Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michael Keaton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michael Keaton. Pokaż wszystkie posty
Mitch Rapp stracił ukochaną w ataku terrorystycznym. Od tej chwili jego jedynym celem jest zemsta. Oficer szkoleniowy CIA Stan Hurley wie, że taki człowiek to dla agencji skarb. Szczególnie jeśli uda się go wzbogacić o pewien szczególny zestaw umiejętności, który uczyni go maszyną do zadań specjalnych. Hurley potrafi tego dokonać. Zanim szkolenie dobiegnie końca Mitch będzie miał okazję wykazać się w akcji. Według danych wywiadu grupa terro­rystów planuje atak z użyciem ładunku atomowego. Wiele wskazuje na to, że jednym z nich jest dawny uczeń Hurleya. Kogoś takiego może wytropić i zneutralizować tylko ktoś taki jak Mitch Rapp.

gatunek: Thriller, Akcja
produkcja: USA

reżyseria: Michael Cuesta
scenariusz: Marshall Herskovitz, Edward Zwick, Stephen Schiff, Michael Finch
czas: 1 godz. 51 min.
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Enrique Chediak
rok produkcji: 2017
budżet: 33 milionów $

ocena: 7,0 z serduszkiem (dałbym emotkę, ale nie wiem jak się na klawiaturze daje)/10














Męskie kino


Filmy można podzielić na wiele różnych kategorii, w zależności od własnego widzimisię. Dlatego dzisiaj pod lupę weźmiemy sobie filmy, które zbyt wiele obiecują, a za mało dają oraz te, które nic nie obiecują, a mogą nam sporo zaoferować. Nie pierwszy raz przecież łapiemy się na "fajny" zwiastun, którego równowartość z filmem jest zerowa, albo przez przypadek widzimy obraz, którego celowo byśmy nie wybrali. Tak właśnie stało się w moim przypadku z "American Assassin", na którego wybrałem się, bo byłem już tak zmęczony siedzeniem w domu. Warto było się ruszyć.

