Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ryan Gosling. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ryan Gosling. Pokaż wszystkie posty
Minęło 30 lat od wydarzeń przedstawionych w filmie "Łowca androidów" Ridleya Scotta. Wtedy w 2019 roku agent Rick Deckard ścigał w Los Angeles zbuntowane androidy z serii Nexus 6. Teraz w 2049 roku do akcji wkracza nowy łowca - Oficer K. Niespodziewanie funkcjonariusz odkrywa spisek, który może zniszczyć pozostałości dawnego porządku i społeczeństwa. Żeby uratować i tak już zrujnowany świat, K musi poprosić o pomoc Deckarda. Problem w tym, że Rick ukrywa się od czasu, gdy w 2019 roku uciekł z Los Angeles...

gatunek: Fantasy, Thriller
produkcja: USA
reżyseria: Denis 
scenariusz: Hampton Fancher, Michael Green
czas: 2 godz. 43 min.
muzyka: Hans Zimmer, Benjamin Wallfisch
zdjęcia: Roger Deakins
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 8,0/10
















Sny o tożsamości


Ridley Scott, kręcąc pierwszego "Łowcę androidów" użył tego samego schematu, jaki został przez niego wykorzystany przy tworzeniu filmu "Obcy – 8 pasażer Nostromo". Kreuje świat przedstawiony i intryguje nas nieznanym. Jednakże koniec końców porzuca to wszystko na rzecz opowieści i bohaterów. Bada, studiuje oraz przygląda się ich poczynaniom. Mówiąc w skrócie, jest to film stworzony z niesłychanym rozmachem, przy użyciu niewiarygodnych pokładów kreatywności, ale w tym samym czasie rozgrywający się w niesłychanie kameralnym środowisku. To dewiza wczesnych (ale nie tylko) produkcji Scotta. Właśnie dlatego James Cameron, tworząc "Decydujące starcie" poszedł w całkiem innym kierunku. Koniec końców pozwoliło mu to osiągnąć niezaprzeczalny sukces. Czy Denis Villeneuve również podąży tą drogą?

