Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michael Fassbender. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michael Fassbender. Pokaż wszystkie posty
Szef elitarnej ekipy detektywów prowadzi skomplikowane śledztwo. Wraz z nadejściem zimy ginie kolejna osoba. Detektyw boi się, że do miasta powrócił seryjny morderca. Z pomocą znakomitej rekrutki zaczyna łączyć stare sprawy kryminalne z nowymi brutalnymi zdarzeniami. Wie, że musi rozwiązać zagadkę, zanim spadnie kolejny pierwszy śnieg.

gatunek: Dramat, Kryminał
produkcja: Szwecja, USA, Wielka Brytania
reżyseria: Tomas Alfredson
scenariusz: Søren Sveistrup, Hossein Amini, Peter Straughan
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: Dion Beebe
rok produkcji: 2017
budżet: 35 milionów $

ocena: 3,0/10
















Czy ulepimy dziś bałwana?


Jo Nesbø to jeden z najpopularniejszych i najchętniej czytanych pisarzy kryminałów. Jego powieści już dawno zostały uznane za wybitnie dobre, a w szczególności wielotomowy cykl przygód komisarza policji z Osol Harry'ego Hole'a, którego początki sięgają 1997 roku. To całkiem spory szmat czasu. Do tej pory powstało już jedenaście tomów, a kolejne z pewnością są w przygotowaniu. Jednakże mimo tak znanego autora, jak i światowego sukcesu jego powieści dopiero teraz mamy okazję zobaczyć słynnego detektywa na kinowym ekranie. Czy opłacało się czekać na ekranizację tyle czasu?

Harry Hole, choć jest wyśmienitym detektywem, to niestety jest również wrakiem człowieka. Nie radzi sobie z normalnym życiem, przez co nadużywa alkoholu. Jedynym ratunkiem jest dla niego nowe śledztwo, które wyrwie go z letargu. Jak na zawołanie pojawia się nowa sprawa, która powoli wciąga naszego detektywa. Wkrótce rozpocznie się walka z czasem, kiedy ofiary tajemniczego mordercy zaczną się zwiększać w zaskakującym tepie. Czy bohaterowi uda się przechytrzyć złoczyńcę skoro do tej pory ten zawsze wyprzedzał go o kilka kroków? "Pierwszy śnieg" to siódmy tom w cyklu przygód detektywa. Jednakże to właśnie tę powieść twórcy postanowili zekranizować najpierw. Czemu? Nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej komuś po prostu najbardziej się spodobała i postanowił od niej rozpocząć. Przyznam, że całkiem dziwnie rozpoczyna budowę swojego uniwersum, ale co tam. Koniec końców wszystko da się zrobić, jeśli posłuży się odpowiednimi narzędziami. Mamy Thomasa Alfredsona, reżysera świetnego "Szpiega", trójkę scenarzystów, Hollywodzki budżet i gwiazdorską obsadę. Czyli jak to mówią przepis na sukces. Do tego później doszły klimatyczne i rewelacyjnie zmontowane zwiastuny, które tylko wzmocniły nasz apetyt na produkcję. Tym bardziej ciężko jest przyjąć do wiadomości fakt, że produkcja jest strasznie słaba. Niestety, ale Jo Nesbø miał rację, mówiąc kiedyś w jednym z wywiadów, że ten film się nie uda, czego przykładem jest tragiczny seans ekranizacji jego (zakładam, że świetnej) powieści. Z początku ciężko dostrzec, że coś może być z produkcją nie tak. Zaczyna się tajemniczo i niejednoznacznie. Potrafi nas zaintrygować, dzięki czemu początek jest całkiem zjadliwy. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Powoli, ale zaskakująco systematycznie film zaczyna tracić i staje się coraz bardziej nieracjonalny, rozciągnięty do granic możliwości i nudny. A więc, zamiast ekscytować się pogonią za mordercą, my sami zamieniamy się powoli w morderców, którzy chętnie zadźgaliby twórców tego obrazu. Wszystko przez fabułę, która jest niemiłosiernie długa i nudna, przez co seans wydaje się wręcz niekończącą się opowieścią, która na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że lepiej już nie będzie. Historia, choć z początku miała szansę nas zaintrygować, niestety koniec końców przyprawia nas o senność. Słowo daję, mało co nie zasnąłem na tym seansie. Oczy to mi się tak kleiły, że z trudem dotrwałem do napisów końcowych, które były niczym wybawienie. To zaskakujące, że rasowy thriller Nesbø, twórcom produkcji udało się przerobić na tak nijaką i bezsensowną papkę, która poraża swoją wtórnością i straszną szablonowością. A wydawać by się mogło, że mając taką historię, wręcz nie sposób ją zepsuć. Nic bardziej mylnego. Największym problemem filmu Alferdsona jest właśnie opowieść, która nie jest w stanie nas zaintrygować w żaden sposób. Już sama jej szablonowa konstrukcja pozostawia wiele do życzenia, a co dopiero ciekawa, ale nieumiejętnie ukazana treść. Na łzy się aż człowiekowi zbiera, kiedy widzi, że zmarnowano opowieść z takim potencjałem. Pierwszoplanowa intryga naprawdę miała szansę zapisać się w naszej pamięci przez swoją mroczność, złożoność oraz tajemniczość. Niestety, zapamiętamy ją jako przeraźliwie nudną, strasznie przewidywalną i kompletnie nieangażującą opowieść, która praktycznie już nie mogła być gorsza. Nie zapominając również o licznych dziurach, nieścisłościach oraz uproszczeniach, jakie w niej zastosowano. Tutaj nawet każdy zwrot akcji jest niczym przewracanie naleśnika na patelni na drugą stronę. Bez napięcia, bez zaskoczeń oraz bez polotu. Kolejna mechaniczna czynność niczym z taśmociągu. Jednakże jak już się idzie na dno to z hukiem, a więc zepsujmy nawet wątki poboczne. Uczyńmy z nich mało ciekawe i niejasne zapchaj dziury, które nie mają ani większego znaczenia, ani zbyt wielkiego sensu istnienia. Po prostu są i jakoś w tej opowieści funkcjonują. Nie pytajcie mnie, czy jest w nich jakiś ukryty zamysł, bo nie mam bladego pojęcia. O ile wątek rodziny głównego bohatera jeszcze da się zrozumieć, jak i historię postaci Katerine to niestety cała reszta jest jedną wielką katastrofą. Nie wiadomo czemu w opowieści się te wątki w ogóle znalazły ani jaki jest ich cel, albowiem twórcom ewidentnie nie udało się tego wyjaśnić. Ponadto angażowane słynnych aktów do tak niewielkich i nic nieznaczących ról to czysta kpina. Koniec końców opowieść jest strasznie nierówna, niespójna oraz mało przekonująca. Wykłada się nawet na najprostszych zabiegach, przez co zaprzepaszcza szansę na świetną opowieść, jaką zapowiadały zwiastuny. Jest naprawdę bardzo źle.

