Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Martin Freeman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Martin Freeman. Pokaż wszystkie posty
T'Challa po śmierci ojca wraca do rodzinnego kraju, by objąć tron. Wkrótce Wakanda zostaje napadnięta przez dawnego wroga. Młody władca zbiera sojuszników, aby pokonać przeciwnika i ochronić swój lud. Jako Czarna Pantera staje w obronie nie tylko swojej ojczyzny, ale i całego świata.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Ryan Coogler
scenariusz: Joe Robert Cole, Ryan Coogler
czas: 2 godz. 14 min.
muzyka: Ludwig Göransson
zdjęcia: Rachel Morrison
rok produkcji: 2018
budżet: 210 milionów $
ocena: 7,0/10
















Czarny rodowód


Jakby ktoś się jeszcze zastanawiał, co kolejny film Marvela robi, na ekranach naszych kin to odpowiem, że chyba sobie żarty stroi. No bo jak brać takiego człowieka na poważnie. Albo był w więzieniu przez ostatnie pięć lat, albo spędził zdecydowanie za długo czasu w tybetańskiej świątyni. Rozrost tegoż uniwersum jest tak potężny, że za chwilę aż ciężko będzie za nim nadążać. Ledwo w kinach był "Thor: Ragnarok", teraz jest "Czarna Pantera", a już za rogiem czai się trzecia część "Avengers". Jednakże z biegiem czasu poszczególne filmy zaczynały przypominać siebie nawzajem. Te same żarty, struktura obrazu i duża powtarzalność. Czy z najnowszym filmem studia jest tak samo?

T'Challa obejmuje władzę po zamachu na jego ojca. Wstępuje na tron, ale nie wie, że jego przeciwnicy nie zwalniają tempa i chcą jak najszybciej się go pozbyć. Świeżo upieczony monarcha nie ma nawet sekundy, by rozkoszować się pokojem i tronem, albowiem jego władza momentalnie zostaje wystawiona na próbę. Czy okaże się godzien tytułu Czarnej Pantery i króla Wakandy? Ostatnio przy recenzji "Ragnaroku" narzekałem, jak mnie kino super bohaterskie zaczyna nudzić. Wszystko jest praktycznie takie samo, a poszczególne filmy przez tak zwane "standardy Marvela" niczym się od siebie nie różnią. Bałem się, że w przypadku najnowszego filmu będzie podobnie. Ku mojemu niesamowicie wielkiemu zaskoczeniu tak nie jest. Wow. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem. Film Ryana Cooglera okazuje się bardzo pozytywnym skokiem w bok, którego cała seria desperacko potrzebowało. Jest to pewien rodzaj świeżości oraz nadziei na to, że jednak może Marvel nie wszystko będzie robić na jedno kopyto. "Czarna Pantera" jest idealnym przykładem na to, jak kiedyś wyglądały filmy studia. Posiadały swój własny unikatowy klimat, miały ugruntowany rodowód, a także całą masę poszczególnych wątków bądź też zabiegów stylistycznych, które wyróżniały je spośród innych. Ta granica ostatnio się drastycznie zatarła, przez co kolejne filmy studia zaczynały powoli parodiować same siebie. Oczywiście dalej to była całkiem niezła forma rozrywki, ale co za dużo to niezdrowo. Tym razem twórcy postawili na inność, co im się zdecydowanie opłaciło. Ich filmu nie pomylicie z żadną inną produkcją studia. I nie dlatego, że 90% obsady jest czarnoskóra. Ten obraz po prostu ma swoją duszę. Widać to już od samego początku. Mamy inny klimat, inną historię oraz nowy sposób prowadzenia akcji. Jest świeżo, ciekawie i przede wszystkim inaczej. Oczywiście pojawia się także humor, ale tym razem jest zaskakująco stonowany i niewymuszany przy każdej możliwej okazji. Po prostu jest tam, gdzie go trzeba. Gdy "heheszki" są zbędne, humor się nie pojawia. Czyli tak jak to powinno być. Niestety nie obędzie się bez kilku uwag, które o ironio skrytykują przed chwilą chwaloną przeze mnie inność. Przede wszystkim tyczy się to sposobu, w jaki przedstawiono samą Wakandę. Niesamowicie zaawansowane technologicznie miasto, które i tak w dużej mierze przypomina niekiedy typową afrykańską wioskę. Ja wiem, że twórcy chcieli uchwycić etniczność społeczności Wakandy, niestety czasami przez ten przesyt kostiumowo-wizualno-efekciarski produkcja ociera się o pewnego rodzaju odpustowość niczym z jakiegoś regionalnego bazaru. Jest po prostu za dużo wszystkiego, przez co niekiedy całość zlewa się ze sobą, tworząc wizualnie piękną, ale nijaką pulpę, która swoimi rozmiarami przytłacza samą fabułę obrazu. Świat przedstawiony jest ważny, ale nie ważniejszy niż to, co twórcy chcą nam przekazać. Tło samo w sobie ma być dopełnieniem, a nie elementem, który wysuwa się wręcz na pierwszy plan. Natomiast jeśli chodzi o samą fabułę produkcji, to jest ona całkiem ciekawa i wciągająca. Twórcy wychodzą z ciekawym pomysłem i ogromnym potencjałem, którego wbrew pozorom nie wykorzystują. Historia pomimo tego, że potrafi zaangażować, to niestety sprawia wrażenie w jakimś stopniu niekompletnej. Szczególnie to widać po sposobie prowadzenia akcji. Produkcja na przemian zwalnia i przyspiesza, przez co jej fabuła jest strasznie nierównomierna i wyboista. Twórcom trudno złapać odpowiedni rytm, a gdy już im się udaje, to po pewnym czasie i tak go tracą. Niestety, ale pod tym względem film jest dosyć pokraczny. Ostatecznie nie przeszkadza nam to tak bardzo, albowiem reżyser zgrabnie pcha całą machinę do przodu, niestety nie da się nie zauważyć tych poszczególnych zgrzytów. To samo tyczy się filmowych starć, które pomimo swojej efektowności i sprawnemu montażowi nie potrafią nas w pełni zaangażować. Brak im emocji, które sprawiłyby, że całość okazałaby się całkiem fajną formą rozrywki. Tak niestety się nie dzieje. Ponadto odnoszę wrażenie, że film czasami niebezpiecznie dryfuje ku pewnemu rodzaju infantylności zamkniętej w pretensjonalnej formie. Naprawdę nie wiem co mam o tym filmie sądzić. Niby dobrze, że to pewnego rodzaju powiew świeżości, ale koniec końców okazuje się, że zaś inne rzeczy w filmie po prostu nie zagrały. Twardy orzech do zgryzienia.