Mamy rok 2049. Od wydarzeń z pierwszej części minęło 30 lat. Wydawać by się mogło, że to niewiele, jednakże świat doświadczył znacznego przełomu. Jedno jednak się nie zmieniło. Łowcy Androidów nadal istnieją. Nasz bohater, Oficer K jest jednym z nich. Niestety jego praca wkrótce zostanie wystawiona na próbę, kiedy odkryje skrzętnie skrywaną od lat tajemnicę, która może wywołać poruszenie w rozchwianych społeczeństwie. Czy bohaterowi uda się zapobiec tragedii? Tworzenie sequeli to zadanie niebezpieczne. Im film jest bardziej kultowy tym ryzyko jeszcze większe. W przypadku "Łowcy Androidów" to było naprawdę niesamowicie ryzykowne przedsięwzięcie. Czy twórcom kontynuacji udało się przynajmniej stworzyć dobry film? Tak. Nawet udało im się stworzyć bardzo dobry film. Jak tego dokonali? Stawiając na postacie i opowieść. Kluczem do sukcesu okazali się jednak bohaterowie, którzy są elementem napędowym całej produkcji. Można by nawet rzec, że opowieść nie istniałaby bez nich. Wszystko, co widzimy na ekranie, jest efektem wcześniejszych dokonań naszych postaci. Ich czyny, myśli oraz chęci generują kierunek, w jakim pójdzie akcja całego obrazu. Nic nie dzieje się samo z siebie. Takim oto sposobem twórcy bardzo ciekawie wprowadzają nas do produkcji, podkreślając nam pierwszoosobowy, ograniczony styl narracji. Polega on na tym, że wiemy tyle ile nasz bohater. Razem z nim odkrywamy tajemnice oraz podejmujemy trudne decyzje. Jednakże od tej reguły istnieje kilka wyjątków. Będąc widzami, dostajemy możliwość zobaczenia wydarzeń pobocznych, które towarzyszą głównemu wątkowi i go nieustannie dopełniają. Co nie zmienia faktu, że opowieść w zdecydowanej większości zależy od poczynań naszego bohatera. Praktycznie rzecz biorąc, jest to ta sama forma narracji jak w oryginale. I na tym etapie pojawia się problem. Albowiem z jednej strony to dobrze, że twórcy opowiadają nam kontynuację w ten sam sposób, a z drugiej strony to źle, że nie starają się wprowadzić do historii czegoś nowego. Mam wrażenie, że zbyt wiele rzeczy w tej opowieści zostało stworzonych w tej zachowawczej manierze. Takim oto sposobem wyszedł im bardzo spójny i konsekwentnie stworzony obraz, niemalże imitujący styl pierwowzoru, ale jednocześnie mało odkrywczy. Pomimo upływu 30 lat świat przedstawiony nadal w dużej mierze przypomina ten, który już dobrze znamy. Początkowa ekscytacja jasnymi kadrami przeradza się w pewnego rodzaju zawód, kiedy okazuje się, że to jedyna nowość, jaka na nas czeka. Nic nas nie szokuje ani nie wprowadza w zakłopotanie, jak to miało miejsce w pierwszej części. Świat przedstawiony nie pociąga nas już tak bardzo, albowiem za dobrze go znamy. Został jedynie nieco "stuningowany" na potrzeby wizji Villeneuve. Jest bezpiecznie, ale za mało intrygująco. Na szczęście fabuła ma nam wiele do zaaferowania, dzięki czemu klimat tak naprawdę schodzi na dalszy plan. Filmowa opowieść śledzi losy Oficera K, który ma za zadanie powstrzymać, jeszcze nie nastały kryzys. Historia przypomina kryminał, w którym bohater próbuje rozwiązać kolejne elementy łamigłówki, aby złapać mordercę. W tym przypadku chodzi o dotarcie do źródła problemu. Tak więc poszlaka za poszlaką podążamy za naszym bohaterem i razem próbujemy rozwiązać problem. Jest ciekawie, wciągająco i bardzo spokojnie. Można by nawet powiedzieć, że niekiedy aż za spokojnie. Wydarzenia ekranowe rozgrywają się w niesłychanie stonowanym i powolnym stylu. Każda czynność dzieje się dwa razy dłużej niż powinna, a bohater większość czasu spędza chodząc (bardzo wolno) niż cokolwiek mówiąc. To zaś sprowadza nas do kwestii tempa akcji produkcji, które wolniejsze już chyba być nie mogło. I choć sceny nie mają tendencji do nadmiernego dłużenia się to i tak nie zmienia to faktu, że kilkakrotnie nam się może ziewnąć. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie miałbym do tempa praktycznie żadnego zastrzeżenia, gdyby nie szalenie długi metraż obrazu. Albowiem czas trwania zdecydowanie wykracza, poza ogólnie przyjętą normę odnoszącą się do tego ile widz jest w stanie wysiedzieć podczas jednego seansu. A gdy film przez niemalże cały czas utrzymuje ten sam poziom to mamy problem. Zwykle zwolnienia są po to, by dać nam odrobinę oddechu bądź też zbudować odpowiednie napięcie. Tutaj stan ten trwa praktycznie przez cały film z niewielkimi wyjątkami. Odrobina życia by mu z pewnością nie zaszkodziła. Wracając jednak do fabuły, muszę pochwalić rewelacyjnie rozegrany wątek główny, który oprócz odwoływania się do pierwowzoru wprowadza również wiele nowych elementów. Prezentuje się całkiem świeżo i intrygująco przez co bardzo łatwo i szybko jest nam się w niego zaangażować. Jest niesamowicie wciągający i tajemniczy przez co powolne zagłębianie się w jego tajemnice jest niesłychanie pociągające. Ponadto opowieść posiada bardzo dużo nieoczekiwanych zwrotów akcji, które sprytnie odwracają bieg historii o 180 stopni oraz zmieniają nasze patrzenie na bohaterów, jak i wydarzenia ekranowe. Oprócz tego w historii bardzo wyraźnie wybrzmiewają wątki egzystencjalne oraz dewiacje na temat wyższości gatunków. Produkcja stawia wiele pytań, na które w większości odpowiada poprzez czyny bohaterów. Udowadnia nam nie tylko ich wartość, ale także ideę postawionych zagadnień. Stawia bohatera w moralnie trudnych sytuacjach i każe mu decydować między tym, co jest dobre, co właściwe, a tym czego sam pragnie. Niestety nie wszystko jest super. Pomimo tak długiego czasu trwania produkcja bardzo ubogo traktuje wątki poboczne oraz ich bohaterów. Niektóre nawet za szybko porzuca, co boli, szczególnie że czasu starczyłoby dla wszystkich, gdyby nie rozciąganie prostych czynności do granic możliwości. Niemniej jednak pomimo tych wszystkich minusów to wciąż jest godna naszej uwagi fabuła, która nieprzerwanie stara się trzymać wysoki poziom.