Od strony aktorskiej jest zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim bohaterowie są w mniejszym lub większym stopniu nakreśleni, przez co nie wypadają niczym papierowe wycinanki. Niestety zasada ta tyczy się jedynie części z nich. Większość to po prostu tło, które nic nie wnosi, ani nie posiada żadnej znaczącej wartości. Ci bohaterowie po prostu w filmie są i tyle. Ich obecność jest bezsensowna i trudna do wyjaśnienia, ale są. Najlepszym tego przykładem jest J.K. Simmons, którego sylwetka jest tak tajemnicza, że chyba sami twórcy obrazu nie wiedzą, jaką w filmie tak naprawdę ma rolę. Znacznie lepiej jest z Rebeccą Ferguson, której obecność jest uzasadniona. Tak właściwie to ona jest po części elementem napędowym całej produkcji, ale niestety reżyser zmniejszył wartość tej bohaterki, przez co na ekranie prezentuje się mało intrygująco i ciężko nam jest się przejmować jej losem. Mówiąc szczerzej mamy ją gdzieś. Zresztą to tyczy się raczej każdej z postaci. Nawet Harry'ego Hole'a granego przez Michaela Fassbendera. Hole zdecydowanie nie jest typem bohatera, którego lubi się od pierwszego spotkania. Niestety wraz z ostatnim kadrem ja nadal nie jestem pewien czy go przez ten cały czas trwania obrazu choć trochę polubiłem. Jest to z pewnością ciekawa, niejednoznaczna, poturbowana przez los i posiadające liczne problemy osoba, która niestety nie jest w stanie dać się lubić. Twórcy ewidentnie zawalili, jeśli chodzi o wytworzenie więzi między widzami a swoimi bohaterami. Odbiorca powinien przejąć się ich losem lub dostatecznie się nim zaciekawić, aby obchodziło go przynajmniej to, co się z nimi stanie. Tutaj tego niestety nie doświadczymy. W obsadzie ponadto znaleźli się: Charlotte Gainsburg, Jonas Karlsson, Michael Yates, Ronan Vibert, Val Kilmer, a także Toby Jones. Wow. Taka gwiazdorska obsada, a tak niepotrzebna. Straszne to marnotrawstwo.

Technicznie film sprawuje się najlepiej ze wszystkich pozostałych elementów, ale niestety nie wszystko działa tak jak trzeba. Na pierwszy rzut oka wyróżniają się świetnie zdjęcia, surowe i mroźne krajobrazy, a także ciekawa i nieszablonowa muzyka Marco Beltrami'ego. Niestety kuleje dramaturgia i napięcie. Nie to jest jednak najgorsze. Serce się kraje, kiedy klimat produkcji okazuje się tak strasznie nijaki. Skandynawskie kryminały zawsze mają swój niepowtarzalny i unikatowy styl. Nie do podrobienia wręcz. Niestety w filmie tego nie doświadczymy, albowiem go najzwyczajniej w świecie brakuje. Nie czuć tego mrozu, mroku, tajemniczości, a nawet brutalności. Natomiast da się dostrzec typowo Hollywoodzką nijakość.

"Pierwszy śnieg" to film, który miał wszystko. Rewelacyjnych twórców, gwiazdorską obsadę, Hollywoodzki budżet, a także solidne fundamenty w postaci bestsellerowej powieści. Niestety Jo Nesbo miał rację, nie wierząc w sukces produkcji, czego teraz jesteśmy świadkami. Nudna, przydługawa, pełna dziur i niejasności fabuła, której brakuje logiki, a także polotu. Obsada niby na plus, ale zaś postacie kuleją. Strona techniczna niby najlepsza, ale zaś brakuje napięcia, dramaturgii no i tego specyficznego klimatu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zakończenie, które jest tak nieemocjonujące, tak proste i poniekąd tak głupie, że aż ciężko w to uwierzyć. Słabo, oj słabo...

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Song to Song" to współczesne love story rozgrywające się w świecie muzycznej bohemy. BV i Faye są szaleńczo zakochanymi w sobie marzycielami. Oprócz miłości, łączy ich pragnienie, by zaistnieć w muzycznym świecie. Choć drzwi do kariery może otworzyć im muzyczny magnat Cook, intencje cynicznego biznesmena nie są do końca jasne. Sprawy skomplikują się, gdy do miłosnego trójkąta dołączy jego nowa muza.

gatunek: Dramat, Muzyczny
produkcja: USA
reżyser: Terrence Malick
scenariusz: Terrence Malick
czas: 2 godz. 9 min.
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,0/10













Z muzyką im do twarzy


Zastanawialiście się kiedyś co wpływa na sukces produkcji kinowej? Czy jest to historia, którą mamy możliwość zobaczyć na ekranie? A może ciekawie nakreślone i zagrane postacie? Dla wielu z nas niesłychanie ważna jest również strona techniczna produkcji. Co więc jest tym kluczowym czynnikiem, który gwarantuje sukces filmu? Podpowiedź: są to wszystkie wymienione wyżej składniki. Nie można mieć dobrej opowieści bez ciekawych bohaterów, ani przejmującej historii bez odpowiedniego wykończenia, które podkreśliło by jej wydźwięk. W filmie wszystko musi ze sobą współgrać, aby końcowy efekt był dla nas satysfakcjonujący. Czy najnowszy film Terrencea Malika o tytule "Song to Song" jest w stanie nas usatysfakcjonować?

