Steven jest wybitnym kardiochirurgiem, a jego żona, Anna, szanowaną okulistką. Mają dwójkę dzieci: 14-letnią Kim i 12-letniego Boba. Są zamożni, zdrowi i toczą szczęśliwe, rodzinne życie. Steven przyjaźni się z 16-letnim Martinem, którym nie ma ojca i którego niejako przyjął pod swoje skrzydła. Pewnego dnia Steven przedstawia chłopaka swojej rodzinie. Od tego czasu sprawy przybierają nieoczekiwany, katastrofalny w skutkach obrót. Idealny świat zamienia się w chaos. Steven zmuszony zostanie do złożenia szokującej ofiary lub zaryzykowania utraty wszystkiego, co ma.
gatunek: Biograficzny, Obyczajowy, Sportowyprodukcja: Polska
reżyseria: Yorgos Lanthimos
scenariusz: Efthymis Filippou, Yorgos Lanthimos
czas: 2 godz. 1 min.
rok produkcji: 2017
budżet: 3,5 miliona $
ocena: 7,8/10
Zapłata
Nasze życie to ciągła walka ze światem. Oczekujemy od niego wiele, ale sami nie jesteśmy skłonni wiele dla niego poświęcić. Można by wręcz rzec, że jesteśmy jak pasożyty, które żerują na swoim gospodarzu. Jednakże według Yorgosa Lanthimosa nic nie zostaje przez świat przeoczone. Każdy nasz występek musi być odpowiednio ukarany, a każda nieścisłość wyjaśniona. W swoim najnowszym filmie twórca "Lobstera" pokazuje nam jak bardzo potrzeba w świecie równowagi.
Steven to kardiochirurg a jego żona Anna to szanowana okulistka. Mają dwójkę dzieci i wiodą spokojne, ustatkowane życie. Mieszkają w dużym i pięknym domu w bardzo ładnej dzielnicy. Wydawać by się mogło, że ich egzystencja jest wprost idealna. Są modelową rodziną. Niestety pewnego dnia rodzina zaczyna odczuwać problemy. Z czasem okazuje się, że tajemnica z przeszłości może zrujnować całe dotychczasowe ich życie. Jak potoczą się ich dalsze losy i do czego posunie się głowa rodziny, by ocalić najbliższych? Znając twórczość czy chociażby "Lobstera" można było przypuszczać jakiego filmu spodziewać się po Lanthimosie. Jednakże uprzedzę zawczasu, że to jednak nie to samo, albo nie to, czego moglibyśmy oczekiwać. Tym razem reżyser postanawia zbadać całkiem inne tereny i ukazać nam historię niczym prawdziwą grecką tragedię. Jak mu to wszystko wyszło? Naprawdę nieźle. Największym atutem całej opowieści jest jej tajemniczość. Można by wręcz powiedzieć, że tylko wokół niej kręci się akcja obrazu. Z początku reżyser intryguje nas bohaterami, o których nie mamy żadnego pojęcia. Przedstawia nam osobliwą relację kardiochirurga z nieznajomym nam chłopakiem. Później twórca bardzo umiejętnie intryguje nas tajemniczymi wydarzeniami, które nawiedzają rodzinę Stevena. Innymi słowy, jedna wielka zagadka. Niemniej jednak trzeba przyznać, że reżyser bardzo zgrabnie potrafi nas zaintrygować wydarzeniami ekranowymi. Prawdę mówiąc, to jest zdolny do przysłowiowego zmuszenia nas do oglądania jego obrazu, albowiem całość jest tak zaskakująco nieoczywista i tak niesamowicie pochłaniająca, że wręcz nie sposób ruszyć się z kinowego fotela. Lanthimos szokuje, wyzywa i doprowadza relacje między bohaterami do granic możliwości. Bada ich zachowania oraz sprawdza, jak radzą sobie z tragedią i do czego są w stanie się posunąć, by ocalić rodzinę. Oczywiście wszystko to rozgrywa się w niezwykle tajemniczej aurze, która jest nam poniekąd dobrze znana z "Lobstera". Tak samo, jak ten niesłychanie duszny i przytłaczający klimat. Czuć go nieprzerwanie od samego początku. Z tym wyjątkiem, że na wstępie żaden z bohaterów jeszcze nie wie, co ta duszna atmosfera oznacza. Dopiero z czasem udaje im się pojąć, co zwiastowała. Jednakże koniec końców nawet ta wiedza nie pomogłaby im zapobiec żadnemu z wydarzeń. Są w potrzasku. Starają się dociec czemu jak, dlaczego, wszędzie i każdym dostępnym sposobem. Niestety nie dostrzegają problemu w samych sobie do czasu, aż może być już za późno. To enigmatyczne gdybanie okazuje się niesamowicie intrygujące i wciągające. Reżyser nas kusi i podpuszcza, ale nie