Twórcom zdecydowanie udają się postacie, które wbrew pozorom okazują się najlepszą rzeczą w tym filmie. Dzięki świetnie napisanemu scenariuszowi mają szansę pokazać prawdziwą dwuznaczność oraz moc swoich kreacji. Są przede wszystkim niesamowicie ciekawe i intrygujące. Potrafią nas niesamowicie zahipnotyzować, przez co podążanie za ich dalszymi losami to czysta formalność. Na pierwszym planie mamy T'Challę, który ledwo co objął tron, a już musi się zmierzyć z całą masą przeciwników. Główny bohater to człowiek, który samemu dochodzi do tego, co jest właściwe a co słuszne. Z czasem zaczyna rozumieć czego ludziom potrzeba, a nie co trzeba im dać. W tym krótkim czasie przechodzi niemalże szkołę życia, która ukazuje mu całkiem nową drogę nie tylko dla niego, ale także dla całego państwa. W tej roli bardzo dobrze prezentuje się Chadwick Boseman. Po przeciwnej stronie ringu mamy Erika Killmongera, którego można spokojnie zaliczyć do jednego z najlepszych złoczyńców filmowego uniwersum Marvela. Jego gniew jest świetnie umotywowany, a pragnienie zemsty nad wyraz przejrzyste. To jeden z tych czarnych charakterów, który naprawdę ma racje, a nawet prawo do walki o swoje. Nie wiem czemu, ale to właśnie ta postać zaskarbiła moją uwagę i to poniekąd z nią się utożsamiłem. Było mi jej żal i szkoda, albowiem jak zwykle trafia w świat, który nie akceptuje takich osób i bardzo chętnie się ich pozbywa. Ponadto produkcja ta pokazuje, że każdy z nas jest w połowie dobry, a w tej drugiej zły. Każdy dokonał złych wyborów i zrobił coś niewłaściwego, nawet gdy uważał, że postępuje słusznie. Nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Każdy tkwi gdzieś pośrodku. W roli Killmongera mamy rewelacyjnego Michaela B. Jordan. W obsadzie ponadto znaleźli się: Lupita Nyong'o, Angela Basset, Letita Wright, Danai Gurira, a także Martin Freeman i Forest Whitaker. Dodatkowo w produkcji znajdziemy Andiego Serkisa, który za każdym razem, gdy się pojawia na ekranie, kradnie całe show dla siebie. Aktor rewelacyjnie bawi się swoją rolą, a my razem z nim.

