Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alexandre Desplat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alexandre Desplat. Pokaż wszystkie posty
Delphine to poczytna paryska pisarka, która od jakiegoś czasu cierpi na brak weny. Gdy pewnego dnia w trakcie podpisywania książek poznaje tajemniczą kobietę, jej życie zaczyna stopniowo zbaczać z wcześniej wytyczonego toru. Między kobietami rodzi się relacja, która z czasem z przyjaźni zmienia się w toksyczne uzależnienie. Delphine zaczyna tracić kontrolę nad swoim życiem, a wszystko co uważała dotychczas za pewnik, zmienia swe pierwotne znaczenie.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyseria: Roman Polański
scenariusz: Olivier Assayas, Roman Polański
czas: 1 godz. 36 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Paweł Eldman
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 6,0/10

















Bez szału, ale poprawienie


Twórczość artystyczna jest jak życie. Nigdy nie wiadomo co nam przyniesie. Napędzana nietuzinkowymi pomysłami, śmiałym rozwiązaniami i czystą radością tworzenia stoi na czele najtrudniejszych profesji. Albowiem bardzo łatwo podczas tworzenia popaść w rutynę bądź też doświadczyć załamania nerwowego lub najzwyczajniej w świecie się wypalić. Stracić iskrę wzniecającą pożar. Co ciekawe odnosi się to nie tylko do fabuły obrazu, ale również do jego twórców.

Delphine to słynna francuska pisarka. Właśnie odnosi kolejny sukces po wydaniu swojej najnowszej powieści. Niestety jak sama twierdzi, napisanie tej książki nie było łatwe i kosztowało ją dużo zdrowia. Jest pusta i bez chęci do dalszej pracy. Z niespodziewaną pomocą przychodzi Elle (albo Ona w polskiej wersji), z którą nasza bohaterka się szybko zaprzyjaźnia. Wkrótce przekonuje się, że Elle nie zależy jedynie na przyjaźni. Rozpoczyna się niebezpieczna gra... Roman Polański po kilku latach nieobecności na rynku filmowym powraca z nowym dziełm. Co prawda jego oryginalna premiera miała miejsce w Cannes już rok temu, to jednak my mamy możliwość obejrzeć film dopiero teraz. I choć nie czekałem na ten film gorliwie (no może tylko ze względu na Evę Green) to muszę przyznać, że byłem bardzo ciekaw kinowego seansu. Będąc już po odbytym pokazie, stwierdzam, że ani się przesadnie nie zawiodłem, ani nadzbyt zachwyciłem. Dlaczego? Już wyjaśniam. Zaczynimy jednak od tego, że film powstał na podstawie powieści o takim samym tytule autorstwa Delphine De Vigan. Książkę Polańskiemu podsunęła żona, a on nakręcił film. Nie ma to jak #CouplePower. Wracając jednak do produkcji, muszę przyznać, że książki nie czytałem i nie jestem pewien czy już ją przeczytam, ale to z całkiem innych powodów, o których powiem później. Natomiast sam film rozpoczyna się zaskakująco dobrze. W bardzo wartkim i zwięzłym wstępie reżyser zawiera wszystko to co potrzebne do zaciekawienia nas swoją opowieścią. Wyraziste bohaterki, tajemnica oraz groza. Koniec końców niczego więcej nam nie trzeba. W opowieść wchodzi się gładko i bezproblemowo podażą za głównym wątkiem. Z czasem więź między bohaterkami się zagęszcza i na ekranie robi się intensywniej, niestety nie można tego samego powiedzieć o naszych odczuciach. Przede wszystkim im dalej w las tym produkcja staje się coraz bardziej niemrawa, rozmyta, niekonkretna i niespójna. Opowieść z początku ciekawa i wciągająca zaczyna się rozmywać w nicość, tak jakby traciła wszystkie kolory czyniące ją wyrazistą. Fabuła niestrudzenie brnie do przodu, jednakże po czasie zapomina, co tak naprawdę w tej historii jest najważniejsze. Emocje, intryga oraz tajemnica. Wszystkie te trzy elementy, które nam towarzyszyły od początku, zaczynają z czasem ulegać degradacji, aż zostaje tylko pusty pancerz. Co prawda ten pancerz również da się całkiem bezproblemowo oglądać, ale to już nie to samo uczucie, albowiem widać ten przeskok między początkiem a końcem. To samo tyczy się pierwszoplanowej, czyli jedynej intrygi zawartej w obrazie. Im dalej w las tym główny wątek zaczyna się coraz bardziej rozmywać. Z czasem zaczyna przybierać niekiedy nawet kuriozalne rozmiary. Kolejną rzeczą, której mi w produkcji zabrakło to brak przysłowiowego "mięsa". Zwiastun zapowiadał soczystą i poniekąd brutalną (ale nie w dosłownym sensie) opowieść, która nie tylko zszokuje, ale także pozostawi nas w osłupieniu. Film niestety ledwo wywiązuje się z jednego założenia. Filmowa historia niekiedy okazuje się zbyt grzeczna, kiedy chwiałoby się zaatakować z "grubej rury". Brak jej drapieżnego pazura, który byłby w stanie wprowadzić nieco życia w dalszą część filmu i sprawiłby, że nie byłaby taka monotonna. Liczyłem, że otrzymam coś więcej. Coś bardziej soczystego i wyrazistszego niż to, co ostatecznie mogłem ujrzeć na ekranie. Co ciekawe inny punkt widzenia dostarczają osoby, które przeczytały powieść, albowiem większość z komentarzy jest zdania, że książka zbyt dobra, ani ciekawa nie jest. Ponadto nazywają ją niebywale "nie filmową" powieścią, a jej ekranową adaptację pozytywnym zaskoczeniem biorąc pod uwagę ogrom materiału oraz niezbyt dobrą przyswajalność oryginału. Jak widać, każdy kij ma dwa końce. Jednakże jeśli brać pod uwagę sam film to szału nie ma. Jest poprawnie, ale mogło być lepiej.

