Snippet
Młody Peter Parker/Spider-Man, poszukuje swojego nowego ego superbohatera. Zafascynowany przygodą z Avengersami, wraca do domu, gdzie mieszka wraz z ciotką May . Cały czas pozostaje pod czujnym okiem swego mentora – Tony’ego Starka. Próbuje wrócić do normalnego życia, unikając myśli, że jest kimś więcej niż tylko "Spider-Manem z sąsiedztwa". Jednak kiedy pojawia się Vulture , nowy groźny wróg, wszystko, co dla Petera ważne, staje się zagrożone.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Jon Watts
scenariusz: John Francis Daley, Jonathan Goldstein, Jon Watts, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers
czas: 2 godz. 13 min. 
muzyka: Michael Gicchino
zdjęcia: Salvatore Totino
rok produkcji: 2017
budżet: 175 milionów $

ocena: 7,0/10
















Here we go again...


Jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci uniwersum Marvela oprócz Iron Mana jest Spider-Man. Nie sposób temu zaprzeczyć, albowiem to właśnie człowieka-pająka mogliśmy oglądać najsampierw i to on doczekał się największej ilości solowych filmów. Aż ciężko uwierzyć, że to już trzecia generacja Spider-Mana i trzeci aktor wcielający się w tę samą postać. Mieliśmy świetnego Tobiego Maguirea (który nadal pojawia mi się jako pierwszy w głowie, gdy słyszę hasło "Spider-Man") i równie ciekawego Andrew Garfielda. Teraz przyszedł czas na Toma Hollanda i jego wersję tej samej postaci. Czy więc jest "Spider-Man: Homecoming"?

Peter Parker to zwykły nastolatek, który skrywa niezwykłą tajemnicę. Dzięki jednemu ukąszeniu pająka zyskał nadnaturalne zdolności, które wykorzystał Tony Stark podczas bitwy między podzieloną drużyną Avengersów. Jednakże ten okres nasz bohater ma już za sobą. Teraz jest Spider-Manem jedynie w obrębie swojego miasta. Jednakże on marzy o zostaniu jednym z mścicieli. Kiedy w jego okolicy pojawia się tajemniczy mężczyzna pod kostiumem metalowego ptaka. Peter dostrzega w nim sposobność dostania się w szeregi Avengersów, jednakże nie bierze pod uwagę opcji, że ta sprawa może go przerosnąć. Czy uda mu się zatem osiągnąć sukces? Przyznam szczerze, że nie miałem zbytniej ochoty zobaczyć najnowszej odsłony tego samego i dobrze mi już znanego bohatera. Głównie ze względu na to, że zwiastuny niezbyt przypadły mi do gustu oraz kolejny film o człowieku-pająku wydawał mi się po prostu czystą przesadą. No bo ileż można w kółko opowiadać to samo. Będąc teraz po seansie wiem, że nie wszystko, co przewidywałem się sprawdziło, jednakże nie oznacza to, że jestem wniebowzięty. Najnowsza odsłona przygód o Spider-Manie jest wyjątkowa pod kilkoma względami, jednakże jeden zdecydowanie wyróżnia się spośród wszystkich. Tym czynnikiem jest studio, które produkuje film. Wcześniej to było wyłącznie Sony, które ma wykupione prawa do tejże postaci. Jednakże za sprawą ugody Marvel może tworzyć filmy o człowieku-pająku, ale zyski z niego idą do Sony. Różnica ta, choć wydawać się może niewielka, tak naprawdę ma kolosalne znaczenie dla głównej postaci, czyli Petera Parkera. Wszyscy dobrze wiemy jaki styl opowiadania preferuje Marvel, a więc uważam, że nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że najnowszy film studia jest dokładnie taki jakiego można było się spodziewać. Lekki, pełen akcji i oczywiście wypełniony po brzegi humorem. Tak więc na tym polu jak na razie nic nas nie zaskakuje. Jednakże twórcy robią jeden dobry ruch, który ochrania ich przed powtórką z rozrywki, której najprawdopodobniej nikt by już nie zdzierżył. Mowa o przemilczeniu wątku wujka Bena oraz pominięciu typowego "origin story". Tego w "Homecoming" nie ma. I choć cała produkcja przypomina trochę historię o początkach Petera Parkera jako Spider-Mana, to jednak ma już całkiem inny posmak, niż wcześniejsze odsłony. Przede wszystkim opowieść próbuje odczarować poprzednie wizerunki filmowe tej postaci poprzez prezentowanie nam czegoś całkiem nowego i zdecydowanie wyróżniającego się na tle całej reszty. Dzięki temu ich produkcja jest po prostu inna i zachowuje pewnego rodzaju oryginalność oraz świeżość. Nie stara się iść tą samą drogą co poprzednicy, co już jest ogromnym sukcesem, albowiem widać, że nie jest to jedynie bezczelny skok na kasę. Jednakże nie liczcie na to, że film okaże się czymś całkiem nowym w gatunku superhero. Bynajmniej. To produkcja, którą widzieliśmy już kilkakrotnie, co ostatecznie jest jej największym negatywem. Na szczęście jak to u Marvela odpowiedni poziom zostaje zachowany, dzięki czemu wciąż się to przyjemnie ogląda. Fabuła potrafi być naprawdę intrygująca i wciągająca, a wydarzenia ekranowe pełne akcji i dreszczyku emocji. Film jest świetnie wyważony, co daje nam odpowiednią dawkę zarówno scen pełnych akcji oraz tych nieco wolniejszych, które koncentrują się na naszych bohaterach. Choć znaczna część fabuły jest do przewidzenia, to jednak twórcom udaje się nas parokrotnie zaskoczyć, wprowadzając porządne zwroty fabularne do swojej opowieści. Seans jest niesamowicie lekki oraz bardzo przejrzysty co pozwala mu być wręcz idealnym dla młodszych widzów. Starsi również mają co w nim dla siebie znaleźć, jednakże nie gwarantuję, że produkcja zadowoli każdego. Dla wielu obraz może się wydać zbyt dziecięcy i pretensjonalny jak na film o człowieku-pająku z nadludzkimi zdolnościami. No ale koniec końców po raz pierwszy jest to opowieść o nastolatku z prawdziwego zdarzenia, a nie jak to wcześniej bywało, że słowo "nastolatek" opisywało dwudziesto paro letniego aktora, którego postać w zachowaniu również owego "nastolatka" nie przypominała. Jak widać, nie można mieć wszystkiego. Całość prezentuje się całkiem nieźle i bez większych zgrzytów, ale rewelacji też nie ma.

