Snippet
ona i On wiodą z pozoru idylliczne życie w odosobnionym raju. Ich związek zostaje jednak poddany testowi, kiedy mężczyzna i kobieta, niezaproszeni, pojawią się w ich domu.  Odpowiedź na pukanie do drzwi przerwie spokojną egzystencję obojga. Ale do drzwi zapuka więcej gości. matka będzie zmuszona zweryfikować wszystko, co wie o miłości, oddaniu i poświęceniu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 8,7/10


















Inwazja


Darren Aronofsky to bez wątpienia specyficzny twórca, którego styl i reżyserska maniera jest wręcz nie do podrobienia. W swojej karierze próbował już wielu rozmaitych pomysłów, ale wygląda na to, że najbardziej lubi produkować obrazy pokroju "Czarnego łabędzia". Sam zresztą to przyznał w jednym z wywiadów. Wiadomość ta cieszy, albowiem jego ostatnie filmowe dzieło niestety odczytuję jako kompletną pomyłkę. Teraz jednak twórca ma szansę się zrehabilitować. Jak myślicie, uda mu się?

ona i On mieszkają w niesamowicie przestrzennym, ale bardzo przytulnym domu na uboczu. Wiodą spokojne i proste życie. Niestety ich sielanka zostanie przerwana, kiedy do ich drzwi zapuka tajemniczy mężczyzna, a następnie kobieta. Wkrótce okaże się, że to dopiero początek ich problemów. Dawno w kinach nie pojawił się tak tajemniczy obraz, jakim jest "matka!". Klimatyczne i tajemnicze zwiastuny zapowiadały rasowy horror, opis fabuły sugerował thriller w stylu "napad na dom", a twórcy bardzo skutecznie podgrzewali jedynie wszystkie te plotki. Koniec końców, Aronofsky zwyciężył, albowiem udało mu się dochować tajemniczej fabuły swojego obrazu, której zadaniem jest wprowadzić nas w zakłopotanie. Miesiące kłamania i przeinaczania faktów opłaciły się, albowiem otrzymaliśmy bardzo nieszablonowy, pokręcony, ale również bardzo autorski obraz, którego kinematografii od dawna brakowało. Największą zaletą projekcji jest sam fakt, że tak naprawdę nie wiele o niej wiemy. Przypuszczamy, co możemy otrzymać, tworzymy w głowie rozmaite scenariusze, ale do końca tak naprawdę nie mamy bladego pojęcia, w jakim kierunku pójdzie reżyser. Zdradzę wam teraz mały sekret: żaden z tych pomysłów, o których myśleliście, nie jest odpowiedzią na fabułę obrazu. Twórca po raz kolejny zaskakuje swoją wyjątkową wyobraźnią, przez co potrafi szokować czymś, co właściwie można uznać za banalnie proste, gdybyśmy od początku wiedzieli, od której strony mamy się na nie patrzeć. Niestety pozbawiłoby to nas tej frajdy, jaką jest odkrywanie kolejnych szokujących informacji ujawnianych nam przez twórcę. Tutaj każda minuta ma znaczenie. Każda nawet najmniejsza bądź najbardziej trywialna rzecz posiada swoją rolę w produkcji. Jedne mają większe inne zaś mniejsze znaczenie dla całego obrazu. Jednakże koniec końców wszystkie z nich są ważne, albowiem podsuwają nam kolejne części tej skomplikowanej układanki. Niestety nie wszystkie dają nam odpowiedź, jakiej oczekujemy. Czasami trzeba poczekać, zanim nabiorą znaczenia i wyjawią nam swoją prawdziwą rolę. Może być nawet tak, że pod sam koniec seansu nie będziemy dalej w stanie odgadnąć ich znaczenia. Wszystko jest możliwe, gdy zabieramy się za oglądanie produkcji, w której tak głęboko zastało zakorzenione drugie dno oraz milion podtekstów i odnośników do pokaźnej bazy utworów. "matka!" skonstruowana jest w taki sposób, aby już od samego początku wprowadzić nas w zakłopotanie. Ta toksyczna atmosfera, tajemnica, niepewność oraz swego rodzaju dziwność sprawiają, że seans przybiera bardzo nieszablonową i poniekąd ekstrawagancką formę narracji. Reżyser bez umiaru używa w nim wszelkiego rodzaju metafor i aluzji, przez co skutecznie udaje mu się ukryć prawdziwe znaczenie swego obrazu. Jego przekaz, a także prawdziwą naturę. Twórca potrafi niesłychanie intrygować, zaskakiwać, niepokoić oraz rozbrajać nieszablonowością kolejnych zderzeń między postaciami. Wszystko pomimo bycia nam znajomym i swojskim tutaj poddawane jest pod dyskusję, która każe nam wątpić w to, co oczywiste i proste. Tak jakby wszystko było częścią czegoś większego i reprezentowało rzeczy znacznie potężniejsze niż skorupy, w których zostały ukryte. Sam film zresztą zabiega o bycie większym, niż sugeruje jego metraż i skala. Po części twórcy się to naprawdę udaje. Opowiada nam historię z punktu widzenia pierwszoplanowej bohaterki, czyli tytułowej matki. Reguła jest taka, że wiemy tyle i tylko tyle, co sama postać. Nieustannie za nią podążamy, przyglądamy się jej, ale przede wszystkim widzimy wszystko to co ona sama. Nasza wiedza nigdy nie wykracza poza jej pole widzenia. Jesteśmy z nią od początku do samego końca. Wraz z nią odkrywamy kolejne tajemnice oraz razem staramy się wszystko uporządkować w naszych głowach. Zrozumieć, odebrać oraz na to wszystko odpowiednio zareagować. Właśnie wtedy film wspina się na swoje wyżyny. Intryguje, niepoprawnie szokuje, ale też pozostawia wiele rzeczy w sferach dyskusji i gdybań. Przypuszczamy, ale nie jesteśmy niczego na 100% pewni. Staramy się zrozumieć, ale przy okazji wiemy, że nie wszystko jest takie oczywiste. Kwestionujemy dostrzegalne zdarzenia i szukamy w nich ukrytego znaczenia, ale zakładamy również, że to wcale nie musi być odpowiedź na męczące nas pytania. Gdyby tak wyglądał cały seans, to byłoby prawdziwe objawienie. Niestety, pod koniec twórca porzuca tajemniczą intrygę i postanawia ukazać nam znaczną część tajemnicy. Można by wręcz powiedzieć, że odsłania przed nami wszystkie karty i pozwala zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Całość zostaje obdarta z mistycznej niewiedzy i tajemniczych gdybań na rzecz jasnego i bardzo ograniczonego przekazu. Produkcja porzuca swoją grację i subtelność, w wyniku czego staje się bardzo sugestywna i wręcz czarno-biała. Wcześniej świetnie wykreowana intryga teraz wydaje się nieco więdnąć, jakby zabrakło jej dopływu świeżej wody. Na szczęście na końcu czeka na nas soczysty finał, który potrafi wiele zrekompensować.