Aktorsko jest dobrze, niekiedy nawet bardzo dobrze, ale niestety nie tak dobrze, jak byśmy tego chcieli. Aktorki rewelacyjnie wchodzą w swoje role i perfekcyjnie portretują odrębne charaktery swoich postaci. Jedyny problem leży w scenariuszu, który nie doprecyzowuje ich sylwetek. Z początku nam to nie przeszkadza, ale z czasem staje się to uciążliwe. Naszym bohaterkom zaczyna brakować głębi, przez co ich działania oraz nastroje niekiedy wypadają niesamowicie płasko i bez przekonania. Twórcy zbyt wiele czynników zostawiają nietkniętych oraz urwanych w sferze domysłów. Nie byłoby w tym nic złego, jak na przykład jest z otwartym zakończeniem. Problem niestety pojawia się wtedy, gdy zbyt wiele rzeczy jest niepewnych i słabo umotywowanych. Wtedy cała opowieść zaczyna się sypać. Na szczęście aktorki są w stanie umiejętnie ograć te niedogodności. Emmanuelle Seigner jest bardzo przekonująca jako cierpiąca na depresję i załamanie nerwowe pisarka, a Eva Green perfekcyjnie ukazuje niesamowicie tajemniczą i nieobliczalną Elle. Reszta aktorów świetnie wypełnia tło opowieści.

Strona techniczna zawodzi najmniej. Przede wszystkim ze względu na jej świetne dopracowanie. Mamy przede wszystkim bardzo dobre zdjęcia Pawła Eldmana, ciekawą i ujmująca muzykę Alexandre Desplata oraz świetny montaż. Dodatkowo należy pochwalić kostiumy, charakteryzacje, oraz scenografię. Należy również zwrócić uwagę na niepokojący klimat, który co prawda z czasem ulatuje, ale koniec końców potrafi być bardzo intrygujący.

"Prawdziwa historia" to sprawnie zrealizowany film, który ukazuje nam świetną pracę rzemieślniczą, ale zawodzi pod względem treści i przekazu. Obydwaj twórcy polegli. Romanowi Polańskiemu brak już tego drygu do mięsistych opowieści, a scenarzyście brak dokładności i wiarygodności. Koniec końców wyszło naprawdę przyzwoicie, ale dało się osiągnąć zdecydowanie lepszy efekt, biorąc pod uwagę potencjał opowieści. I nie mówią tutaj o papierowym pierwowzorze.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Historia byłego agenta do zadań specjalnych, mężczyzny pełnego sprzeczności, zagubionego, na krawędzi autodestrukcji. Widział już prawie wszystko, a prześladujące go wspomnienia sprawiają, że chciałby, aby świat o nim zapomniał. Jednak gdy zaginie pewna nastolatka, podejmie się jej odnalezienia. Wkrótce przekona się, że w jego misji nic nie jest tym, czym się wydaje. Gotowy na wszystko, by uratować dziewczynę, niespodziewanie otrzyma szansę ocalenia samego siebie.