gwarantuje żadnych konkretów. Wpuszcza w manowce, a jednocześnie gdzieniegdzie stara się szepnąć kilka nowych informacji. Większość jednak woli zachować dla siebie, aniżeli nam zdradzić. Wszystko to jeszcze bardziej nakręca tę machinę tajemniczości, która ku naszemu zdziwieniu nie wybucha, jak by to miało miejsce w greckiej tragedii. Wydarzenia nieubłaganie zmierzają do zaskakującego punktu kulminacyjnego, jednakże, zamiast eksplodować, zwyczajnie tracą na wartości. Tak jakby nagle uszło z nich całe powietrze. Tajemnica gdzieś tam się rozmywa i zamiast ciekawić, zaczyna nas coraz bardziej denerwować i nużyć. Co prawda Lanthimosa nie staje się tak sugestywny i bezpośredni jak Arronofsky w "matce!" to niestety też ma tendencję do zbytniego przesadzania. Jego powściągliwość może nam niekiedy aż za bardzo wadzić, albowiem obraz po pewnym czasie zaczyna cierpieć na monotonność. Całe to budowanie tajemnicy w pewnym momencie po nas nagle spływa, albowiem reżyser traci tę zdolność ponownego zaciekawienia nas tematem. Zdecydowanie lepiej byłoby nieco skrócić obraz, a w szczególności zakończenie, które aż nazbyt jest przeciągnięte. Zaprzepaszcza to, co udało mu się wcześniej tak rewelacyjnie wykreować. Jest płaskie i niesłychanie sflaczałe. Dopiero sam finał przybiera nico na zadziorności, dzięki czemu potrafi nas wyrwać z letargu. "Lobster" nie miał tego problemu, albowiem historia sama z siebie miała pazur i pewnego rodzaju nieracjonalność. Sprzedała się jednak dzięki temu, że została solidnie poprowadzona. Tutaj niestety od pewnego momentu narracja kuleje, co przekłada się na nasze zaangażowanie w opowieść. Jest dobrze, ale szkoda, że nie lepiej.
Aktorstwo w filmie Lanthimosa wypada na bardzo dobrym poziomie. Zresztą tutaj nie ma się co dziwić. Reżyser świetnie radzi sobie z poprowadzeniem swoich bohaterów oraz przedstawieniem ich nietuzinkowych charakterów. Jednakże tym razem nie są to bohaterowie, których od razu polubimy, tak jak to miało miejsce w "Lobsterze". Tym razem jest inaczej. Sterylność świata, w jakim żyją oraz przesadne tłumienie emocji okazuje się dla nas zbyt trudne do przekroczenia. Nasi bohaterowie, choć nas ciekawią, to jednak nie wzbudzają w nas większych emocji. Ich poczynaniom przyglądamy się jakby z boku. Nie jesteśmy z nimi w bezpośredniej więzi. Tak jakby przed nami stała niewidzialna bariera niepozwalająca nam ich polubić. Ich sztywność oraz nienaturalność zaskakuje na początku, tak samo, jak i na samym końcu. Nie jestem pewien czy to był celowy zabieg, czy też efekt przypadku, albowiem greckie tragedie mają na ogół działać na odwrót. Pozwalając nam utożsamić się z bohaterem i doznać z nim jego tragedii. W tym przypadku jesteśmy jedynie trzeciorzędnymi widzami, którzy historię rodziny Stevena, na przemian przegryzają popcornem i popijają Colą. Na wstępie za nimi nie przepadamy, ale pod sam koniec również nie jesteśmy specjalnie przekonani, że ich polubiliśmy. Brakuje również tych emocji, które gdzieś tam orbitują, ale nigdy w pełni nie dotykają naszych postaci. Na nasze odczucia wpływa również bardzo teatralne aktorstwo, które jeszcze bardziej oddala postacie od nas samych. Takim oto sposobem w obsadzie znalazł się świetny Colin Farrel oraz rewelacyjna Nicole Kidman. Równie wyśmienicie wypadają Raffey Cassidy oraz Sunny Suljic jako dzieci filmowej pary. Niezaprzeczalnie jednak cały ekran kradnie dla siebie Barry Keoghan, który swoją twarzą, postawą oraz zachowaniem nieprzerwanie intryguje, szokuje i zadziwia, przez co staje się epicentrum całego zamieszania.
Od strony technicznej obraz również powala. Te piękne szerokie i prześwietlone bielą kadry, pełne napięcia i grozy utwory muzyczne, rewelacyjna scenografia z pogranicza rzeczywistości i surrealizmu oraz ten ciężki i przytłaczający klimat, który w pewnym momencie nie pozwala wręcz zaczerpnąć oddechu.