Od strony aktorskiej produkcja wypada bardzo dobrze. Jej największym atutem jest Tom Holland jako Peter Parker/ Spider-Man. Aktor ma w sobie dużo uroku i świetnie go wykorzystuje do sportretowania niesamowicie radosnej i pozytywnej postaci. Jego postać może być dla nas nieco wkurzająca, ale nie zapominajmy, że przecież jest nastolatkiem, a więc głupie pomysły i wybryki w tym okresie to standard. Jak już to przełkniemy, dalej jest już z górki. Zaraz obok Hollanda pojawiają się: Jacob Batalon jako Ned, Laura Harrier jako Liz, Tony Revolori jako Flash Zendaya jako Michelle, Marisa Tomei jako ciocia May oraz Jon Favreau jako Happy i Robert Downey Jr. jako Tony Stark. Postacie drugoplanowe nie są zbytnio rozbudowane i przede wszystkim sprawują za tło dla głównego bohatera, którego jest wszędzie pełno. Szkoda, albowiem kilka z nich zapowiadało się naprawdę ciekawie. Największym zaskoczeniem okazał się jednak czarny charakter w wykonaniu Michaela Keatona. Przed pójściem na seans to właśnie tej postaci obawiałem się najbardziej. Jakoś nie do końca przekonywał mnie wizerunek człowieka z metalowymi skrzydłami sępa. Zalatywał mocną tandetą. Na szczęście okazał się bardzo ciekawym no i przede wszystkim niezwykle wiarygodnym bohaterem. Doświadczony przez życie, zamiast się załamać, po prostu dostosował się do świata, w jakim przyszło mu żyć. Natomiast jego motywy nie były diabolicznie złe. Wręcz przeciwnie, prostsze być nie mogły, jednakże właśnie takie ją najbardziej wiarygodne. Wygląda na to, że po serii niemrawych złoczyńców od Marvela, w końcu coś zmienia się na dobre. Oby tak dalej.

Produkcja charakteryzuje się również solidnym wykończeniem. Głównie ze względu na świetnie wykreowany klimat, który wyróżnia się spośród dotychczas powstałych filmów o Spider-Manie. Humor jest na porządku dziennym, ale na szczęście nie nadużyto go, tak jak to miało miejsce w "Strażnikach Galaktyki vol. 2" gdzie po prostu tego było już za dużo. Tutaj twórcom w miarę udało się znaleźć złoty środek, jednakże według mnie mogłoby być go jeszcze mniej. Muzyka Michaela Giacchino podczas seansu jest niemalże niesłyszalna, co może wynikać z jej niesłychanej nijakości, albo po prostu mamy do czynienia z okropnym montażem dźwięku. Ciężko stwierdzić, albowiem nie udało mi się jeszcze zaznajomić z soundtrackiem. Efekty specjale wypadają świetnie do momentu, kiedy na ekranie pojawia się totalna rozwałka i wszystko zlewa się w strasznie nijaką papkę. Szczególnie da się to dostrzec przy finale, który oglądamy jakby przez okulary przeciwsłoneczne. Innymi słowy, tak jakbyśmy oglądali film 3D, (gdzie ekran jest automatycznie ciemniejszy) a tak naprawdę jesteśmy na 2D. Wnioskując więc z tego przypadku, nie polecam seansów w trójwymiarze.

"Spider-Man: Homecoming" choć jest kolejną próbą ukazania nam losów człowieka-pajaka, to jednak nie powtarza sprawdzonych już przez poprzedników tematów. Próbuje opowiedzieć nam wszystko jakby od całkiem innej strony, przez co film sprawia wrażenie świeżego i oryginalnego. Niestety to tylko pozory. Pod tą taflą odnowionej stylistyki, masy akcji oraz jeszcze większej ilości humoru skrywa się ta sama i dobrze znana nam opowieść z gatunku superhero. Produkcja nie jest więc niczym nowym ani rewolucyjnym, a jedynie, albo aż, porządnie zrobionym filmie, który się niesamowicie przyjemnie ogląda. Niestety nie sądzę, aby ta produkcja na długo została w mojej pamięci.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Trzej najlepsi kumple – Willie, Joe i Al decydują się przełamać stereotyp spokojnych emerytów i po raz pierwszy w życiu zejść ze ścieżki prawości, kiedy ich fundusz emerytalny zostaje zlikwidowany. Aby samodzielnie opłacać swoje rachunki i nie stać się ciężarem dla najbliższych, trzej zdesperowani przyjaciele stawiają wszystko na jedną kartę i postanawiają napaść na ten sam bank, który pozbawił ich pieniędzy.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyseria: Zach Braff
scenariusz: Theodore Melfi
czas: 1 godz. 36 min. 
muzyka: Rob Simonsen
zdjęcia: Rodney Charters
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 7,0/10













Starość nie radość


Zapewne żadne z Was nie zastanawiało się jak będzie wyglądać ich życie za kilkadziesiąt lat. W dzisiejszych czasach żyje się chwilą i nie myśli się "na zapas". Dopiero kiedy znajdziemy się w takiej sytuacji, będziemy w stanie odnieść się do naszych wcześniejszych przemyśleń. Czy okres młodości będziemy wspominać z uśmiechem, czy raczej z pogardą zależy wyłącznie od nas samych. Jednakże najważniejsze jest to, aby na starość nie zgubić w natłoku lat samego siebie i do końca pozostać wiernym swoim instynktom. Właśnie taką drogę obrali bohaterowie naszego filmu.

Willie, Joe i Albert to mężczyźni w podeszłym wieku, którzy oprócz wspólnej pracy dzielą się również gorliwą przyjaźnią. Naszym bohaterom zostało już niewiele czasu do wymarzonej emerytury, kiedy nagle ich zakład splątuje i zamraża wszystkie odkładane przez lata emerytury w postaci funduszu. Ich rozgoryczenie nie trwa długo, albowiem wpadają na pewien plan. Postanawiają obrabować bank. Ja wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale dajmy naszym postaciom odrobinę zaufania. To, że nie są już pierwszej młodości, nie powinno ich przecież wykluczać z życia społeczeństwa. A skoro w tym wypadku ich udział koncertuje się na obrobieniu banku, który przechowywał ich pieniądze, to nie powinniśmy mieć z tym przecież żadnego problemu. Sam pomysł na film z początku wydaje się mocno naciągany, ale z czasem nasza opinia bardzo łatwo ulega zmianie. Główną tego przyczyną jest wielowątkowość produkcji, która w bardzo zgrabny sposób rozwija wątek skoku na bank. Fabuła obrazu nie koncentruje się więc wyłącznie na tym w jaki sposób trzech prawie-emerytów obrabuje bank, ale raczej na tym, czego chcą nasi bohaterowie. Wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. Wraz z trwaniem obrazu wielokrotnie się o tym przekonamy. W większości filmów tego typu najważniejszy jest skok i pieniądze. Nie będę zaprzeczać, że tym razem taż tak jest, jednakże nie mogę nie wspomnieć o tym, że film Zacha Braffa to coś znacznie więcej niż sama kasa. Przez większość czasu nasi bohaterowie zmagają się barierami, które na siebie sami nałożyli. A więc to już nie tylko skok na bank i zemsta. To przede wszystkim przełamanie wmówionej sobie niedołężności, która wyklucza z ich życia wiele możliwości. To również determinacja, aby sięgnąć po to, co powinno należeć do nich oraz udowodnienie samym sobie, że nie nadają się jeszcze do wyrzucenia. Albowiem kiedy usłyszymy słowo babcia czy dziadek w naszej głowie już pojawia się stereotypowy obraz osób na emeryturze, które wiele do szczęścia nie potrzepują. Najwyższy czas zerwać z tą wytartą już kliszą, która niepotrzebnie zagraca nam pamięć. W końcu starość to druga młodość. Film posiada sprawne, treściwe i wartkie rozpoczęcie, które momentalnie wprowadza nas w akcję obrazu. Bez zbędnych i rozwleczonych wątków, twórcy bardzo szybko przechodzą do tematu skoku na bank. Jednakże do samego czynu jest jeszcze sporo czasu. Jak już wcześniej wspomniałem, twórcy skupiają się na swoich bohaterach, dzięki czemu produkcja nabiera rumieńców za sprawą charyzmatycznych i skonfliktowanych postaci. Natomiast sam skok zajmuje zaskakująco niewiele czasu ekranowego. Jest wręcz zepchnięty na bok, albowiem cała uwaga reżysera koncentruje się na tym, jak nasi "emeryci" dokonają skoku oraz przekonają samych siebie, że wciąż się do czegoś nadają. Fabuła obrazu jest ciekawa, wciągająca i niesamowicie urzekająca. Doprawdy niewiele czasu nam trzeba, aby polubić naszych bohaterów i w pełni poprzeć ich nieco zwariowany pomysł napadu na bank. Ale hej, wszyscy potrzebujemy odrobiny szaleństwa. Produkcja jest świetnie nakręcona, dzięki czemu bardzo przyjemnie się ją ogląda. Jest lekka i niesłychanie przystępna. Wręcz idealna na ciekawy i niezobowiązujący seans. Dzięki bardzo sprawnej reżyserii produkcja jest w stanie nas urzec niesamowicie płynną i zgrabną narracją oraz odrobiną świeżości w postaci naszych bohaterów, którzy ukazują nam skok na bank z całkiem nowej perspektywy. Twórcom udaje się tego dokonać pomimo tego, że fabuła posiada wiele sprawdzonych schematów i klisz. "W starym, dobrym stylu" jest kolejnym filmem udowadniającym nam, że można zrobić naprawdę dobry film na bazie nieco odgrzewanych schematów. Ostatnim tego typu recenzowanym przez nas przypadkiem jest "Baby Driver", który świetnie obrazuje proces refabrykacji.