BV i Faye natykają się na siebie podczas przyjęcia organizowanego przez producenta muzycznego zwanego Cookiem. Już podczas pierwszego spotkania rodzi się między nimi uczucie, które wraz z czasem przybiera na sile. Niestety świat, w którym się obracają nie sprzyja ich związkowi. Dziewczynę nęka myśl o jej byłym związku z Cookiem, a BV rozkręca swoją karierę dzięki pomocy producenta. Cała trójka zamknięta w tym toksycznym trójkącie. Pewnego dnia ich wspólne relacje ulegają zmianom i nic nie jest już takie jak kiedyś. Terrence Malick uwielbia bawić się formą obrazu. Z początku można by uznać to za pojedynczy artystyczny wyskok twórcy, jednakże z czasem zabieg ten stał się jego znakiem rozpoznawczym. W najnowszym dziele również się nim posługuje. Można by nawet powiedzieć, że nie robi niczego innego oprócz tej nieskrępowanej zabawy w artystyczne szaleństwo. Scena za sceną, piosenka za piosenką. Jednakże w tej ekstazie kolorów i dźwięków da się dostrzec prawidłowość i słuszność reżyserskich działań. Choć nie przyjdzie nam to z łatwością, końcowa satysfakcja będzie dla nas wielką nagrodą. Fabuła obrazu jest jednym z pierwszych elementów, które niesłychanie potrafią nas zachwycić. Z pozoru prosta i łatwa do podążania opowieść przeradza się w niezwykle skomplikowaną i złożoną historię, w której nic nie jest takie oczywiste jak moglibyśmy przypuszczać. Ale to żadne zaskoczenie. Reżyser z tego słynie. Twórca z niezwykłą lekkością wprowadza nas w zwariowany świat bohaterów i pozwala nam w nim bezczelnie "pobuszować". Daje nam możliwość obejrzenia wszystkiego z różnych perspektyw i poznania jak największej ilości szczegółów dotyczących naszych bohaterów. Potrafi jednak być bardzo tajemniczy i zwodniczy. Nigdy nie ukazuje nam wszystkiego, ale jedynie cześć prawdy bądź też konkretnego wydarzenia. Oszukuje i myli tropy, abyśmy za wczasy nie odkryli jego intencji. Jest w tym istnym mistrzem dzięki czemu najlepsze udaje mu się zostawić na koniec. Nieustanie stara się nas zadziwiać i zaskakiwać dzięki czemu przez prawie cały czas trwania obrazu nie mamy prawa się nudzić. Albowiem wraz z naszymi bohaterami staramy się odkryć wszystkie tajemnice kryjące się za motywami postępowania wszystkich osobowości. Pragniemy znać prawdę, dowiedzieć się czemu losy naszych postaci potoczyły się tak, a nie inaczej. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Nasza pogoń za zrozumieniem intencji twórcy poniekąd przypomina pogoń bohaterów za tym co utracili, albo to co nieosiągalne. Tak jak my pragniemy wiedzieć wszystko, tak nasze postacie pragną osiągnąć pewien cel w ich życiu. Niestety dziwnym trafem zawsze gdzieś im umyka. Nie daje się złapać. Tak jak sens całego obrazu. A może po prostu tak miało być? Nigdy nie wiadomo jak potoczy się nasze życie, co rewelacyjnie obrazuje film Malicka. To niesamowicie pasjonujący i wciągający obraz, który potrafi bez reszty nas pochłonąć. Nie stara się nas zniewolić, ani zaintrygować bezsensownymi dyrdymałami. To właśnie dzięki prostocie jego opowieści oraz skomplikowanym losom naszych bohaterów film potrafi tak nas zahipnotyzować. Jego siła nie tylko tkwi w opowieści, ale przede wszystkim w postaciach, których życie nie tyle co jest niezwykłe, a bardziej nieoczywiste. Nigdy nie wiadomo co im się przytrafi, ani jaka niespodzianka czai się na nich za rogiem. Jest to niesłychanie trafne nawiązanie do naszego życia, w którym nic nigdy nie jest pewne na 100%. Nasze życie potrafi być piękne i dawać nam dużo radości, ale potrafi również rozczarować i sprawić, że wszystko co do tej pory ceniliśmy runie. Właśnie takie jest "Song to Song". Nieoczywiste i zaskakujące. Piękne i brzydkie. Nieobliczalne i nieszablonowe. Dokładnie takie jak nasza egzystencja. Produkcja w bardzo piękny sposób nam to wielokrotnie podkreśla. Opowiada o świecie w którym sami żyjemy. Nie sili się na sztuczność, ani przesadny absurd. Wszystko w nim jest świetnie wyważone i ukazuje nam prawdziwe obliczcie ludzkiej egzystencji. Niepewne, ale niesamowicie pochłaniające. Co prawda całość jest odrobinę za długa i momentami (szczególnie pod sam koniec) opowieść potrafi się dłużyć, ale skoro pierwotna wersja obrazu trwała osiem godzin to chyba nie mamy na co narzekać. Mimo to pozwoliło by to jeszcze lepiej zachować klimat obrazu oraz niezwykle spójną linię fabularną. Albowiem pod koniec lubi się ona odrobinę rozmyć i gdzieś na chwilę nas opuścić. Jednakże są to raczej sporadyczne występki. Całość jest niesłychanie płynna i lekka, dzięki czemu rewelacyjnie się ją ogląda. Niestety należy sobie zdać sprawę z tego, że "Song to song" jest bardzo specyficznym dziełem (w końcu to Terrence Malick), a więc nie jest to produkcja dla wszystkich. Wrażliwość twórcy oraz jego zabawa formą obrazu mogą nie trafić i z pewnością nie trafią do każdego odbiorcy. 