gatunek: Animacja, Komedia, Przygodowy
produkcja: USA, Niemcy
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Tristan Oliver
rok produkcji: 2018
budżet: -
ocena: 7,0/10

















Najlepszy przyjaciel najgorszym wrogiem


Wes Anderson to reżyser, którego twórczość niesamowicie do mnie przemawia. Jest tak niesamowicie urzekająca, że wręcz nie sposób jej odmówić uroku. Ma w sobie pierwiastek dziwności, ale także niesamowitej precyzji i skrupulatności. Jego dzieła za każdym razem do mnie trafiają na czele z fenomenalnym "Grand Budapest Hotelem" przez "Kochanków z księżyca" aż po "Pociąg do Darjeeling". Teraz twórca powraca z kolejną w swojej karierze animacją. Czy ona również jest dobra?

Psy chorują na dziwny rodzaj przeziębienia. Burmistrz Megasaki postanawia wysłać wszystkie psy na "wyspę śmieci", aby zażegnać kryzys. Jednakże Atari bardzo tęskni za swoim pupilem i postanawia samodzielnie wyruszyć na wyspę by go odnaleźć. Tam trafia na grupkę przyjaznych psów, które pomagają mu odnaleźć zgubionego przyjaciela. Wes Anderon po raz kolejny powraca w świat animacji, jednakże tym razem opowiada o psach. Jego film w całości powstał za pomocą specjalnie skonstruowanych lalek, które posiadają niezwykle charakterystyczny wygląd. Takim oto sposobem twórca od razu nadaje swojej animacji wyjątkowego charakteru. Ale co dalej? Produkcję otwiera zdecydowanie za długi wstęp, który niestety może nas nieco zmęczyć. Twórca ze szczegółami wprowadza nas w skomplikowaną narrację losu wszystkich psów, jednakże zapomina, że oprócz wyłuszczenia wszystkich faktów nie należy zapominać również o polocie. W końcu na samym wstępnie przydałoby się nas zaintrygować całą opowieścią, nieprawdaż? Na szczęście jak już przejdziemy do głównego wątku fabuły, film w końcu się rozkręca. Nie na długo, ale jednak. Filmowa opowieść to przede wszystkim podróż w poszukiwaniu prawdziwego przyjaciela, manifestacja odwagi, miłości i poświęcenia dla jednostki, którą nie jest człowiek, tylko pies, a także historia o tym, jak powstała ta niesamowita więź między psami a ludźmi. Anderson bardzo ciekawie i bezbłędnie wprowadza wszystkie te wątki do fabuły, niestety ma problem z ich dokładnym przedstawieniem. Jego narracja często rozmywa bądź też przyćmiewa sprawy, które chce poruszyć, przez co nie czuć ich pełnego emocjonalnego wydźwięku. Sam jestem zaskoczony, że to mówię, ale "Wyspa psów" jest zaskakująco surowa pod względem ekranowych emocji. Zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i losy poszczególnych bohaterów. Jest przyjemnie i urokliwie, ale pusto. Fabuła napędzana jest kolejnymi zwrotami akcji, które pchną machinę do przodu, ale mają problem, by zaciekawić nas w międzyczasie. Natomiast bohaterowie pomimo dokładnego nakreślenia dalej okazują się dla nas mało interesujący. W tym wypadku naprawdę ciężko przejąć się ich losem. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę jego poprzednie dokonania. Ponadto twórca zalewa obraz niezliczoną ilością wątków pobocznych i retrospekcji, które skutecznie zapychają czas ekranowy, ale równie skutecznie spowalniają i tak powolną już akcję oraz całkiem odciągają nas od głównego wątku. I choć trafność ukazywanej historii jest słuszna i wartościowa to niestety nie sposób się wyłącznie na niej skupić, albowiem reszta skutecznie nas do tego zniechęca. Jest po prostu średnio ciekawie czy też dosyć nudo. Mówcie, jak chcecie, jednakże prawda jest taka, że szału nie ma. Ponadto produkcja jest wypełniona masą dialogów, które po dłuższym czasie zaczynają nas męczyć i przytłaczać. A dałoby się przecież tę historię opowiedzieć bez ich zbędnego nadużywania.