Mich właśnie się zaręczył, lecz jego szczęście nie trwa długo. Chwilę później terroryści napadają na plażę, na której przebywa nasz bohater i zabijają mu narzeczoną. On jednak pragnie zemsty i zrobi wszystko, aby zabić sprawców. Podgląda go również CIA, które lubi takich typków jak on. Czyli jakich? Nieważne. Koniec końców nasz bohater dostaje się na super obóz przetrwania CIA i tam zrobią z niego agenta, aby ocalić świat przed zbuntowanym agentem.... uffff jeszcze chwila, który ukradł pluton i chce go sprzedać do produkcji bomby. Wszystko w jednym i nic w niczym. Czyżby? Dyskusja na temat słuszności powstania tegoż filmu już zawrzała w sieci i zdania są podzielone, z tym, że większości się nie podobał. No cóż, ja czegoś takiego z seansu nie pamiętam, ale już teraz wiem dlaczego. Wszystko zależy od odpowiedniego podejścia. Jakby nie patrzeć od niego może wiele zależeć. W tym przypadku zależny sporo ano, bo sens oglądania tego "arcydzieła". Czemu cudzysłów? To przecież nie jest żaden ukryty sarkazm!? Muszę zwolnić osobę od lokowania sarkastycznych wstawek w moich tekstach, bo jak na mój gust przegina. Wracając jednak do obrazu, należy zaznaczyć, że to film z jajem dla osób, które ja mają i nie boja się tego przyznać. Innymi słowy, udajemy głupich. Wiem, że popadamy teraz w niechciane i szeroko nielubiane stereotypy, ale czasem po prostu tak bywa. Sorry, taki mamy klimat. Szufladkowanie nigdy nie jest dobre no, chyba że się oddziela dobro od zła, albo słaby szajs od dobrego towaru... bez komentarza. Idąc dalej tym tropem, wpadamy do kategorii, które mają za zadanie grupować rzeczy, których lepiej unikać, abo wręcz przeciwnie, których się lepiej nie ustrzegać. Oczywiście wszystko zależy, jaką mamy wrodzoną skłonność ulegania wyżej wymienionym etykietom. Nasze diaboliczne skłonności nie są przecież dla nas żadną tajemnicą, no, chyba że udajemy świętych, to w takim razie polecam lekarza (numer telefonu na końcu recenzji). To zaś sprowadza nas do rozmyśleń na temat podjętej przez nas decyzji. Rozpamiętywanie uznawane jest przez niektórych za personifikację niezłej zdziry, która żeruje na naszym niezdecydowaniu i żałowaniu za postanowione decyzje. Oczywiście w większości przypadków ma racje, bo taka już jest, niemniej jednak w zawartej z nią umowie (na samym dole, cienkim druczkiem) da się dostrzec kilka ustępstw, które stanowią wyjątek od reguły. Jedna z nich pozwala w spontanicznych decyzjach wystrzec się samoobronnego mechanizmu zachowawczego eliminującego potencjalne zagrożenia na rzecz czystej, spontanicznej, niezobowiązującej, niezamierzonej, ale pożądanej zabawy, która kusi bardziej niż piekło. Żałujcie za grzechy – później będą mówić. Problem w tym, że robiąc źle, nie czując tego samego, nie jesteś w stanie niczego żałować. Po raz kolejny takim rozumowaniem naginamy świat rzeczywisty i cechujące go prawa, ale czemu nie skoro twórcy filmowi robią to cały czas? Twórcy "American Assasina" są w tym tak dobrzy, że Oskary to dla nich wyznacznik cebulowej żenady, albowiem nie tolerują poprawności, jakimi rządzą się nagrody. Zresztą kto by chciał perfekcyjnie wymodelowaną i pozłacaną (jak ne ze złota to ne chcem) statuetkę, której wartość jet równowarta do jest poziomu twardości. A więc według skali Mosha wymięka nawet z gipsem, nie mówiąc już o wytrzymałości ludzkich zębów. Takim oto sposobem natrafiamy na pozornie nieskomplikowaną fabułę, która przeradza się w istny labirynt, w którym zła ścieżka prowadzi bohaterów na śmierć (Dylan O'Brien umiera na koniec). Żartowałem. A może nie? Tak czy siak, kuriozalność nie jest żadnym wyznacznikiem jakości, albowiem wszystko można zatuszować ciekawymi bohaterami i ich niesłychanie rozbudowanymi portretami psychologicznymi. Bo wszystko, co wiemy to kłamstwo obrócone w żart, którego i tak połowa społeczeństwa nie rozumie i śmieje się nie wiadomo z czego. Biedni, jeszcze przepukliny dostaną. Co jak co, ale fenomenalnie poprowadzona opowieść leczy każde rany, przenosi góry, a resztę se sami dopowiecie. Cokolwiek by to nie było, aby samych siebie uszczęśliwić. Bo widzicie, miszmasz to nie jest bynajmniej chaos w opowieści, ale to nowomodny nurt artystyczny, który polega na poddaniu opowieści niezliczonej ilości rozwiązań fabularnych, które doprowadzają do takiego zamierzania, że wychodzi z tego kontrolowane zamieszanie, które reżyser od początku zaplanował. Ba, to było nawet wyryte na odwrotnej stronie Dekalogu (inni o tym nie wiedzą, bo nie chciało im się sprawdzać). Ja widziałem. Odjazd. To się właśnie nazywa Chaos kontrolowany i nie, nie jest to bynajmniej żadne pojęcie z greckiej mitologii. Ot co, znaleźli się fałszywi wyznawcy. Co nie zmienia faktu, że idea narodziła się właśnie na podstawie greckich mitów. Nieszczęśliwe zapożyczenie. Niby plagiat, ale jak osądzić kogoś z przeszłości? P.S. Tardis nie jest rozwiązaniem. Doctor Who nie istnieje naprawdę. True story. Wiem, bo widziałem. Ludzie, gubimy wątek. Wracając na właściwe tory, należy wspomnieć, że wszystko ma swój cel i nic nie dzieje się bez przypadku. Takim oto sposobem akcja obrazu jest zatrważająco szybka, niesamowicie pochłaniająca, zabójczo zabójcza, zbyt często rozbrajająca nas kontrolowanym chaosem oraz kompletnie przemyślanym, wcale nie randomowym procesem eliminacji prawie wszystkich bohaterów. Wspominałem, że Dylan O'Brien umiera? Wszystko to natomiast zaserwowane w lekkiej, niesamowicie przejrzystej, ujmującej i klimatycznej formie pozwala nam doznać prawdziwego kina akcji (i to jest akurat najprawdziwsza prawda).

Aktorskie uniesienia zapewniają nam dziarscy amerykanie, którzy odgrywają dzielnych amerykanów walczących o pokój na świecie. Normanie Miss/Mister Universe. Muskuły pręży Dylan O'Obrien (pozdrowienia dla nastolatek, które na seans przyszły tylko dla niego), Taylor Kitsch (tylko raz, a więc się nie liczy), a także Scott Adkins, któremu zbyt szybko minęło te 5 minut sławy, bo go zabili. Nie ma tego złego, na szczęście jest Micheal Keaton, który "zawsze da radę". Ze wszystkim i ze wszystkimi. Da się? Oprócz nich w obsadzie znajduje się jeszcze kilka lasek, ale kto by na nie tracił czas. To tylko tło dla kina prawdziwych mężczyzn.