Strona aktorska obrazu prezentuje się wyśmienicie. Twórca zadbał o to, aby jego bohaterowie byli dobrze nakreśleni, ciekawi i nieoczywiści. Dzięki temu mamy możliwość oglądać na ekranie cztery niezwykle intrygujące i nieszablonowe sylwetki, które zabierają nas w podróż po ich życiorysie. Wraz z trwaniem obrazu dowiadujemy się coraz więcej i więcej na ich temat co pozwala nam zagłębić się w ich psychikę oraz zrozumieć motywy ich działania. Jednakże z drugiej strony ciężko przewidzieć ich następny ruch bądź też decyzje. Nasi bohaterowie nieustannie się zmieniają, ewoluują. Cały czas przybierają inną twarz, zmieniają poglądy i starają się nie być tacy sami jak kiedyś. Po raz kolejny proces ten przypomina nas samych. Jak poprzez zetknięcie się z innymi ludźmi, miłością i wystawieni na różnego rodzaju sytuacje zmieniamy się i dostosowujemy do otaczającego nas świata. W obsadzie znaleźli się: rewelacyjny Michael Fassbender, świetna Ronney Mara, zaskakująco dobry Rayan Gosling oraz genialna Natalie Portman. Na drugim planie uda nam się również zdostrzec Cate Blanchett, Holly Hunter, Bérénice Marlohe i Vala Kilmera.

Od strony technicznej obraz również prezentuje się wyśmienicie. Główna w tym zasługa rewelacyjnego montażu, świetnemu doborowi utworów muzycznych oraz wyśmienitym zdjęciom Emmanuela Lubezkiego. W "Song to Song" niesłychanie ważny jest również klimat produkcji, który gdzieś tam dryfuje pomiędzy światem rzeczywistym, a okrutną bajką ubraną w piękne barwy, rewelacyjne kadry i doborową ścieżkę dźwiękową. To właśnie ta zabawa formą jest tutaj kluczem. Dla niektórych może być męcząca, a dla innych zaś zlepkiem miliona myśli które przepływają przez naszą głowę w ciągu sekundy.

"Song to Song" choć jest kinem trudnym i wymagającym, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi. Potrafi nas niesłychanie zaintrygować i zmusić do refleksji. To taka bajka na dobranoc, która nie posiada dobrego zakończenia z dopiskiem "i żyli długo i szczęśliwie". Tak się nie dzieje przez co obraz potrafi nas niejednokrotnie zmylić bądź też oszukać. To co z początku było dobre i piękne okazuje się kłamstwem, które tak łatwo przyszło nam kupić. To nie jest film o muzyce. To tylko taki sprytny chwyt reklamowy. Tu liczy się przesłanie jakie nam niesie. Tym zaś jest egzystencja z jednej chwili w kolejną. Z pieśni w pieśń. I tak cały czas, aż do samego końca.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Statek osadniczy "Przymierze" dociera na nieznaną planetę, która wydaje się być prawdziwym rajem dla człowieka. Członkowie ekspedycji szybko się jednak przekonują, że trafili do mrocznego, pełnego tajemnic i zagadek świata, którego jedynym mieszkańcem jest android David, ocalały z katastrofy "Prometeusza". Gdy odkrywają, że świat ten kryje w sobie niewyobrażalne zagrożenie, muszą podjąć przerażającą próbę ucieczki.

gatunek: Thriller, Sci-Fi
produkcja: USA, Australia, Nowa Zelandia
reżyser: Ridley Scott
scenariusz: John Logan, Dante Harper
czas: 2 godz. 2 min.
muzyka: Jed Kurzel
zdjęcia: Dariusz Wolski
rok produkcji: 2017
budżet: 111 milionów $
ocena: 7,1/10













Narodziny klasyki


Kiedy w 1979 premierę miał film "Obcy – 8 pasażer Nostromo" nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że stanie się on klasykiem gatunku sci-fi. Tak naprawdę widownia została oszołomiona pomysłem na pozaziemską formę życia, która w tak brutalny sposób przechodzi proces ewolucji. Jednakże fakt ten nie przeszkodził Jamesowi Cameronowi, aby na dobre zapiać "Obcego" w historii kinematografii. To głównie za jego przyczyną seria ta zyskała drugie życie. Niektórzy twierdzą nawet, że "Decydujące starcie" jest lepsze niż oryginał. Ale to nie jest tematem tej recenzji.  Dzisiaj skupimy się raczej na zagadnieniu czy da się jeszcze zrobić dobrego "Obcego", albowiem dalsze kontynuacje serii były kompletnymi niewypałami (wykluczając "Prometeusza"). A więc panie Scott, jak to jest z tym pana nowym filmem?