Od strony technicznej produkcja po prostu onieśmiela. Mamy fenomenalne efekty specjalne, rewelacyjne i pomysłowe scenografie, a także niesamowicie intrygującą i nietypową jak na kino superbohaterskie muzykę. Ponadto warto również zwrócić uwagę na świetne kostiumy, zdjęcia oraz humor. To, co jednak się tutaj wyróżnia to niesamowita pomysłowość twórców w sposobie, jaki ukazano nam świat Wakandy.

"Czarna Pantera" to zdecydowanie krok do przodu, jeśli chodzi o świat przedstawiony i porzucenie typowych Marvelowskich zabiegów, jednakże jest to również kilka kroków w tył pod względem prowadzenia opowieści, akcji oraz czystej frajdy, jaka powinna płynąć z seansu. Z jednej strony fajnie, że postawiono na inność, a z drugiej strony szkoda, że zaprzepaszczono potencjał całej opowieści. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma. Niemniej jednak istnieje jeszcze nadzieja na to, że uniwersum nie jest jednak stracone. Czas pokaże, co wymyślili bracia Russo, a na razie jest całkiem pozytywnie. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Zima 2006 rok, miasteczko Bemidji w stanie Minnesota. Lokalną społecznością wstrząsa dziwne zdarzenie - policja znajduje w środku lasu ciało zamarzniętego mężczyzny. Jednocześnie do miejscowego szpitala zgłasza się tajemniczy Lorne Malvo. W poczekalni poznaje agenta ubezpieczeniowego Lestera Nygaarda, którego życie to pasmo niepowodzeń - nie lubi swojej pracy, żona nim gardzi i porównuje do zamożniejszego brata, znęca się nad nim także szkolny kolega Sam Hess prześladujący go już od czasów liceum. Zastraszony i przygnębiony Lester marzy o innym życiu. I zwierza się Lorne'owi ze swoich trosk. Uruchomia to ciąg zdarzeń, w których Lester odkryje swoje drugie, niekoniecznie lepsze ja.

twórca: Noah Hawley
oryginalny tytuł: Fargo
gatunek: Dramat, Thriller
kraj: Polska
czas trwania odcinka: 1 godz
odcinków: 10
sezonów: 1
muzyka: Jeff Russo
zdjęcia: Dana Gonzales, Matthew J. Lloyd
produkcja: FX
średnia ocena: 10/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 16 lat (wg. KRRiT)










"Fargo" polecił mi kuzyn, który jak się później okazało serialu nie oglądał, a jedynie zapoznał się z pierwszym odcinkiem. Niemniej jednak produkcja zaintrygowała mnie na tyle by wkrótce po nią sięgnąć. Oczywiście jak to w moim przypadku bywa wszystko się przeciąga w czasie także dopiero niedawno udało mi się zapoznać z serialem. Teraz wiem, że była to świetna decyzja.


 
Zabójcza zima w Minnesocie



Zapewne wielu z nas zna rewelacyjny thriller braci Cohen pt: "Fargo", który ukazuje niezwykle krwawe zdarzenia, które miały miejsce w Minnesocie w 1987 roku. W przypadku serialowego "Fargo" jest bardzo podobnie, ale historia jednak inna. Noah Hawley – twórca produkcji zafascynowany obrazem braci Cohen stworzył swoje własne dzieło, które wypada równie świetnie jak jego oryginał, albo nawet lepiej. W czym więc tkwi sukces serialu, który został uznany za jeden z najlepszych w telewizji?