W obsadzie filmu pierwszy plan zajęły same gwiazdy. Mowa oczywiście o Morganie Freemanie, Michaelu Cainie oraz Alanie Arkinie. Cała trójka rewelacyjnie sprawdziła się w swoich rolach dostarczając nam naprawdę ciekawych i wiarygodnych bohaterów. Jak już wielokrotnie wspominałem, ten film jest przede wszystkim o pierwszoplanowych postaciach. Tak się akurat składa, że twórcy poświęcili sporo czasu na kreowanie filmowych sylwetek, dzięki czemu potrafią być tak wiarygodne i niesamowicie urzekające. Ich motywy są zrozumiałe, a czyny jak najbardziej uzasadnione. Ten film po prostu stoi postaciami. W obsadzie znaleźli się również: Christopher Lloyd, Ann-Margret, Joey King, Peter Serafinowicz, Maria Dizzia, Siobhan Fallon Hogan, John Ortiz oraz Matt Dillon. Trio aktorskie spisało się rewelacyjnie, a cała reszta świetnie dopełniła ich kreacje.

"W starym, dobrym stylu" jest filmem bardzo krótkim, ale za to bardzo lekkim, niesamowicie przystępnym no i przede wszystkim naprawdę zabawnym. Jego głównym atutem jest również to, że nie skupia się jedynie na skoku, ale w bardzo obszerny sposób nakreśla nam sylwetki głównych bohaterów. Ponadto jest niesamowicie płynny i konkretny. Bez zbędnego owijania w bawełnę i przeciągania na siłę. Wszystko to pozwala mu stać się bardzo przystępną komedią, po którą zdecydowanie warto sięgnąć.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Utalentowanego młodego kierowcę , który zarabia na życie udziałem w napadach, przez życie prowadzi muzyka. To ona pomaga mu być najlepszym w tym, co robi. Kiedy poznaje dziewczynę swych marzeń, postanawia porzucić przestępczą przeszłość i zacząć żyć normalnie. Zmuszony przez bossa mafijnego, dla którego pracuje, do udziału w z góry skazanym na niepowodzenie skoku, ryzykuje utratą wszystkiego, co dla niego najważniejsze – miłości, wolności i muzyki.

gatunek: Komedia, Akcja
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Edgar Wright

scenariusz: Edgar Wright
czas: 1 godz. 53 min. 
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Bill pope
rok produkcji: 2017
budżet: 34 milionów $
ocena: 8,5/10












Dajesz czadu Baby!

W dzisiejszych czasach trudno jest zrobić oryginalny i całkiem świeży film. Bardzo łatwo można wpaść w pułapkę sprawdzonych schematów i niechcianych nawiązań do klasyków gatunku. Niebezpieczeństwo czeka dosłownie na każdym rogiu. A co jeśli udałoby nam się ze sprawdzonych motywów zrobić ciekawy, wciągający i bezkompromisowy film? Proszę państwa oto przepis na dobry film według Edgara Wrighta: 1. Sprawdzone schematy - 50%, 2. 10% - klimatyczna ścieżka dźwiękowa, 3. 10% - unikatowy klimat 4. 30% - świetny scenariusz, który świetnie zespaja ze sobą każdy element obrazu. Voila. Mamy gotowy przebój.

Na pierwszy rzut oka Baby to niegroźny i zamknięty w sobie chłopak, którego zawsze dostrzeżemy ze słuchawkami na uszach. Sprawia wrażenie wycofanego i niezbyt koleżeńskiego. Nic w tym dziwnego. Baby to wyjątkowy chłopak, który za pogodną twarzą skrywa demona kierownicy. Nic więc dziwnego, że jest "kierowcą" rabusiów napadających na banki. Do tej pory wszystko układało się wspaniale. Dopóki na scenę nie wkroczył jeden człowiek, ostatni skok i ukochana głównego bohatera. W filmie Edgara Wrighta jest prawie wszystko. Od elektryzującej dawki emocji za kierownicą, aż po niezwykle zabawne i wręcz komediowe sceny. To zarówno film, akcji, komedia romantyczna, krwawa nawalanka, ale także odrobina kina artystycznego, jak i nieskrępowanej gracji reżysera. To, co twórca robi w tym filmie, jest niesamowicie trudnym i skomplikowanym zadaniem, albowiem wymaga od niego niesamowitej pomysłowości. I nie mówię tutaj o stworzeniu całkiem nowej i świeżej fabuły, ale raczej mam na myśli wykorzystanie sprawdzonych schematów w taki sposób, że wyjdzie z tego całkiem urzekająca i porywająca opowieść. W tym przypadku Wright robi to drugie. Fabuła jego nowego filmu nie odznacza się niczym nadzwyczajnym, czego byśmy już nie widzieli. Historia już na bardzo wczesnym etapie staje się dla nas niczym otwarta księga. Nie sztuką jest przewidzieć kolejny ruch reżysera oraz jego postaci co po raz kolejny sprowadza nas do oczywistego i z góry przewidzianego zakończenia. Jednakże rzecz w tym, że nie to jest w filmie najważniejsze. Najistotniejsze okazują się emocje, jakie towarzyszą nam podczas oglądania obrazu oraz sami bohaterowie, którzy w dużej mierze budują ten film. Historia, choć do bólu przewidywalna jest opowiedziana z taką gracją, z taką lekkością i bezpretensjonalnością, że aż trudno oderwać od niej oczy. "Baby Driver" jest przykładem tego filmu, od którego odrywamy wzrok dopiero na napisach końcowych. To wręcz nieprawdopodobne, że film, który jest tak przewidywalny, potrafi z drugiej strony być również tak niesamowicie intrygujący i wciągający. Produkcja odznacza się niesamowicie lekkim i przyjemnym klimatem, który sprawia, że seans staje się jeszcze bardziej wciągający. Reżyser unika zbędnego patosu i przesadnej powagi, dzięki czemu nie nadyma niepotrzebnie swojego obrazu, aby na siłę przybrał jakąś wyidealizowaną formę. W dużej mierze reżyser ulega pokusom i wielokrotnie eksperymentuje z rozmaitymi gatunkami. Bez przerwy jesteśmy w stanie dostrzec u niego jakiś kontrast. Krwawa sztrzelanka w tanecznym rytmie. Proszę bardzo. Poważna przemowa przerwana z wyzywająco komediowym akcentem. Nic trudnego. W filmie znajdziemy jeszcze mnóstwo przykładów tego typu kontrastu. Reżyser w wyśmienity sposób łączy te dwa odrębne światy, aby tworzyły razem spójną całość. Oczywiście trzeba dać twórcy odrobinę zaufania, albowiem produkcja z założenia jest przerysowana. Da się to dostrzec już w pierwszej scenie, kiedy główny bohater siedzi sam w samochodzie i rusza się w rytm granej na iPodzie muzyki. Wygląda to niemalże jakby świat tańczył, tak jak nasza postać mu zagra. Jest w tym niesamowicie dużo uroku oraz lekkości , które są podwalinami całego obrazu. Natomiast jeśli chodzi o samą muzykę, to mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, jak przyznam, że to ona odgrywa tutaj główną rolę. Życie pierwszoplanowej postaci jest uwarunkowane przez muzykę, jakiej słucha. To ona rządzi obrazem i poniekąd uzależnia naszego bohatera i nas w świecie gdzie wszystko dzieje się w takim rytmie jak nasza piosenka. Najbardziej pamiętna scena z filmu uświadamiająca nam ten fakt to początek drugiego skoku, który nie mógł się rozpocząć, zanim Baby nie przewinął nagrania i nie dał sygnału w odpowiednim momencie. Życie życiem, ale synchronizacja muzyki ze światem rzeczywistym ważniejsza. Nie ma się w sumie co temu dziwić, albowiem muzyka przez wielu z nas uważana jest jako urozmaicenie naszego codziennego życia. Wypełnienia go rytmicznymi dźwiękami, które na chwilę przenoszą nas do całkiem innego miejsca, gdzie życie toczy się w rytmie puszczanego przez nas kawałka. Tak właśnie jest z filmem "Baby Driver" gdzie rzeczywistość kręci się wokół muzyki, a wszystko jest na swój sposób "inne" czyli wyjątkowe. Świat wykreowany przez reżysera należy traktować z przymrużeniem oka, ale kiedy spojrzymy na niego z innej strony, (samych siebie wyobrażających sobie nasze życie w rytmie muzyki) to okaże się, że twórca ma w swoich decyzjach sporo racji. Całość dopełnia rewelacyjny scenariusz, który świetnie precyzuje wszystkie wątki oraz godzi ze sobą nawet największe kontrasty.

