Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tom Hiddleston. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tom Hiddleston. Pokaż wszystkie posty
Thor zostaje uwięziony po drugiej stronie wszechświata. Osłabiony i pozbawiony młota musi znaleźć sposób, by powrócić do Asgardu i stawić czoła bezwzględnej i wszechpotężnej Heli oraz powstrzymać Ragnarok – "zmierzch bogów", zagładę świata i całej asgardzkiej cywilizacji. Przedtem jednak musi stanąć do gladiatorskiego pojedynku na śmierć i życie z byłym sprzymierzeńcem i członkiem drużyny Avengers — niesamowitym Hulkiem!

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Taika Waitiki
scenariusz: Craig Kyle, Christopher Yost, Eric Pearson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Javier Aguirresarobe
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 6,9/10

















Mów mi Hela to mnie rozwesela


Ekranizacje komiksów Marvela przeszły długą drogę, a przecież to jeszcze nie koniec ich panowania. Wszyscy czekamy na "Infinity War" i nie możemy się doczekać, jak skończy się cała ta seria. Z perspektywy czasu początki budowania uniwersum są bardzo intrygujące, albowiem prezentują sobą dużą różnorodność, której obecnie Marvelowi brakuje. Najlepszym przykładem jest trylogia przygód Thora, która rewelacyjnie obrazuje, jak ewoluowała cała seria od pierwszego "Thora" aż po najnowszą odsłonę, czyli "Ragnarok".

Thor wraca do Asgardu, by powstrzymać wszechpotężną Helę oraz zapobiec Ragnarokowi. W tym celu zbiera "ekipę", aby wspólnymi siłami ocalić jego krainę przed zagładą. Na samym wstępie muszę przyznać, że seans ten nie był przeze mnie jakoś specjalnie wyczekiwany. Odnoszę wrażenie, że powoli, ale systematycznie zaczyna mnie nudzić kino superbohaterskie, albowiem od jakiegoś czasu nie serwuje nam niczego nowego. Oczywiście fakt ten nie oznacza, że produkcje te są złe. Marvel, już od jakiegoś czasu trzyma bardzo stabilny, ale zbyt asekurancki poziom co czyni jego produkcje po prostu kolejnymi filmami spod tego samego znaku. Istnieją wyjątki, ale bardzo rzadko. "Thor: Ragnarok" jest kolejnym przedstawicielem grupy filmów tak zwanych "standardy Marvela". Na czym to polega? Otóż sprawa rozchodzi się o to, że w najnowszej odsłonie przygód boga piorunów zobaczymy te same chwyty, jakie mieliśmy już okazję dostrzec w kilku poprzednich ekranizacjach jak na przykład "Doktor Strange". Są to sprawdzone i skuteczne zagrania, które za każdym razem prezentują się świetnie. Niestety martwi mnie ich powtarzalność oraz to, że nie dostaniemy już żadnego filmu, który będzie wyglądać nieco inaczej. To strasznie wkurzające, że po raz kolejny dostajemy ten sam schemat fabularny, ten sam zestaw "niespodziewanych" zwrotów akcji, oraz tę samą paletę sztandarowych Marvelowskich żartów. Innymi słowy, jest to kolejny film Marvela zrobiony w myśl tej samej i lubianej przez studio maniery. Właśnie przez to film Taika Waitiki pomimo całkiem ciekawej i angażującej fabuły smakuje jak odgrzewany kotlet, którego nikt tak naprawdę nie chce zjeść, ale z przymusu musi. Bardzo to przykre, że szefowie studia boją się odrobinę poeksperymentować i nieco urozmaicić ich produkcje kinowe w coś całkiem nowego i świeżego. Żeby było inaczej i ciekawiej. Żeby można było jakoś odróżnić poszczególne obrazy z całego uniwersum. Niestety tego od nowego "Thora" nie dostaniemy. To, co nam zaoferuje to bardzo lekka, przyjazna dla oka opowieść, która jest płynna, całkiem ciekawa i wciągająca. Bez większych rewelacji, ale też bez jakiś specjalnych zawodów. Po prostu historia, którą się przyjemnie ogląda i którą równie przyjemnie się zapomina. Tak jakby to była kolejna opowieść do odhaczenia przed "Infinity War". Niby ważna, ale koniec końców tak naprawdę obyłoby się i bez niej. Niestety, ale taka jest prawda. Fabuła pomimo bycia przyjazną i wciągającą historyjką nie gwarantuje nam nic innego jak po prostu, kolejne przygody Thora, kolejne knowania Lokiego oraz kolejne złote myśli Odyna. Czyli to, co już było. W tej kontynuacji nie widzę żadnego większego sensu oprócz pokazania nam nowej przygody, która niespecjalnie ma na celu cokolwiek znaczyć. A przecież nie tak powinno to wyglądać. Wszyscy pamiętamy przecież jego nieustanną przemianę. Tym razem jednak właśnie jej nam brakuje. Przyglądając się historii Thora na dużym ekranie, możemy śmiało powiedzieć, że jest to świetny przykład do zobrazowania obecnie zbudowanego już uniwersum. Zaczynając od bardzo autorskiej wizji Branagha, poprzez wypośrodkowaną produkcję Taylora, aż po sztandarową produkcję Waitiki, powielająca sprawdzone schematy. Na serii tej widać jak zatraca się oryginalność i inność na rzecz powszechnie kojarzonej standaryzacji. I choć poprzednie ekranizacje "Thora" nie są najlepsze, to jednak nie da się im odmówić pewnego rodzaju indywidualności, której "Ragnarok" po prostu nie ma. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Nie zmienia to jednak faktu, że seans całkiem nieźle się sprawdza jako film akcji oraz superbohaterski blockbuster.