Kluczem do odgadnięcia zagadki jest fabuła, postacie, akcja i napięcie. Ale może najpierw wszystko po kolei. Serial Hawly'ego tak samo jak obraz braci Cohen opowiada o zdarzeniach mających miejsce w Minnesocie, które wywołały nie małe poruszenie w całym stanie. A wszystko tak jak w oryginale zaczyna się od małej iskry, która po eksplozji wywołuje masę niechcianych skutków ubocznych. Cała fabuła kręci się wokół Lorne Malvo – płatnego zabójcy, który przybywa do Bemidji w sprawach zawodowych. Wtedy to właśnie spotyka Lestera Nygaarda i nieodwracalnie zmienia jego życie. Najmocniejszym atutem produkcji jest genialny scenariusz napisany przez Noah Hawley'a, który w niezwykle intrygujący sposób opowiada o mrożących krew w żyłach zdarzeniach. Oprócz tego jest niezwykle precyzyjny oraz szczegółowy dzięki czemu, każda kwestia znajduje swoje rozwiązanie i nie ma mowy jakichkolwiek niedomówieniach. Opowieść jest bardzo ciekawa, mroczna i niesłychanie krwawa. Nie jeden raz ciarki przejdą nam po plecach. Już w pierwszym odcinku dostajemy taki zastrzyk emocji, że aż trudno w to uwierzyć! Hawley'owi udało się upchnąć w jednym epizodzie tak wielką masę zdarzeń, że to przechodzi ludzie pojęcie.  Po tak mocnym starcie spodziewałem się totalnej klapy w dalszych odcinkach, gdyż stwierdziłem, że żaden nie zdoła go przebić. Okazało się, że nie musiałem długo czekać ponieważ epizod drugi zafundował mi dwa razy większą dawkę emocji niż jego poprzednik. Koniec końców ku mojemu zdziwieniu każdy odcinek "Fargo" jest tak wypełniony po brzegi akcją, aż do samego końca czyli wielkiego finału. Na plus zasługuje także solidna konstrukcja serii oraz bardzo konsekwentny ton prowadzenia akcji. Oprócz tego mamy do czynienia z niezliczoną ilością szokujących zwrotów akcji, które naprawdę potrafią zaskoczyć. Całość pod względem fabularnym jest czymś wręcz idealnym. Naprawdę nie spodziewałem się, że dostanę tak emocjonującą, szokująca i krwawą fabułę od stacji telewizyjnej. Czuję, że wchodzimy właśnie w nową, złotą erę seriali. Oby tak dalej.

Kolejną rzeczą, która sprawia, że "Fargo" to serial wyjątkowy są postacie. I to nie byle jakie. Twórca obrazu dołożył wszelkich starań, aby do tak genialnej fabuły wprowadzić, żywe i realistyczne sylwetki bohaterów, których od razu polubimy i będziemy im kibicować nawet jeśli postępują źle. Oprócz tego posiadają szeroko rozbudowaną psychikę i intrygujące postawy. W końcu głównym wątkiem produkcji jest wpływ seryjnego mordercy na życie przeciętnego człowieka, który pod jego wpływem drastycznie się zmienia. Jednakże z intrygująco zakreślonych postaci nic by nie wyszło gdyby nie rewelacyjni aktorzy obsadzeni w serialu. A trzeba przyznać, że skład jest iście gwiazdorski. W dwóch głównych rolach mamy olśniewającego Billyego Boba Thorton'a, który skrada prawie cały ekran dla siebie prezentując oszałamiająca rolę Lolne Malvo oraz genialnego Martina Freeman'a z równie rewelacyjną rolą Lestera Nygaard'a. Oprócz nich w produkcji mamy świetnego Colina Hanks'a, bardzo dobrą Allison Tolman, równie dobrego Olivera Platt'a oraz Boba Odenkirk'a. Pojawiają się także Russel Harvard, Adam Goldberg, Susan Park, Keith Carradine i Glenn Howerton.

Na uznanie zasługują także fenomenalne zdjęcia Dana Gonzales'a i Matthewa J. Lloyd'a, a także rewelacyjna i niezwykle klimatyczna muzyka Jeffa Russo. Warto także zwrócić uwagę na świetny montaż oraz imponującą scenografię. W naszej pamięci pozostaje także niesamowity klimat, jedyny w swoim rodzaju. Do tego dochodzi jeszcze lekki i zabawny humor między scenami.

Produkcja telewizyjna powstała na bazie filmu nakręconego przez braci Cohen, który jest już klasyką. Serial wielokrotnie nawiązuje do oryginału, ale w sposób pośredni. Twórca posługuje się np. lekko zmienionymi imionami i nazwiskami postaci, podobnymi lokacjami, albo poszczególnymi szczegółami, które są umieszczone w serii jedynie ze względu na respekt pierwowzoru. Nie oczekujcie jednak takich smaczków na każdym kroku. Pojawiają się sporadycznie i nie łatwo je dostrzec.

Serial "Fargo" po raz kolejny udowodnił moją tezę mówiącą o tym, że istnieje dużo ciekawych i rewelacyjnych produkcji telewizyjnych godnych uwagi. Niektóre z nich prezentują się o wiele lepiej niż niejeden film. Tak się akurat składa, że "Fargo" dostarczyło mi jak na razie najwięcej emocji i muszę szczerze przyznać, że jest to najlepszy serial jaki w życiu widziałem. Na jego sukces składa się rewelacyjny scenariusz, świetnie nakreślone i zagrane postacie oraz ponad przeciętne wykończenie. Tylko dzięki takiemu połączeniu produkcja stacji FX zyskała u mnie najwyższą notę. Sięgnijcie, a się nie zawiedziecie.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.