Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą #Film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą #Film. Pokaż wszystkie posty
Historia byłego agenta do zadań specjalnych, mężczyzny pełnego sprzeczności, zagubionego, na krawędzi autodestrukcji. Widział już prawie wszystko, a prześladujące go wspomnienia sprawiają, że chciałby, aby świat o nim zapomniał. Jednak gdy zaginie pewna nastolatka, podejmie się jej odnalezienia. Wkrótce przekona się, że w jego misji nic nie jest tym, czym się wydaje. Gotowy na wszystko, by uratować dziewczynę, niespodziewanie otrzyma szansę ocalenia samego siebie.

gatunek: Animacja, Komedia, Przygodowy
produkcja: USA, Niemcy
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Tristan Oliver
rok produkcji: 2018
budżet: -
ocena: 7,0/10

















Najlepszy przyjaciel najgorszym wrogiem


Wes Anderson to reżyser, którego twórczość niesamowicie do mnie przemawia. Jest tak niesamowicie urzekająca, że wręcz nie sposób jej odmówić uroku. Ma w sobie pierwiastek dziwności, ale także niesamowitej precyzji i skrupulatności. Jego dzieła za każdym razem do mnie trafiają na czele z fenomenalnym "Grand Budapest Hotelem" przez "Kochanków z księżyca" aż po "Pociąg do Darjeeling". Teraz twórca powraca z kolejną w swojej karierze animacją. Czy ona również jest dobra?

Psy chorują na dziwny rodzaj przeziębienia. Burmistrz Megasaki postanawia wysłać wszystkie psy na "wyspę śmieci", aby zażegnać kryzys. Jednakże Atari bardzo tęskni za swoim pupilem i postanawia samodzielnie wyruszyć na wyspę by go odnaleźć. Tam trafia na grupkę przyjaznych psów, które pomagają mu odnaleźć zgubionego przyjaciela. Wes Anderon po raz kolejny powraca w świat animacji, jednakże tym razem opowiada o psach. Jego film w całości powstał za pomocą specjalnie skonstruowanych lalek, które posiadają niezwykle charakterystyczny wygląd. Takim oto sposobem twórca od razu nadaje swojej animacji wyjątkowego charakteru. Ale co dalej? Produkcję otwiera zdecydowanie za długi wstęp, który niestety może nas nieco zmęczyć. Twórca ze szczegółami wprowadza nas w skomplikowaną narrację losu wszystkich psów, jednakże zapomina, że oprócz wyłuszczenia wszystkich faktów nie należy zapominać również o polocie. W końcu na samym wstępnie przydałoby się nas zaintrygować całą opowieścią, nieprawdaż? Na szczęście jak już przejdziemy do głównego wątku fabuły, film w końcu się rozkręca. Nie na długo, ale jednak. Filmowa opowieść to przede wszystkim podróż w poszukiwaniu prawdziwego przyjaciela, manifestacja odwagi, miłości i poświęcenia dla jednostki, którą nie jest człowiek, tylko pies, a także historia o tym, jak powstała ta niesamowita więź między psami a ludźmi. Anderson bardzo ciekawie i bezbłędnie wprowadza wszystkie te wątki do fabuły, niestety ma problem z ich dokładnym przedstawieniem. Jego narracja często rozmywa bądź też przyćmiewa sprawy, które chce poruszyć, przez co nie czuć ich pełnego emocjonalnego wydźwięku. Sam jestem zaskoczony, że to mówię, ale "Wyspa psów" jest zaskakująco surowa pod względem ekranowych emocji. Zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i losy poszczególnych bohaterów. Jest przyjemnie i urokliwie, ale pusto. Fabuła napędzana jest kolejnymi zwrotami akcji, które pchną machinę do przodu, ale mają problem, by zaciekawić nas w międzyczasie. Natomiast bohaterowie pomimo dokładnego nakreślenia dalej okazują się dla nas mało interesujący. W tym wypadku naprawdę ciężko przejąć się ich losem. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę jego poprzednie dokonania. Ponadto twórca zalewa obraz niezliczoną ilością wątków pobocznych i retrospekcji, które skutecznie zapychają czas ekranowy, ale równie skutecznie spowalniają i tak powolną już akcję oraz całkiem odciągają nas od głównego wątku. I choć trafność ukazywanej historii jest słuszna i wartościowa to niestety nie sposób się wyłącznie na niej skupić, albowiem reszta skutecznie nas do tego zniechęca. Jest po prostu średnio ciekawie czy też dosyć nudo. Mówcie, jak chcecie, jednakże prawda jest taka, że szału nie ma. Ponadto produkcja jest wypełniona masą dialogów, które po dłuższym czasie zaczynają nas męczyć i przytłaczać. A dałoby się przecież tę historię opowiedzieć bez ich zbędnego nadużywania.