Dla niektórych to porządna porcja sci-fi, a dla innych zaś zmarnowany potencjał. A więc według odpowiedniej teorii prawda leży po środku. W tym przypadku zasada ta sprawdza się podręcznikowo. Jednakże żeby przejść do sedna należało by wiedzieć z czym mamy do czynienia. Otóż załoga statku Przymierze zmierza prosto do planety, na której ma założyć kolonię dla ludzkości. To nowy etap w dziejach ludzkości. Podczas podróży załoga natrafia na nieznaną dotąd planetę, która w równym stopniu nadaje się na misję kolonizacyjną. Niestety nie wiedzą, że skrywa ona śmiertelna tajemnicę. Rozpoczyna się walka o przetrwanie z jednym z najniebezpieczniejszych organizmów w kosmosie. Czy nasza załoga przeżyje spotkanie z obcym z innej planety? Struktura fabularna w dużym stopniu przypomina pierwszego "Obcego". Da się to wywnioskować już po samym opisie. Jednakże niech was to nie zmyli. Tym razem historia jest dużo bardziej złożona niż mogło by nam się wydawać. Powodem tego jest odpowiedzialność jaką zrzucono na "Przymierze", albowiem jest ono zarówno sequelem "Prometeusza" jak i prequelem pierwszego "Obcego". Wszystko to brzmi niesamowicie intrygująco, ale jak to się wszystko sprawdza w praktyce? Nie najgorzej, ale do rewelacji daleko. Nie można mieć wszystkiego, a twórcy nowego "Obcego" wyraźnie zapragnęli niemożliwego. Chcieli stworzyć dwa filmy w jednym, aby jak najprędzej powrócić do starego dobrego Xenomorpha. W ostatnim obrazie z serii go zabrakło co bardzo zezłościło fanów na całym świecie. Teraz się pojawia, ale nie w taki sposób jaki byśmy chcieli. Albowiem nie da się ukryć, że "Przymierze" to tak naprawdę więcej "Prometeusza" niż "Obcego". Zaczyna się całkiem niepozornie, ale im bardziej zagłębiamy się w fabułę widowiska tym bardziej oczywiste się to staje. Niestety w tym właśnie problem całego obrazu, który nieustannie stoi na rozdrożu pomiędzy dwoma filmami różniącymi się klimatem oraz wydźwiękiem. Tak jakby twórcy nie do końca byli pewni tego co robią i co chcą osiągnąć. Z jednej strony chcą wytłumaczyć wszystkie nieścisłości dotyczące "Prometeusza", ale zaś z drugiej strony pragną czym prędzej ukazać nam Xenomorpha, którego wszyscy tak bardzo chemy zobaczyć. Co ciekawe zabieg ten mógłby naprawdę fajnie wyjść gdyby nie zdecydowano się tak szybko do niego przejść. Odpowiednie zbudowanie napięcia to podstawa. Reżyser to rozumie i przez większość czasu udaje mu się wywiązać z tego zadania perfekcyjnie. Niestety rozpoczynając finalny akt wszystko to zaprzepaszcza kosztem drastycznego zwrotu w stronę "Ósmego pasażera Nostromo". Zbyt szybko i niechlujnie postanowiono tego dokonać przez co widzowi zbyt ciężko jest to wszystko pojąć. To samo można by powiedzieć o fabule, która niekiedy stara się udźwignąć zbyt wiele wątków. Z samego początku jest naprawdę dobrze. Jest mrok, tajemnica i odrobina grozy. To wszystko połączone ze sobą daje nam niesamowity efekt. Historia zaczyna się jak zwykle niepozornie, a następnie przeradza się szaleńczą walkę o przetrwanie. Jest intrygująca i bardzo wciągająca. Co prawda kilkakrotnie powtarza sprawdzone schematy i klisze, to jednak całkiem nieźle potrafi uargumentować ich wykorzystanie. Znaczna część fabularnych zdarzeń oraz decyzji bohaterów jest porządnie uzasadniona przez co nie ma co się do nich przyczepić. Niestety w opowieści natrafimy na kilka dziur i bezsensownych posunięć, które zdecydowanie były za głupie, aby je umieścić tego typu filmie. Niestety nic na to nie poradzimy. Cała opowieść sypie się wraz z finalnym aktem, który choć przedstawia nam obcego to niestety burzy rewelacyjnie zbudowaną dramaturgię i napięcie. Będzie nam ich zdecydowanie brakować w finale, który choć zrobiony z niesamowitym rozmachem potrafi odrobinę rozczarować. Koniec końców całość wypada całkiem nieźle. Jeśli przymkniemy oko na wszystkie te niedoskonałości to okaże się, że nie taki diabeł straszny jak go malują.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się bardzo dobrze. Zawdzięczamy to przede wszystkim pierwszoplanowym postaciom Są nimi Katherine Waterston jako Daniels oraz Michael Fassbender jako Walter. Reszta to jedynie bohaterowie, którzy gdzieś tam przewijają się na ekranie pomiędzy kolejnymi ujęciami. Wiele na ich temat nie wiemy i się nie dowiemy, albowiem stosunkowo szybko uda im się zginąć. Przynajmniej problem z głowy dla scenarzystów. Jak się później okazuje dla nas również, albowiem tak wielu nijakich bohaterów ta seria jeszcze nie miała. W "Ósmym pasażerze Nostromo" było ich siedmiu, w "Decydującym starciu" nico więcej, ale Cameron bardzo dobrze poradził sobie z ich przedstawieniem. Nawet w chaosie "Obcego 3" dało się rozpoznać kilka charakterystycznych bohaterów. Tym razem są to przede wszystkim postacie grane przez Waterstone i Fassbendera. Ewentualnie można by jeszcze się przekonać do Billyego Crudupa jako Orama i Dannyego McBridea jako Tennessee. Więcej już ciekawych postaci nie znajdziemy.

Strona wizualna jest jednym z najlepszych elementów obrazu. Całość została sfilmowana z niesamowitym rozmachem. Mamy rewelacyjne efekty specjalne, onieśmielające scenografie i rewelacyjne kostiumy. Do tego świetne zdjęcia Dariusza Wolskiego i intrygujacą muzykę Jeda Kurzela nawiązującą do motywów muzycznych z "Obcego" i "Prometeusza". Każdy nawet najdrobniejszy wizualny aspekt obrazu został tutaj odpowiednio dopieszczony. Jak do tego dodamy jeszcze tajemnicę, mrok oraz świetnie zbudowane napięcie (do czasu) to jest to spełnienie marzeń. Co ciekawe film potrafi jest bardzo brutalny w porównaniu do poprzednich obrazów z serii. Mamy całą masę krwi oraz niepokojących obrazów, a więc nie jest to seans dla widzów o słabszych nerwach. Niestety muszę skrytykować film za jego akcję promocyjną. Ale nie ze względu na jej jakość, albowiem jest to jedna z najlepszych kampanii ostatnich lat. Dobrze zaplanowana, intrygująca no i przede wszystkim oferująca dużo nowych i ciekawych materiałów. A nawet za dużo. Albowiem kiedy przyjrzymy się wszystkim materiałom promującym obraz okaże się, że znaczna część nie dotrwała do kinowej wersji. Jest to bardzo dziwne i poniekąd niezrozumiałe. Po co reklamować film scenami, których w nim po prostu nie ma? Szczytem bezczelności jest już opublikowany niedługo przed premierą zwiastun o tytule "She won't go quietly", z którego ani jedna scena nie pojawia się w filmie.

