie zasady "ograniczonego zaufania", która objawia się w ostrożnej ufności wobec innych sylwetek. Albowiem z jednej strony sobie bezgranicznie ufają, a zaś przyglądając się im z innego kąta, dostrzegamy, że mają co do wiarygodności drugiej osoby pewne zastrzeżenia. Zasada ta działa też w odwrotną stronę i nie pozwala nam (widzom) w pełni ufać ukazanym bohaterom. Cały ten zabieg polega na wywołaniu w nas, ale także w bohaterach jak największej ilości wątpliwości, abyśmy nie byli niczego pewni. W rolach głównym mamy genialną Marinę Vacth jako nieco wycofaną, zaskakująco nieszablonową i przypominającą anorektyczkę Chloé, a także fenomenalnego Jérémiego Reniera, w rewelacyjnej podwójnej roli.

Wykończenie produkcji również zaskakuje. Przede wszystkim na pierwszy plan wysuwają się genialne zdjęcia, fenomenalny montaż (który niekiedy zakrawa o szaleństwo), niezwykle klimatyczna i nieustannie budująca napięcie muzyka, a także wyjątkowy klimat obrazu. Trochę z pogranicza thrillera, dramatu, filmu psychologicznego, a także kina w stylu noir. Nie wolno zapomnieć także o wszechobecnych scenach seksu, które dodają obrazowi pikanterii, a także pozwalają nam zgłębić ludzką ciekawość oraz nasze ukryte pragnienia. Wszystko zastało przedstawione z odpowiednią dozą "smaku" także nie obawiajcie się, że zobaczycie kolejną "Nimfomankę" czy "Love". Sceny te jak każda inna rzecz w obrazie zostały użyte przez reżysera do wykreowania świetnej narracji, która do swojego przekazu korzysta z różnych dostępnych form.

"Podwójny kochanek" to rewelacyjna gra od Françoisa Ozona, który dobrze wie jak poprawie rozegrać każdą z kart pomimo tego, że nie zawsze mogą one być dla nas przekonujące bądź wiarygodne. Jednakże czyż nie o to w graniu chodzi? O nieustanne zwodzenie przeciwnika w taki sposób, aby uwierzył, w to, co chcielibyśmy, żeby wierzył? O manipulowanie jego osądami, aby na sam koniec oszukać wszystkich przeciwników i wygrać? Jednakże, aby do tego mogło dojść, musicie porzucić wyznaczone reguły. Bo jak nie ma już ustalonych zasad to wtedy gra się według swoich.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Mitch Rapp stracił ukochaną w ataku terrorystycznym. Od tej chwili jego jedynym celem jest zemsta. Oficer szkoleniowy CIA Stan Hurley wie, że taki człowiek to dla agencji skarb. Szczególnie jeśli uda się go wzbogacić o pewien szczególny zestaw umiejętności, który uczyni go maszyną do zadań specjalnych. Hurley potrafi tego dokonać. Zanim szkolenie dobiegnie końca Mitch będzie miał okazję wykazać się w akcji. Według danych wywiadu grupa terro­rystów planuje atak z użyciem ładunku atomowego. Wiele wskazuje na to, że jednym z nich jest dawny uczeń Hurleya. Kogoś takiego może wytropić i zneutralizować tylko ktoś taki jak Mitch Rapp.

gatunek: Thriller, Akcja
produkcja: USA

reżyseria: Michael Cuesta
scenariusz: Marshall Herskovitz, Edward Zwick, Stephen Schiff, Michael Finch
czas: 1 godz. 51 min.
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Enrique Chediak
rok produkcji: 2017
budżet: 33 milionów $

ocena: 7,0 z serduszkiem (dałbym emotkę, ale nie wiem jak się na klawiaturze daje)/10














Męskie kino


Filmy można podzielić na wiele różnych kategorii, w zależności od własnego widzimisię. Dlatego dzisiaj pod lupę weźmiemy sobie filmy, które zbyt wiele obiecują, a za mało dają oraz te, które nic nie obiecują, a mogą nam sporo zaoferować. Nie pierwszy raz przecież łapiemy się na "fajny" zwiastun, którego równowartość z filmem jest zerowa, albo przez przypadek widzimy obraz, którego celowo byśmy nie wybrali. Tak właśnie stało się w moim przypadku z "American Assassin", na którego wybrałem się, bo byłem już tak zmęczony siedzeniem w domu. Warto było się ruszyć.