To, co w filmie robi prawdziwe wrażenie to niesamowita strona techniczna. To właśnie ona sprawia nam największą frajdę i wywołuje największe zachwyty. Specjalnie stworzone lalki mają w sobie coś nieszablonowego i wręcz karykaturalnego, przez co cały film zawdzięcza im swoją niesamowitą charyzmę. Niezapomnianych wrażeń dostarcza również fenomenalna scenografia, która zdecydowanie wybija się ponad wszystko. Na sam koniec zostają: rewelacyjny klimat obrazu, ciekawa i klimatyczna muzyka oraz specyficzny Anderson'owski humor.

Niestety koniec końców z "Wyspy psów" wychodzi się raczej rozczarowanym. Anderson po raz kolejny zachwyca nas stroną wizualną i techniczną, ale niestety zaskakująco polega na samej treści. Do tego całość opowiedziana jest bez emocji i polotu, natomiast wplecione w fabułę motywy tracą z czasem na sile i gubią się pod grubą warstwą dialogów. I choć ich obecność, jak i sama treść jest słuszna, to niestety trzeba się nieźle natrudzić, by je z niej wydobyć. Mogło być znacznie lepiej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Historia byłego agenta do zadań specjalnych, mężczyzny pełnego sprzeczności, zagubionego, na krawędzi autodestrukcji. Widział już prawie wszystko, a prześladujące go wspomnienia sprawiają, że chciałby, aby świat o nim zapomniał. Jednak gdy zaginie pewna nastolatka, podejmie się jej odnalezienia. Wkrótce przekona się, że w jego misji nic nie jest tym, czym się wydaje. Gotowy na wszystko, by uratować dziewczynę, niespodziewanie otrzyma szansę ocalenia samego siebie.

gatunek: Dramat, Thriller
produkcja: USA, Francja, Wielka Brytania
reżyseria: Lynne Ramsay
scenariusz: Lynne Ramsay
czas: 1 godz. 25 min.
muzyka: Jonny Greenwood
zdjęcia: Thomas Townend
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,9/10














Egzystencjalna rzeź


Wydawać by się mogło, że widzieliśmy już wszystko i dosłownie niewiele jest nas w stanie zaskoczyć. Tak jakbyśmy rozgryźli już wszystkie pomysły i zabiegi artystów i byli w stanie je wszystkie przewidzieć przed samym seansem. Całe szczęście, że to nie jest prawda, albowiem byłby to definitywny koniec kina. Takim oto sposobem na naszych kinach gości nietypowe dzieło od nietypowej artystki. Ciekawi? Słusznie.