Od strony aktorskiej również jest dobrze, ale bez większych rewelacji. Aktorzy wiedzą, czego oczekują od nich widzowie i właśnie to im serwują. Specjalnie się przy tym nie wysilają. Mamy ewidentny przykład taśmociągowego aktorstwa. Kiedy fabuła nie serwuje drastycznych zmian w psychice bohaterów, włączają autopilota i jadą dalej. Zasadzie tej udaje się czasem wyrwać Chris'owi Hemswortowi oraz Marku Ruffalo, którzy bronią się od strony komediowej. Tom Hiddlestone niestety nie miał już tyle szczęścia, przez co jego rola jest rewelacyjnym przykładem na to, jak z najciekawszego bohatera uniwersum zrobić kompletnie nijaką postać. Reszta to po prostu ciekawe tło, w którego skład wchodzą: Idris Elba, Jeff Goldblum, Tessa Thompson i Karl Urban. Cate Blanchette natomiast rewelacyjnie wygląda, ale jako antagonista prezentuje się raczej mizernie.

Technicznie film wymiata ze względu na efekty specjalne i zdjęcia, ale także kostiumy oraz scenografie. Muzyka również prezentuje się całkiem nieźle. Najlepiej jednak wypada klimat obrazu, który próbuje się wkupić w neonowe lata 80. Jest jedyną nową i świeżą rzeczą w produkcji, która nie jest odwzorowaniem jakiegoś schematu. Niestety nie podobało mi się nadużycie piosenki Led Zepplina, a także użycie zbyt dużej dawki humoru, przez co film sporo traci.

"Thor: Ragnarok" jest kontynuacją, jakiej się spodziewałem. Przyjemna dla oka historia, całkiem wciągająca fabuła, ale za dużo Marvelowskich schematów i za dużo humoru. Koniec końców otrzymujemy fajny film, który równie fajnie się ogląda i o którym równie fajnie się zapomina. Nic nadzwyczajnego. Po prostu porządne zrobione kino. Tyle.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film śledzi losy zespołu badaczy, którzy zapuszczają się w głąb niezbadanej wyspy położonej na Pacyfiku — tak samo pięknej, jak i zdradliwej — nie wiedząc, że wchodzą na teren należący do mitycznego King Konga.

gatunek: Dramat
produkcja: Wielka Brytania, Francja
reżyser: 
Jordan Vogt-Roberts
scenariusz: Max Borenstein, Dan Gilroy, Derek Connolly
czas: 1 godz. 58 min.
muzyka: Henry Jackman
zdjęcia: Larry Fong
rok produkcji: 2017
budżet: 185 milionów $
ocena: 5,9/10













Wielkie nico


Ludzi zawsze pociąga nieznane. Taką mamy naturę i nic już tego nie zmieni. To właśnie ten pociąg prowadzi nas na nieznane wody, lądy czy na orbitę ziemską, a nawet na księżyc. Jednakże jak powszechnie wiadomo to za mało. Ciągle chcemy wiedzieć więcej, lepiej widzieć, docierać coraz dalej oraz stawać się jeszcze lepsi niż możemy być. Co nas do tego zmusza? Ciekawość, chciwość, przypadek, a może wiara? Tak mocna i głęboka wiara w coś tak nieprawdopodobnego, że aż musi być prawdą. Bądźcie jednak ostrożni moi drodzy. Na Wyspie Czaszki wszystko jest możliwe, a marzenia stają się prawdą.

Nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz obejrzałem "King Konga" z 2005 roku w reżyserii Petera Jacksona. To dopiero było coś. Te efekty, ta historia. Coś niesamowitego. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że tak prędko doczekamy się kolejnej wersji tej powszechnie znanej historii. Jednakże czego się nie robi dla pieniędzy nieprawdaż? Tak czy siak powstanie "Konga: Wyspy czaszki" to nie tylko skok na kasę. To również (w wierze twórców) odświeżenie klasyka do całkiem nowej wersji. Jednakże czy udało się? No właśnie nie do końca. Jednakże żeby zrozumieć ideę przyświecającą temu rebootowi należy wnikliwie prześwietlić działania studia Warner Bros. które po całkiem sporym sukcesie "Godzilli" wpadło na ciekawy pomysł. Mianowicie włodarze wytwórni postanowili stworzyć MonsterVerse, w którym przedstawią nam filmy o potworach zamieszkujących ziemię. Takim oto sposobem "Kong: Wyspa czaszki" trafia na ekrany kin jako drugi film z całej serii o gigantycznych potworach. Akcja filmu skupia się wokół naukowców z Monarch, którzy wpadają na trop tajemniczej wyspy na oceanie spokojnym. Do tej pory ten ukryty i niezbadany kawałek lądu pozostawał z dala od ciekawski oczu. Teraz jednak dzięki ekspedycji światło dzienne ujrzą fakty na temat tego tajemniczego miejsca. Jednakże oprócz przygody na naszych bohaterów czeka seria niebezpieczeństw, albowiem wyspa na którą trafili nie jest taka jak się spodziewali. Początek produkcji to bardzo dobrze wykalkulowany wstęp, który robi to co do niego należy. Ma za zadanie zaciekawić nas fabułą filmu. Trzeba przyznać, że wychodzi mu to wyśmienicie. Już od pierwszych scen potrafi nas wciągnąć w wir akcji i z utęsknieniem czekać na pierwsze spotkanie z tytułowym monstrum. Co ciekawe twarz Konga poznajemy już w pierwszych kilku minutach jednakże na potwora w całej okazałości będziemy musieli jeszcze poczekać. Twórcy bardzo zgrabnie radzą sobie również z przedstawieniem nam wszystkich głównych postaci. Potrafią w rewelacyjny sposób zbudować napięcie oraz odpowiednią dramaturgię, dzięki której film sprawia wrażenie niesamowicie pochłaniającego. Wiemy, że na tajemniczej Wyspie czaszki czeka na nas nie jedna tajemnica do rozwiązania, a twórcy tylko to wykorzystują i skutecznie podgrzewają napięcie. Jest wartko, ciekawie i naprawdę wciągająco. Zresztą ten model wstępu jest perfekcyjnie zerżnięty z "Godzilli" Garetha Edwardsa. Wizerunek Konga to przez długi czas była pilnie strzeżona tajemnica tak jak wygląd Gdzilli. Z tą różnicą, że fani Godzilli zobaczyli potwora w pełnej krasie dopiero na seansie filmowym. Konga można było już oglądać na jednym ze zwiastunów. Porównajcie plakaty obydwu filmów. Podobieństwo jest wręcz porażające. To samo tyczy się głównego motywu przewodniego jak i czołówki, która wygląda niczym jak z obrazu Edwardsa. Podejrzewam, że jest to pewnego rodzaju sposób na przyporządkowanie danych produkcji do konkretnego uniwersum. W takim przypadku warto również zwrócić uwagę na tajną organizację Monarch, która będzie solidnym spoiwem każdego filmu z serii. Wracając jednak do omawianego obrazu należy wspomnieć, że jest on przede wszystkim nastawiony wyłącznie na akcję. I niestety w tym tkwi największy problem filmu. Zaraz po zapoznaniu się z Kongiem historia momentalnie traci nasze zainteresowanie i staje się dużo mniej intrygująca niż jej początek. Opowieść zdecydowanie zwalnia tempa i nie potrafi już wrócić na dawne tory. Raz potrafi być intrygująca, a zaś kiedy indziej niesamowicie nudna. Co ciekawe najsłabiej prezentuje się właśnie większość scen akcji. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale taka jest prawda. Ujęciom tym brak emocji oraz odpowiedniego napięcia przez co są one rozegrane na bardzo chłodnej nucie. Są po prostu ok, ale to zdecydowanie za mało jak na film tego kalibru. Znacznie lepiej prezentują się potyczki z tamtejszą florą i fauną jak i samo spotkanie z miejscową ludnością. Reszta to niestety ciężki orzech do zgryzienia. Najsłabszym elementem obrazu jest jego fabuła, która potrafi nas mocno rozczarować. Jest nijaka, mało intrygująca i zdecydowanie zbyt szablonowa. Prawdę mówiąc w "Kongu: Wyspie czaszki" nie znajdziecie niczego odkrywczego. Wiem, że zaraz ktoś powie, że przecież w tym obrazie nie o to chodzi i choć z bólem, to jednak przyznam mu rację. Niestety gdy w produkcji nastawionej na akcję brakuje tego jednego najważniejszego składnika, każdy widz szuka czegokolwiek by się uczepić. Tonący brzytwy się chwyta. Niestety w tym przypadku widz tonie. Fabuła filmu jest zbyt prosta, zbyt nijaka oraz zbyt przewidywalna żeby chociaż przynajmniej zrelaksować się podczas seansu. Brakuje jej lekkości i płynności które zapewniły by nam bezproblemowy odbiór obrazu. Przeszkadzają również liczne klisze, które wiele rzeczy sprowadzają do banału. Aczkolwiek muszę przyznać, że w kilku przypadkach twórcy wykazali się niemałą pomysłowością. Na przykład w senie walki z błyskającym flashem aparatu czy w scenie gdy jeden z bohaterów zamierza się poświęcić dla innych. Niestety to są jedynie wyjątki. Całkiem podobnie mają się wątki poboczne, które aż zalatują kiczem. Jest pan śmieszek, jest pan poważny i jest ten ze spiętymi pośladami, który już na sam widok Konga dostaje piany i jego jedynym marzeniem jest zgładzić wielką małpę. Litości. Już na samą myśl brzmi to okropnie, a jest to nic w porównaniu do tego jak tandetnie wygląda to na ekranie.