Mich właśnie się zaręczył, lecz jego szczęście nie trwa długo. Chwilę później terroryści napadają na plażę, na której przebywa nasz bohater i zabijają mu narzeczoną. On jednak pragnie zemsty i zrobi wszystko, aby zabić sprawców. Podgląda go również CIA, które lubi takich typków jak on. Czyli jakich? Nieważne. Koniec końców nasz bohater dostaje się na super obóz przetrwania CIA i tam zrobią z niego agenta, aby ocalić świat przed zbuntowanym agentem.... uffff jeszcze chwila, który ukradł pluton i chce go sprzedać do produkcji bomby. Wszystko w jednym i nic w niczym. Czyżby? Dyskusja na temat słuszności powstania tegoż filmu już zawrzała w sieci i zdania są podzielone, z tym, że większości się nie podobał. No cóż, ja czegoś takiego z seansu nie pamiętam, ale już teraz wiem dlaczego. Wszystko zależy od odpowiedniego podejścia. Jakby nie patrzeć od niego może wiele zależeć. W tym przypadku zależny sporo ano, bo sens oglądania tego "arcydzieła". Czemu cudzysłów? To przecież nie jest żaden ukryty sarkazm!? Muszę zwolnić osobę od lokowania sarkastycznych wstawek w moich tekstach, bo jak na mój gust przegina. Wracając jednak do obrazu, należy zaznaczyć, że to film z jajem dla osób, które ja mają i nie boja się tego przyznać. Innymi słowy, udajemy głupich. Wiem, że popadamy teraz w niechciane i szeroko nielubiane stereotypy, ale czasem po prostu tak bywa. Sorry, taki mamy klimat. Szufladkowanie nigdy nie jest dobre no, chyba że się oddziela dobro od zła, albo słaby szajs od dobrego towaru... bez komentarza. Idąc dalej tym tropem, wpadamy do kategorii, które mają za zadanie grupować rzeczy, których lepiej unikać, abo wręcz przeciwnie, których się lepiej nie ustrzegać. Oczywiście wszystko zależy, jaką mamy wrodzoną skłonność ulegania wyżej wymienionym etykietom. Nasze diaboliczne skłonności nie są przecież dla nas żadną tajemnicą, no, chyba że udajemy świętych, to w takim razie polecam lekarza (numer telefonu na końcu recenzji). To zaś sprowadza nas do rozmyśleń na temat podjętej przez nas decyzji. Rozpamiętywanie uznawane jest przez niektórych za personifikację niezłej zdziry, która żeruje na naszym niezdecydowaniu i żałowaniu za postanowione decyzje. Oczywiście w większości przypadków ma racje, bo taka już jest, niemniej jednak w zawartej z nią umowie (na samym dole, cienkim druczkiem) da się dostrzec kilka ustępstw, które stanowią wyjątek od reguły. Jedna z nich pozwala w spontanicznych decyzjach wystrzec się samoobronnego mechanizmu zachowawczego eliminującego potencjalne zagrożenia na rzecz czystej, spontanicznej, niezobowiązującej, niezamierzonej, ale pożądanej zabawy, która kusi bardziej niż piekło. Żałujcie za grzechy – później będą mówić. Problem w tym, że robiąc źle, nie czując tego samego, nie jesteś w stanie niczego żałować. Po raz kolejny takim rozumowaniem naginamy świat rzeczywisty i cechujące go prawa, ale czemu nie skoro twórcy filmowi robią to cały czas? Twórcy "American Assasina" są w tym tak dobrzy, że Oskary to dla nich wyznacznik cebulowej żenady, albowiem nie tolerują poprawności, jakimi rządzą się nagrody. Zresztą kto by chciał perfekcyjnie wymodelowaną i pozłacaną (jak ne ze złota to ne chcem) statuetkę, której wartość jet równowarta do jest poziomu twardości. A więc według skali Mosha wymięka nawet z gipsem, nie mówiąc już o wytrzymałości ludzkich zębów. Takim oto sposobem natrafiamy na pozornie nieskomplikowaną fabułę, która przeradza się w istny labirynt, w którym zła ścieżka prowadzi bohaterów na śmierć (Dylan O'Brien umiera na koniec). Żartowałem. A może nie? Tak czy siak, kuriozalność nie jest żadnym wyznacznikiem jakości, albowiem wszystko można zatuszować ciekawymi bohaterami i ich niesłychanie rozbudowanymi portretami psychologicznymi. Bo wszystko, co wiemy to kłamstwo obrócone w żart, którego i tak połowa społeczeństwa nie rozumie i śmieje się nie wiadomo z czego. Biedni, jeszcze przepukliny dostaną. Co jak co, ale fenomenalnie poprowadzona opowieść leczy każde rany, przenosi góry, a resztę se sami dopowiecie. Cokolwiek by to nie było, aby samych siebie uszczęśliwić. Bo widzicie, miszmasz to nie jest bynajmniej chaos w opowieści, ale to nowomodny nurt artystyczny, który polega na poddaniu opowieści niezliczonej ilości rozwiązań fabularnych, które doprowadzają do takiego zamierzania, że wychodzi z tego kontrolowane zamieszanie, które reżyser od początku zaplanował. Ba, to było nawet wyryte na odwrotnej stronie Dekalogu (inni o tym nie wiedzą, bo nie chciało im się sprawdzać). Ja widziałem. Odjazd. To się właśnie nazywa Chaos kontrolowany i nie, nie jest to bynajmniej żadne pojęcie z greckiej mitologii. Ot co, znaleźli się fałszywi wyznawcy. Co nie zmienia faktu, że idea narodziła się właśnie na podstawie greckich mitów. Nieszczęśliwe zapożyczenie. Niby plagiat, ale jak osądzić kogoś z przeszłości? P.S. Tardis nie jest rozwiązaniem. Doctor Who nie istnieje naprawdę. True story. Wiem, bo widziałem. Ludzie, gubimy wątek. Wracając na właściwe tory, należy wspomnieć, że wszystko ma swój cel i nic nie dzieje się bez przypadku. Takim oto sposobem akcja obrazu jest zatrważająco szybka, niesamowicie pochłaniająca, zabójczo zabójcza, zbyt często rozbrajająca nas kontrolowanym chaosem oraz kompletnie przemyślanym, wcale nie randomowym procesem eliminacji prawie wszystkich bohaterów. Wspominałem, że Dylan O'Brien umiera? Wszystko to natomiast zaserwowane w lekkiej, niesamowicie przejrzystej, ujmującej i klimatycznej formie pozwala nam doznać prawdziwego kina akcji (i to jest akurat najprawdziwsza prawda).