Pod względem aktorskim film wymiata. Zarówno jeśli chodzi o role pierwszoplanowe jak i te drugoplanowe. Jednakże kluczem tej oowieści nie są nakreśleni bohaterowi, ale niesamowicie charyzmatyczni aktorzy, którzy wyciągają ze swoich sylwetek, tyle ile się tylko da. Scenariusz nie daje im dużego pola do popisu, jednakże swoim urokiem osobistym są w stanie wynieść swoje postaci na wyżyny. Na pierwszym planie mamy oczywiście Ansela Elgorta, który wyśmienicie sprawdza się jako pozornie zamknięty w sobie i wycofany ze społeczeństwa Baby, który tak naprawdę jest przemiłym facetem. Urokiem nie odstępuje mu rewelacyjna Lily James jako zniewalająco piękna i słodka Debora. Drugi plan natomiast świetnie dopełniają Kevin Spacey jako Doc, Jamie Foxx jako Bats, Eliza González jako Darling oraz Jon Hamm jako Buddy.

Strona techniczna produkcji to kolejna perełka w obrazie Wrighta. Film przede wszystkim jest świetnie nakręcony oraz rewelacyjnie zmontowany, dzięki czemu jego oglądanie to czysta przyjemność. Oprócz tego produkcja ta bardzo ciekawie prezentuje się pod względem wizualnym. Nie należy zapomnieć oczywiście o wyjątkowym klimacie i fenomenalnie dopasowanym, przepraszam zsynchronizowanym utworom muzycznym. Wszystko to przekłada się na niesamowite doznania podczas seansu.

"Baby Driver" jest znakomitym przykładem na to, że da się zrobić ciekawy, wciągający i niesamowicie ujmujący film bazując na wielu sprawdzonych schematach. Film dodatkowo jest bardzo przewidywalny i słabo nakreśla ekranowych bohaterów. Jednakże dzięki sprawnej ręce reżyserskiej Wrighta i niesamowitej chryzmie aktorów są w stanie ominąć obydwa te problemy i zaserwować nam świetny i bezkompromisowy film, którego oglądanie sprawi nam mnóstwo przyjemności. Więcej takich "wakacyjnych" filmów proszę.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Odważna historia cwanego młodzieńca Artura, który większość czasu spędza w zaułkach Londonium wraz ze swoją ferajną, nieświadomy losu, jaki jest mu pisany. Wszystko zmienia się jednak, gdy dostaje w swoje ręce miecz Excalibur — a wraz z nim przyszłość. Porażony mocą Excalibura Artur staje przed trudnym wyborem. Dołącza do buntowników z Ruchu oporu i podąża za tajemniczą młodą Ginewrą. Uczy się władać mieczem, aby zmierzyć się ze swoimi demonami i zjednoczyć lud w walce z tyranem Vortigernem, który ukradł należną mu koronę i zamordował jego rodziców, po czym ogłosił się królem.

gatunek: Dramat, Przygodowy
produkcja: USA, Australia, Wielka Brytania
reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram
czas: 2 godz. 6 min. 
muzyka: Daniel Pemberton
zdjęcia: John Mathieson
rok produkcji: 2017
budżet: 175 milionów $
ocena: 6,7/10











Jak zostać królem


Guy Ritchie to jeden z najbardziej charakterystycznych reżyserów. Wystarczy, że zobaczymy kilka minut z jego najnowszego dzieła i wiemy, że obrazu tego nie mógł nakręcić nikt inny jak Brytyjczyk znany ze swojego specyficznego stylu prowadzenia opowieści. Znając jego przeszłość, można bez zastanowienia przyznać, że styl ten sprawdzał się w jego filmach fenomenalnie. Oprócz tego reżyser posiada niezwykłą zdolność do odświeżania tego, co już zakurzone. Wszyscy pamiętamy, co zrobił z postacią Sherlocka Holmesa, która w jego produkcji zdecydowanie różniła się od książkowego pierwowzoru. Świetny pomysł, który okazał się niesamowicie kasowym przedsięwzięciem. To samo można powiedzieć z o serialu "Kryptonim U.N.C.L.E.", który Ritchie przerobił na pełen uroku film o grupce agentów. Teraz na tapetę wziął coś jeszcze starszego, a mianowicie Legendy Arturiańskie. Czy i tym razem twórca odniesie sukces?