Jeśli chodzi o postaci pojawiające się w tej opowieści to niestety problem jest ten sam. Bohaterowie obrazu to tylko z pozoru ciekawe sylwetki. Tak naprawdę tyczy się ich ten sam problem co fabuły produkcji. Postacie są jednowymiarowe, nieciekawe i ledwie zarysowane. Nie potrafią w żaden sposób nas ująć ani sprawić, że będziemy za nimi tęsknić. Jest nam obojętne co się im przydarzy i czy w ogóle przeżyją. Jednakże to jeszcze nic w porównaniu do bohatera granego przez Samuela L. Jacksona. To się powinno wręcz nazywać karykaturą postaci. Zero rozumu (o zdrowym rozsądku nie mówiąc), jakichkolwiek sensownych motywów postępowania, wydumane ego oraz przerastająca sylwetkę pycha. Innymi słowy dramat. Reszta też nie prezentuje się jakoś rewelacyjnie, ale przynajmniej nie eksponują sobą porażenia mózgowego. Aktorstwo jest poprawne, ale bez żadnych fajerwerków. W obsadzie znaleźli się Tom Hiddlestone, Brie Larson, Samuel L. Jackson, John Goodman, Corey Hawkins, Toby Kebbell, Jason Mitchell, Tian Jing oraz najlepszy z całej obsady John C. Reilly.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się bardzo dobrze. Główna zasługa w tym świetnych zdjęć, ciekawej muzyki, rewelacyjnie dopasowanych utworów muzycznych, a także świetnych efektów specjalnych. Niestety nie są to efekty, które wywołają w nas niepowstrzymany zachwyt. Wszystko jest w porządku, ale bez większych rewelacji. Oglądając seans w IMAXie z pewnością doznania będą silniejsze, ale szału nie ma (byłem, widziałem, wiem). Warto również zwrócić uwagę na świetne scenografie oraz charakteryzację. Niestety nie do końca kupuję klimat całej opowieści, który jest trochę niemrawy.