Aktorskie uniesienia zapewniają nam dziarscy amerykanie, którzy odgrywają dzielnych amerykanów walczących o pokój na świecie. Normanie Miss/Mister Universe. Muskuły pręży Dylan O'Obrien (pozdrowienia dla nastolatek, które na seans przyszły tylko dla niego), Taylor Kitsch (tylko raz, a więc się nie liczy), a także Scott Adkins, któremu zbyt szybko minęło te 5 minut sławy, bo go zabili. Nie ma tego złego, na szczęście jest Micheal Keaton, który "zawsze da radę". Ze wszystkim i ze wszystkimi. Da się? Oprócz nich w obsadzie znajduje się jeszcze kilka lasek, ale kto by na nie tracił czas. To tylko tło dla kina prawdziwych mężczyzn.

Największym minusem dla mnie jest brak obecności Michaela Baya jako producenta wykonawczego, albowiem mógłby on wycisnąć z filmu jeszcze więcej wybuchów. Niby źle nie jest, ale im więcej CGI to przecież mniej oczy bolą. Sypnąłby też, jakim tam groszem, ażeby wzbogacić nieco budżet. I w ogóle. Trzeba jednak przyznać, że zdjęcia im się udały tak jak i muzyka Stefka Price'a (To akurat prawda. Wiem, że już to pisałem, ale to naprawdę jest prawda. To, nie tamto wcześniejsze).