Artur jest sierotą, którego wychowały ulice Londinium. Podczas wielu lat spędzonych na ulicy wyrósł na typowego dzielnicowego osiłka, który jest zarówno stróżem prawa, jak i miejscowym "biznesmenem". I wiódł on by tak dalej swoje życie, gdyby nie natrafił na miecz zaklęty w kamieniu. Albowiem tylko on zdołał go wyciągnąć. W jednej chwili cała jego dotychczasowa egzystencja traci znaczenie. Teraz jest prawowitym królem Anglii, którego obowiązkiem jest dbać o lud. Jednakże z funkcją tą wiąże się odpowiedzialność, której Artur wolałby uniknąć. Czy zbierze w sobie siły, aby stawić czoła Vortigernowi i odzyskać swoje królestwo? Legendy o królu Arturze zna chyba każdy, a nawet jeśli nie to z pewnością gdzieś słyszał o okrągłym stole i jego rycerzach. To właśnie są Legendy Arturiańskie. Obecnie niezbyt obecne w popkulturze. Guy Ritchie i studio Warner Bros postanowili to zmienić i odświeżyć historię o legendarnym władcy Anglii tak jak to uczynili z "Sherlockiem Holmesem". Pomysł ciekawy i zdecydowanie godny uwagi. Jak natomiast z wykonaniem? Otóż produkcja o dziwo prezentuje się całkiem przystępnie pomimo niepochlebnych zagranicznych recenzji. Przede wszystkim reżyser dostarczył nam film, na jaki wszyscy czekali. Jego obraz jest pełen akcji, humoru i zawadiackiego klimat co jak już wcześniej wspominałem, jest znakiem towarowym twórcy. Te same motywy można spotkać w wielu innych jego produkcjach. Jednakże pomimo tego, że reżyser ciągle w swoich filmach je wykorzystuje, nie robi się ani trochę nudne. Ritchie ma bowiem ten dar, że każdą opowieść potrafi opowiedzieć w całkiem inny sposób. A więc nawet jeśli używa tych samych motywów, potrafi utkać z nich całkiem nową historię. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że się przy tym świetnie bawi. A skoro on się bawi to również i my. Niestety tym razem nie wszystko poszło po myśli reżysera. Jednakże na samym początku nie dano nam ku temu większych powodów. Sekwencja otwierająca produkcję to naprawdę ciekawa i widowiskowa scena, która potrafi nam wiele rzeczy wyjaśnić. Jest wartkie tempo, napięcie i mrok. Doprawdy niewiele nam trzeba, aby wkręcić się w tę opowieść. Później przychodzi coś jeszcze lepszego. Reżyser pokazuje nam jak z małego chłopca Artur, stał się mężczyzną, który wyciągnął miecz z kamienia. Reżyser pokazuje nam jego dzieciństwo, wychowanie na ulicy oraz to jak stał się "osiedlowym" osiłkiem i guru. Ale proszę państwa, jak on to robi. Tylko Guy Ritchie jest w stanie streścić wam dwadzieścia lat życia jednej osoby w dwie i pół minuty (albowiem tyle trwa utwór Daniela Pembertona, który towarzyszy tej opowieści). Jest to jedna z najbardziej zapadających w pamięć scen w tym filmie. Dalej jest nico gorzej, ale reżyser nie schodzi poniżej poprawnego poziomu. Pierwszym problemem opowieści jest zbyt duża ilość postaci, które pojawiają się na ekranie. Jest ich tak dużo, że reżyser ewidentnie nie radzi sobie z zapanowaniem nad nimi wszystkimi. Gdyby było ich mniej, opowieść zdecydowanie by odetchnęła. Przez ten ścisk historia zobowiązuje się powiedzieć przynajmniej odrobinę, o każdym z bohaterów co niepotrzebnie marnuje czas, który lepiej byłoby spożytkować na dokładniejsze przedstawienie niektórych wątków. Albowiem oprócz pierwszoplanowej historii do filmu wciśnięto całą masę pobocznych i w sumie niepotrzebnych wątków, które skutecznie zapychają dziury pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami, ale nie mają oprócz tego większej potrzeby bycia. Sama fabuła natomiast jest całkiem niezła. Potrafi zaintrygować (szczególnie początek), wciągnąć i sprawić, że będziemy chcieli zobaczyć więcej. Podążanie za wydarzeniami ekranowymi jest raczej bezbolesne, co niestety nie znaczy, że zawsze sprawia nam przyjemność i niezobowiązującą rozrywkę. Przede wszystkim akcja produkcji czasami aż za bardzo szaleńczo brnie do przodu. Urywa się twórcy za smyczy i tak jakby żyje swoim życiem. Właśnie w takich momentach często ekran ogarnia chaos, który potrafi nieźle zdezorientować widza. Ciężko jest nam się w tych momentach odnaleźć i stwierdzić gdzie tak naprawdę w fabule obrazu jesteśmy. Nie rzadziej dochodzi również do sytuacji, w których nie wiadomo czy to, co widzimy to fikcja, czy może rzeczywistość. Wizja, a może prawdziwe zdarzenie. Przez takie momenty obraz traci na ciągłości akcji no i przede wszystkim na spójności. Jednakże czasami bark mu również odpowiedniej przejrzystości oraz większej kontroli nad akcją produkcji, która pomimo całkiem równego tempa akcji lubi gdzieniegdzie sobie skoczyć w bok. Jest nieźle, ale nie dobrze.

Strona aktorska produkcji wyróżnia się przede wszystkim trzema kreacjami aktorskimi. Albowiem to one prezentują się najlepiej i najciekawiej z całej dosyć obszernej obsady. Są nimi: Artur, Vortigern oraz Ginewra. Opowieść tak naprawdę skupia się wokół tych trzech punktów. Sieroty, która ma być królem, królem, który za wszelką cenę che pozostać przy władzy i czarodziejką, która na polecenie Merlina ma pomóc Arturowi zasiąść na tronie. Trzy odrębne osoby, które łączą ze sobą świat rzeczywisty ze światem magii. W roli Artura mamy Charliego Hunnama, który rewelacyjnie portretuje zawadiackiego mieszkańca Londinium, który po otrzymaniu wychowania od ulicy wszędzie musi wepchnąć swój nos. Jego bohater jest cwaniakiem, który walczy dla siebie i o swoje. Być może dlatego tak ciężko jest mu uciec się do odpowiedzialności, która go czeka. Vortigern to zaś główny antagonista głównego bohatera, który jest w stanie przekroczyć każdą granicę, aby zatrzymać władzę. Bardzo dobry w tej roli Jude Law. Ginewra natomiast okazuje się niesamowicie intrygującą postacią, która ma w sobie wiele tajemnic i mroku. W tej roli Àstrid Bergès-Frisbey. Reszta obsady to: Djimon Hounsou jako Bedivere, Aidan Gillen jako William, Eric Bana jako Uther Pendragon, Kingsley Ben-Adir jako Tristan, Craig McGinlay jako Percival, Neil Maskell jako Backlack i Tom Wu jako Sir George.

Strona techniczna produkcji również wyróżnia się kilkoma charakterystycznymi elementami. Przede wszystkim jest to fenomenalna muzyka Daniela Pembertona, która oprócz tradycyjnych brzmień prezentuje nam niesamowicie ciekawy miks z użyciem najnowocześniejszych metod, jak i ekstrawaganckich pomysłów. Porządna dawka dobrej muzyki, która ma szanse na wiele wyśmienitych nagród. Oprócz tego są to bardzo dobre zdjęcia, świetne kostiumy, scenografie oraz tak zwany "teledyskowy" montaż. Największym minusem są efekty specjalne, które nie zawsze wyglądają dobrze. Mam nawet wrażenie, że często nawet użyto ich za dużo, przez co obraz przypomina straszą papkę samego CGI.