"Obcy: Przymierze" nie jest złym filmem. Owszem brak mu konsekwencji twórców i lepiej opowiedzianej historii. Film również wypadłby dużo lepiej gdyby nie starano się wcisnąć do niego zbyt wielu rozmaitych wątków i nieco lepiej nakreślono przejścia do aktu trzeciego. Do tego dochodzi jeszcze sterta klisz i bezsensownych decyzji fabularnych, których można by uniknąć. Przydało by się również zredukować ilość postaci, albowiem jest ich zdecydowanie za dużo i są one zbyt nijakie. Jednakże jeśli przebolejemy te wszystkie wpadki nowy film Ridleya Scotta okaże się świetną rozrywką, która bez problemu zainteresuje nas przez cały czas trwania obrazu. Produkcji daleko do jakości "Ósmego pasażera Nostromo", ale fakt, że jest to zdecydowanie lepszy film niż "Obcy 3" i "Obcy: Przebudzenie" powinien być już wystarczającym pocieszeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że po odbytym seansie czuć niedosyt.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Bohater wojenny Tom Sherbourne przyjmuje posadę latarnika na bezludnej wyspie u wybrzeży Australii. Wkrótce przybywa do niego ukochana żona Isabel. Zakochani żyją tu szczęśliwie w rytmie przypływów i odpływów oceanu. Ich największym, niespełnionym pragnieniem jest dziecko. Miesiące bezowocnych starań, dwa poronienia i pogłębiające się uczucie oddalenia zaczyna wpędzać Isabel w depresję. I wtedy zdarza się cud: do wybrzeży wyspy dobija mała łódź, na której pokładzie Tom znajduje martwego mężczyznę i żywe niemowlę. Pod namową Isabel, wiedziony odruchem serca, Tom łamie swoje surowe zasady i godzi się przyjąć dziecko jako własne. Szczęście świeżo upieczonych rodziców wkrótce zaczyna blaknąć, gdy okazuje się, że w okolicy od miesięcy zrozpaczona matka poszukuje zaginionego męża i maleńkiego dziecka.

gatunek: Dramat
produkcja: Nowa Zelandia, USA
reżyser: Derek Cianfrance
scenariusz: Derek Cianfrance
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Aleksandre Desplat
zdjęcia: Adam Akapaw
rok produkcji: 2016
budżet: 20 milionów $
ocena: 7,0/10







 
W blasku latarni morskiej

Skomplikowane intrygi miłosne to bardzo popularny temat zarówno wielu powieści jak i filmów. Przeważnie prezentują nam one rozdartych bohaterów, którzy nie wiedzą czego dokładnie chcą oraz jaką decyzję powinni podjąć. Ten z pozoru lekki gatunek dramato-romansu ma na celu wycisnąć z nas łzy oraz sprawić, że będziemy współczuć naszym postaciom. Jakie to żałosne nieprawdaż? Albowiem wbrew pozorom mało jest książek oraz produkcji filmowych, które ukazują nam prawdziwe uczucia. Takie, w które uwierzymy czytając bądź oglądając. Na ekranach kin pojawił się właśnie kolejny film o podobnym zamyśle. Jak myślicie czy "Światło między ocenami" również jest jedynie imitacją prawdziwych emocji?

Tom Sherbourne to weteran wojenny, który po traumatycznych przeżyciach chce zasmakować odrobiny spokoju. Przyjmuje więc pracę latarnika na bezludnej wyspie przy wybrzeżach Australii. W krótkim czasie udaje mu się również zakochać i poślubić piękną Isabel, z którą pragnie mieć dzieci. Niestety po nieudanej próbie jego ukochana załamuje się i popada w depresję. Kiedy wydawać by się mogło, że już nic jej nie pocieszy nagle do brzegu wyspy dopływa łódka z niemowlęciem. Tom za namową ukochanej postanawia nie zgłaszać tego incydentu, ale niedługo później sprawy zaczynają się komplikować... Reżyser produkcji bardzo zgrabnie wprowadza nas w świat dwójki naszych bohaterów dzięki czemu z łatwością udaje mu się zaciekawić nas jego opowieścią. Wstęp do głównego wątku produkcji jest zaskakująco ciekawy oraz niezwykle wciągający. Pomimo, że do właściwych wydarzeń pozostało jeszcze sporo czasu twórca bardzo dobrze radzi sobie z opowiedzeniem początków miłości naszych bohaterów. Nie śpieszy się przy tym, ani nie wybiera drogi na skróty dzięki czemu udaje mu się zachować wiarygodność. Zarówno miłość naszych postaci jak i ich codzienne życie jest tak prawdziwe i tak przekonujące, że z niezwykłym zaciekawieniem ogląda się każde ich kolejne posunięcie. To zaskakujące z jaką łatwością reżyserowi udało się zaciekawić nas już samym wstępem, który dopiero ukaże nam główny wątek produkcji. To całe odkrywanie naszych bohaterów oraz coraz dłuższe obcowanie z nimi niezwykle fascynuje oraz pozwala na spojrzenie na ich życie jeszcze sprzed głównego zwrotu fabularnego. Ale jak wiadomo film nie miał sensu by istnieć gdyby nie ten jedyny w swoim rodzaju zwrot akcji, który namiesza w życiu tej dwójki. A więc kiedy opowieść w końcu dochodzi do tego momentu nieodwracalnie zmienia ton narracji. Albowiem z jednej strony mamy szczęście odnośnie pojawienia się dziecka, a z drugiej strony zaś wątpliwości i ciągłą walkę z własnym sumieniem odnośnie podjętej decyzji o nie zgłaszaniu zdarzenia i zatrzymaniu dziecka. Od tego momentu fabuła jest na zmianę pełna szczęścia oraz rozpaczy, które o dziwo bardzo zgrabnie się przeplatają. Niestety już z samego początku wiadomo, że ta historia nie skończy się dobrze. Widać to również po sposobie narracji oraz kolejno ukazywanych wydarzeniach, które odpowiednio stopniując napięcie kierują nas ku wielkiemu finałowi. Co po chwila zostają przed nami ujawniane coraz to ciekawsze i bardziej szokujące wiadomości odnośnie pochodzenia przywłaszczonego przez naszych bohaterów dziecka oraz jego prawdziwej rodziny. Jednakże reżyser nie ogranicza się jedynie do samych zajawek bądź strzępów informacji, ale stara się przedstawić całe zajście równie dogłębnie od całkiem innej perspektywy. Matki, która straciła niegdyś dziecko by ponownie je odzyskać. Historia rozgrywa się na kilku płaszczyznach i na każdej wypada bardzo przekonująco. Oprócz tego reżyser potrafi nas niejednokrotnie zaskoczyć niespodziewanym zwrotem akcji, który dodatkowo komplikuje zdarzenia ekranowe. To pozwala mu na jeszcze większe budowanie napięcia oraz dramaturgii, które są kluczowymi składnikami obrazu. Jednakże twórca nie przesadza z ich dawkowaniem dzięki czemu jego opowieść jest świetnie zbalansowana oraz nie nastawiona na emocjonalny szantaż jak to często bywa. Niestety nie odbyło się bez paru schematycznych zagrań oraz braku emocji w niektórych scenach. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale niestety taka jest prawda. Tam gdzie powinniśmy czuć silne emocje poprzez nagromadzone napięcie oraz natłok zdarzeń po prostu nie czujemy nic. Idealne zrównoważenie wydarzeń ekranowych doprowadziło do pewnego zgrzytu narracyjnego, który jest problemem całej produkcji. Albowiem cała opowieść jest rozegrana na podobnym poziomie co automatycznie uniemożliwia jej "chwycenie nas za serce" bądź "wgniecenie w fotel" przy wybranych zdarzeniach lub scenach. Emocje zostały w nich zbyt przyćmione.