"Kong: Wyspa czaszki" to kolejny film o King Kongu w historii kinematografii. Tym razem jednak postanowiono nieco inaczej ukazać nam historię wielkiej małpy. Miało być świeżo i inaczej. Koniec końców twórcom nawet udało się osiągnąć efekt o jaki zabiegali, ale koszem całej reszty. Fabuła jest nudna, przewidywalna i prosta jak drut. Jedni bohaterowie poprawni, ale bez charyzmy, a drudzy są zaś za bardzo przerysowani. Aktorstwo dobre, ale bez rewelacji. Natomiast sceny akcji bez napięcia i emocji to jedna wielka porażka. Po tej premierze można było oczekiwać wiele. Ale na pewno nie tego, że będzie to wielka klapa.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Nocny recepcjonista" przedstawia losy byłego brytyjskiego żołnierza Jonathana Pine’a, który został zrekrutowany przez agentkę wywiadu Angelę Burr do infiltracji najbliższego otoczenia międzynarodowego biznesmena Richarda Onslowa Ropera i unieszkodliwienia zorganizowanego przez niego sojuszu kręgów szpiegowskich i grupy handlarzy bronią. Aby dostać się do serca ogromnego imperium Ropera, Pine musi stawić czoła pełnym podejrzliwości pytaniom skorumpowanego szefa jego sztabu, majora Corkorana, oraz urokowi pięknej dziewczyny biznesmena Jed. Aby dokonać tego co słuszne, Pine musi najpierw sam stać się przestępcą.

twórcy: David Farr
oryginalny tytuł: The Night Manager
na podstawie: powieści Johna le Careé "Nocny recepcjonista"
gatunek: Dramat, Thriller
kraj: USA, Wielka Brytania
czas trwania odcinka: 1 godz.
odcinków: 6
sezonów: 1
muzyka: Víctor Reyes
zdjęcia: Michael Snyman
produkcja: AMC, BBC
średnia ocena: 8,1/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)




 
Zawód: szpieg

Kiedy każdy z nas był małym dzieckiem świat wydawał się o wiele większy, ale zarazem prostszy. Dorastając byliśmy w stanie dostrzec, że nie wszystko jest do końca takie jak sobie z początku wyobrażaliśmy. A będąc dorosłymi dochodzimy do wniosku, że świat jest mały, ale z drugiej strony jest również niezwykle skomplikowany. Można to łatwo zobrazować na przykładzie wykonywanego zawodu. Jako dzieci każdy z nas pragnął być kimś wyjątkowym i robić wyjątkowe rzeczy. Astronautą, strażakiem, tancerzem/-ką, piosenkarzem/-ką, aktorem/-ką itd. Ja na przykład odkąd pamiętam zawsze chciałem być tajnym agentem. Przywdziać graniak, okulary przeciwsłoneczne i ratować świat (pod przykrywką oczywiście ;)). A pomagałyby mi w tym zmyślne gadżety i wrodzony spryt. Jednakże dorastając dochodzony do wniosku, że większość z naszych dziecięcych marzeń jest niemalże niewykonalnych. Tylko niektórym szczęściarzom udaje się tego dokonać. A więc wykonujecie swoją pracę, gdy nagle dostajecie niepowtarzalną okazję, która na zawsze może odmienić wasze życie. Co robicie? Odwracacie się plecami czy chwytacie się tej okazji? Sprawiacie, że świat nagle robi się mniej skomplikowany?