Koniec końców Guy Ritchie wychodzi obronną ręką. Co prawda używa w filmie wszystkich dostępnych i użytych już wcześniej motywów to i tak dalej jest w stanie nas czymś zaskoczyć. Jednakże radzę mu jednak znaleźć nowe pomysły, albowiem dla mnie "Król Artur: Legenda miecza" był kulminacją jego poprzednich charakterystycznych zagrań. Musi coś zmienić, aby nieco powiało w jego twórczości odrobiną świeżości. Najnowszej produkcji reżysera tego ewidentnie brakuje. Jednakże sama historia jest całkiem przyzwoita. Ma słabsze momenty, ale ogólnie rzecz biorąc, ogląda się ja w miarę przyjemnie. Aktorstwo jest całkiem dobre, a główni bohaterowie ciekawie nakreśleni. Do tego fenomenalna muzyka, zdjęcia i montaż. I choć seans nie jest spełnieniem marzeń, to jednak z przyjemnością obejrzałbym dalszą część tej opowieści. Niestety raczej do tego nie dojdzie, albowiem największym problem obrazu jest jego budżet. Ten film jest po prostu za drogi. Kosztował 175 milionów $, a prawda jest taka, że wygląda na zdecydowanie tańszy. Szkoda, albowiem oglądając produkcję, da się dostrzec, że niepotrzebnie tak roztrwoniono pieniądze na sceny, które były niepotrzebne. No ale co my na to poradzimy.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Wróg Jacka Sparrowa, kapitan Salazar, wraz ze swoją załogą truposzy ucieka z „diabelskiego trójkąta” i zamierza unicestwić wszystkich piratów. Jack, aby powstrzymać Salazara, musi odnaleźć trójząb Posejdona, potężny artefakt, który daje swojemu posiadaczowi kontrolę nad morzami i oceanami.

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA, Australia  
reżyseria: Joachim Rønning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
czas: 2 godz. 21 min. 
muzyka: Geof Zanelli
zdjęcia: Paul Cameron
rok produkcji: 2017
budżet: 230 milionów $
ocena: 5,5/10













 
Starzy wyjadacze

Pierwsza część "Piratów z Karaibów" pojawiał się na ekranach kin w 2003 roku. Od tego czasu minęło już 14 lat, jednakże fascynacja przygodami niesfornego Jacka Sparrowa, przepraszam Kapitana Jacka Sparrowa wcale nie maleje. Wydawać by się mogło, że "Na krańcu świata" zamknie naprawdę udaną trylogię Geora Verbinskiego, ale włodarze studia postanowili zrobić dalsze części bez niego. Co ciekawe nawet im to się udało. "Na nieznanych wodach" bardzo ciekawie poszerzyło uniwersum i nakierowało je na całkiem nowe i nieco bardziej kameralne tory. W jakim kierunku w takim razie popłynie nowa odsłona?

Do korzeni. Obecnie Jack Sparrow nie ma lekko. Jego pirackie życie to seria porażek, które prowadzą do utraty załogi.  Sprawę pogarsza jeszcze młodzieniec o imieniu Henry, który wyjawia Jackowi, że Kapitan Salazar szykuje na niego odwet za pewną sprawę z przeszłości. Jedyną deską ratunku jest Trójząb Posejdona, który potrafi kontrolować wody mórz i oceanów. Podczas wyprawy napotykają Carinę, która również szuka tegoż artefaktu. Takim oto sposobem cała trójka wyrusza w podróż o wszystko albo nic. Posiłkując się samym opisem muszę przyznać, że fabuła produkcji prezentuje się niesamowicie mizernie. Martwi szukający Sparrowa? Trójząb Posejdona? Strasznie zalatuje mi to tandetą. Ale przecież każda część "Piratów z Karaibów" posiadała odrobinę szaleństwa, głupoty, kiczu i zjawisk nadprzyrodzonych, a więc pierwsze wrażenie nie powinno dla nas nic znaczyć. Szczególnie, że "Zemsta Salazara" swoim klimatem w dużym stopniu nawiązuje do oryginalnej trylogii niż filmu Roba Marshall. Nie było by w tym nic złego gdyby nie sam fakt, że fabuła niestety zalatuje kiczem. Pomysł prezentował się naprawdę fajnie, niestety na tym nie kończy się produkcja filmu. Trzeba jeszcze wpleść w to ciekawą historię, która dopełni oryginalny koncept. Właśnie tego brakuje najnowszej części serii. Początek produkcji jeszcze tego nie zapowiadał. Twórcy przywitali nas niesamowicie widowiskowym wstępem, dzięki któremu zapoznajemy się z głównymi bohaterami oraz ich losami. Dowiadujemy się również co Jack porabiał od zakończenia poprzedniej części. Niestety mam wrażenie, że wstęp do tego obrazu trwa zdecydowanie za długo. Desperacko czekamy na rozwój akcji, który tak naprawdę nigdy nie nadchodzi. Akt ten jest zdecydowanie zbyt rozciągnięty przez co zaczyna nas nudzić. Kiedy film w końcu wypływa na szerokie wody nie dostarcza nam niczego innego oprócz rozczarowania. Fabuła produkcji ewidentnie pomija środkową część obrazu czyli tak zwane rozwinięcie, w którym to rzekomo powinno się dziać najwięcej. Jednakże tym razem pominięto ten element fabuły i zamiast niego rozszerzono wstęp i od razu zaprezentowano nam zakończenie. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak właśnie się czułem oglądając "Zemstę Salazara". Bardzo długie rozwinięcie akcji, krótki rejs statkiem i finał. Tylko tyle, a może aż tyle? Tak czy siak na ekranie prezentuje się to naprawdę słabo i mało przekonująco. Wydarzenia ekranowe można natomiast podzielić na te ciekawe i nieciekawe z czego więcej jest tych drugich. No bo do filmu łatwiej jest wcisną kilka słabszych scen niż dwie naprawdę dobre. Niestety, ale "Zemstę Salazara" dotknęła zemsta faraona. Co chwile serwuje nam słabe i strasznie rozrzedzone (pod względem akcji) zdarzenia zamiast pełnokrwiste, ujmujące i pełne napięcia sceny. W tym i innych przypadkach zrobić coś raz a dobrze jest dużo zdrowiej. Niestety na tym nie kończą się kłopoty filmu Joachima Rønninga i Espena Sandberga. Jednym z największych problemów produkcji jest fabuła. Średnio intrygująca, mało ujmująca no i przede wszystkim nie zachęcająca widza do podążania za wydarzeniami ekranowymi. Sprawę pogarsza również fakt, że akcja obrazu jest strasznie monotonna.  Dosłownie cała produkcja została nakręcona z jednakową manierą. Nie oczekujcie więc na to, że dostaniecie czegoś więcej, albo nawet mniej. Nie. Tutaj spuszczono opowieść ze smyczy, która niczym lawina tratuje wszystko na swojej drodze. Zatrzymują ją jedynie napisy końcowe, które oznaczają, że jej pięć minut sławy już minęły. Gdyby nie one zastawiam się czy cokolwiek innego mogłoby powstrzymać ten szaleńczy chaos jaki dział się na ekranie. Żadnej przerwy, żadnego spowolnienia akcji na zaczerpnięcie oddechu dla nas i postaci. Strasznie to męczące kiedy cały czas coś się dzieje na ekranie i nie ma to najmniejszego sensu. A jak już się nic nie dzieje to twórcy bardzo skrupulatnie wypełniają luki kolejnymi i wręcz dobijającymi nas już scenami komediowymi, które również dzielą się na te lepsze i te gorsze. Zgadnijcie sami, których jest więcej. Obraz jest mało spójny i zdecydowanie nie jest przyjemny w odbiorze. Co najwyżej zadowalający, ale niestety to nie równa się z przyjemnością jaką powinno być oglądanie produkcji takich jak ta. Najbardziej jednak bolą szczegóły, które powinny być spoiwem wszystkich części. Nie wiem czy to wypadek przy pracy, ale fakt faktem muszę zarzucić twórcom niespójność filmu z resztą tego uniwersum. Najlepszym przykładem aby to udowodnić będzie kompas Jacka Sparrowa. "Zemsta Salazara" mówi nam jak znalazł się on w posiadaniu pierwszoplanowej postaci. Jednakże odświeżając całą serię dostrzeżecie, że "Skrzynia Umarlaka" opowiada nam całkiem inną historię na temat tego jak ów przedmiot znalazł się w jego rękach. Jeśli jesteście ciekawi sprawdźcie, jeśli wam się nie chce to musicie uwierzyć mi na słowo.