Długo by się tu zastanawiać, nad decyzją szlachty odnoście tego, co nas godne, a co nie. Prawda jest jednak taka, że nie ważne co mówią i tak zobaczysz. Szlak, nie to powiedzenie. Gdzie mówią nie, dajesz tak? Inaczej. Z dwojgo złego lepij nigdzie. Bingo. Kategorie, jak i etykiety to fajne są nalepki, ale by naklejeczki tej nie dostać, nie należy po nią (o)stać. Jak chcecie z rymem, to zostawiam (o) w domyśle. Reasumując, film nie jest arcydziełem, ale bardzo fajnie mi się go oglądało i w sumie to mi się podobał. Nie wiem czemu, ale czy zawsze musi być jakieś wytłumaczenie? To przez ten klimat.

Numer o którym wspomniałem: 997

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Frank to samotny mężczyzna, który wychowuje swą wybitnie uzdolnioną siostrzenicę Mary. Frank pragnie, aby Mary uczyła się w zwykłej szkole, ale jego bogata i wpływowa matka Evelyn ma inne plany – chce wziąć edukację wnuczki w swoje ręce, rozdzielając tym samym Franka i Mary. Evelyn ma po swej stronie całą armię prawników, podczas gdy Frank może liczyć tylko na dwie osoby: życzliwą mu gospodynię, Robertę i nauczycielkę Mary, Bonnie, z którą zaczyna łączyć go uczucie. Wkrótce uświadamia sobie, że podobnie, jak wybitne zdolności są darem losu dla Mary, tak pojawienie się dziewczynki w jego życiu jest darem dla niego samego.

gatunek: Dramat
produkcja: USA

reżyseria: Marc Webb
scenariusz: Tom Flynn
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Rob Simonsen
zdjęcia: Stuart Dryburgh
rok produkcji: 2017
budżet: 7 milionów $

ocena: 8,0/10














Dar czy przekleństwo?


Wśród ludzi raz na jakiś czas pojawiają się "wyjątkowe" osobniki, które cechują się ponadprzeciętnymi zdolnościami. Dzięki nim są w stanie pokonać bariery, które dotychczas były niedosięgalne. Niestety ta wyjątkowość ma również swoją drugą stronę, która nie jest już taka kolorowa. Bardzo często mówi się, że osoby z ponadprzeciętnymi zdolnościami nie są w stanie wieść normalnego życia. Po prostu się do tego nie nadają. Co w takim razie gdy mamy niesłychanie uzdolnione dziecko, które na etapie podstawówki jest w stanie rozwiązać kłopotliwe zadania matematyczne. Pokierujemy się w stronę ambicji czy może odetniemy się kompletnie od wrodzonej zdolności? Właśnie o tym traktuje najnowszy film Marca Webba pt: "Obdarowani".