Jednakże nieszablonowa opowieść Aronofsky'ego nie posiadałaby tak niesamowitego kopa, gdyby nie rewelacyjna obsada, która stanęła na wysokości zadania. Aktorzy otrzymali skomplikowane i niejednoznaczne do sportretowania postacie, które nie tyle, co są częścią obrazu, a raczej go tworzą. Albowiem akcja kręci się wyłącznie wokół nich. To, co ma miejsce na ekranie, jest bezpośrednią przyczyną poczynań naszych bohaterów. Dotyczy to obydwu z nich. Koniec końców okazuje się, że niektóre ich dokonania obracają się przeciwko nim, co wpędza je w wielkie kłopoty, których przyczyn wybuchu sami nie są do końca pewni. Pierwsze skrzypce odgrywa niesamowita Jennifer Lawrence, która wspina się na swoje wyżyny. Ostatnio jej emploi było strasznie monotonne, albowiem nieustannie grywała silne i samowystarczalne kobiety. Teraz natomiast przyszło jej zagrać cichą, skromną, niezwykle stonowaną i pokorną bohaterkę, która jest posłuszna i zapatrzona w swojego męża. Podziwia go, kocha i słucha. Jej dla niej niczym autorytet. Co prawda raz za czasu potrafi postawić na swoim, ale w gruncie rzeczy jej postawa jest raczej bierna. Lawrece spisała się na medal portretując matkę, dzięki czemu udowodniła, że stać ją na więcej. Warto również wziąć pod uwagę jej niesamowite poświęcenie dla roli. Dzięki tej kreacji na nowo ją polubiłem. Javier Bardem również pokazuje nam się od jak najlepszej strony. Jego postać jest niesłychanie enigmatyczna, z czego zresztą wynikają wszystkie jego problemy. To artysta. Niespokojna dusza, która pragnie tworzyć i być podziwianym. Niestety jak każdy twórca ma swoje wady, jak i ciągły brak inspiracji, który sprowadza go do radykalnych praktyk. Drugi plan wypełnił świetny Ed Harris oraz wracająca na duże ekrany rewelacyjna Michelle Pfeiffer. Oprócz nich w obsadzie znaleźli się również: Brian Gleeson, Domhnall Gleeson oraz Kristen Wiig. Cała obsada zaprezentowała się niesamowicie, za co należą jej się ogromne brawa.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to fenomenalne zdjęcia, świetne efekty specjalne oraz niesamowity klimat. Gęsty, wręcz toksyczny, który ma w sobie dużo mroku, tajemnicy, ale również odrobinę radości i szczęścia. Nie zmienia to jednak faktu, że film posiada bardzo specyficzną aurę, która świetnie buduje napięcie i dramaturgię wokół kolejnych poczynań bohaterów. Są także niepokojące i przeszywające dźwięki, które skutecznie zastępują muzykę filmową.

"matka!" to szumnie zapowiadany obraz Darrena Aronofsky'ego, który został okrzyknięty przez krytyków najbardziej kontrowersyjnym filmem roku. Tytuł ten zaiste pasuje do samego obrazu, który oprócz zaskoczenia nas czymś innym może nas również zgorszyć. Zdecydowanie nie jest to obraz dla każdego i z pewnością nie jest to horror, jak nam wmawia dystrybutor. Ten film to coś znacznie więcej. Pod jego widoczną skorupą kryje się ukryta przed naszymi oczyma prawda, którą reżyser chce nam przekazać. Szokuje i bulwersuje, niemniej jednak potrafi nas niesłychanie zaintrygować i wciągnąć w swój pokręcony świat. Pokazuje nam całkiem inne oblicze kina i być może dlatego jego obraz wygląda tak świeżo i pociągająco. Ma w sobie to "coś" co pozwala mu zostać na ustach widzów na długo po odbytym seansie. W tym tkwi jego prawdziwa moc.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Dwoje obcych sobie ludzi, którzy wychodzą cało z tragicznej katastrofy lotniczej, uwięzionych zostaje w niedostępnych, skutych lodem górach. Kiedy uświadamiają sobie, że spodziewana pomoc nie nadejdzie, zmuszeni są wyruszyć w kilkusetkilometrową podróż przez dziką okolicę. Po drodze muszą stawić czoło nie tylko niewyobrażalnym przeciwieństwom losu, lecz także nieoczekiwanej namiętności.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 5,5/10















Razem na osobności


Życie płata nam czasami niezłe figle, które niektórzy odczytują jako sprawdzian naszych możliwości. Tak jak każdy inny test można go zaliczyć bądź oblać. W tym przypadku przebrnięcie przez trudy życia to zwycięstwo, a poddanie się jest porażką. Nawet jeśli nigdy wam się jeszcze to nie przytrafiło, to nie martwcie się, albowiem kiedyś w końcu przyjdzie wasz czas. Będziecie sobie wmawiać, że przeżyliście już praktycznie wszystko i nic was nie zaskoczy. Wtedy właśnie przekonacie się, jak bardzo się myliliście.