To, co w filmie robi prawdziwe wrażenie to niesamowita strona techniczna. To właśnie ona sprawia nam największą frajdę i wywołuje największe zachwyty. Specjalnie stworzone lalki mają w sobie coś nieszablonowego i wręcz karykaturalnego, przez co cały film zawdzięcza im swoją niesamowitą charyzmę. Niezapomnianych wrażeń dostarcza również fenomenalna scenografia, która zdecydowanie wybija się ponad wszystko. Na sam koniec zostają: rewelacyjny klimat obrazu, ciekawa i klimatyczna muzyka oraz specyficzny Anderson'owski humor.

Niestety koniec końców z "Wyspy psów" wychodzi się raczej rozczarowanym. Anderson po raz kolejny zachwyca nas stroną wizualną i techniczną, ale niestety zaskakująco polega na samej treści. Do tego całość opowiedziana jest bez emocji i polotu, natomiast wplecione w fabułę motywy tracą z czasem na sile i gubią się pod grubą warstwą dialogów. I choć ich obecność, jak i sama treść jest słuszna, to niestety trzeba się nieźle natrudzić, by je z niej wydobyć. Mogło być znacznie lepiej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Valerian i Laurelina to kosmiczni agenci, odpowiedzialni za utrzymanie porządku na terytoriach zamieszkałych przez ludzi. Podczas misji w Mieście Tysiąca Planet – kulturowym i politycznym centrum galaktyki – przyjdzie im zmierzyć się ze złowrogą siłą, która zagraża bezpieczeństwu całego wszechświata.


gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: Frnacja

reżyseria: Luc Besson
scenariusz: Luc Besson
czas: 2 godz. 17 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Thierry Arbogast
rok produkcji: 2017
budżet: 209 milionów $

ocena: 6,6/10
















Dwa światy


Dzisiejsza kinematografia bardzo różni się od tej sprzed pięćdziesięciu lat. Postęp w tej dziedzinie przerósł chyba oczekiwania najśmielszych marzycieli. Technologie komputerowe weszły w tak zaawansowane stadium, że pozwalają na dosłowne tworzenie nierealnych rzeczywistości, które jednak wydają się nam bardzo realistyczne i wiarygodne. I choć kino bez problemu radzi sobie bez efektów specjalnych, to jednak powstanie niektórych filmów bez ich użycia byłoby niemożliwe. Pierwszy lepszy przykład z brzegu to "Avatar" Jamesa Camerona. Wymarzony obraz twórcy, którego realizację ograniczały możliwości technologiczne. W tym roku na ekrany kin wszedł kolejny obraz będący kolejnym długoletnim marzeniem reżysera. Jednakże czy pogoń za efektami specjalnymi jest dobre dla kina? I tak i nie. "Valerian i miasto tysiąca planet" jest najlepszym przykładem na ukazanie dwoistości tego sformułowania.