Strona aktorska również nie zaskakuje niczym nadzwyczajnym. Johnny Depp gra Jacka Sparrowa jakby się nim urodził przez co nie zaskakuje nas niczym nowym ani ciekawym. Ponadto mam wrażenie, że za bardzo już upośledza tę postać. Wyznacznikiem tego bohatera był spryt i mądrość, ale także odrobina niezdarności. Teraz szala zdecydowanie przechyliła się na tę drugą stronę dodając mu etykietkę pijaka. Jeszcze gdyby całość została jakość sensownie uargumentowana może bym to kupił. Z obsady zdecydowanie najlepiej prezentuje się Geoffrey Rush jako Barbossa. Co prawda nie do końca kupuję zwrot akcji jaki zaserwowano jego postaci. Nowe nabytki obsady to Brenton Thwaites jako Henry Turner i Kaya Scodelario jako Carina Smyth. Oboje całkiem nieźle wypadają na ekranie i mogą się pochwalić całkiem nieźle nakreślonymi bohaterami. Miło również jest zobaczyć po raz kolejny Kevina McNallyego jako Joshamee Gibbsa, Orlando Blooma jako Willa Turnera i Keirę Knightley jako Elizabeth Swann. Główny antagonista obrazu czyli Salazar w wykonaniu Javiera Bardema jedynie dobrze wygląda (ładne włosy mu fruwają). Niestety nie wnosi on nic nowego ani ciekawego. Jest strasznie płaski, stereotypowy i po prostu nijaki.

Od strony wizualnej produkcja prezentuje się naprawdę dobrze. Mamy ciekawe kadry, ładne widoki i świetne efekty specjalne. Nie należy zapomnieć o kostiumach, scenografii i charakteryzacji. Humor jest jaki jest, sceny akcji raczej słabe, a do tego jeszcze doszły sceny w slow-motion, które według mnie kompletnie do obrazu nie pasowały. Jednakże najgorzej prezentuje się muzyka, która serwuje nam same odgrzewane kotlety. Dosłownie nie słychać w filmie ani jednego utworu, który by się już gdzieś w serii nie pojawił. Strasznie przykre i wręcz zastanawiające, albowiem każda kolejna odsłona za każdym razem dostarczała nam czegoś nowego.

"Piraci z Karaibów" powrócili, ale wygląda na to że wcale nie musieli. Seria zdecydowanie mogłaby się zakończyć już dużo wcześniej, ale pieniądze robią swoje. Jedynym pocieszeniem po seansie może być sam fakt, że domknięto wątek Willa i Elizabeth, który na to zasługiwał. Reszta to raczej pomyła. Mało intrygująca opowieść, nieścisła i nużąca akcja oraz słaby scenariusz. Nie pomogło nawet zadowalające aktorstwo i połowicznie satysfakcjonujące wykończenie. Jeśli studio pragnie dalej ciągnąć tę łajbę (a zamierza bo tak sugeruje scena po napisach) to niech lepiej wymyślą coś bardziej oryginalniejszego niż "Zemsta Salazara", albowiem ten tytuł zawodzi na całej linii.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Zanim stała się Wonder Woman, była Dianą, księżniczką Amazonek wyszkoloną na niepokonaną wojowniczkę. Wychowała się na odległej, rajskiej wyspie. Pewnego dnia rozbił się tam amerykański pilot, który opowiedział Dianie o wielkim konflikcie ogarniającym świat. Księżniczka porzuciła więc swój dom przekonana, że może powstrzymać zagrożenie. W walce u boku ludzi, w wojnie ostatecznej, Diana odkrywa pełnię swojej mocy... i swoje prawdziwe przeznaczenie.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Chiny, Hongkong 
reżyseria: Patty Jenkins 
scenariusz: Allan Heinberg 
czas: 2 godz. 21 min. 
muzyka: Rupert Gregson-Williams
zdjęcia: Matthew Jensen
rok produkcji: 2017
budżet: 149 milionów $
ocena: 8,0/10










 
Bohaterka na jaką nie zasługujemy

Adaptacje filmowe z uniwersum DC od jakiegoś czasu mają pod górkę. Najpierw był "Batman v Superman", a następnie "Legion samobójców", który miał naprawić błędy, ale koniec końców wszystko pogorszył. A więc produkcja kinowej wersji "Wonder Woman" od początku była skazana na porażkę. Choć wszyscy chcieli aby film się udał to niestety na jego drodze nieustanie stawiano przeszkody. Zarzucano mu niekompetencję reżyserki, kłopoty studia Warner Bros., a także wiele innych rzeczy, które skutecznie sprawiały, że nawet najwięksi fani zaczęli powątpiewać w słuszność ukazania się obrazu. Dlatego tym większym zaskoczeniem okazał się sukces produkcji aniżeli jego klęska. Ale czy film rzeczywiście jest taki dobry jak twierdzą zagraniczni recenzenci?