Największym minusem dla mnie jest brak obecności Michaela Baya jako producenta wykonawczego, albowiem mógłby on wycisnąć z filmu jeszcze więcej wybuchów. Niby źle nie jest, ale im więcej CGI to przecież mniej oczy bolą. Sypnąłby też, jakim tam groszem, ażeby wzbogacić nieco budżet. I w ogóle. Trzeba jednak przyznać, że zdjęcia im się udały tak jak i muzyka Stefka Price'a (To akurat prawda. Wiem, że już to pisałem, ale to naprawdę jest prawda. To, nie tamto wcześniejsze).

Długo by się tu zastanawiać, nad decyzją szlachty odnoście tego, co nas godne, a co nie. Prawda jest jednak taka, że nie ważne co mówią i tak zobaczysz. Szlak, nie to powiedzenie. Gdzie mówią nie, dajesz tak? Inaczej. Z dwojgo złego lepij nigdzie. Bingo. Kategorie, jak i etykiety to fajne są nalepki, ale by naklejeczki tej nie dostać, nie należy po nią (o)stać. Jak chcecie z rymem, to zostawiam (o) w domyśle. Reasumując, film nie jest arcydziełem, ale bardzo fajnie mi się go oglądało i w sumie to mi się podobał. Nie wiem czemu, ale czy zawsze musi być jakieś wytłumaczenie? To przez ten klimat.

Numer o którym wspomniałem: 997

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Młody Peter Parker/Spider-Man, poszukuje swojego nowego ego superbohatera. Zafascynowany przygodą z Avengersami, wraca do domu, gdzie mieszka wraz z ciotką May . Cały czas pozostaje pod czujnym okiem swego mentora – Tony’ego Starka. Próbuje wrócić do normalnego życia, unikając myśli, że jest kimś więcej niż tylko "Spider-Manem z sąsiedztwa". Jednak kiedy pojawia się Vulture , nowy groźny wróg, wszystko, co dla Petera ważne, staje się zagrożone.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Jon Watts
scenariusz: John Francis Daley, Jonathan Goldstein, Jon Watts, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers
czas: 2 godz. 13 min. 
muzyka: Michael Gicchino
zdjęcia: Salvatore Totino
rok produkcji: 2017
budżet: 175 milionów $

ocena: 7,0/10
















Here we go again...


Jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci uniwersum Marvela oprócz Iron Mana jest Spider-Man. Nie sposób temu zaprzeczyć, albowiem to właśnie człowieka-pająka mogliśmy oglądać najsampierw i to on doczekał się największej ilości solowych filmów. Aż ciężko uwierzyć, że to już trzecia generacja Spider-Mana i trzeci aktor wcielający się w tę samą postać. Mieliśmy świetnego Tobiego Maguirea (który nadal pojawia mi się jako pierwszy w głowie, gdy słyszę hasło "Spider-Man") i równie ciekawego Andrew Garfielda. Teraz przyszedł czas na Toma Hollanda i jego wersję tej samej postaci. Czy więc jest "Spider-Man: Homecoming"?