Serial "Nocny recepcjonista" jak sama nazwa wskazuje opowiada o Jonathanie Pineu – nocnym recepcjoniście, który służy gościom hotelowym w godzinach nocnych. Wydawać by się mogło, że zawód ten nie jest niebezpieczny, jednakże nasz bohater wcale nie przypadkowo wplątuje się w niezwykle niebezpieczną intrygę, która może nie tyle kosztować go życie, ale również życie najukochańszych mu osób. Stawka jest wysoka, a jego przeciwnik Richard Roper niezwykle bystry i przebiegły. Czy nasz nocny recepcjonista wyjdzie cało z tej opresji? Koprodukcja telewizyjna stacji BBC oraz AMC swoje korzenie posiada w powieści słynnego brytyjskiego pisarza Johna le Careé pod tym samym tytułem. Jego książka została odpowiednio dostosowana do obecnych czasów, aby cała opowieść była bardziej aktualna i "na czasie". Scenarzysta serii David Farr świetnie poradził sobie z zaadaptowaniem papierowej wersji "Nocnego recepcjonisty" dzięki czemu
podczas oglądania serii istotnie jesteśmy w stanie odczuć jakby odnosiła się do obecnych wydarzeń. Fabuła produkcji koncentrująca się spiskach, morderstwach, bitwie wywiadów i korupcji prezentuje się bardzo intrygująco. Jest wciągająca, pełna ciekawych rozwiązań oraz rewelacyjnie nakreślonych postaci. Jednakże zacznijmy od samego początku czyli epizodu pierwszego, który jest istną bombą, która nadała tej serii charakter. Odcinek pierwszy to tak naprawdę kwintesencja tego co w tym serialu najlepsze czyli: niezwykłego i przeszywającego klimatu, ciekawych i zawiłych potyczek bohaterów, tajemnicy, grozy oraz napięcia. Rozpoczynając przygodę z "Nocnym recepcjonistą" możemy śmiało powiedzieć, że ten serial to będzie coś. Istotnie produkcja jest wyjątkowa. Szkoda tylko, że pierwszy odcinek jest jedyny w swoim rodzaju. Nie liczcie, że zobaczycie coś podobnego w dalszej części produkcji, albowiem już w kolejnym odcinku akcja drastycznie spada, historia się niemiłosiernie wydłuża i zdaje się nam, że całość zaczyna tracić sens. Jakby spuścić powietrze z nadmuchanego balonu. Dalej jest już lepiej dzięki czemu wydarzenia ekranowe robią się coraz ciekawsze, akcja coraz bardziej przyspiesza, a całość coraz bardziej nas intryguje, jednakże twórcom i tak nie udało się przywrócić stanu z pierwszego odcinka. Ewidentnie historii zabrakło polotu dzięki któremu całość dałaby się sama poprowadzić. Niestety, ale dynamika serii przypomina typową sinusoidę, która ma wzloty i upadki. Raz jest dobrze i serial ogląda się niczym "z górki", a zaś później całe napięcie opada i zostaje zastąpione niepotrzebnymi zapychaczami, które nijak wpływają na całość. I znowu twórcy budują całe napięcie i akcją od nowa. Po pewnym czasie staje się to męczące, albowiem ewidentnie widać, że w opowieści drzemie ogromny, jak nie kolosalny potencjał, który jest skutecznie (ale nie do końca) marnowany. Wiele zabiegów fabularnych daje do myślenia, albowiem zamiast skupiać się na rzeczach ważnych niekiedy twórcy poświęcają czas na ukazanie nam rzeczy kompletnie niezwiązanych z główną fabułą, ni nijak na nią wpływających. Choć wydawać by się mogło, że opowieść jest w miarę jasna i przejrzysta to niestety tak nie jest. Fabuła posiada kilka znaczących dziur, które psują wygląd całości, jak słabe nakreślenie koniunkcji Ropera z rządami krajów czy też dokładnych motywów głównego bohatera. Wszystko to sprawia, że bardzo łatwo można się pogubić w całej opowieści jeśli nie jest się zbytnio skupionym i zarazem spostrzegawczym, aby dopowiedzieć sobie całą resztę. Na szczęście gdy seria zmierza ku finale brak jej już sinusoidalnych wybryków i całość zmierza ku szczęśliwemu końcowi. Ogólnie rzecz biorąc fabuła "Nocnego recepcjonisty" nie jest zła, ani nawet dobra. Jest bardzo dobra, ale niestety posiada rozmaite bolączki, które skutecznie sprawiają, że seria staje się zbyt nadęta, czasem nawet chorobliwie poważna i na siłę przerażająca. Jakby celowo i z założenia miałaby być czymś wyjątkowym. Niestety jak każdy z nas dobrze wie nie da się robić niczego na siłę bo nie wyjdzie tak jak planowaliśmy. Ten serial zdaje się być potwierdzeniem tych słów, albowiem bardzo łatwo jest nam dostrzec kiedy opowieść sama się prowadzi dzięki rewelacyjnemu materiałowi, a kiedy twórca ewidentnie stara się na siłę coś zmontować. Tutaj nie zaradziła nawet Suzanne Bier – reżyserka, która pomimo bardzo zgrabnego połączenia wszystkich aspektów serii nie podołała zatuszowaniu ubytków fabularnych. Aczkolwiek muszę przyznać, że była na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. Niestety zabrakło jej czasu, który zmarnował David Farr.