Po nieudanej próbie reaktywowania serii o Spider-Manie, która zakończyła się na drugiej części ("Niesamowity Spider-Man 2") Marc Webb powrócił do swoich korzeni. Postawił na format, w którym do tej pory się po prostu dobrze czuł. A więc, zamiast wyprodukować kolejny wielki blockbuster, postanowił opowiedzieć nam dużo bardziej wyciszoną i stonowaną opowieść bez drogich i efektownych fajerwerk w postaci efektów specjalnych. Efektem tego jest film "Obdarowani", który bardzo dosadnie markuje powrót reżysera. Frank Adler to samotny mężczyzna, który wychowuje swoją siostrzenicę. Szybko wychodzi na jaw, że dziewczynka ma niezwykłe zdolności matematyczne. Babcia dziewczynki pragnie wykorzystać jej dar, z kolei Frank pragnie dla Mary normalnego dzieciństwa. Sprawa trafia do sądu, gdzie toczy się walka o prawa rodzicielskie. Jak potoczą się więc losy dziewczynki? Reżyser w swoim najnowszym filmie przedstawia nam historię niesamowicie skomplikowaną, w której żadne z rozwiązań nie jest dobre. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że odpowiedź jest banalnie prosta. Niestety na dłuższą metę wszystko staje się jeszcze bardziej zagmatwane. Twórca wyraźnie podkreśla nam zarówno plusy, jak i minusy bycia geniuszem i jednocześnie nie opowiada się po żadnej ze stron. Przypadek pokazany w filmie, każdy z nas może odebrać w sposób bardzo osobisty, a więc tym lepiej, że reżyser nie stara się nas przekonać do jedynej i właściwej decyzji. Pozwala nam postawić się w sytuacji Franka i daje możliwość zastanowienia się, jak my byśmy postąpili w jego sytuacji. Co według nas byłoby dla Mary najlepsze. Wątek ten stanowi główną oś fabuły, która już z samego początku jest niezwykle intrygująca i wciągająca. Obraz poraża nas swoim urokiem, sielanką oraz wyjątkową relacją, jaka łączy dwójkę głównych bohaterów, którzy, choć bezpośrednio nie są ze sobą związani, to jednak nie chcą się ze sobą rozstać. Jednakże pod tą lekką i przyjemną otoczką kryje się prawdziwa historia z krwi i kości, w której główne role odgrywają prawdziwe problemy z potężnym wydźwiękiem. Reżyser nie ukrywa przed nami, że walka toczy się nie tylko o życie małej Mary, ale także o dalszą egzystencję Franka, który nie wyobraża sobie życia bez niej. Podążając tym śladem, raz za razem udowadnia nam wyjątkowość tej relacji poprzez ciągłe wystawianie jej na różnego rodzaju próby. Przetrwanie każdej z nich jest niczym jak kamień milowy, albowiem jedynie umacnia więź i poświęcenie, jakie każda ze stron wkłada w budowanie wspólnej relacji. Najlepszym tego przykładem jest kot Mary – Fred. Wszystko to udowadnia nam, jak wiele można poświęcić oraz na jak bardzo można się ofiarować dla drugiej osoby. Jednakże to nie jedyne zagadnienie poruszone w tej opowieści. Reżyser wprowadza do filmu również wiele wątków pobocznych, które pomimo odgrywania roli "drugich skrzypiec" są szalenie ważne dla pierwszoplanowej historii. Rozpoczynając od zmarłej matki, przechodząc następnie do kwestii rodzinnych, a kończąc na żądzy zapisania się na kartach historii. W opowieści silnie wybrzmiewa również żal po straconych szansach oraz niezdrowa idea dążenia po trupach do celu. Wszystko to idealnie się ze sobą komponuje, dając nam na sam koniec niesłychanie przejmujący i poruszający obraz, w którym fabuła stoi na wysokim poziomie. Główna w tym zasługa szczegółowego scenariusza, który nie pozostawia żadnego elementu samemu sobie. Całość jest niesamowicie przejrzysta i bardzo przyjemna w odbiorze.

Marc Webb dobrze wie, że fundamentem jego opowieści są bohaterowie, dlatego robi wszystko, aby wypadli na ekranie wiarygodnie. Dzięki szczegółowemu scenariuszowi, świetnej charakterystyce bohaterów i rewelacyjnemu aktorstwu efekt końcowy jest wręcz rewelacyjny. Postacie filmowe to sylwetki z krwi i kości, które w konfrontacji z rzeczywistością budują swoją autentyczność. Niczego nam na siłę nie udowadniają ani nie starają się nas do czegokolwiek przekonać. Po prostu są. A przez swoją interakcję z fabułą zyskują na wiarygodności. Dają się polubić już od pierwszej sceny, dzięki czemu nasza więź z nimi podczas trwania filmu przybiera na sile. Od strony aktorskiej jest rewelacyjnie. Chris Evans po raz kolejny udowadnia, że oprócz bycia Kapitanem Ameryką w wielkim blockbusterze potrafi również odnaleźć się w dużo mniejszym, ale dużo potężniejszym filmie. Nawet wychodzi mu to lepiej niż granie herosa od Marvela. Z kolei Mckenna Grace rewelacyjnie wciela się w małą Mary. Jak na dziecko wręcz perfekcyjnie portretuje swoją postać. Jest niesłychanie autentyczna i niesamowicie urocza, przez co wręcz nie sposób jej nie polubić. W obsadzie pojawia się również: Octavia Spencer, Lindsey Duncan i Jenny Slate.