Produkcja może pochwalić się gwiazdorską obsadą, która czuwa nad odpowiednim ukazaniem nam naszych postaci. Każdy z bohaterów to całkiem inna i wyjątkowa sylwetka, która ma nam wiele do zaoferowania. Jednakże pomimo tych swoistych różnic jest jeden element, który ich wszystkich łączy. Jest nim miłość do dziecka, które w niefortunnych okolicznościach zostało rozdarte pomiędzy dwie rodziny. I choć każda z nich kocha je tak samo to niestety tylko jedna może je mieć. W tym ujmującym tercecie mamy rewelacyjnego Michaela Fassbendera jako Toma, świetną Alicię Vikander jako Isabel oraz równie dobrą Rachel Weisz jako Hannę. Obsadę dopełnia niezwykle urocza Florence Clery jako Lucy-Grace.

Produkcja posiada również wyśmienite wykończenie w postaci genialnych zdjęć Adama Arkapawa oraz niezwykle urzekającej muzyki Alexandre Desplata. Na uwagę zasługują również kostiumy, charakteryzacja oraz przepiękne krajobrazy.

"Światło między ocenami" nakręcone na podstawie powieści M. L. Stedmana to bardzo ciekawa, wciągająca oraz zaskakująca opowieść. Potrafi nas urzec swoją prostotą, urokiem oraz niewymuszonym klimatem. Niestety historia nie ustrzegła się kilku klisz oraz zbyt powściągliwego stylu narracji, który ukazuje nam cały film na jednym poziomie. Z jednej strony to dobrze, a z drugiej zaś nie, albowiem takim filmom potrzeba tego typu zabiegów. Niekoniecznie musi być ich dużo. Wystarczy odrobina, aby w pełni nas usatysfakcjonować. Być może wtedy końcówka produkcji nie wypadła by tak strasznie niemrawo i nie zostawiłaby nas z uczuciem lekkiego rozczarowania. Niemniej jednak film ten jest przede wszystkim świetnie napisany i całkiem poprawnie zrealizowany dzięki czemu bardzo przyjemnie się go ogląda.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Apocalypse to pierwszy i najpotężniejszy mutant z uniwersum X-Men, którego od zarania cywilizacji czczono niczym boga. Apocalypse przejął moce wielu innych mutantów, co czyni go nieśmiertelnym i niepokonanym. Gdy budzi się do życia po wielu tysiącach lat, postanawia podbić świat i gromadzi wokół siebie grupę potężnych mutantów, wśród których jest rozczarowany i pozbawiony złudzeń Magneto. Wspólnie postanawiają oczyścić rodzaj ludzki i zaprowadzić nowy porządek na świecie, którym odtąd niepodzielnie władać będzie Apocalypse. Mimo iż los Ziemi wydaje się przesądzony, Raven i Profesor X postanawiają wkroczyć do akcji i z pomocą grupy młodych X-Menów powstrzymać wroga i ocalić nasz świat przed totalnym zniszczeniem.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Bryan Singer
scenariusz: Simon Kinberg
czas: 2 godz. 23 min.
muzyka: John Ottoman
zdjęcia: Newton Thomas Sigel
rok produkcji: 2016
budżet: 234 milionów $
ocena: 7,3/10






 
Mutant kontra mutant

Ostatnimi czasy w świecie superbohaterów panowało niesamowicie wysokie napięcie. Królowała niezgoda, która ostatecznie doprowadziła do sprzeczek, a one do wojen pomiędzy dobrze znanymi nam superbohaterami. Na pierwszy ogień poszli "Batman v Supermen: Świt sprawiedliwości", następnie "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów", a teraz czas na ostatnie wielkie starcie tego roku czyli wojnę pomiędzy X-Menami w najnowszym filmie z serii czyli "Apocalypse".

Filmy z serii X-Men są niezwykle specyficzne, albowiem tak naprawdę nigdy nie ukazały nam potęgi, ani możliwości świata mutantów. Zawsze to co oglądaliśmy było namiastką ich rzeczywistości oraz jedynie wstępem ukazującym nam złożoność owego świata. Stara trylogia opowiadająca o losach mutantów w obecnych czasach była lekkim niewypałem. Owszem ukazywała nam ciekawe wątki oraz nieustannie poszerzała horyzonty, ale koniec końców, ani nie zachwycała, ani nie zachęcała by sięgnąć po więcej. Gwoździem do trumny okazał się jednak film "X-Men: Ostatni bastion", który ewidentnie zrobiony pod młodszą widownię ukazał nam jak bardzo nie wykorzystano potencjału universum X-Menów. Dopiero Matthew Vaughn prezentując nam losy młodych wersji znanych nam już postaci takich jak Profesor X, Magneto czy Mistique odświeżył całą serię nadając jej nowego wyglądu oraz całkiem innego podejścia co świata mutantów. Co ciekawe początki te okazały się dużo ciekawsze niż cała wcześniejsza trylogia. Później pojawiła się "Przeszłość, która nadejdzie", która okazała się najlepszym filmem w całym uniwerum. Nie tylko ze względu na wyraźnie zarysowany konflikt, wartką akcje i ciekawie ukazanych bohaterów, ale również ze względu na połączenie przeszłości z teraźniejszością w rewelacyjny sposób, który do końca trzymał nas w napięciu. I choć wydawać by się mogło, że mutanci zawalczyli już o najważniejsze czyli o swoją przyszłość to niestety jesteście w błędzie. Na horyzoncie pojawił się nowy przeciwnik – Apocalypse, który lubi wielkie imprezy z dużą ilością zniszczeń. Czy X-Meni zdołają go pokonać i najważniejsze czy Brian Singer pokona samego siebie?