Peter Parker to zwykły nastolatek, który skrywa niezwykłą tajemnicę. Dzięki jednemu ukąszeniu pająka zyskał nadnaturalne zdolności, które wykorzystał Tony Stark podczas bitwy między podzieloną drużyną Avengersów. Jednakże ten okres nasz bohater ma już za sobą. Teraz jest Spider-Manem jedynie w obrębie swojego miasta. Jednakże on marzy o zostaniu jednym z mścicieli. Kiedy w jego okolicy pojawia się tajemniczy mężczyzna pod kostiumem metalowego ptaka. Peter dostrzega w nim sposobność dostania się w szeregi Avengersów, jednakże nie bierze pod uwagę opcji, że ta sprawa może go przerosnąć. Czy uda mu się zatem osiągnąć sukces? Przyznam szczerze, że nie miałem zbytniej ochoty zobaczyć najnowszej odsłony tego samego i dobrze mi już znanego bohatera. Głównie ze względu na to, że zwiastuny niezbyt przypadły mi do gustu oraz kolejny film o człowieku-pająku wydawał mi się po prostu czystą przesadą. No bo ileż można w kółko opowiadać to samo. Będąc teraz po seansie wiem, że nie wszystko, co przewidywałem się sprawdziło, jednakże nie oznacza to, że jestem wniebowzięty. Najnowsza odsłona przygód o Spider-Manie jest wyjątkowa pod kilkoma względami, jednakże jeden zdecydowanie wyróżnia się spośród wszystkich. Tym czynnikiem jest studio, które produkuje film. Wcześniej to było wyłącznie Sony, które ma wykupione prawa do tejże postaci. Jednakże za sprawą ugody Marvel może tworzyć filmy o człowieku-pająku, ale zyski z niego idą do Sony. Różnica ta, choć wydawać się może niewielka, tak naprawdę ma kolosalne znaczenie dla głównej postaci, czyli Petera Parkera. Wszyscy dobrze wiemy jaki styl opowiadania preferuje Marvel, a więc uważam, że nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że najnowszy film studia jest dokładnie taki jakiego można było się spodziewać. Lekki, pełen akcji i oczywiście wypełniony po brzegi humorem. Tak więc na tym polu jak na razie nic nas nie zaskakuje. Jednakże twórcy robią jeden dobry ruch, który ochrania ich przed powtórką z rozrywki, której najprawdopodobniej nikt by już nie zdzierżył. Mowa o przemilczeniu wątku wujka Bena oraz pominięciu typowego "origin story". Tego w "Homecoming" nie ma. I choć cała produkcja przypomina trochę historię o początkach Petera Parkera jako Spider-Mana, to jednak ma już całkiem inny posmak, niż wcześniejsze odsłony. Przede wszystkim opowieść próbuje odczarować poprzednie wizerunki filmowe tej postaci poprzez prezentowanie nam czegoś całkiem nowego i zdecydowanie wyróżniającego się na tle całej reszty. Dzięki temu ich produkcja jest po prostu inna i zachowuje pewnego rodzaju oryginalność oraz świeżość. Nie stara się iść tą samą drogą co poprzednicy, co już jest ogromnym sukcesem, albowiem widać, że nie jest to jedynie bezczelny skok na kasę. Jednakże nie liczcie na to, że film okaże się czymś całkiem nowym w gatunku superhero. Bynajmniej. To produkcja, którą widzieliśmy już kilkakrotnie, co ostatecznie jest jej największym negatywem. Na szczęście jak to u Marvela odpowiedni poziom zostaje zachowany, dzięki czemu wciąż się to przyjemnie ogląda. Fabuła potrafi być naprawdę intrygująca i wciągająca, a wydarzenia ekranowe pełne akcji i dreszczyku emocji. Film jest świetnie wyważony, co daje nam odpowiednią dawkę zarówno scen pełnych akcji oraz tych nieco wolniejszych, które koncentrują się na naszych bohaterach. Choć znaczna część fabuły jest do przewidzenia, to jednak twórcom udaje się nas parokrotnie zaskoczyć, wprowadzając porządne zwroty fabularne do swojej opowieści. Seans jest niesamowicie lekki oraz bardzo przejrzysty co pozwala mu być wręcz idealnym dla młodszych widzów. Starsi również mają co w nim dla siebie znaleźć, jednakże nie gwarantuję, że produkcja zadowoli każdego. Dla wielu obraz może się wydać zbyt dziecięcy i pretensjonalny jak na film o człowieku-pająku z nadludzkimi zdolnościami. No ale koniec końców po raz pierwszy jest to opowieść o nastolatku z prawdziwego zdarzenia, a nie jak to wcześniej bywało, że słowo "nastolatek" opisywało dwudziesto paro letniego aktora, którego postać w zachowaniu również owego "nastolatka" nie przypominała. Jak widać, nie można mieć wszystkiego. Całość prezentuje się całkiem nieźle i bez większych zgrzytów, ale rewelacji też nie ma.

Od strony aktorskiej produkcja wypada bardzo dobrze. Jej największym atutem jest Tom Holland jako Peter Parker/ Spider-Man. Aktor ma w sobie dużo uroku i świetnie go wykorzystuje do sportretowania niesamowicie radosnej i pozytywnej postaci. Jego postać może być dla nas nieco wkurzająca, ale nie zapominajmy, że przecież jest nastolatkiem, a więc głupie pomysły i wybryki w tym okresie to standard. Jak już to przełkniemy, dalej jest już z górki. Zaraz obok Hollanda pojawiają się: Jacob Batalon jako Ned, Laura Harrier jako Liz, Tony Revolori jako Flash Zendaya jako Michelle, Marisa Tomei jako ciocia May oraz Jon Favreau jako Happy i Robert Downey Jr. jako Tony Stark. Postacie drugoplanowe nie są zbytnio rozbudowane i przede wszystkim sprawują za tło dla głównego bohatera, którego jest wszędzie pełno. Szkoda, albowiem kilka z nich zapowiadało się naprawdę ciekawie. Największym zaskoczeniem okazał się jednak czarny charakter w wykonaniu Michaela Keatona. Przed pójściem na seans to właśnie tej postaci obawiałem się najbardziej. Jakoś nie do końca przekonywał mnie wizerunek człowieka z metalowymi skrzydłami sępa. Zalatywał mocną tandetą. Na szczęście okazał się bardzo ciekawym no i przede wszystkim niezwykle wiarygodnym bohaterem. Doświadczony przez życie, zamiast się załamać, po prostu dostosował się do świata, w jakim przyszło mu żyć. Natomiast jego motywy nie były diabolicznie złe. Wręcz przeciwnie, prostsze być nie mogły, jednakże właśnie takie ją najbardziej wiarygodne. Wygląda na to, że po serii niemrawych złoczyńców od Marvela, w końcu coś zmienia się na dobre. Oby tak dalej.