Alex jest fotoreporterką dla New York Timesa, a Ben to neurochirurg. Tych dwoje poznaje się na lotnisku, kiedy każdy z nich desperacko próbuje dostać się do Donver. Z powodu złej pogody wszystkie loty odwołano. Wspólnymi siłami wynajmują więc niewielki samolot, aby dotrzeć na czas. Alex chce zdążyć na ślub, a Ben na operację. Obaj niestety wylądują w środku mroźnej dziczy, kiedy ich samolot się rozbije. Bez nadziei na pomoc postanawiają wyruszyć przed siebie, aby nie stać w miejscu. Czy uda im się przetrwać? Film reklamuje się jako dramat surwiwalowy, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wybierając się na tę produkcję, tak naprawdę wiele o niej nie wiedziałem oprócz tego, że bohaterowie się rozbiją. Zakładałem więc, że film opowie o walce o przetrwanie. Jak się później okazało, miałem rację, ale tylko połowicznie. W sumie mogłem się tego spodziewać po samym wstępie, który jest zaskakująco niedługi. Twórcy postanowili zaskakująco niewiele czasu zagospodarować na samo wprowadzenie do opowieści, przez co wstęp wygląda niczym na wariackich papierach. W mgnieniu oka przedstawiają nam głównych bohaterów ich problem oraz genialne rozwiązanie ich kłopotu (a przyjemniej tak się naszym postaciom zdaje). Później kilka scen z samolotu i ukazanie katastrofy. Ledwo co zleciało dziesięć minut, a my już jesteśmy w środku wydarzeń. Okres tuż po samej katastrofie również nie jest zbytnio pasjonujący ani wciągający, albowiem ukazuje nam jedynie przebłyski pierwszych dni po wypadku. Praktycznie nic się nie dzieje. Film balansuje gdzieś na granicy pomiędzy totalną nudą a odrobiną intrygi, która gdzieś widnieje na horyzoncie, ale nie jest jeszcze tak dobrze widoczna. Dopiero po jakiś czasie seans nabiera rumieńców, gdy wśród rozbitków rodzi się pierwszy konflikt. Albowiem w filmie zestawiono nam całkiem odmienne rodzaje osobowości. Spokojnego i wyważonego neurochirurga kontra impulsywną i wybuchową fotoreporterkę. To połączenie z początku nie wychodzi im na dobre. Jednakże jest to tak naprawdę pierwszy moment, w którym produkcja robi się naprawdę ciekawa. Nasi bohaterowie wchodzą we wspólną interakcję, próbują znaleźć rozwiązanie i oszacować swoje szanse. Wszystko to daje początek bardzo wciągającej i intrygującej części obrazu, która skupia się na trudach związanych z przetrwaniem w trudnych warunkach pogodowych. Nasi bohaterowie zostaną wystawieni na próbę zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym. Będą musieli wykazać się niezłomną wolą walki oraz wielkim poświęceniem. Zostaną zmuszeni nadwyrężyć swoje ciało, aby dotrwać do samego końca. Albowiem gdy istnieje nadzieja, jest również motywacja do dalszej walki. Fabuła produkcji wielokrotnie pokazuje nam, z jakimi przeszkodami i wyzwaniami musieli się mierzyć nasi bohaterowie. Nie oszczędza ich (w szczególności Alex), przez co wypada całkiem wiarygodnie i przekonująco. Co prawda sam fakt, że Ben jest neurochirurgiem to tak jakby wygrać na loterii, w tej konkretnej sytuacji. Bardzo mało prawdopodobne, ale przecież i takie sytuacje się zdarzają. Niektórzy po prostu mają szczęście. Prawda Alex? Niemniej jednak muszę przyznać, że jako film surwiwalowy produkcja prezentuje się naprawdę solidnie. Szkoda tylko, że to nie koniec. Twórcy niestety nie mogli oszczędzić nam wplecenia w fabułę wątku miłosnego, przez co solidnie zbudowana dramaturgia obrazu gdzieś się w nim powoli zatraca. Jednakże dałoby się to jeszcze zdzierżyć, gdyby nie zakończenie, które jest bardzo, ale to bardzo złe. Albowiem kiedy ta dwójka albo jeden z dwojga zostaje w końcu (oczywisty SPOILER) uratowany dzieje się bardzo dziwna rzecz. Film oprócz tego, że drastycznie zwalnia tempo i nasze zainteresowanie nim spada niemalże do zera, postanawia w dość długim fragmencie opowiedzieć nam, co miało miejsce później. Twórcy rozwodzą się nad losem tej dwójki i próbują w jakiś sposób dokończyć rozpoczęty wcześniej wątek romantyczny. Niestety nie idzie im to za dobrze. W porównaniu do mroźnej przygody ta część jest chorobliwie nudna i mało wiarygodna. Cały wątek "miłosny", jeśli w ogóle można go tak nazwać, prezentuje się bardzo, ale to bardzo trywialnie. Jego fundamenty są strasznie popękane, a jego istnienie jest po prostu pomyłką. Tak jakby wciśnięto go do filmu na siłę, tylko po to, aby zapełnić dziurę w scenariuszu. Niestety zrobiono to bez wyczucia i gracji, przez co uderzył w nas niczym grom z jasnego nieba. Bez powodu, niemniej jednak zabolało. Koniec końców to, co było w produkcji dobre, zostało rozwodnione przez tani wątek miłosny, który tak naprawdę nikomu do szczęścia nie był potrzeby. Nie wspominając już o tym, że dało się to zrobić dużo lepiej i delikatniej. Nie zawsze trzeba walić z grubej rury. Czasami minimalizm wychodzi na dobre.