Ta sterylność, nienaganność i perfekcja obrazu odzwierciedla poprzednie życie rodziny Murphy. Staje się również kontrastem, gdy wydarzenia przybierają dziwne obroty. Jest pewnego rodzaju przypomnieniem, że co innego tak naprawdę gwarantuje dobrobyt, bo kiedy popełnimy błąd, przyjdzie nam za niego srogo zapłacić. Wtedy wszystko inne traci znaczenie. "Zabicie świętego jelenia" to bardzo ciekawy eksperyment, który nas pochłania i elektryzuje od samego początku. Niestety z czasem gubi pazur i staje się monotonny, co okazuje być bardzo przytłaczające. Na szczęście finał ratuje końcową cześć produkcji. Jest to jednak film, który potrafi wywołać mieszane uczucia i zdecydowanie nie jest dla każdego. Ten sam przypadek co "matka!". Musisz się przekonać czy obraz jest dla ciebie.
Steven to kardiochirurg a jego żona Anna to szanowana okulistka. Mają dwójkę dzieci i wiodą spokojne, ustatkowane życie. Mieszkają w dużym i pięknym domu w bardzo ładnej dzielnicy. Wydawać by się mogło, że ich egzystencja jest wprost idealna. Są modelową rodziną. Niestety pewnego dnia rodzina zaczyna odczuwać problemy. Z czasem okazuje się, że tajemnica z przeszłości może zrujnować całe dotychczasowe ich życie. Jak potoczą się ich dalsze losy i do czego posunie się głowa rodziny, by ocalić najbliższych? Znając twórczość czy chociażby "Lobstera" można było przypuszczać jakiego filmu spodziewać się po Lanthimosie. Jednakże uprzedzę zawczasu, że to jednak nie to samo, albo nie to, czego moglibyśmy oczekiwać. Tym razem reżyser postanawia zbadać całkiem inne tereny i ukazać nam historię niczym prawdziwą grecką tragedię. Jak mu to wszystko wyszło? Naprawdę nieźle. Największym atutem całej opowieści jest jej tajemniczość. Można by wręcz powiedzieć, że tylko wokół niej kręci się akcja obrazu. Z początku reżyser intryguje nas bohaterami, o których nie mamy żadnego pojęcia. Przedstawia nam osobliwą relację kardiochirurga z nieznajomym nam chłopakiem. Później twórca bardzo umiejętnie intryguje nas tajemniczymi wydarzeniami, które nawiedzają rodzinę Stevena. Innymi słowy, jedna wielka zagadka. Niemniej jednak trzeba przyznać, że reżyser bardzo zgrabnie potrafi nas zaintrygować wydarzeniami ekranowymi. Prawdę mówiąc, to jest zdolny do przysłowiowego zmuszenia nas do oglądania jego obrazu, albowiem całość jest tak zaskakująco nieoczywista i tak niesamowicie pochłaniająca, że wręcz nie sposób ruszyć się z kinowego fotela. Lanthimos szokuje, wyzywa i doprowadza relacje między bohaterami do granic możliwości. Bada ich zachowania oraz sprawdza, jak radzą sobie z tragedią i do czego są w stanie się posunąć, by ocalić rodzinę. Oczywiście wszystko to rozgrywa się w niezwykle tajemniczej aurze, która jest nam poniekąd dobrze znana z "Lobstera". Tak samo, jak ten niesłychanie duszny i przytłaczający klimat. Czuć go nieprzerwanie od samego początku. Z tym wyjątkiem, że na wstępie żaden z bohaterów jeszcze nie wie, co ta duszna atmosfera oznacza. Dopiero z czasem udaje im się pojąć, co zwiastowała. Jednakże koniec końców nawet ta wiedza nie pomogłaby im zapobiec żadnemu z wydarzeń. Są w potrzasku. Starają się dociec czemu jak, dlaczego, wszędzie i każdym dostępnym sposobem. Niestety nie dostrzegają problemu w samych sobie do czasu, aż może być już za późno. To enigmatyczne gdybanie okazuje się niesamowicie intrygujące i wciągające. Reżyser nas kusi i podpuszcza, ale nie gwarantuje żadnych konkretów. Wpuszcza w manowce, a jednocześnie gdzieniegdzie stara się szepnąć kilka nowych informacji. Większość jednak woli zachować dla siebie, aniżeli nam zdradzić. Wszystko to jeszcze bardziej nakręca tę machinę tajemniczości, która ku naszemu zdziwieniu nie wybucha, jak by to miało miejsce w greckiej tragedii. Wydarzenia nieubłaganie zmierzają do zaskakującego punktu kulminacyjnego, jednakże, zamiast eksplodować, zwyczajnie tracą na wartości. Tak jakby nagle uszło z nich całe powietrze. Tajemnica gdzieś tam się rozmywa i zamiast ciekawić, zaczyna nas coraz bardziej denerwować i nużyć. Co prawda Lanthimosa nie staje się tak sugestywny i bezpośredni jak Arronofsky w "matce!" to niestety też ma tendencję do zbytniego przesadzania. Jego powściągliwość może nam niekiedy aż za bardzo wadzić, albowiem obraz po pewnym czasie zaczyna cierpieć na monotonność. Całe to budowanie tajemnicy w pewnym momencie po nas nagle spływa, albowiem reżyser traci tę zdolność ponownego zaciekawienia nas tematem. Zdecydowanie lepiej byłoby nieco skrócić obraz, a w szczególności zakończenie, które aż nazbyt jest przeciągnięte. Zaprzepaszcza to, co udało mu się wcześniej tak rewelacyjnie wykreować. Jest płaskie i niesłychanie sflaczałe. Dopiero sam finał przybiera nico na zadziorności, dzięki czemu potrafi nas wyrwać z letargu. "Lobster" nie miał tego problemu, albowiem historia sama z siebie miała pazur i pewnego rodzaju nieracjonalność. Sprzedała się jednak dzięki temu, że została solidnie poprowadzona. Tutaj niestety od pewnego momentu narracja kuleje, co przekłada się na nasze zaangażowanie w opowieść. Jest dobrze, ale szkoda, że nie lepiej.