Produkcja charakteryzuje się również solidnym wykończeniem. Głównie ze względu na świetnie wykreowany klimat, który wyróżnia się spośród dotychczas powstałych filmów o Spider-Manie. Humor jest na porządku dziennym, ale na szczęście nie nadużyto go, tak jak to miało miejsce w "Strażnikach Galaktyki vol. 2" gdzie po prostu tego było już za dużo. Tutaj twórcom w miarę udało się znaleźć złoty środek, jednakże według mnie mogłoby być go jeszcze mniej. Muzyka Michaela Giacchino podczas seansu jest niemalże niesłyszalna, co może wynikać z jej niesłychanej nijakości, albo po prostu mamy do czynienia z okropnym montażem dźwięku. Ciężko stwierdzić, albowiem nie udało mi się jeszcze zaznajomić z soundtrackiem. Efekty specjale wypadają świetnie do momentu, kiedy na ekranie pojawia się totalna rozwałka i wszystko zlewa się w strasznie nijaką papkę. Szczególnie da się to dostrzec przy finale, który oglądamy jakby przez okulary przeciwsłoneczne. Innymi słowy, tak jakbyśmy oglądali film 3D, (gdzie ekran jest automatycznie ciemniejszy) a tak naprawdę jesteśmy na 2D. Wnioskując więc z tego przypadku, nie polecam seansów w trójwymiarze.

"Spider-Man: Homecoming" choć jest kolejną próbą ukazania nam losów człowieka-pajaka, to jednak nie powtarza sprawdzonych już przez poprzedników tematów. Próbuje opowiedzieć nam wszystko jakby od całkiem innej strony, przez co film sprawia wrażenie świeżego i oryginalnego. Niestety to tylko pozory. Pod tą taflą odnowionej stylistyki, masy akcji oraz jeszcze większej ilości humoru skrywa się ta sama i dobrze znana nam opowieść z gatunku superhero. Produkcja nie jest więc niczym nowym ani rewolucyjnym, a jedynie, albo aż, porządnie zrobionym filmie, który się niesamowicie przyjemnie ogląda. Niestety nie sądzę, aby ta produkcja na długo została w mojej pamięci.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Ray Kroc to charyzmatyczny biznesmen, który od lat walczy o swoje pięć minut sławy. Jednak każdy jego pomysł przeradza się w klęskę, a szanse na realizację marzeń maleją z dnia na dzień. Niespodziewanie otrzymuje zamówienie od nieznanej mu restauracji w Kalifornii. Poznaje braci McDonaldów, którzy wymyślili nowatorski system serwowania jedzenia w 30 sekund od złożenia zamówienia. Ray, zachwycony rewolucyjnym pomysłem, namawia braci do stworzenia sieci restauracji w całych Stanach Zjednoczonych. W miarę rozrastania się fastfoodowego imperium, Ray chce mieć coraz więcej władzy. Jak wiele poświęci, aby zbudować najbardziej rozpoznawalną markę na świecie i stać się jedną z największych osobowości XX wieku?

gatunek: Dramat, Biograficzny
produkcja: USA
reżyser: John Lee Hancock
scenariusz: Robert D. Siegel
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Carter Burwell
zdjęcia: John Schwartzman
rok produkcji: 2017
budżet: 7 milionów $
ocena: 7,6/10










Burgerowa rewolucja!


Jedną z obecnie najcenniejszych jeśli w ogóle nie najcenniejszych rzeczy na świecie jest czas. Każdemu z nas go brakuje i każdy z nas chciałby mieć go więcej. Ale jak zaoszczędzić czas? Robiąc rzeczy z wyprzedzeniem, nie poświęcać swojej uwagi trywialnym sprawom czy może poszukać wszelakich dostępnych sposobów na zaoszczędzenie czasu przy wykonywaniu najprostszych czynności jak na przykład gotowanie. Przeważnie zrobienie obiadu zajmuje nam sporo czasu, który można by wykorzystać na coś innego. Nawet na dania serwowane w restauracji trzeba czekać. A co jeśli udało by się skrócić proces zamawiania i wydawania posiłków do 30 sekund?