Jeśli zaś chodzi o postaci w "Nocnym recepcjoniście" to w większości mamy do czynienia z silnymi i nieustępliwymi sylwetkami, które nie dają sobie w kaszę dmuchać. Są to dominujące charaktery, które do ostatniej chwili walczą o swoje. Jednakże sprawa ma się całkiem inaczej z główną postacią jaką jest Jonathan Pine. Ten z pozoru cichy i mało wyróżniający się bohater skrywa w sobie nieodkryte pokłady sprytu i przebiegłości, które wydają się idealnie pasować do zawodu szpiega. Postać nocnego recepcjonisty nieustannie nas zaskakuje swoimi postępowaniami przez co w pewnym momencie dochodzimy do wniosku, że tak naprawdę nic nie wiemy o Pineu. Nie jesteśmy nawet do końca pewni co do motywów, które go skłoniły do porzucenia znanego mu świata i rozpoczęcia niebezpiecznego zawodu szpiega. Tak jakby przez chwilę poczuł się dzieckiem i chciał ratować świat jako ktoś kim nie jest na co dzień. Nie wiem. Możemy się jedynie domyślać, albowiem twórcy nie do końca nam ujawnili jego intencje. Jednakże prawda jest taka, że ta tajemniczość i skrytość w tej postaci jest jej główną zaletą, która sprawia, że od razu polubimy Jonathana Pinea i zelektryzowani jego szarmancją będziemy bacznie śledzić jego losy. W tej roli rewelacyjnie zaprezentował się Tom Hiddleston. W roli głównego antagonisty mamy równie fenomenalnego Hugh Lauriego, który portretuje bezwzględnego, niezwykle przebiegłego i tajemniczego Richarda Ropera. Postacie te stoją naprzeciwko siebie, a walka która się między nimi toczy zapiera dech w piersiach. Na ekranie pojawiają się również: Olivia Colman jako Angela Burr – pracująca dla wywiadu agentka, która od wielu lat ściga Ropera, Elizabeth Debicki jako Jed Marshall – dziewczyna Ropera, Tom Hollander jako Lance Corkoran – prawa ręka Ropera, David Harewood jako Joel Steadman pomocnik Angeli z USA oraz Alistair Petrie jako Sandy Langbourne, Michael Nardone jako Frisky i Douglas Hodge jako Rex Mayhew. Cała obsada spisała się rewelacyjnie i "Nocny recepcjonista" może pochwalić się aktorstwem na najwyższym poziomie.

Od strony technicznej serial również nie zawodzi. Mamy ciekawe zdjęcia Michaela Snymana, klimatyczną muzykę Víctora Reyesa oraz bardzo dobre efekty specjalne. Na uwagę zasługują również kostiumy oraz świetnie dobrane lokalizacje w których kręcono serial. Jednakże najważniejszy w tej produkcji jest gęsty, pełen napięcia i dramatu klimat, który sprawia, że seria jest dzięki niemu jedyna w swoim rodzaju.

"Nocny recepcjonista" zapowiadał się na olśniewający serial, który dosłownie z miejsca podbije nasze serca. Niestety choć tego celu twórcom osiągnąć się nie udało, to jednak mogę was zapewnić, że w ostatecznym rozrachunku serial ten prezentuje się bardzo dobrze. Pomimo niedoszlifowanej fabuły historia i tak jest ciekawa oraz całkiem wciągająca, a opowieść dzięki sprawnej reżyserii Suzanne Bier nie odpycha nas tak bardzo swymi niedociągnięciami. Koniec końców produkcja ta jest zdecydowanie godna uwagi chociażby ze względu na świetne kreacje Hiddlestona i Lauriego dlatego gorąco ją polecam.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.