Marc Webb po niezbyt udanym "Niesamowitym Spider-Manie" powrócił do swoich początków. Muszę przyznać, że dobrze zrobił, albowiem "Obdarowani" to niesamowicie klimatyczne dzieło, ze świetną historią, szczegółowym scenariuszem i rewelacyjnym aktorstwem, które bez dwóch zdań potrafi nas ująć za serce. Ponadto porusza bardzo skomplikowany problem i pozwala nam postawić się w roli bohaterów. Seans zdecydowanie godny zobaczenia i polecenia.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Valerian i Laurelina to kosmiczni agenci, odpowiedzialni za utrzymanie porządku na terytoriach zamieszkałych przez ludzi. Podczas misji w Mieście Tysiąca Planet – kulturowym i politycznym centrum galaktyki – przyjdzie im zmierzyć się ze złowrogą siłą, która zagraża bezpieczeństwu całego wszechświata.


gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: Frnacja

reżyseria: Luc Besson
scenariusz: Luc Besson
czas: 2 godz. 17 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Thierry Arbogast
rok produkcji: 2017
budżet: 209 milionów $

ocena: 6,6/10
















Dwa światy


Dzisiejsza kinematografia bardzo różni się od tej sprzed pięćdziesięciu lat. Postęp w tej dziedzinie przerósł chyba oczekiwania najśmielszych marzycieli. Technologie komputerowe weszły w tak zaawansowane stadium, że pozwalają na dosłowne tworzenie nierealnych rzeczywistości, które jednak wydają się nam bardzo realistyczne i wiarygodne. I choć kino bez problemu radzi sobie bez efektów specjalnych, to jednak powstanie niektórych filmów bez ich użycia byłoby niemożliwe. Pierwszy lepszy przykład z brzegu to "Avatar" Jamesa Camerona. Wymarzony obraz twórcy, którego realizację ograniczały możliwości technologiczne. W tym roku na ekrany kin wszedł kolejny obraz będący kolejnym długoletnim marzeniem reżysera. Jednakże czy pogoń za efektami specjalnymi jest dobre dla kina? I tak i nie. "Valerian i miasto tysiąca planet" jest najlepszym przykładem na ukazanie dwoistości tego sformułowania.