Ray Kroc to skromny biznesmen z wielkimi marzeniami. Chciałby odnieść międzynarodowy sukces, ale niestety miksery, które oferuje nie wzbudzają wielkiego zainteresowania. Jednakże pewnego dna po horrendalnie wysokim zamówieniu aż sześciu mikserów jego życie ulega zmianie. Kroc dostrzega swoją życiową szansę, której nie zamierza zmarnować. Buduje podwaliny pod prawdziwe fast-foodowe imperium. Wiem co myślicie. Jakim cudem, ktoś morze robić film o jednej z największych sieci fast-foodów na całym świece, która notabene nie jest już taka popularna jak kiedyś. A poza tym nawet jeśli większość z nas jada w McDonaldzie to z pewnością się do tego publicznie nie przyzna. W czym więc tkwi idea filmu? Odpowiem wam jednym słowem. Intryga. Tak wiem, nie tego się spodziewaliście, ale niestety nie zawsze dostaje się to czego się chce. Ja też kiedy po raz pierwszy usłyszałem o produkcji owego filmu zwątpiłem w jego słuszność. Jednakże zapowiedzi pokazały mi, że może jednak warto przemyśleć zapoznanie się z najnowszym obrazem Johna Lee Hancocka. I ku mojemu zaskoczeniu była to zaskakująco dobra decyzja. Przede wszystkim należy wspomnieć, że "McImperium" nie jest reklamą znanych nam barów szybkiej obsługi. Tak właściwie to do reklamy mu bardzo daleko. To przede wszystkim prawdziwa historia człowieka, który walczy o swoje. Opowieść nie ukazuje nam czym jest McDonald's, albowiem każdy z nas to wie. Film pokazuje nam kto się kryje za fenomenem tej restauracji i wyjaśnia jak znalazła się ona niemalże w każdym zakątku globu. Co ciekawe nie jest to biografia założycieli pierwszego z takich barów, ale człowieka, który potrafił sprzedać go ludziom. Produkcja posiada formę klasycznej biografii, która w porządku chronologicznym odkrywa przed nami coraz to bardziej zaskakujące wydarzenia z życia naszej postaci. Jak to z reguły bywa przy wybitnych osobowościach, które przeszły drogę od zera do milionera początek jest bardzo zachowawczy. Nakreślone zostają nam pierwszoplanowe postaci oraz mizerne i nieszczęśliwe życie naszego wybranka. Następnie za sprawą zbiegu okoliczności dostają tą jedyną szansę, aby zmienić swoje życie na lepsze i prawie bez wahania "łapią" ją obydwoma rękami. Teraz sukces jest już w zasięgu ich ręki. Nie ma co się dziwić, że struktura filmu powtarza dobrze znany nam już szablon, albowiem historia Raya Kroca jest właśnie takim przykładem. To wręcz perfekcyjnie uchwycony "amerykański sen", który dopełnia się na naszych oczach. Wiem, że to nic odkrywczego, ale w tym przypadku forma nam nie przeszkadza, albowiem historia potrafi obronić się sama. Jej głównym atutem jest solidny scenariusz, który bardzo sprytnie lawiruje pomiędzy powtarzanymi po stokroć motywami. Potrafi w niezwykle świeży i całkiem oryginalny sposób ukazać nam losy głównego bohatera, które wręcz ukazują nam podręcznikowy przykład "american dream". Dzięki sprawnej reżyserii Lee Hancockowi udaje się uchwycić nie tylko pościg za marzeniami i sukcesem, ale przede wszystkim psychikę głównego bohatera, która pozwoliła zajść mu tak daleko. Historia sama w sobie jest niezwykle intrygująca i wciągająca co potwierdzają kolejne minuty obrazu. Fabuła produkcji systematycznie się rozwija i bez problemu potrafi przykuć naszą uwagę. A z każdą kolejną minutą film robi się coraz bardziej ciekawy. Zawarto w nim wszystko co każda szanująca się biografia powinna posiadać. Radosne początki, chwile słabości oraz wyniosły finisz, który jest niczym kłódka przymykająca wszystkim usta. Nie da się zaprzeczyć, że życiorys naszego bohatera to wręcz idealna propozycja na niejeden film. Wszystko ze względu na to jak niecodzienną postacią był Kroc oraz jak wyglądała jego droga na szczyt. Wbrew pozorom nie była ona usłana różami. Nasz bohater musiał się nieźle nagimnastykować, aby w końcu odnieść upragniony sukces. I choć nie wszystko zostało rozegrane według moralnych i legalnych zasad to jedno trzeba przyznać, że Kroc miał tupet. A także wiele szczęścia ze względu na to, ze natrafił na takich jeleni jak braci McDonald, którzy nie docenili jego potencjału. Albowiem to oni odpowiadali za stworzenie systemu szybkiego wydawania posiłków o zmyślnej nazwie Speedy. To oni zrobili kuchnię oraz przyrządy specjalne dostosowane do ich potrzeb oraz to od nich wyszedł projekt na przyciągające wzrok "złote łuki", które do dziś widnieją w logo sieci. Nasza postać jedynie skorzystała z ich dokonań, aby osiągnąć własne cele. Jednakże w tej sprawie nie sposób przyznać rację jedynie braciom McDonald, albowiem wina tego co ich spotkało znajduje się również po ich stronie. Całość pokazuje nam jak bardzo zawiła i nieszablonowa jest ta opowieść oraz jak zabójczą intrygę uknuł Kroc, aby stać się legendą.