Strona aktorska również prezentuje sobą wysoki poziom. Dzięki dobremu scenariuszowi nasi bohaterowie zostają rewelacyjnie nakreśleni, co pozwala im być niesłychanie wiarygodnymi i przekonującymi sylwetkami. Na pierwszym planie mamy Oficera K, który jest Łowcą Androidów. Trapią go praktycznie te same problemy, które zwykł miewać Deckard grany przez Harrisona Forda. Jednakże K okazuje się bardziej złożoną osobowością. Dopiero z czasem poznajemy jego prawdzie oblicze, albowiem jest on bardzo zamknięty w sobie. W roli tej mamy Ryana Goslinga, który przez większość czasu gra ze znajomym większości grymasem na twarzy. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma. Zdecydowanie lepiej prezentuje się Ana de Arman jako Joi – miłosna towarzyszka głównego bohatera. Z pierwszego planu najlepiej wypada jednak Sylvia Hoeks jako śmiercionośna Luv – prawa ręka głównego antagonisty. Aktorka perfekcyjnie portretuje tysiąc twarzy jednej postaci, przez co staje się jedną z ciekawszych sylwetek obrazu. Na Harrisona Forda przyjdzie nam czekać dosyć długo, jednakże, kiedy w końcu się pojawia, zaskakuje nas swoją lekkością i autentycznością odgrywanej przez niego postaci. Inaczej niż jak to jest z Goslingiem. Niestety jego udział w fabule jest praktycznie symboliczny. Na drugim planie mamy również: Robin Wright, Davea Bautistę i Mackenzie Davis. W roli Niandera Wallace'a mamy Jareda Leto, który, choć dobrze portretuje potentia rynku replikantów, to niestety ogranicza go biedny scenariusz, który każe mu jedynie wygłaszać nadęte monologi. Czyni go to mało przekonującą i wyrazistą sylwetką, która tylko groźnie wygląda. Takim oto sposobem rolę "złego typa" przejmuje Hoeks jako Luv.

Wykończenie produkcji to coś wspaniałego i z pewnością na długo zapadającego w pamięć. Produkcja jest przepięknie nakręcona oraz niesamowicie barwna. W naszej pamięci na pewno pozostaną również niesłychanie stylowe scenografie, a także świetna charakteryzacja. Efekty specjalne są na wysokim poziomie i zapewniają nam niesamowite wrażenia wizualne. Obrazowi towarzyszy również klimatyczna ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa, a także styl kina noir dodatkowo wzmocniony blaskiem neonów. Robota na najwyższym poziomie.

"Łowca Androidów 2049" choć nie ustrzegł się pewnych potknięć, nadal pozostaje niesamowicie przemyślanym i rewelacyjnie nakręconym filmem, który bez dwóch zdań może ubiegać się o tytuł pełnoprawnej kontynuacji oryginału. Przy produkcji obrazu tego kalibru wiele rzeczy mogło pójść nie tak. W pamięci zresztą nadal mamy historię pierwszej części, która była wielokrotnie przerabiana. Jednakże mimo tylu komplikacji nie przeszkodziło jej to w rozpaleniu wyobraźni wielu z nas. Denisowi Villeneuv również udaje się tego dokonać. Co prawda dzieje się to przy użyciu bardzo zachowawczej maniery, niemniej jednak świat Łowców Androidów nadal fascynuje i ma nam wiele do zaoferowania. Muszę przyznać, że dawno nie widziałem tak wysokobudżetowej produkcji w masowej dystrybucji, która byłaby zarazem nakręcona w tak kameralnym stylu. To zdecydowanie nie jest kino dla mas.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Song to Song" to współczesne love story rozgrywające się w świecie muzycznej bohemy. BV i Faye są szaleńczo zakochanymi w sobie marzycielami. Oprócz miłości, łączy ich pragnienie, by zaistnieć w muzycznym świecie. Choć drzwi do kariery może otworzyć im muzyczny magnat Cook, intencje cynicznego biznesmena nie są do końca jasne. Sprawy skomplikują się, gdy do miłosnego trójkąta dołączy jego nowa muza.