Aktorsko film radzi sobie nieźle, ale tylko nieźle. Pomimo wielkich nazwisk w obsadzie nie potrafi nas zaskoczyć już niczym innym. Postacie, które oglądamy na ekranie to przyzwoicie wykreowani bohaterowie, którzy z pozoru posiadają wszystko, aby nas zaintrygować. Osobowość, charyzmę, przeszłość i przyszłość. Niestety pomimo tego twórcom bardzo ciężko jest zaintrygować nas ich losem. Nawet, wtedy gdy mierzą się z zamiecią bądź przeszywającym zimnem. Brak tu empatii oraz jakiś większych emocji. Czuć niepokój, ale to zdecydowanie za mało. Gra aktorów również nie zwala z nóg. Kate Winslet, jak i Idris Elba zbytnio się nie wysilają, czego efektem są w miarę przekonujące, ale bez większego wysiłku zagrane postacie. Po prostu są i tyle. Zbytnio nam nie wadzą, ale też nie są w stanie nas w pełni przekonać, co tak naprawdę na ekranie robią. Oczywiście nie wolno zapomnieć o Psie, który dopełnia obsadę produkcji.

Strona techniczna wypada chyba najlepiej. Przede wszystkim mamy przyzwoite efekty specjalne, świetne zdjęcia z przepięknymi krajobrazami i niezwykle klimatyczną muzykę Ramina Djawadi'ego. Ponadto film bardzo często pozwala sobie, na komediowe wstawki i sporo humoru, który skutecznie, ale nie wiem, czy słusznie rozładowuje atmosferę produkcji.

"Pomiędzy nami góry" całkiem nieźle sprawdza się jako film surwiwalowy, niestety jako melodramat dostajemy tani romans dla nastolatek. Twórcy zbyt sugestywnie podeszli do tematyki produkcji, przez co w dalszej części obrazu, zamiast dalej bawić się w zgrabnie wykreowane podchody wolą walnąć z grubej rury. Traci na tym klimat, napięcie i sama fabuła, która powoli stacza się niebezpiecznie w dół niczym śnieżna lawina. Wszystko to z powodu wciśniętego na siłę wątku romantycznego, bez którego film poradziłby sobie, zacznie lepiej. A skoro już tak bardzo twórcom na nim zależało, to przecież można było go rozegrać nieco subtelniej. Tak by nie kojarzył się z kiczem i tandetnością, które niestety przypomina.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Studentka college’u każdego dnia na nowo budzi się w dniu swojej śmierci, powoli odkrywając niezwykłe szczegóły przyczyn zabójstwa, by wreszcie odkryć tożsamość mordercy i jego motywy.

gatunek: Horror
produkcja: USA
reżyseria: Christopher Landon
scenariusz: Scott Lobdell
czas: 1 godz. 36 min.
muzyka: Bear McCreary
zdjęcia: Toby Oliver
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 7,0/10



















Raz dwa trzy, dziś umierasz... Ty


Nasze życie składa się z chwil, które zaś przyporządkowujemy do konkretnych dni tygodnia, miesiąca i w końcu roku. Każdy jest inny i na swój sposób wyjątkowy. Niektóre dni będziemy chcieli zapamiętać do końca naszego życia, a niektóre zaś będziemy pragnąć jak najszybciej zapomnieć. Niektóre z nich były tak złe, że aż chcielibyśmy je przeżyć na nowo, aby wszystko naprać. Szkoda tylko, że nie jest to możliwe. Niemniej jednak bohaterka filmu "Śmierć nadejdzie dziś" otrzymuje taką szansę.