Valerian i Laureile to międzygalaktyczni agenci, których zadaniem jest utrzymywanie porządku na zamieszkałych terenach. Będąc w Mieście Tysiąca Planet, otrzymują nowe zadanie. Mają ocalić metropolię przed zbliżającym się kataklizmem. Czy dwójka agentów będzie w stanie ocalić tętniące życiem miasto? "Valerian" to projekt marzeń Luca Bessona i szumnie zapowiadany "najdroższy film wyprodukowany poza granicami USA". Rzeczywiście jest się czym chwalić, albowiem europejskie budżety prawie nigdy nie są w stanie dorównać amerykańskim standardom. Wyżej wymieniony film miał być udowodnieniem, że na starym kontynencie też możemy się na takie szaleństwo szarpnąć. Szkoda tylko, że ten pierwszy raz będzie taki bolesny. Produkcja startuje od niesamowitego i fenomenalnie nakręconego wstępu, który ukazuje nam powstanie tytułowego "Miasta Tysiąca Planet". Ta oszałamiająca sekwencja rozgrywająca się w rytmie "Space Oditty" Davida Bovie jest jedną z tych scen, których się szybko nie zapomni. Jest to wręcz sekwencja na miarę ikonicznej, albowiem jej spektrum niesamowitości jest wręcz nie do opisania. Nie sposób mi się przestać nią zachwycać. To samo zresztą można by powiedzieć o kilku innych scenach z filmu. Niestety jak się po seansie okazuje, są to tylko "światełka w tunelu", które raz na jakiś czas rozświetlają niezbyt zachwycająca opowieść. W czym jednak tkwi problem? Z samego początku nie sposób jeszcze niczego stwierdzić, albowiem akcja rozwija się całkiem żwawo i płynnie. Jest dość ciekawie, a więc czas leci stosunkowo szybko. Kiedy w końcu (po dość długim czasie) poznajemy głównych bohaterów, całość nadal prezentuje się całkiem dobrze. Niestety całość zaczyna się sypać, gdy nasze postacie trafiają na Alfę (Miasto Tysiąca Planet). Nagle z fabułą widowiska zaczyna się dziać coś niedobrego. Do opowieści wkrada się chaos, który potrafi nieźle namieszać w całej opowieści. A wszystko to wzięło się od reżysera, który chciał nam pokazać o kilka rzeczy za dużo. Już od pierwszej minuty filmu da się dostrzec, że twórca wręcz rozpływa się nad swoim dziełem. Gdy tylko dochodzimy to sekwencji z dużym użyciem efektów specjalnych, aż nie sposób jest nie zwrócić uwagi na admirację materiału przez swego twórcę. Będąc z wami szczery, nie mam nic przeciwko zachwycaniu się swoimi tworami, ale zawsze należałoby pamiętać o dopuszczalnych granicach. W tym przypadku wielokrotnie czułem się przytłoczony tym samozachwytem, który bardzo negatywnie wpływa na odbiór obrazu. Zamiast samemu zachwycać się rewelacyjnymi efektami specjalnymi, często łapałem się na tym, że z obrazu bije zbyt wielką dumą, abym mógł je oglądać. Strasznie to przytłaczające i zdecydowanie nieodprężające. Sztuczne pokazywanie czegoś na siłę czy też rozciąganie danego momentu do maksimum, aby ukazać jego majestatyczność to zwykłe przegięcie. W końcu to ja mam się obrazem zachwycać czy reżyser? Kwestia ta, choć problematyczna jest jeszcze całkiem znośna w porównaniu do niesystematycznej i chaotycznej natury fabuły, która po prostu nie może się zdecydować, o czym chce nam opowiedzieć. Wydawać by się mogło, że wątek ratowania miasta jest tutaj najważniejszy, jednakże nie przeszkadza to opowieści kilkakrotnie zboczyć z kursu, aby zająć się średnio ciekawymi i mało zajmującymi wątkami pobocznymi. Ich jedynym celem jest ukazanie różnorodności przedstawionego świata. Pomysł szlachetny, ale kompletnie niedopracowany, albowiem efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Wygląda to tak, jakby reżyser na siłę chciał nam pokazać, jak najwięcej z Alfy, abyśmy wiedzieli, jaka jest wspaniała. Problem w tym, że da się do zrobić na wiele innych sposobów oraz tak, że nie będzie to wyglądało tandetnie. Albowiem z każdym takim wątkiem cała opowieść nagle zmienia priorytety i wątek poboczny zamienia się na główny. Takim sposobem historia ciągle dekoncentruje widza, zwodzi i pokazuje to, czego widz, praktycznie rzecz biorąc, nie chce oglądać. Pierwszoplanowa intryga, choć ciekawa niestety zostaje przykryta całą resztą. Szkoda, że tak sobie z nią pograno, albowiem miała naprawdę niesamowity potencjał. Zamieszanie w warstwie fabularnej negatywnie wpływa również na akcję obrazu, która raz po raz traci i zyskuje na tempie. Po pewnym czasie staje się to wręcz nieznośne. Nie pomaga również finał, który został rozegrany na dość chłodnych nutach i do tego z niepasującą do dotychczasowego stylu produkcji "detektywistyczną" manierą. Niestety, ale scenariusz obrazu to jedna wielka katastrofa, która tylko czasami pokazuje nam prawdziwy potencjał opowieści jak np. scena rozgrywająca się na Wielkim Bazarze. Brak mu spójności, płynności i przede wszystkim wciągającej i porywającej opowieści. Ta przedstawiona, jest co najwyżej ze średniej półki. Co ciekawe fakt ten nie przeszkodził twórcy naszpikować obrazu odnośnikami do współczesnego świata. Przede wszystkim Europy, Unii Europejskiej, problemu imigrantów itp. Czyli tego, z czym obecnie przyszło nam się mierzyć. I choć motywy te świetnie współgrają z resztą obrazu i tak nie są w stanie ocalić całości, która po prostu rozczarowuje.