gatunek: Dramat, Muzyczny
produkcja: USA
reżyser: Terrence Malick
scenariusz: Terrence Malick
czas: 2 godz. 9 min.
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,0/10













Z muzyką im do twarzy


Zastanawialiście się kiedyś co wpływa na sukces produkcji kinowej? Czy jest to historia, którą mamy możliwość zobaczyć na ekranie? A może ciekawie nakreślone i zagrane postacie? Dla wielu z nas niesłychanie ważna jest również strona techniczna produkcji. Co więc jest tym kluczowym czynnikiem, który gwarantuje sukces filmu? Podpowiedź: są to wszystkie wymienione wyżej składniki. Nie można mieć dobrej opowieści bez ciekawych bohaterów, ani przejmującej historii bez odpowiedniego wykończenia, które podkreśliło by jej wydźwięk. W filmie wszystko musi ze sobą współgrać, aby końcowy efekt był dla nas satysfakcjonujący. Czy najnowszy film Terrencea Malika o tytule "Song to Song" jest w stanie nas usatysfakcjonować?

BV i Faye natykają się na siebie podczas przyjęcia organizowanego przez producenta muzycznego zwanego Cookiem. Już podczas pierwszego spotkania rodzi się między nimi uczucie, które wraz z czasem przybiera na sile. Niestety świat, w którym się obracają nie sprzyja ich związkowi. Dziewczynę nęka myśl o jej byłym związku z Cookiem, a BV rozkręca swoją karierę dzięki pomocy producenta. Cała trójka zamknięta w tym toksycznym trójkącie. Pewnego dnia ich wspólne relacje ulegają zmianom i nic nie jest już takie jak kiedyś. Terrence Malick uwielbia bawić się formą obrazu. Z początku można by uznać to za pojedynczy artystyczny wyskok twórcy, jednakże z czasem zabieg ten stał się jego znakiem rozpoznawczym. W najnowszym dziele również się nim posługuje. Można by nawet powiedzieć, że nie robi niczego innego oprócz tej nieskrępowanej zabawy w artystyczne szaleństwo. Scena za sceną, piosenka za piosenką. Jednakże w tej ekstazie kolorów i dźwięków da się dostrzec prawidłowość i słuszność reżyserskich działań. Choć nie przyjdzie nam to z łatwością, końcowa satysfakcja będzie dla nas wielką nagrodą. Fabuła obrazu jest jednym z pierwszych elementów, które niesłychanie potrafią nas zachwycić. Z pozoru prosta i łatwa do podążania opowieść przeradza się w niezwykle skomplikowaną i złożoną historię, w której nic nie jest takie oczywiste jak moglibyśmy przypuszczać. Ale to żadne zaskoczenie. Reżyser z tego słynie. Twórca z niezwykłą lekkością wprowadza nas w zwariowany świat bohaterów i pozwala nam w nim bezczelnie "pobuszować". Daje nam możliwość obejrzenia wszystkiego z różnych perspektyw i poznania jak największej ilości szczegółów dotyczących naszych bohaterów. Potrafi jednak być bardzo tajemniczy i zwodniczy. Nigdy nie ukazuje nam wszystkiego, ale jedynie cześć prawdy bądź też konkretnego wydarzenia. Oszukuje i myli tropy, abyśmy za wczasy nie odkryli jego intencji. Jest w tym istnym mistrzem dzięki czemu najlepsze udaje mu się zostawić na koniec. Nieustanie stara się nas zadziwiać i zaskakiwać dzięki czemu przez prawie cały czas trwania obrazu nie mamy prawa się nudzić. Albowiem wraz z naszymi bohaterami staramy się odkryć wszystkie tajemnice kryjące się za motywami postępowania wszystkich osobowości. Pragniemy znać prawdę, dowiedzieć się czemu losy naszych postaci potoczyły się tak, a nie inaczej. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Nasza pogoń za zrozumieniem intencji twórcy poniekąd przypomina pogoń bohaterów za tym co utracili, albo to co nieosiągalne. Tak jak my pragniemy wiedzieć wszystko, tak nasze postacie pragną osiągnąć pewien cel w ich życiu. Niestety dziwnym trafem zawsze gdzieś im umyka. Nie daje się złapać. Tak jak sens całego obrazu. A może po prostu tak miało być? Nigdy nie wiadomo jak potoczy się nasze życie, co rewelacyjnie obrazuje film Malicka. To niesamowicie pasjonujący i wciągający obraz, który potrafi bez reszty nas pochłonąć. Nie stara się nas zniewolić, ani zaintrygować bezsensownymi dyrdymałami. To właśnie dzięki prostocie jego opowieści oraz skomplikowanym losom naszych bohaterów film potrafi tak nas zahipnotyzować. Jego siła nie tylko tkwi w opowieści, ale przede wszystkim w postaciach, których życie nie tyle co jest niezwykłe, a bardziej nieoczywiste. Nigdy nie wiadomo co im się przytrafi, ani jaka niespodzianka czai się na nich za rogiem. Jest to niesłychanie trafne nawiązanie do naszego życia, w którym nic nigdy nie jest pewne na 100%. Nasze życie potrafi być piękne i dawać nam dużo radości, ale potrafi również rozczarować i sprawić, że wszystko co do tej pory ceniliśmy runie. Właśnie takie jest "Song to Song". Nieoczywiste i zaskakujące. Piękne i brzydkie. Nieobliczalne i nieszablonowe. Dokładnie takie jak nasza egzystencja. Produkcja w bardzo piękny sposób nam to wielokrotnie podkreśla. Opowiada o świecie w którym sami żyjemy. Nie sili się na sztuczność, ani przesadny absurd. Wszystko w nim jest świetnie wyważone i ukazuje nam prawdziwe obliczcie ludzkiej egzystencji. Niepewne, ale niesamowicie pochłaniające. Co prawda całość jest odrobinę za długa i momentami (szczególnie pod sam koniec) opowieść potrafi się dłużyć, ale skoro pierwotna wersja obrazu trwała osiem godzin to chyba nie mamy na co narzekać. Mimo to pozwoliło by to jeszcze lepiej zachować klimat obrazu oraz niezwykle spójną linię fabularną. Albowiem pod koniec lubi się ona odrobinę rozmyć i gdzieś na chwilę nas opuścić. Jednakże są to raczej sporadyczne występki. Całość jest niesłychanie płynna i lekka, dzięki czemu rewelacyjnie się ją ogląda. Niestety należy sobie zdać sprawę z tego, że "Song to song" jest bardzo specyficznym dziełem (w końcu to Terrence Malick), a więc nie jest to produkcja dla wszystkich. Wrażliwość twórcy oraz jego zabawa formą obrazu mogą nie trafić i z pewnością nie trafią do każdego odbiorcy. 

Strona aktorska obrazu prezentuje się wyśmienicie. Twórca zadbał o to, aby jego bohaterowie byli dobrze nakreśleni, ciekawi i nieoczywiści. Dzięki temu mamy możliwość oglądać na ekranie cztery niezwykle intrygujące i nieszablonowe sylwetki, które zabierają nas w podróż po ich życiorysie. Wraz z trwaniem obrazu dowiadujemy się coraz więcej i więcej na ich temat co pozwala nam zagłębić się w ich psychikę oraz zrozumieć motywy ich działania. Jednakże z drugiej strony ciężko przewidzieć ich następny ruch bądź też decyzje. Nasi bohaterowie nieustannie się zmieniają, ewoluują. Cały czas przybierają inną twarz, zmieniają poglądy i starają się nie być tacy sami jak kiedyś. Po raz kolejny proces ten przypomina nas samych. Jak poprzez zetknięcie się z innymi ludźmi, miłością i wystawieni na różnego rodzaju sytuacje zmieniamy się i dostosowujemy do otaczającego nas świata. W obsadzie znaleźli się: rewelacyjny Michael Fassbender, świetna Ronney Mara, zaskakująco dobry Rayan Gosling oraz genialna Natalie Portman. Na drugim planie uda nam się również zdostrzec Cate Blanchett, Holly Hunter, Bérénice Marlohe i Vala Kilmera.