Valerian i Laureile to międzygalaktyczni agenci, których zadaniem jest utrzymywanie porządku na zamieszkałych terenach. Będąc w Mieście Tysiąca Planet, otrzymują nowe zadanie. Mają ocalić metropolię przed zbliżającym się kataklizmem. Czy dwójka agentów będzie w stanie ocalić tętniące życiem miasto? "Valerian" to projekt marzeń Luca Bessona i szumnie zapowiadany "najdroższy film wyprodukowany poza granicami USA". Rzeczywiście jest się czym chwalić, albowiem europejskie budżety prawie nigdy nie są w stanie dorównać amerykańskim standardom. Wyżej wymieniony film miał być udowodnieniem, że na starym kontynencie też możemy się na takie szaleństwo szarpnąć. Szkoda tylko, że ten pierwszy raz będzie taki bolesny. Produkcja startuje od niesamowitego i fenomenalnie nakręconego wstępu, który ukazuje nam powstanie tytułowego "Miasta Tysiąca Planet". Ta oszałamiająca sekwencja rozgrywająca się w rytmie "Space Oditty" Davida Bovie jest jedną z tych scen, których się szybko nie zapomni. Jest to wręcz sekwencja na miarę ikonicznej, albowiem jej spektrum niesamowitości jest wręcz nie do opisania. Nie sposób mi się przestać nią zachwycać. To samo zresztą można by powiedzieć o kilku innych scenach z filmu. Niestety jak się po seansie okazuje, są to tylko "światełka w tunelu", które raz na jakiś czas rozświetlają niezbyt zachwycająca opowieść. W czym jednak tkwi problem? Z samego początku nie sposób jeszcze niczego stwierdzić, albowiem akcja rozwija się całkiem żwawo i płynnie. Jest dość ciekawie, a więc czas leci stosunkowo szybko. Kiedy w końcu (po dość długim czasie) poznajemy głównych bohaterów, całość nadal prezentuje się całkiem dobrze. Niestety całość zaczyna się sypać, gdy nasze postacie trafiają na Alfę (Miasto Tysiąca Planet). Nagle z fabułą widowiska zaczyna się dziać coś niedobrego. Do opowieści wkrada się chaos, który potrafi nieźle namieszać w całej opowieści. A wszystko to wzięło się od reżysera, który chciał nam pokazać o kilka rzeczy za dużo. Już od pierwszej minuty filmu da się dostrzec, że twórca wręcz rozpływa się nad swoim dziełem. Gdy tylko dochodzimy to sekwencji z dużym użyciem efektów specjalnych, aż nie sposób jest nie zwrócić uwagi na admirację materiału przez swego twórcę. Będąc z wami szczery, nie mam nic przeciwko zachwycaniu się swoimi tworami, ale zawsze należałoby pamiętać o dopuszczalnych granicach. W tym przypadku wielokrotnie czułem się przytłoczony tym samozachwytem, który bardzo negatywnie wpływa na odbiór obrazu. Zamiast samemu zachwycać się rewelacyjnymi efektami specjalnymi, często łapałem się na tym, że z obrazu bije zbyt wielką dumą, abym mógł je oglądać. Strasznie to przytłaczające i zdecydowanie nieodprężające. Sztuczne pokazywanie czegoś na siłę czy też rozciąganie danego momentu do maksimum, aby ukazać jego majestatyczność to zwykłe przegięcie. W końcu to ja mam się obrazem zachwycać czy reżyser? Kwestia ta, choć problematyczna jest jeszcze całkiem znośna w porównaniu do niesystematycznej i chaotycznej natury fabuły, która po prostu nie może się zdecydować, o czym chce nam opowiedzieć. Wydawać by się mogło, że wątek ratowania miasta jest tutaj najważniejszy, jednakże nie przeszkadza to opowieści kilkakrotnie zboczyć z kursu, aby zająć się średnio ciekawymi i mało zajmującymi wątkami pobocznymi. Ich jedynym celem jest ukazanie różnorodności przedstawionego świata. Pomysł szlachetny, ale kompletnie niedopracowany, albowiem efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Wygląda to tak, jakby reżyser na siłę chciał nam pokazać, jak najwięcej z Alfy, abyśmy wiedzieli, jaka jest wspaniała. Problem w tym, że da się do zrobić na wiele innych sposobów oraz tak, że nie będzie to wyglądało tandetnie. Albowiem z każdym takim wątkiem cała opowieść nagle zmienia priorytety i wątek poboczny zamienia się na główny. Takim sposobem historia ciągle dekoncentruje widza, zwodzi i pokazuje to, czego widz, praktycznie rzecz biorąc, nie chce oglądać. Pierwszoplanowa intryga, choć ciekawa niestety zostaje przykryta całą resztą. Szkoda, że tak sobie z nią pograno, albowiem miała naprawdę niesamowity potencjał. Zamieszanie w warstwie fabularnej negatywnie wpływa również na akcję obrazu, która raz po raz traci i zyskuje na tempie. Po pewnym czasie staje się to wręcz nieznośne. Nie pomaga również finał, który został rozegrany na dość chłodnych nutach i do tego z niepasującą do dotychczasowego stylu produkcji "detektywistyczną" manierą. Niestety, ale scenariusz obrazu to jedna wielka katastrofa, która tylko czasami pokazuje nam prawdziwy potencjał opowieści jak np. scena rozgrywająca się na Wielkim Bazarze. Brak mu spójności, płynności i przede wszystkim wciągającej i porywającej opowieści. Ta przedstawiona, jest co najwyżej ze średniej półki. Co ciekawe fakt ten nie przeszkodził twórcy naszpikować obrazu odnośnikami do współczesnego świata. Przede wszystkim Europy, Unii Europejskiej, problemu imigrantów itp. Czyli tego, z czym obecnie przyszło nam się mierzyć. I choć motywy te świetnie współgrają z resztą obrazu i tak nie są w stanie ocalić całości, która po prostu rozczarowuje.