Od strony aktorskiej produkcji prezentuje się wyśmienicie. Zarówno jeśli chodzi nakreślenie oraz zagranie poszczególnych bohaterów. Scenariusz bardzo dokładnie stara się przedstawić każdą z poszczególnych sylwetek, a aktorzy starają się ją jak najlepiej zaprezentować. W efekcie otrzymujemy pełnokrwiste postaci, które aż miło oglądać. Na pierwszym planie najczęściej pojawia się Michael Keaton, który z niesamowitym wdziękiem wciela się w samego Raya Kroca. Dokonuje tego z rozwagą i zachowaniem odpowiedniego dystansu przez co jego postać nie jest jednowymiarowa. Aktor potrafi ukazać nam liczne oblicza swojego bohatera przez co udaje mu się zaskarbić naszą sympatię. Co ciekawe nawet kiedy postępuje źle my nadal jakoś wolimy jego aniżeli braci McDonald, którzy notabene również nie są świeci. Rolę braci Dicka i Maca ogrywają odpowiednio Nick Offerman oraz John Carroll Lynch. Na drugim planie świetnie sobie radzą również Laura Dern, B.J. Novak, Linda Cardellini oraz Patrick Wilson w niewielkiej roli.

Strona techniczna obrazu również nie rozczarowuje serwując nam ciekawe zdjęcia, klimatyczną muzykę Cartera Burwella oraz świetne kostiumy i scenografie. Niezwykle ważny jest również klimat produkcji.

W życiu czasami trzeba iść na kompromis dla dobra ogółu. Bracia McDonald twardo pozostali przy swoim i gorzko tego pożałowali. Choć w swojej argumentacji mieli słuszność to niestety ich oponent Ray Kroc również miał sporo racji. Obydwie ze stron prezentowały się niczym dwa odrębne światy, które się wzajemnie wykluczały. Ale jak to w życiu bywa wygrywa nie ten co jego sprawa jest słuszna, ale ten co głośniej krzyczy. Tak też stało się z McDonaldami, w których możemy dzisiaj biesiadować tylko dlatego, że ktoś dostrzegł w nich potencjał (dziękujcie panu Krocowi). Natomiast jeśli chodzi o "McImperium" to muszę przyznać, że jest to porządnie zrobiony film, w którym wszystko jest na odpowiednim miejscu. Ciekawa i wciągająca historia, intrygujące i pełnokrwiste postacie oraz dopełniające całość wykończenie. I choć produkcja nie jest niczym nadzwyczajnym to prawda jest taka, że nie sposób odmówić jej ogromnego uroku.

P.S. Czy Wy też tak jak liczne grono internautów mieliście ochotę po zakończonym seansie wybrać się na co nieco do McDonalda? :)

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

”Spotlight” to oparty na faktach film, ukazujący pracę dziennikarzy „Boston Globe” przy śledztwie ws. molestowania seksualnego dzieci w instytucjach kościelnych na terenie stanu Massachusetts. Śledztwo pracowników najstarszego, ciągle aktywnego dziennika w USA, staje się początkiem międzynarodowego skandalu, którego pokłosiem jest fala procesów i wstrząsających relacji z całego świata. Odkrycie dziennikarzy przedstawione w „Spotlight” okazuje się jedną z najważniejszych publikacji prasowych w Stanach Zjednoczonych XXI wieku.

gatunek: Thriller
produkcja: USA
reżyser: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Howard Shore
zdjęcia: Masanobu Takayanagi
rok produkcji: 2015
budżet: 20 milionów $
ocena: 8,7/10






 
Prawda jest dla ludzi


Zastanawialiście się kiedyś czym jest film? Dla większości jest to nakręcony przez reżysera i wyprodukowany przez studio obraz, który ma służyć rozrywce i sprawić, że choć na chwilę zapomnimy o rzeczywistym świecie. Prawdą jest, że gdyby nie kilkunastoletni okres ewolucji kinematografii byłbym w stanie przyznać tym ludziom rację. Na samym początku zapewne myślano o filmach bardzo ogólnikowo jako rozrywce dla każdego. Jednakże z biegiem lat produkcje kinowe zaczęły odzwierciedlać rzeczywistość, opowiadać o bardziej przyziemnych sprawach, a niekiedy nawet nagłaśniać niektóre z nich. Taki właśnie jest najnowszy film Toma McCarthy'ego, który z rozrywką nie ma nic wspólnego.