Od strony technicznej obraz również prezentuje się wyśmienicie. Główna w tym zasługa rewelacyjnego montażu, świetnemu doborowi utworów muzycznych oraz wyśmienitym zdjęciom Emmanuela Lubezkiego. W "Song to Song" niesłychanie ważny jest również klimat produkcji, który gdzieś tam dryfuje pomiędzy światem rzeczywistym, a okrutną bajką ubraną w piękne barwy, rewelacyjne kadry i doborową ścieżkę dźwiękową. To właśnie ta zabawa formą jest tutaj kluczem. Dla niektórych może być męcząca, a dla innych zaś zlepkiem miliona myśli które przepływają przez naszą głowę w ciągu sekundy.

"Song to Song" choć jest kinem trudnym i wymagającym, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi. Potrafi nas niesłychanie zaintrygować i zmusić do refleksji. To taka bajka na dobranoc, która nie posiada dobrego zakończenia z dopiskiem "i żyli długo i szczęśliwie". Tak się nie dzieje przez co obraz potrafi nas niejednokrotnie zmylić bądź też oszukać. To co z początku było dobre i piękne okazuje się kłamstwem, które tak łatwo przyszło nam kupić. To nie jest film o muzyce. To tylko taki sprytny chwyt reklamowy. Tu liczy się przesłanie jakie nam niesie. Tym zaś jest egzystencja z jednej chwili w kolejną. Z pieśni w pieśń. I tak cały czas, aż do samego końca.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Mia jest początkującą aktorką, która w oczekiwaniu na szansę pracuje jako kelnerka. Sebastian to muzyk jazzowy, który zamiast nagrywać płyty, gra do kotleta w podrzędnej knajpce. Gdy drogi tych dwojga przetną się, połączy ich wspólne pragnienie, by zacząć wreszcie robić to co kochają. Miłość dodaje im sił, ale gdy kariery zaczynają się wreszcie układać, coraz mniej jest czasu i sił dla siebie nawzajem. Czy uda im się ocalić uczucie, nie rezygnując z marzeń?

gatunek: Musical, Romans
produkcja: USA
reżyser: Damien Chazelle
scenariusz: Damien Chazelle
czas: 2 godz. 6 min.
muzyka: Justin Hurwitz
zdjęcia: Linus Sandgren
rok produkcji: 2016
budżet: 30 milionów $
ocena: 8,7/10








 
Kolejny słoneczny dzień

Musicale to bardzo specyficzny gatunek. Przede wszystkim dlatego, że ich oś fabularna opiera się na śpiewaniu. Słowa piosenek zastępują tradycyjne dialogi, a całość przybiera wręcz nad ekspresyjną formę przy użyciu pięknych wokali i wymyślnych układów tanecznych. Jednakże nie każdy musical jest dobry, albo nie jest w stanie przemówić do większej części widowni. "La La Land" udowodnił już za granicą, że da się lubić zarówno przez widzów jak i krytyków co zresztą potwierdziło rozdanie Złotych Globów 2017. Jednakże czy my Polacy równie ciepło przyjmiemy najnowszy film Damiena Chazellea?