Tree budzi się w pokoju w jednym z akademików. Nie pamięta, jak się tam znalazła, ale nie zamierza na to tracić czasu. Wraca do rzeczywistości i zapomina o całej sprawie. Wieczorem jednak ktoś ją zabił. Ponownie budzi się w akademiku. Ponownie przeżywa ten sam dzień i na koniec znowu ktoś ją zabija. W końcu dziewczyna zrozumiała, że utknęła w pętli czasowej, z której może ją uwolnić tylko znalezienie jej mordercy. Pomysł na tę produkcję nie jest ani nowatorski, ani przesadnie oryginalny. Brzmi raczej jak odgrzewany kotlet, który nie zasmakuje nam tak jak jego "pierwotna" wersja. Jednakże po raz kolejny należy wziąć pod uwagę nie tylko sam pomysł, ale także jego realizację. To jak twórcom udało się przedstawić całą opowieść oraz jak bardzo powiela ona sprawdzone schematy. Niejeden raz już się przecież przekonaliśmy, że da się stworzyć coś całkiem fajnego z pozornie oklepanej już opowieści. "Śmierć nadejdzie dziś" jest kolejnym na to przykładem. Fabuła produkcji kręci się wokół pętli czasowej niczym z "Dnia świstaka". Nasza bohaterka przeżywa ten sam dzień w kółko. Jednakże, żeby było nieco inaczej, ktoś zawsze ją zabija. Nie bez powodu premiera miała miejsce w Halloween. Wracając jednak do tematu tej recenzji, muszę przyznać, że twórcom bardzo zgrabnie udało się ograć ten powszechnie znany motyw. Oczywiście nie wszystko wyszło rewelacyjnie, ale koniec końców jest naprawdę nieźle. Opowieść w bardzo krótkim czasie potrafi nas zaintrygować i rzucić w szalony wir akcji, w jakim żyje nasza bohaterka. Bardzo szybko poznajemy jej zwyczaje i równie prędko jesteśmy w stanie wyrobić sobie na jej temat zdanie. Ciekawie robi się dopiero, wtedy gdy cała machina fabularna rusza do przodu i postawia naszą bohaterkę w trudnej sytuacji. Produkcja nie śpieszy się za bardzo z biegiem wydarzeń i pozwala naszej bohaterce krok po kroku zrozumieć, co się dzieje i na jakich zasadach. Wszystko to skutkuje całkiem wiarygodnym i naturalnym odzwierciedleniem poczynań bohaterki, która dopiero po czasie pojmuje, co tak naprawdę się dzieje. Jest to o tyle ważne, albowiem inne obrazy wielokrotnie skracały tę część, przez co później tracił na tym cały film. Kiedy jednak produkcja wypływa na głębokie wody, zaczyna się prawdziwa jazda. Wraz z naszą bohaterką ruszamy za tropem jej mordercy. Badamy kolejne poszlaki i śledzimy kolejne cele. Zawsze jednak wszystko kończy się tak samo. Twórcy w bardzo umiejętny sposób połączyli thriller z czymś pokroju filmu detektywistycznego. Mamy tajemnicę, mamy napięcie i całkiem niezłe emocje. Jednakże nie jest to bynajmniej horror. Owszem produkcja zaserwuje nam sporadyczne tak zwane "jump scare'y", ale to tyle. Trochę krwi się poleje itp. Nic specjalnego ani nic czego można by się przesadnie bać. Tak jak mówię, produkcja o wiele lepiej się spełnia jako thriller-detektywistyczny, w którym próbujemy odgadnąć zagadkę z całkiem sporą dawką grozy. Twórcom wyjątkowo dobrze udało się również zbudować wzrastające wraz z trwaniem produkcji napięcie i dramaturgię, dzięki czemu całość z minuty na minutę staje się coraz ciekawsza. Akcja obrazu również systematycznie rośnie, aż do wielkiego i nawet zaskakującego finału. Twórcom nieźle idzie również zwodzenie widza podczas trwania produkcji, przez co tożsamości mordercy nie jest tak łatwo odgadnąć. Teoretycznie. Spostrzegawczy widz już w połowie będzie w stanie odgadnąć kto za tym wszystkim stoi. Jednakże w tym przypadku ciekawy okazuje się również motyw zabójcy. Niestety nie wszystko się udaje. Gdzieniegdzie pojawi się kilka dziur fabularnych, przez co fabuła nie do końca będzie się nam kleić. Ponadto postać naszej bohaterki, jak i jej "przemiana" niestety dalej pozostaje oklepana. Nie obyło się również bez licznych skrótów myślowych czy też pośpiesznych rozwiązań, przez co niektórych rzeczy można nie zrozumieć od razu. Nie mam tutaj na myśli skomplikowanej treści, a raczej niechlujstwo samych twórców. Koniec końców trzeba jednak przyznać, że "Śmieć nadejdzie dziś" całkiem się udała. Niektóre rozwiązania twórców okazały się aż zaskakująco świeże i intrygujące jak na przykład nielimitowana ilość powtórzeń danego dnia, jak i kilka naprawdę solidnych zwrotów akcji. Bez szaleństw, ale zdecydowanie na pozytywnie.

Aktorsko produkcja również zaskakuje. Przede wszystkim ze względu na Jessicę Rothe wcielającą się w postać Tree Gelbman. Nasza bohaterka ma w sobie zaskakująco dużo pozytywnej energii, którą potrafi dobrze spożytkować. Oczywiście w odpowiednim czasie. Ponadto jej postać wprowadza całkiem spore pokłady humoru do obrazu. Oczywiście najważniejsza okazuje się jej przemiana z przysłowiowej "diwy" w pozornie normalną osobę. Mówiąc w skrócie, po prostu otwierają jej się oczy. I choć jej przemiana zalatuje srogą kalką, to na szczęście twórcy oprócz tego wyposażają ją w solidne zaplecze, które stara się wszystko wyjaśnić. Duży plus za to. Drugi plan, w którego skład wchodzą: Israel Boussard, Ruby Modine i Charles Aitken również wypada na plus.

Strona techniczna też całkiem nieźle sobie radzi. Mamy sporadyczne efekty specjalne, zgrabny montaż, klimatyczną muzykę i dobrze dobrane utwory muzyczne. Ponadto wyróżnia się wartki, pełen energii, tajemnicy i odrobiny grozy klimat oraz humor, który również w filmie się pojawia.