"Spotlight" opowiada o grupce dziennikarzy śledczych, którzy natrafiają na sprawę molestowań dzieci przez rzymskokatolickich księży i postanawiają zgłębić sprawę poprzez szczegółowe śledztwo. Na pierwszy rzut oka tematyka produkcji wydaje się bardziej pasować do dokumentu telewizyjnego niż filmu fabularnego puszczanego w kinie. Nic bardziej mylnego. Fabuła produkcji jest niezwykle intrygująca, wciągająca oraz tajemnicza. Przedstawia nam w bardzo dokładny i skrupulatny sposób przebieg całego dochodzenia od początku do końca. Ukazuje nam w jaki sposób dziennikarze dotarli do prawdy, jak wielu ludzi wiedziało o całej sprawie oraz kto przyczynił się do zatuszowania całego zajścia. Zdarzenia ekranowe mogą wywołać u nas oburzenie, odrazę lub gniew nie tylko z powodu księży, którzy dopuścili się przestępstwa, ale także samej instytucji Kościoła, który pozwolił na zatuszowanie całej sprawy. Film McCarthy'ego ogląda się jak pierwszorzędny thriller, w którym mamy diabelską intrygę, grupkę śmiałków którzy podjęli się jej rozwiązania oraz sztab ludzi robiących wszystko co w ich mocy, aby prawda nie ujrzała światła dziennego. Tylko tym razem to nie fikcja, a samo życie. Scenariusz "Spotlight" powstał na podstawie nagrodzonego nagrodzą Pulitzer'a śledztwa, które wstrząsnęło nie tylko Ameryką Północną, ale także całym światem. Twórca produkcji nie boi się opowiedzieć tej historii w odważny i bezpośredni sposób. Naświetla nam w obrazie problem, który później dokładnie i szczegółowo omawia, aby nie było niedomówień. Wyzbywa się swoich poglądów, emocji oraz wyznania dzięki czemu jest w stanie w pełni obiektywnie ukazać całą opowieść. Dodatkowo dzięki rewelacyjnej narracji, wartkiemu tempie akcji oraz bardzo dobrze rozplanowanemu i skonstruowanemu przebiegowi zdarzeń potrafi w niezwykle lekki i nikogo nie krzywdzący sposób opowiedzieć o tak palącym problemie jakim jest molestowanie dzieci przez księży.

Film McCarthy'ego oprócz świetnego scenariusza można pochwalić za rewelacyjne aktorstwo. Sam fakt, że reżyserowi udało się zebrać na planie produkcji takie znakomite gwiazdy już o czymś świadczy. Jednakże w większości przypadków sławne nazwisko jest niczym kampania reklamowa mająca jedynie przyciągnąć widzów do kin. Wtedy nie liczy się jakość, tylko makra. W "Spotlight" mamy zarówno światową markę jak i świetną jakość. Tworzą ją: genialny Mark Ruffalo, świetny Stanley Tucci, rewelacyjny Michael Keaton, bardzo dobra Rachel McAdams oraz równie dobry Brian d'Arcy James. Na ekranie pojawiają się również: Liev Schreiber, John Slattery, Billy Crudup oraz Jamey Sheridan. Cała obsada prezentuje się naprawdę rewelacyjnie, ale na wyróżnienie zasługuje Mark Ruffalo, który rewelacyjnie sportretował Mikea Rezendes'a dzięki czemu to właśnie jego postać najbardziej pozostaje nam w pamięci.

Przy oglądaniu produkcji warto również zwrócić uwagę na zdjęcia Masanobu Takayanagi, które poprzez swoją prostotę, dobre wykonanie i lekkość oddają nie tylko klimat produkcji, ale również odnoszą się do jej problematyki. Kolejnym godnym spostrzeżenia elementem jest muzyka Howarda Shore'a, który rewelacyjnie buduje atmosferę poprzez delikatne i stonowane brzmienia. Króluje napięcie, tajemnica oraz nieprzerwana walka o odkrycie prawdy. Dodatkowo produkcja skłania nas do przemyślenia naszej postawy w sprawie przestępstwa, którego dopuścili się księża.

A więc czy filmy służą jedynie rozrywce? Nic nie znaczącej uciesze, która zajmując nam trochę czasu sprawi, że poczujemy się lepiej? Nie. W dzisiejszych czasach o produkcjach kinowych coraz rzadziej myśli się w kategoriach samej rozrywki. Choć nadal jest to forma odskoczni to porównuje się ją raczej do dobrej książki, która nigdy nie była po prostu książką czytaną wyłącznie dla przyjemności. Mentalnie to coś znacznie więcej. Tak samo jest ze "Spotlight" Toma McCarthy'ego, które oprócz bycia świetnym thrillerem jest piekielnie dobrą opowieścią o problematycznej i z życia wziętej sprawie. Produkcja odważnie porusza trudne i czasem ciężkie do zaakceptowania tematy. Jest pewnego rodzaju informacją, formą dzięki której ta dziedzina na zawsze pozostanie w obiegu. Uważam, że na tegorocznych Oscarach® "Spotlight" zrobi nie małe zamieszanie nie tylko poprzez świetny scenariusz, historię, aktorstwo oraz wykończenie ale również ze względu na to, że porusza dyskusyjną tematykę.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.