Joe to, były agent do zadań specjalnych, który trudzi się wykonywaniem krwawych zadań bogatych klientów. Pewnego dnia dostaje zadanie, które niespodziewanie zaburzy jego dotychczasowe życie. Jak poradzi sobie z tym nasz bohater? Lynne Ramsay dała nam się poznać od ciekawej i nietypowej strony przy "Musimy porozmawiać o Kevinie". Wraz ze swoim kolejnym pełnym metrażem kontynuuje tę wciągająca i nieoczywistą grę. Doprawdy nie wiem, jak jej się udaje tego dokonać, ale trzeba przyznać, że robi to wręcz perfekcyjnie. Już praktycznie od samego początku widać, że jej film będzie pod pewnym względem niezwykły. Im dalej w las tym coraz łatwiej nam jest wziąć to przekonanie za pewnik. Reżyserka świetnie otwiera swój film i z momentu jest w stanie nas zaintrygować ukazywanymi zdarzeniami. Natomiast totalne zahipnotyzowanie nas obrazem nie zajmuje jej dłużej niż 20 minut. Intryguje nas tajemnicą i mrokiem, a emocji dodaje przy krwawych i świetnie wyreżyserowanych jatkach. Sam pomysł na fabułę nie jest ani odkrywczy, ani przesadnie nowatorski. Widzieliśmy już to przecież wiele razy. Sukces Ramsay polega jednak na tym, że tę trochę wypatrzoną formułę łączy z innymi rozwiązaniami, dzięki czemu uzyskuje zaskakująco świeżą jakość, która wręcz poraża nas swoją treścią. Ponadto reżyserka zdecydowanie odbiega od samego mordobicia, na którym to właśnie skupia się cała reszta. Bardziej koncentruje się na postaciach oraz na ich osobistych problemach. Ponadto przybiera bardzo ciekawą formę narracji, która zdecydowanie wyróżnia jej film na tle całej reszty. Jak już wcześniej wspomniałem, fabuła potrafi niesłychanie szybko nas zafascynować i wciągnąć w wir zdarzeń, przez co nie będziemy w stanie nawet na chwilę odwrócić wzroku od ekranu. Jednakże to nasze zainteresowanie nie pochodzi z rozlewu krwi czy też jakiejś wartkiej akcji. Reżyserka przede wszystkim skupia się na bohaterach, a w szczególności na samym Joe, którego udaje jej się niesamowicie ciekawie wykreować. Natomiast sama opowieść okazuje się niesamowicie intrygująca, ciekawa i wciągająca. Angażuje nas od samego początku do końca. Zachwyca swoją niecodzienną narracją, ciekawymi zabiegami stylistycznymi oraz fenomenalnym połączeniem ze sobą kilku różnych gatunków, które tworzą zaskakująco spójną i urzekającą całość. Ponadto produkcja ta posiada w sobie ten wyjątkowy w swoim rodzaju magnetyzm, który wręcz unieruchamia nas na fotelu kinowym i nie pozwala gdziekolwiek się ruszyć. Obraz Ramsay posiada w sobie ten niesamowity hipnotyczny pierwiastek, który sprawia, że całą swoją uwagę poświęcamy wyłącznie produkcji, albowiem jesteśmy niesamowicie ciekawi i głodni dalszych zdarzeń. Czasami jest dziwnie, ekstrawagancko i niecodziennie, ale koniec końców wszystkie te zabiegi reżyserki wpisują się idealnie nie tylko w styl autorki oraz jej wersję historii, ale także w narzucony klimat i bohaterów. Innymi słowy, rewelacja.

W warstwie aktorskiej mamy do podziwiania kilka gwiazd, z których niezaprzeczalnym liderem jest Joaquin Phoenix. Aktor powraca po prawie dwóch latach przerwy i trzeba przyznać, że jego powrót jest fenomenalny. Phoenix rewelacyjnie wchodzi w skórę swojego bohatera i wręcz emanuje jego charakterem z każdej możliwej strony. Jest tajemniczy, niebezpieczny, ale także kochający i troskliwy. Jednakże przede wszystkim to postać z przeszłością i ścigającymi ją demonami. Im dalej w las, tym bardziej poznajemy historię naszego bohatera, a wraz z tym kolejne dramaty tej poturbowanej przez losy postaci. Jednakże Joe to przede wszystkim bohater z krwi i kości, którego motywacje, jak i dziwne zachowania są świetnie wyjaśnione. Koniec końców to fenomenalnie napisana i zagrana sylwetka, która łączy ze sobą trudy egzystencji i dramaty przeszłości wraz z porządną krwawą jatką. To lubię. Na ekranie w rolach drugoplanowych towarzyszą mu świetna Judith Roberts jako matka oraz równie olśniewająca Ekaterina Samsonov jako nieletnia ofiara, którą Joe musi uratować.