Strona aktorska prezentuje się zdecydowanie lepiej, ale nie ma mowy o fajerwerkach. Głównie ze względu na to, że tylko dwie postacie mają jakąkolwiek szansę zaistnienia. Są to oczywiście Valerian i Laureile. Tylko oni dostają wystarczającą ilość czasu ekranowego, abyśmy sobie o nich wyrobili jakieś zdanie. Zresztą scenariusz produkcji w miarę dokładnie nakreśla tylko ich. Ci zaś nieco obiegają od komiksowych pierwowzorów. Wyglądem nie przypominają bohaterów, a raczej jakiś duet wolnych strzelców. Nie przeszkadza to im jednak być zaskakująco skutecznym w wykonywaniu swoich misji. Relacja między głównymi bohaterami często jest napięta, jednakże ma w sobie dużo uroku. Pozwala to im pomimo uprzedzeń wspólnie dojść to porozumień i koniec końców wyjść na prostą. W roli Valeriana mamy Dane DeHanna, który dalej trochę przypomina mi Lockharta z "Lekarstwa na życie". Niemniej jednak do jego postaci z czasem da się przekonać. Co innego jest z Carą Delevinge, która już od początku da się lubić jako Laureline. Jest zaskakująco autentyczna, przekonująca i lekka w tej roli, dzięki czemu świetnie się ją ogląda na ekranie. W obsadzie znalazło się jeszcze mnóstwo innych gwiazd takich jak Clive Owen, Ethan Hawke czy Rihanna jednakże są to jedynie dodatki, które nie zabawiają na ekranie zbyt długo.

Luc Besson w niemalże każdym wywiadzie chwalił jak to w "Valerianie" jest mnóstwo efektów specjalnych i jak technologia umożliwiła mu stworzenie świata przedstawionego. W tym wypadku nie trudno się z reżyserem nie zgodzić, albowiem strona wizualna obrazu wręcz onieśmiela. Efekty specjalne rzeczywiście są niesamowite i kilkakrotnie zapierają dech w piersiach. Do tego dochodzą jeszcze świetne zdjęcia, kostiumy i scenografie. Muzyka Alexandre Desplata jest lewo słyszalna i mało wyrazista, przez co przytłaczają ją sceny akcji oraz efekty. Całość rozegrana jest w komediowo-poważnej stylistyce, która niestety nie zawsze się sprawdza. Głównie ze względu na to, że wiele scen wydaje się kompletnie nie pasować do atmosfery całego obrazu. Niemniej jednak humor wypada całkiem nieźle.

"Valerian i miasto tysiąca planet" to wizualnie piękny, ale chaotyczny film, z pogmatwaną fabułą i słabym scenariuszem. I choć aktorsko i technicznie film nadrabia, to niestety admiracja tego to cyfrowe nie zastąpi historii, której tutaj brakuje. Skakanie między wątkami i rozpraszanie się błahostkami bardzo źle wpływa na odbiór produkcji, która traci na klimacie, płynności oraz naszym zainteresowaniu. Efekty specjalne nie naprawią wszystkiego i nic nie poradzą na niewykorzystany potencjał. Niemniej jednak w świecie "Valeriana" jest coś niesamowicie intrygującego i pociągającego. Pewnego rodzaju magnetyzm, który mnie kupił w 100%. Ten sam, który sprawia, że z chęcią zobaczyłbym dalszą część. Tym razem jednak z lepszą opowieścią. Niestety raczej się tak nie stanie, albowiem produkcja Bessona bardzo szybko została uznana za box-officeową wtopę. Szkoda. Mogłoby z tego powstać całkiem ciekawe uniwersum.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.