Po seansie "Przeszłości, która nadejdzie" miałem poważne obawy co do następnego projektu spod znaku X-Men. I choć zwiastuny nowego widowiska podbudowały mnie nieco na duchu, koniec końców seans okazał się gorszy niż jego poprzednicy. Co poszło nie tak? Zaczynając od samego początku muszę przyznać, że konflikt pomiędzy mutantami jest tak samo źle nakreślony jak w "Batman v Superman" co właściwie oznacza, że go w ogóle go nie nakreślono. Głównym katalizatorem całego zajścia jest prehistoryczna istota czyli pierwszy mutant (En Sabah Nur/Apocalypse), który budzi się z wiecznego snu i bez żadnego powitania postanawia wszystko rozwalić. Dosłownie. W tym celu rekrutuje czterech jeźdźców apokalipsy, aby pomogli mu tego czynu dokonać. Skuszeni nowymi mocami zdają się być mu w pełni oddani. Co jak co, ale Apocalypse i jego jeźdźcy są nakreśleni na naprawdę miernym poziomie (za wyjątkiem Magneto). Są to w większości nowe postacie, które nie dostają tyle czasu ekranowego ile im się należy. Dużo lepiej sprawa ma się z obozem Profesora X, który w myśl długo propagowanej przez siebie idei staje na czele dobra jak i obrony ludzkości. Bardzo dobrze prezentują się również postacie, które stanęły po jego stronie. Zarówno te dobrze nam znane jak i te młodsze wersje jak np: Cyklop, Jean czy Nightcrawler. Jednakże nawet to nie uratuje całego konfliktu, który po prostu nie do końca trzyma się kupy przez co cierpi na tym cała fabuła. Ta zaś z kolei pomimo niezbyt dobrze ukazanego konfliktu prezentuje się zaskakująco dobrze. Ukazuje nam całkiem intrygujące i wciągające wydarzenia, które sprawiają, że film ogląda się bez problemowo i bardzo przyjemnie. Zdarzenia ekranowe nie ciągną się dzięki czemu mamy do czynienia z całkiem płynną i wartką akcją. Twórcy wiedzą, w którym momencie należy zwolnić czy też przyspieszyć przez co całość jest bardzo wyważona oraz posiada poprawną budowę. Niestety owa konstrukcja sprawia, że większość wydarzeń jest dosyć przewidywalna, a my nie mamy co liczyć na niespodziewane zwroty akcji, które przewrócą fabułę do góry nogami. Ogólnie rzecz biorąc jest poprawnie, ale nie wystarczająco dobrze żeby mogło zachwycić.

Jeśli zaś chodzi o postacie to też nie jest kolorowo. Jak już wcześniej napisałem dobrze nakreślone sylwetki przeplatają się z tymi które ledwo zostały przedstawione. Zarzut ten głównie kieruję w stronę obozu Apocalypsea i jego samego. Zarówno on jak i jego trzej jeźdźcy to postacie słabo scharakteryzowane, którym brak jasnego motywu działania. Sam Apocalypse jako główny złoczyńca prezentuje się niespecjalnie. Nie tylko ze względu na wygląd, ale również charakter. W porównaniu z Sebastianem Shawem z "Pierwszej klasy" czy samym Magneto z poprzedniej części wypada niezwykle miałko. Jedynie Erik Lehnsherr/Magneto jako jedyny wśród "złych" ma jakiekolwiek motywy i kieruje nim jasno określony cel. Reszta do niczego. Z kolei ci "dobrzy" zdają się nie posiadać błędów swoich przeciwników, albowiem bohaterowie współpracujący z Profesorem X dostali znacznie więcej czasu ekranowego przez co ich sylwetki zostały dużo lepiej ukazane. W obsadzie produkcji znaleźli się: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Issac, Rose Byrne, Evan Peters, Sophie Turner, Tye Sheridan, Kodi Smit-McPhee, Ben Hardy, Alexandra Shipp, Ororo Munroe, Lana Condor oraz Olivia Munn. Aktorzy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony, a na szczególną pochwałę zasługują młodzi aktorzy, którzy świetnie poradzili sobie ukazaniem nam młodych wersji mutantów.

Wykończenie filmu z pewnością warto zaliczyć do jego pozytywów. Mamy bardzo dobre efekty specjalne, przyzwoite zdjęcia oraz klimatyczną muzykę Johna Ottomana. Oprócz tego warto zwrócić uwagę na kostiumy, humorystyczne wstawki oraz polskie akcenty w filmie (Magneto mieszka i pracuje w fabryce w Prószkowie).

"X-Men: Apocalypse" jest ostatnim filmem w tym roku ukazującym nam wielkie starcie pomiędzy superbohaterami. Nie obyło się bez wpadek w postaci źle nakreślonego konfliktu jak i niedokładnym ukazaniu nam niektórych bohaterów, ale koniec końców najnowszy film Briana Singera to dzieło, które jest całkiem dobrze zrobione, i które bardzo przyjemnie się ogląda. Choć nas zbytnio nie zachwyci ani nie sprawi, że będziemy w napięciu czekać na każdą kolejną scenę, to jednak warto po niego sięgnąć, aby poznać dalsze losy bohaterów ze świetnej "Przeszłości, która nadejdzie". W porównaniu z nią jak i "Pierwszą klasą" "Apocalypse" zawodzi, ale nie ma nad czym rozpaczać, albowiem zakończenie produkcji jest na tyle otwarte, że z pewnością jeszcze niejeden raz zobaczymy X-Menów na ekranie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.