Mia to niepoprawna marzycielka, która postanowiła porzucić studia i spełnić swoje marzenie o zostaniu aktorką. Pewnego razu na jej drodze pojawia się Sebastian – równie niepoprawny marzyciel i pianista jazzowy, który pragnie otworzyć swój własny klub. Losy tych dwojga splotą się ze sobą, a my będziemy świadkami ich pogoni za marzeniami. Reżyser wyśmienitego "Whiplasha" powraca do nas z całkiem nowym filmem, który jednak nadal bardzo mocno polega na muzyce. Poprzedni obraz twórcy to istna mieszanka wybuchowa, która była w sanie przysporzyć nam nieziemskich emocji. Czy w przypadku "La La Land" również tak jest? Najnowsza produkcja Damiena Chazellea rozpoczyna się z niesamowitym rozmachem. Albowiem już na samym wstępie mamy możliwość oglądać oszałamiającą sekwencję, która z impetem wprowadza nas w akcję całego obrazu. Roztańczona, niesamowicie pozytywna oraz rewelacyjnie nakręcona scena sprawia, że zapominamy o wszystkich naszych troskach. W istocie tyczy się to całej produkcji. Zaczynając jednak od początku należy zwrócić uwagę, że "La La Land" to całkiem długi film. Na tyle długi, że reżyser może pozwolić sobie na spokojne zaznajomienie nas ze swoimi postaciami zanim zacznie wprowadzać między nimi interakcję. Dzięki temu udaje mu się dokładnie nakreślić każdą z nich oraz sprawić, że będzie nam zależeć na ich losie. Oprócz tego twórca bardzo sprytnie dawkuje przy tym emocje oraz naszą ciekawość, która wraz z trwaniem obrazu nieprzerwanie rośnie. A kiedy nasi bohaterowie w końcu przeprowadzają ze sobą pierwszą poważną rozmowę magia obrazu wcale nie znika. Ona trwa nadal! Co ciekawe film można podzielić dwie części. Pierwszą tę cukierkową oraz drugą tę bardziej stonowaną i mniej optymistyczną. Wiem, że może wydać się to dla was nieco szokujące, ale tak naprawdę "La La Land" nie jest tak prostolinijny jak można by się tego spodziewać. Przede wszystkim wybierając się na film do kina należy pamiętać, że zwiastun nie oddaje w pełni natury obrazu. To co możecie zobaczyć to jednie namiastka tego co reżyser zamierza wam pokazać. A uwierzcie mi ma całkiem wiele do powiedzenia. To wręcz zaskakujące, że reżyser ma nam tyle do przekazania odnośnie spełniania swoich marzeń. Co więcej nie ogranicza się dzięki czemu bardzo sprytnie udaje mu się podejść do samego tematu marzycielstwa oraz uroku takich miejsc jak Los Angeles czy Hollywood. Nie bez powodu tytuł odnosi się do nierzeczywistego świata istniejącego jedynie w naszych marzeniach (la la land z ang. to świat bajek, świat marzeń (nie mający związku z rzeczywistością) lub też ironiczna nazwa Los Angeles - gdzie ma miejsce akcja obrazu). Jednakże spełnianie swoich marzeń wedle zasady "American Dream" to żadna nowość. Tak właściwie rzecz biorąc kolejny film o tej tematyce to strzał w kolano. No bo ileż można robić produkcji o podobnej problematyce. Z "La La Land" byłoby podobnie gdyby nie pomysłowość, a zarazem charyzma reżysera. Przyznam szczerze, że powinienem się tego spodziewać po panu Chazelle mając na uwadze jego poprzednie dzieło czyli "Whiplash". Albowiem jego najnowszy film tak samo jak poprzednik bazuje na podobnych zagraniach. Przede wszystkim jest to element zaskoczenia oraz niejednoznaczność jeśli chodzi o losy naszych bohaterów. Dzięki tym zagraniom twórcy bezbłędnie udaje się opowiedzieć nam o wielu rzeczach naraz. Oprócz tego pokazuje nam, że można opowiedzieć ciekawą historię o marzycielach bazując na dobrze znanych nam kliszach. Albowiem umiejętne wykorzystanie ich do swoich celów to prawdziwa sztuka. Pan Chazelle radzi sobie z tym śpiewająco, dzięki czemu jego obraz charakteryzuje przede wszystkim świeżość oraz oryginalność. Fabuła produkcji jest natomiast bardzo ciekawa, niesamowicie wciągająca oraz zaskakująco ujmująca. Historia Mii i Sebastiana to niezwykle urokliwa, pełna radości, szczęścia oraz masy pozytywnej energii historia, która potrafi nieźle wzruszyć. Niestety nie da się ukryć, że film to także spora dawka dramatu, porzuconych nadziei, smutku oraz poczucia utraty jedynej rzeczy, która nadawała życiu sens. Historia nie uchroniła się od kilku niepotrzebnych dłużyzn oraz niewystarczającego podkreślenia emocji jakie towarzyszą naszym postaciom. Niemniej jednak całość prezentuje sobą niezwykle lekką i przystępną formę, która potrafi nas niesamowicie urzec. Oprócz tego jest bardzo płynna i przejrzysta.