Aktorstwo w filmie Lanthimosa wypada na bardzo dobrym poziomie. Zresztą tutaj nie ma się co dziwić. Reżyser świetnie radzi sobie z poprowadzeniem swoich bohaterów oraz przedstawieniem ich nietuzinkowych charakterów. Jednakże tym razem nie są to bohaterowie, których od razu polubimy, tak jak to miało miejsce w "Lobsterze". Tym razem jest inaczej. Sterylność świata, w jakim żyją oraz przesadne tłumienie emocji okazuje się dla nas zbyt trudne do przekroczenia. Nasi bohaterowie, choć nas ciekawią, to jednak nie wzbudzają w nas większych emocji. Ich poczynaniom przyglądamy się jakby z boku. Nie jesteśmy z nimi w bezpośredniej więzi. Tak jakby przed nami stała niewidzialna bariera niepozwalająca nam ich polubić. Ich sztywność oraz nienaturalność zaskakuje na początku, tak samo, jak i na samym końcu. Nie jestem pewien czy to był celowy zabieg, czy też efekt przypadku, albowiem greckie tragedie mają na ogół działać na odwrót. Pozwalając nam utożsamić się z bohaterem i doznać z nim jego tragedii. W tym przypadku jesteśmy jedynie trzeciorzędnymi widzami, którzy historię rodziny Stevena, na przemian przegryzają popcornem i popijają Colą. Na wstępie za nimi nie przepadamy, ale pod sam koniec również nie jesteśmy specjalnie przekonani, że ich polubiliśmy. Brakuje również tych emocji, które gdzieś tam orbitują, ale nigdy w pełni nie dotykają naszych postaci. Na nasze odczucia wpływa również bardzo teatralne aktorstwo, które jeszcze bardziej oddala postacie od nas samych. Takim oto sposobem w obsadzie znalazł się świetny Colin Farrel oraz rewelacyjna Nicole Kidman. Równie wyśmienicie wypadają Raffey Cassidy oraz Sunny Suljic jako dzieci filmowej pary. Niezaprzeczalnie jednak cały ekran kradnie dla siebie Barry Keoghan, który swoją twarzą, postawą oraz zachowaniem nieprzerwanie intryguje, szokuje i zadziwia, przez co staje się epicentrum całego zamieszania.
Od strony technicznej obraz również powala. Te piękne szerokie i prześwietlone bielą kadry, pełne napięcia i grozy utwory muzyczne, rewelacyjna scenografia z pogranicza rzeczywistości i surrealizmu oraz ten ciężki i przytłaczający klimat, który w pewnym momencie nie pozwala wręcz zaczerpnąć oddechu.
Ta sterylność, nienaganność i perfekcja obrazu odzwierciedla poprzednie życie rodziny Murphy. Staje się również kontrastem, gdy wydarzenia przybierają dziwne obroty. Jest pewnego rodzaju przypomnieniem, że co innego tak naprawdę gwarantuje dobrobyt, bo kiedy popełnimy błąd, przyjdzie nam za niego srogo zapłacić. Wtedy wszystko inne traci znaczenie. "Zabicie świętego jelenia" to bardzo ciekawy eksperyment, który nas pochłania i elektryzuje od samego początku. Niestety z czasem gubi pazur i staje się monotonny, co okazuje być bardzo przytłaczające. Na szczęście finał ratuje końcową cześć produkcji. Jest to jednak film, który potrafi wywołać mieszane uczucia i zdecydowanie nie jest dla każdego. Ten sam przypadek co "matka!". Musisz się przekonać czy obraz jest dla ciebie.