Wybierając się do kina na "Śmierć nadejdzie dziś" nie oczekiwałem niczego specjalnego. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że produkcja ta to naprawdę zgrabnie opowiedziana opowieść, która potrafi zaintrygować, wciągnąć, a nawet zaskoczyć. Świetnie buduje napięcie i dramaturgię, solidnie odkrywa przed nami coraz to ciekawsze karty opowieści i sprawia, że chętnie angażujemy się w ekranową historię. Film ma swoje minusy w postaci kilku dziur, nieścisłości i paru kalek, jednakże trzeba przyznać, że całkiem nieźle udało mu się je ograć. Co prawda polski tytuł, jak i samo zakończenie (odrobinę przesadzone) nieco odstają od ogólnej stylistyki obrazu, to jednak koniec końców całość okazuje się naprawdę przyjemną przygodą. Rewelacji nie ma, ale też nie ma co wydziwiać. Jest to zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, szczególnie że od takiego filmu wiele nie można było oczekiwać. A jest zdecydowanie lepiej, niż można by przypuszczać.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Patricia Dombrowski, a.k.a. Patti Cake$, a.k.a. Killa P., siłuje się z życiem w pozbawionym perspektyw New Jersey. W wieku 23 lat jest wreszcie gotowa wyjść na scenę i zawalczyć o ten sam rodzaj muzycznej nieśmiertelności, jaki stał się udziałem jej idola, rapera O-Z. Prostolinijna i korpulentna Patti posiada ewidentny talent do składania rymów, ale nie jest jej łatwo wyrwać się z domu, który dzieli z babcią na wózku inwalidzkim oraz zgorzkniałą, wiecznie podpitą matką.Wszystko się zmienia, kiedy w bitwie freestylowej na parkingu dziewczyna bez większego trudu demoluje konkurencję. Dreszczyk zwycięstwa sprawia, że Patti decyduje się porzucić dotychczasowe życie i ruszyć w pogoń za marzeniami. Tworzy zespół składający się ze starych i nowych przyjaciół (oraz z babci posiadającej bardzo oryginalny głos).

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Geremy Jasper
scenariusz: Geremy Jasper
czas: 1 godz. 48 min.
muzyka: Jason Binnick, Geremy Jasper
zdjęcia: Federico Cesca
rok produkcji: 2017
budżet: 1 milion $

ocena: 8,7/10













Z Rapem jej do twarzy


Sława, pieniądze i wielka kariera marzą się każdemu. Najlepiej jakbyśmy wszystkie te rzeczy dostali za darmo albo bez większego wysiłku. Niestety takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Na sukces trzeba sobie zapracować. Nic nie dzieje się samo z siebie a pomoc nie spada nam z nieba. Nie jest to jednak powód, aby rezygnować z naszych marzeń. - Tym nieco oklepanym już stwierdzeniem żyje film "Patti Cake$", który mimo tego jest w dechę.

Patti ma 23 i mieszka z mamą w New Jersey. Pracuje, aby utrzymać dom i leczenie babci. Ciągle jednak marzy jej się rapowanie. Niecodzienne marzenie, co nie? W wolnych chwilach pisze więc teksty i snuje wielkie plany o zostaniu raperką ze swoimi znajomymi. Jak myślicie uda jej się? Film w reżyserii Geremy'ego Jaspera to fenomenalny debiut, który udowadnia nam, że z historii powtarzanych tysiąc razy da się jeszcze wycisnąć coś nowego, co dosłownie zwali nas z nóg. "Patti Cake$" choć nie sprawia wrażenia takiego filmu, jest nim w 100%. Opowiada historię niemalże starą jak świat. Pokazuje nam bohaterów, których już gdzieś widzieliśmy. Sama fabuła, gdy ją rozłożymy ma czynniki pierwsze, też będzie nam przypominała wiele innych filmów. Ale wiecie co, jest w tym wszystkim najlepsze? Podczas oglądania produkcji w ogóle nie zwracamy na to uwagi, albowiem zostajemy tak wciągnięci w świat głównej bohaterki, że wręcz nie sposób nam się z niego wyrwać. Jest niesamowicie elektryzujący, pełen energii oraz dobrej zabawy, jaka wynika ze śledzenia losów naszych postaci. Reżyser dokonał rzeczy niesamowitej, albowiem udało mu się w niesamowicie przejmujący, intrygujący i ujmujący sposób opowiedzieć nam historię, która poniekąd już się wydarzyła. Twórca bardzo zgrabnie bazuje na sprawdzonych schematach, kliszach i odwołaniach do produkcji o podobnej stylistyce. Fascynuje się nimi, ale nie pozwala, aby wzięły nad jego obrazem górę. Dzięki świetnemu scenariuszowi udaje mu się wszystkie inspiracje połączyć w jedną, niesamowicie spójną opowieść, która posiada niezłego kopa. A wszystko to dzięki rewelacyjnej ręce reżysera, który potrafił nadać tej opowieści własny rytm i styl, przez co wyróżnia się na tle całej reszty. Z niebywałą łatwością operuje licznymi nawiązaniami i pokazuje nam, tak jak to miało miejsce przy "Baby Driver", że da się je przedstawić w całkiem nowej i świeżej wersji, dzięki czemu pozostaną, tak samo intrygujące, jakbyśmy widzieli je po raz pierwszy. To wręcz zaskakujące, że od debiutującego twórcy dostajemy taką petardę w postaci świetnie opowiedzianej historii, która oprócz tego może się pochwalić niebywale gęstym klimatem. To nie jest film w Hollywoodzkim stylu. Owszem bazuje na Hollywoodzkich zagraniach, ale do samego końca pokazuje nam, że tak naprawdę prawdziwą inspiracją dla reżysera było kino niezależne. Widać to niemalże na każdym kroku. Przede wszystkim w kadrach, ale również w sposobie prowadzenia opowieści. Wszystko podawane nam jest z pewną dozą dystansu czy też niepewności, która bardzo mocno wpływa na całościowy wydźwięk obrazu. Film jest bardzo minimalistyczny i zachowawczy w swojej narracji. Niekiedy zdarza mu się odrobinę "zaszaleć" co nie zmienia faktu, że natura obrazu nadal pozostaje niezmieniona. Akcja jest wartka i bardzo płynna dzięki czemu seans mija nam bardzo szybko. Zresztą cały film jest po prostu czystą frajd, a to za sprawą świetnie nakreślonych bohaterów, którzy onieśmielają nas swoją charyzmą, odwagą oraz tupetem. To właśnie dzięki nim produkcja ta zyskuje na werwie i naturalności. Przez bohaterów, których udaje nam się polubić już od pierwszych kadrów i z niesamowitą przyjemnością towarzyszyć im przy wzlotach i upadkach. Seans ten potrafi również zarazić nas całą masą pozytywnej energii, dzięki której od razu zrobi nam się lepiej na duszy. Wyjdziemy z kina pełni nadziei, radości oraz z takimi pokładami energii, że aż zechcemy dosłownie coś rozwalić. Oczywiście z tego nadmiaru pozytywnej energii. ;)