Strona aktorska prezentuje się zdecydowanie lepiej, ale nie ma mowy o fajerwerkach. Głównie ze względu na to, że tylko dwie postacie mają jakąkolwiek szansę zaistnienia. Są to oczywiście Valerian i Laureile. Tylko oni dostają wystarczającą ilość czasu ekranowego, abyśmy sobie o nich wyrobili jakieś zdanie. Zresztą scenariusz produkcji w miarę dokładnie nakreśla tylko ich. Ci zaś nieco obiegają od komiksowych pierwowzorów. Wyglądem nie przypominają bohaterów, a raczej jakiś duet wolnych strzelców. Nie przeszkadza to im jednak być zaskakująco skutecznym w wykonywaniu swoich misji. Relacja między głównymi bohaterami często jest napięta, jednakże ma w sobie dużo uroku. Pozwala to im pomimo uprzedzeń wspólnie dojść to porozumień i koniec końców wyjść na prostą. W roli Valeriana mamy Dane DeHanna, który dalej trochę przypomina mi Lockharta z "Lekarstwa na życie". Niemniej jednak do jego postaci z czasem da się przekonać. Co innego jest z Carą Delevinge, która już od początku da się lubić jako Laureline. Jest zaskakująco autentyczna, przekonująca i lekka w tej roli, dzięki czemu świetnie się ją ogląda na ekranie. W obsadzie znalazło się jeszcze mnóstwo innych gwiazd takich jak Clive Owen, Ethan Hawke czy Rihanna jednakże są to jedynie dodatki, które nie zabawiają na ekranie zbyt długo.

Luc Besson w niemalże każdym wywiadzie chwalił jak to w "Valerianie" jest mnóstwo efektów specjalnych i jak technologia umożliwiła mu stworzenie świata przedstawionego. W tym wypadku nie trudno się z reżyserem nie zgodzić, albowiem strona wizualna obrazu wręcz onieśmiela. Efekty specjalne rzeczywiście są niesamowite i kilkakrotnie zapierają dech w piersiach. Do tego dochodzą jeszcze świetne zdjęcia, kostiumy i scenografie. Muzyka Alexandre Desplata jest lewo słyszalna i mało wyrazista, przez co przytłaczają ją sceny akcji oraz efekty. Całość rozegrana jest w komediowo-poważnej stylistyce, która niestety nie zawsze się sprawdza. Głównie ze względu na to, że wiele scen wydaje się kompletnie nie pasować do atmosfery całego obrazu. Niemniej jednak humor wypada całkiem nieźle.

"Valerian i miasto tysiąca planet" to wizualnie piękny, ale chaotyczny film, z pogmatwaną fabułą i słabym scenariuszem. I choć aktorsko i technicznie film nadrabia, to niestety admiracja tego to cyfrowe nie zastąpi historii, której tutaj brakuje. Skakanie między wątkami i rozpraszanie się błahostkami bardzo źle wpływa na odbiór produkcji, która traci na klimacie, płynności oraz naszym zainteresowaniu. Efekty specjalne nie naprawią wszystkiego i nic nie poradzą na niewykorzystany potencjał. Niemniej jednak w świecie "Valeriana" jest coś niesamowicie intrygującego i pociągającego. Pewnego rodzaju magnetyzm, który mnie kupił w 100%. Ten sam, który sprawia, że z chęcią zobaczyłbym dalszą część. Tym razem jednak z lepszą opowieścią. Niestety raczej się tak nie stanie, albowiem produkcja Bessona bardzo szybko została uznana za box-officeową wtopę. Szkoda. Mogłoby z tego powstać całkiem ciekawe uniwersum.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.