Diana to księżniczka Amazonek, która od najmłodszych lat jest trenowana na wojowniczkę. Z dala od otaczającego ją świata. Jednakże gdy pewnego dnia niedaleko wyspy rozbija się samolot z amerykańskim pilotem życie naszej bohaterki ulega drastycznej zmianie. Postanawia ona wyruszyć z rozbitkiem do Londynu, aby stawić czoła I Wojnie Światowej i przywrócić na świecie pokój. Podczas podróży nie tylko odkrywa swoje liczne zdolności, ale również poznaje swoje prawdziwe oblicze. Produkcja jest typowym filmem z gatunku origin story. Ukazuje nam losy naszej bohaterki, które doprowadziły ją do momentu, w którym właśnie obecnie się znajduje (czyli do wydarzeń z "Batman v Superman"). Film rozpoczyna się w czasach rzeczywistych, aby następnie zaserwować nam jedną wielką retrospekcję do wydarzeń z samego początku jej życia. Obraz zalicza bardzo dobry start, który świetnie wprowadza nas w historię Diany. Już z samego początku potrafi nas zaintrygować i bezgranicznie pochłonąć. Narracja jest niezwykle lekka, a wydarzenia ekranowe zaskakująco wciągające. Wszystko to sprawia, że jeszcze bardziej pragniemy zagłębić się w historię Diany. W końcu przychodzi na to czas gdy w życiu bohaterki nadchodzi potężny zwrot akcji. Od tego momentu opowieść przybiera całkiem inny ton narracji. Do tego momentu fabuła obrazu ciągle przyspieszała i serwowała nam coraz to więcej ciekawych wydarzeń. Kiedy natomiast nasza bohaterka trafia do Londynu opowieść zdecydowanie zwalnia tempa i pozwala jej zaznajomić się z całkiem nową perspektywą życia. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że najciekawsze w tej części są szczegóły, które pozornie nie powinny mieć żadnego znaczenia. W Londynie tak naprawdę nic wielkiego się nie dzieje jeśli chodzi o akcję produkcji. To co się dokonuje na naszych oczach to powolna i systematyczna przemiana naszych bohaterów, którzy coraz lepiej się poznają. Jednakże proces ten jest dużo bardziej skomplikowany i trwa aż do samego końca. To co natomiast najbardziej ujmuje nas w tej części obrazu to konfrontacja naszej bohaterki z realiami XX wieku. To jak wyzwolona, dumna i pewna siebie kobieta nie potrafi odnaleźć się w świecie, który kobiety traktuje wręcz z pogardą. W tym niesłychanie frapującym zestawieniu znajdzie się cała masa scen, które nie tylko nas rozbawią, ale również skłonią do rozmyśleń dlaczego takie sytuacje miały miejsce. Prawdziwa jatka zaczyna się kiedy nasza grupka bohaterów dociera na front. Obraz przepełnia cała masa niesłychanie wartkich i rewelacyjnie nakręconych scen akcji, które potrafią zaserwować nam niesamowite wrażenie. Co ciekawe nawet w momentach takich jak walka na froncie twórcy są w stanie znaleźć chwilę, aby ponownie skupić się na samych postaciach. Szczególnie zapada w pamięć scena tańcu Diany i Trevora, podczas którego ewidentnie da się dostrzec chemię jaka się między nimi wytworzyła. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w żadnym stopniu nie wpływa to na płynność akcji. Całość jest zaskakująco spójna oraz bardzo przejrzysta przez co nie ma mowy o żadnych niedopowiedzeniach czy niedociągnięciach. Najbardziej wyróżniającym się i odstającym od całej reszty wątkiem jest finał produkcji, który stanowczo zmienia narrację pod sam koniec obrazu. Jest on niesamowicie widowiskowy i po brzegi wypełniony efektami specjalnymi. Niektórzy uważają go za najsłabszy punkt obrazu, który jednoznacznie nawiązuje do końcowej walki z "Batman v Superman", jednakże dla mnie jest on całkiem dobrym zwieńczeniem tej historii. Co prawda mógłby on być odrobinę mniej przesadzony, ale koniec końców wydaje mi się, że twórcy chcieli w bardzo dosadny sposób pokazaćli możliwości pierwszoplanowej postaci. Albowiem przez cały film pomimo niesamowitych zdolności Diany nie pokazano nam jej całego potencjału. A więc najlepsze postanowiono zostawić na koniec i jak to się mówi "zaorać". I rzeczywiście cel został osiągnięty, albowiem Woner Woman pokazała nam, że nie warto z nią zadzierać. Ponadto finał po raz kolejny pokazuje nam siłę postaci w filmie Patty Jenkins. Albowiem po raz kolejny zaserwowano nam scenę z niezwykle kameralną interakcją między postaciami, która znajduje się w samym środku konfrontacji z głównym antagonistą. Nie dość, że prezentuje się ona rewelacyjnie to jeszcze w żaden sposób nie wpływa na przebieg akcji. Właśnie takie sceny czynią z "Wonder Wonam" obraz wyjątkowy, który wyróżnia się na tle całej reszty.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się rewelacyjnie. Nie tylko ze względu na świetny dobór aktorów, ale także na rewelacyjne kreacje. W tym filmie króluje Gal Gadot jako Diana. Aktorka wręcz rewelacyjnie sprawdziła się w roli wojowniczej księżniczki, która pragnie ponownie przywrócić pokój na ziemi. Jej Diana jest olśniewająca, zabójczo piękna oraz śmiertelnie niebezpieczna. Postać ta jednakże nie tylko odznacza się tymi typowymi czy wręcz szablonowymi cechami. Im dłużej zagłębiamy się w film tym bardziej poznajemy naszą bohaterkę. Okazuje się, że oprócz odwagi i dumy postać ta potrafi byś również niesłychanie naiwna i łatwowierna. W zderzeniu z rzeczywistym światem jest tak samo nieporadna jak Steve Trevor, który trafił w ręce Amazonek. Jednakże postać ta nieustannie się rozwija i ciągle uczy na swoich błędach dzięki czemu jest taka intrygująca. Wracając natomiast to Stevea trzeba powiedzieć, że jest to zaraz po Dianie druga najciekawsza postać w tym filmie. Chris Pine świetnie czuje się w tej roli i rewelacyjnie portretuje kapitana, który natrafił na niezwykłą kobietę na swojej drodze. Miedzy Stevem i Dianą wyraźnie czuć chemię dzięki czemu ich ekranowa relacje nie wygląda sztucznie. Na ekranie pojawili się również świetna Robin Wright jako Antiopa, równie dobra Connie Nielsen jako Hippolita, Danny Huston jako Ludendorff, David Thewlis jako Sir Patrick, Saïd Taghmaoui jako Sameer, Ewen Bremner jako Charlie, Eugene Brave Rock jako Wódz, Lucy Davis jako Etta oraz Elena Anaya jako Dr Maru. Obsada zaprezentowała się naprawdę dobrze i nie można powiedzieć o niej niczego złego. Główny antagonista jest dużo bardziej nieoczywisty niż można było się spodziewać co bardzo mi przypadło do hustu. Poza tym prezentuje się zaskakująco wiarygodnie. I choć nie ma w produkcji zbyt dużej roli to uważam, że świetnie pasuje do całej opowieści oraz postaci Diany.

Strona wizualna obrazu niesłychanie zachwyca. Szczególnie sceny mające miejsce na Themiscyrze. Niesamowite widoki i przepiękne palety barw. Nie oznacza to jednak, że na tym się kończy wyjątkowość produkcji. Praktycznie cały obraz odznacza się rewelacyjnymi efektami specjalnymi, które potrafią zrobić na nas niemałe wrażenie. Co prawda w finale robi się na ekranie nieco ciężko od CGI to i tak nie można mówić o jakiejkolwiek wtopie. Na uwagę zasługują zdecydowanie zdjęcia oraz muzyka. Warto również pamiętać o nienachalnym humorze i świetnie nakręconych scenach akcji. To czym się wyróżnia ten film to zdecydowanie kolory, które rewelacyjnie uzupełniają produkcję. Można by wręcz powiedzieć, że są jej nieodzownym składnikiem.

Patty Jenkins odwaliła kawał dobrej roboty dzięki czemu "Wonder Woman" triumfuje w kinach. Jednakże do sukcesu przyczyniło się znacznie więcej czynników. Przede wszystkim solidnie napisany scenariusz, brawurowo poprowadzona akcja produkcji, ciekawa i wciągająca fabuła, rewelacyjne aktorstwo i intrygujący bohaterowie. Nie należy zapomnieć również o fenomenalnym wykończeniu, które idealnie dopełnia dzieło. Wszystko to sprawiło, że produkcja ta jest bardzo dobrym nowym początkiem dla filmów od DC. Ponadto film robi jeszcze jedną dobrą rzecz. Jest idealny do obejrzenia dla wszystkich. Nie tylko kobiet, ale także mężczyzn. Twórcy uniknęli sytuacji jak w przypadku filmu "Ghostbusters. Pogromcy duchów" gdzie każdy samiec był albo głupkiem albo gburem. Oczywiście wszystko to mieściło się w konwencji komediowej co i tak nie zmienia faktu, że strasznie zawężono tym potencjalną grupę odbiorców. Tutaj tego problemu uniknięto przez co świetna rozrywka gwarantowana jest dla każdego.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.