Postacie w "Patti Cake$" to prawdziwe perełki. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Patti, która pomimo trudów codzienności dalej wierzy w lepsze jutro. Jednakże dla niej bitwa jest podwójnie ciężka, albowiem nie tylko chce się wyrwać z miasta, ale zerwać również z wizerunkiem, które narzuciło na nią niewdzięczne miasteczko. Chce od życia więcej i robi wszystko, aby osiągnąć sukces. Niejeden raz się potknie i zwątpi, ale w końcu komu się to nie zdarza? W tej roli mamy rewelacyjną Danielle Macdonald, która perfekcyjnie portretuje zmęczoną małomiasteczkowym życiem dziewczynę marzącą o lepszym jutrze. Dodatkowa pochwała należy się za to, że w tak wiarygodny sposób udało jej się rapować oraz przekazać przy tym tak wiele emocji. Równie fenomenalnie prezentuje się Bridget Everett, która portretuje matkę Patti. Jest to postać pełna smutku i żalu, która do tej pory się nie otrząsnęła się z wydarzeń z przeszłości. Mamy ból i zmarnowany potencjał, który zawsze gdzieś objawia się z tyłu głowy. W obsadzie znaleźli się również: Siddharth Dhananjay, Mamoudou Athie i Cathy Moriarty.

Od strony wizualnej produkcja również zachwyca. Przede wszystkim ze względu na rewelacyjne zdjęcia, a także niesamowitą muzykę (i teksty napisane z jajem), która wynosi film w całkiem inną rzeczywistość. Dodaje mu zadziorności i odrobiny szaleństwa, przez co jest taki elektryzujący i wciągający. Bardzo ważny jest również klimat serwujący nam oryginalną i niezwykle ciekawą mieszankę kina niezależnego z nieszablonowym stylem muzyki, jakim jest rap. Ponadto film dostarcza nam dużo śmiechu i pozytywnej energii, które wręcz podnoszą nas na duchu.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że produkcja nadaje się do obejrzenia dla każdego. Nie trzeba specjalnie przepadać za rapem, aby wybrać się na seans. Film dzięki swojej niesamowitej naturze spodoba się dosłownie każdemu, albowiem rap nie jest tutaj żadnego rodzaju barierą bądź wyznacznikiem. Wręcz przeciwnie bardzo zgrabnie łączy wszystko w całość i zabiera nas w niesamowicie zwariowaną i pełną frajdy muzyczną przygodę, po której sami zachcemy rapować. Powaga.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Thor zostaje uwięziony po drugiej stronie wszechświata. Osłabiony i pozbawiony młota musi znaleźć sposób, by powrócić do Asgardu i stawić czoła bezwzględnej i wszechpotężnej Heli oraz powstrzymać Ragnarok – "zmierzch bogów", zagładę świata i całej asgardzkiej cywilizacji. Przedtem jednak musi stanąć do gladiatorskiego pojedynku na śmierć i życie z byłym sprzymierzeńcem i członkiem drużyny Avengers — niesamowitym Hulkiem!

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Taika Waitiki
scenariusz: Craig Kyle, Christopher Yost, Eric Pearson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Javier Aguirresarobe
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 6,9/10

















Mów mi Hela to mnie rozwesela


Ekranizacje komiksów Marvela przeszły długą drogę, a przecież to jeszcze nie koniec ich panowania. Wszyscy czekamy na "Infinity War" i nie możemy się doczekać, jak skończy się cała ta seria. Z perspektywy czasu początki budowania uniwersum są bardzo intrygujące, albowiem prezentują sobą dużą różnorodność, której obecnie Marvelowi brakuje. Najlepszym przykładem jest trylogia przygód Thora, która rewelacyjnie obrazuje, jak ewoluowała cała seria od pierwszego "Thora" aż po najnowszą odsłonę, czyli "Ragnarok".