Bohaterami obrazu są Mia i Sebastian, którzy uwielbiają marzyć o sobie jako osobach sukcesu, które robią to o czym zawsze marzyły. Twórca bardzo dokładnie stara się nakreślić ich osobowości, aby w pełni ukazać nam oblicza naszych postaci. Dzięki dokładności i staranności udaje mu się bardzo precyzyjnie oddać uczucia jakimi kierują się ekranowe sylwetki. To sprawia, że postacie w "La La Land" to skrupulatnie napisane osobowości, które emanują niezwykłą charyzmą oraz nadzwyczajną naturalnością. No i przede wszystkim są to rewelacyjnie zagrani bohaterowie. Nie ma co ukrywać, że obsada aktorska spisał się na medal. Zarówno rewelacyjna Emma Stone jak i zaskakujący Ryan Gosling, który ukazuje nam w filmie Chazellea całkiem nowe oblicze jakiego jeszcze nie mieliśmy szansy oglądać. To spore zaskoczenie. Na pierwszym planie figuruje ten niezwykle zgrabny duet, który bez dwóch zdań jest w stanie zaskarbić naszą uwagę. Pomiędzy bohaterami Stone i Goslinga wyraźnie czuć chemię oraz iskry, które tworzą się podczas ich niecodziennej relacji. W swoich rolach są niezwykle urzekający oraz bardzo przekonujący. Na dalszym planie pojawiają się John Legend oraz J. K. Simmons, aczkolwiek ich udział w produkcji jest niewielki. W blasku reflektorów nieustannie pozostaje jedynie nasz przeuroczy duet.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się wręcz wyśmienicie. Nie da się ukryć, że film Chazellea w dużej mierze polega na rewelacyjnej oprawie technicznej, która imponuje swoim rozmachem. Oczywiście nie umniejszając roli fabuły oraz aktorów. Niemniej jednak to właśnie oprawa jest najbardziej klimatyczna. Przede wszystkim stoją za tym niezwykle długie i szerokie ujęcia oraz ciekawa i imponująca muzyka. To samo tyczy się rewelacyjnych scenografii, barwnych kostiumów i niezwykle kolorowej aury. Wszystko to ma wpływ na niezwykle pozytywny, lekki oraz nieco surrealistyczny klimat, którym szczyci się obraz. Oczywiście nie należy zapominać o fenomenalnie skomponowanych oraz zaśpiewanych piosenkach jak i niesamowitych układach tanecznych, które zapierają dech w piersiach. Najbardziej w pamięci zapisują się utwory "Another Day Of Sun" i "Someone In The Crowd" wykonane przez wspaniałą ekipę statystów.

"Kochajmy marzycieli" – głosi slogan na plakacie. Muszę przyznać, że istotnie coś w tym jest, że marzyciele to niezwykłe sylwetki, które zasługują na uwagę. Musimy jednak pamiętać, że wiele marzeń się nie spełnia dlatego tak trudno nam się poddać ich urokowi. A gdy już nasze marzenie się ziści musimy się go kurczowo trzymać i nie dać się niczemu rozproszyć, albowiem możemy nie otrzymać już takiej szansy. Spełnione marzenie wymaga całkowitego poświęcenia oraz ślepego podążania za nim, aby coś z niego wyciągnąć. A więc jak widzicie nie jest to taki łatwy proces. Najnowszy film Damiena Chazellea pt: "La La Land" zdaje się go idealnie obrazować. Ponadto oprócz szczęścia i pozytywnej energii zobaczymy w nim również smutek oraz przygnębienie. To także pewnego rodzaju przestroga przed pochopnym podejmowaniem trudnych decyzji, które mają tyle samo plusów jak i minusów. Albowiem wtedy tak naprawdę się okaże co dla nas jest naprawdę ważne. Choć "La La Land" może się wydawać niezwykle optymistycznym filmem, to niestety tak naprawdę jest on raczej całkiem smutny. Niemniej jednak zdecydowanie warto go zobaczyć, albowiem takiego filmu jeszcze nie widzieliście. Gorąco polecam.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.