Thor wraca do Asgardu, by powstrzymać wszechpotężną Helę oraz zapobiec Ragnarokowi. W tym celu zbiera "ekipę", aby wspólnymi siłami ocalić jego krainę przed zagładą. Na samym wstępie muszę przyznać, że seans ten nie był przeze mnie jakoś specjalnie wyczekiwany. Odnoszę wrażenie, że powoli, ale systematycznie zaczyna mnie nudzić kino superbohaterskie, albowiem od jakiegoś czasu nie serwuje nam niczego nowego. Oczywiście fakt ten nie oznacza, że produkcje te są złe. Marvel, już od jakiegoś czasu trzyma bardzo stabilny, ale zbyt asekurancki poziom co czyni jego produkcje po prostu kolejnymi filmami spod tego samego znaku. Istnieją wyjątki, ale bardzo rzadko. "Thor: Ragnarok" jest kolejnym przedstawicielem grupy filmów tak zwanych "standardy Marvela". Na czym to polega? Otóż sprawa rozchodzi się o to, że w najnowszej odsłonie przygód boga piorunów zobaczymy te same chwyty, jakie mieliśmy już okazję dostrzec w kilku poprzednich ekranizacjach jak na przykład "Doktor Strange". Są to sprawdzone i skuteczne zagrania, które za każdym razem prezentują się świetnie. Niestety martwi mnie ich powtarzalność oraz to, że nie dostaniemy już żadnego filmu, który będzie wyglądać nieco inaczej. To strasznie wkurzające, że po raz kolejny dostajemy ten sam schemat fabularny, ten sam zestaw "niespodziewanych" zwrotów akcji, oraz tę samą paletę sztandarowych Marvelowskich żartów. Innymi słowy, jest to kolejny film Marvela zrobiony w myśl tej samej i lubianej przez studio maniery. Właśnie przez to film Taika Waitiki pomimo całkiem ciekawej i angażującej fabuły smakuje jak odgrzewany kotlet, którego nikt tak naprawdę nie chce zjeść, ale z przymusu musi. Bardzo to przykre, że szefowie studia boją się odrobinę poeksperymentować i nieco urozmaicić ich produkcje kinowe w coś całkiem nowego i świeżego. Żeby było inaczej i ciekawiej. Żeby można było jakoś odróżnić poszczególne obrazy z całego uniwersum. Niestety tego od nowego "Thora" nie dostaniemy. To, co nam zaoferuje to bardzo lekka, przyjazna dla oka opowieść, która jest płynna, całkiem ciekawa i wciągająca. Bez większych rewelacji, ale też bez jakiś specjalnych zawodów. Po prostu historia, którą się przyjemnie ogląda i którą równie przyjemnie się zapomina. Tak jakby to była kolejna opowieść do odhaczenia przed "Infinity War". Niby ważna, ale koniec końców tak naprawdę obyłoby się i bez niej. Niestety, ale taka jest prawda. Fabuła pomimo bycia przyjazną i wciągającą historyjką nie gwarantuje nam nic innego jak po prostu, kolejne przygody Thora, kolejne knowania Lokiego oraz kolejne złote myśli Odyna. Czyli to, co już było. W tej kontynuacji nie widzę żadnego większego sensu oprócz pokazania nam nowej przygody, która niespecjalnie ma na celu cokolwiek znaczyć. A przecież nie tak powinno to wyglądać. Wszyscy pamiętamy przecież jego nieustanną przemianę. Tym razem jednak właśnie jej nam brakuje. Przyglądając się historii Thora na dużym ekranie, możemy śmiało powiedzieć, że jest to świetny przykład do zobrazowania obecnie zbudowanego już uniwersum. Zaczynając od bardzo autorskiej wizji Branagha, poprzez wypośrodkowaną produkcję Taylora, aż po sztandarową produkcję Waitiki, powielająca sprawdzone schematy. Na serii tej widać jak zatraca się oryginalność i inność na rzecz powszechnie kojarzonej standaryzacji. I choć poprzednie ekranizacje "Thora" nie są najlepsze, to jednak nie da się im odmówić pewnego rodzaju indywidualności, której "Ragnarok" po prostu nie ma. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Nie zmienia to jednak faktu, że seans całkiem nieźle się sprawdza jako film akcji oraz superbohaterski blockbuster.

Od strony aktorskiej również jest dobrze, ale bez większych rewelacji. Aktorzy wiedzą, czego oczekują od nich widzowie i właśnie to im serwują. Specjalnie się przy tym nie wysilają. Mamy ewidentny przykład taśmociągowego aktorstwa. Kiedy fabuła nie serwuje drastycznych zmian w psychice bohaterów, włączają autopilota i jadą dalej. Zasadzie tej udaje się czasem wyrwać Chris'owi Hemswortowi oraz Marku Ruffalo, którzy bronią się od strony komediowej. Tom Hiddlestone niestety nie miał już tyle szczęścia, przez co jego rola jest rewelacyjnym przykładem na to, jak z najciekawszego bohatera uniwersum zrobić kompletnie nijaką postać. Reszta to po prostu ciekawe tło, w którego skład wchodzą: Idris Elba, Jeff Goldblum, Tessa Thompson i Karl Urban. Cate Blanchette natomiast rewelacyjnie wygląda, ale jako antagonista prezentuje się raczej mizernie.

Technicznie film wymiata ze względu na efekty specjalne i zdjęcia, ale także kostiumy oraz scenografie. Muzyka również prezentuje się całkiem nieźle. Najlepiej jednak wypada klimat obrazu, który próbuje się wkupić w neonowe lata 80. Jest jedyną nową i świeżą rzeczą w produkcji, która nie jest odwzorowaniem jakiegoś schematu. Niestety nie podobało mi się nadużycie piosenki Led Zepplina, a także użycie zbyt dużej dawki humoru, przez co film sporo traci.

"Thor: Ragnarok" jest kontynuacją, jakiej się spodziewałem. Przyjemna dla oka historia, całkiem wciągająca fabuła, ale za dużo Marvelowskich schematów i za dużo humoru. Koniec końców otrzymujemy fajny film, który równie fajnie się ogląda i o którym równie fajnie się zapomina. Nic nadzwyczajnego. Po prostu porządne zrobione kino. Tyle.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.