Najnowszy film Lynne Ramsay to nie tylko fabuła oraz bohaterowie. To także bogata i urzekająca oprawa audiowizualna, która w wielu momentach po prostu pozostawia nas bez słów. Fenomenalne zdjęcia Thomasa Townenda oraz przeszywająca muzyka Johnnyego Greenwooda tworzą zupełnie nowy, niesamowity świat, dzięki czemu produkcję tę tak rewelacyjnie się ogląda. Ponadto obraz posiada niesamowity klimat, mrok i grozę, ale także specyficzny rodzaj humoru. Jest wręcz idealnie.

"Nigdy cię tu nie było" to produkcja, która pomimo niepozornego wyglądu z pewnością zapadnie nam na długo w pamięci. To przeszywająca i niezwykle hipnotyzująca opowieść o trudach codzienności, gdy w życiu przeszło się tak wiele. To również niesamowita mieszanka rozmaitych form opowieści oraz gatunków, które w tej jednej produkcji rewelacyjnie się uzupełniają i stanowią więcej niż jedną całość. Dodajmy do tego fenomenalny klimat, wykończenie oraz niesamowite aktorstwo a otrzymamy obraz wręcz doskonały, który ogląda się jednym tchem. A na sam koniec zostajemy sami z przeszywającą muzyką i swoimi myślami. Nie dla wszystkich, ale zdecydowanie wart uwagi.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Spektakularne starcie na śmierć i życie, obejmujące cały świat bohaterów Marvel Studios. Avengersi ramię w ramię z superbohaterami muszą być gotowi poświęcić wszystko, jeśli chcą pokonać potężnego Thanosa, zanim jego plan zniszczenia obróci wszechświat w ruiny.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
czas: 2 godz. 29 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Trent Opaloch
rok produkcji: 2018
budżet: 300 milionów $
ocena: 8,7/10



















Marvel Playgroud 2.0


W dzisiejszych czasach nie sposób nie znać komiksowych widowisk. Gdzie by nie spojrzeć, tam atakują nas praktycznie z każdej strony. To zaskakujące biorąc pod uwagę, że 10 lat temu nikt nie przypuszczał takiego scenariusza. Nikt nawet nie ośmielił się tak pomyśleć. Teraz można powiedzieć, że Hollywood trzepie kasę głównie na filmach typu super hero. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że powoli tego rodzaju filmy są już pewnego rodzaju przesytem. A im więcej powstaje, tym bardziej nijakie się stają. Natomiast dostarczenie emocjonującego i dobrze napisanego widowiska okazuje się nie lada wyzwaniem. Szczególnie gdy masz zamiar wykorzystać 20+ postaci oraz rozsiać je po całym uniwersum. Czy niemożliwe jest możliwe? Na to pytanie odpowiadają nam bracia Russo "Wojną bez granic".

Spokojne życie dotychczasowych postaci Marvela zostaje przerwane przez niespodziewany najazd Thanosa, który poszukuje kamieni nieskończoności. Pragnie zdobyć je wszystkie, aby móc zaprowadzić równowagę w kosmosie. W tym celu chcą przeszkodzić mu Avengersi oraz nowo poznani superbohaterowie, którzy łączą siły, by pokonać wspólnego wroga. Jeszcze nigdy stawka nie była tak wysoka, a zagrożenie tak realne. Czy naszym herosom tym razem też uda się zwyciężyć? To bardzo ciekawe pytanie biorąc pod uwagę, że "Wojna bez granic" to tak naprawdę początek końca. Większość bohaterów znajduje się w stadium zakończonych trylogii bądź też praktycznie domkniętych wątków. Trzecia część "Avengersów" jest więc dla nich swoistym pożegnaniem z dotychczasowym uniwersum. Ale czy na pewno? Niczego nie zdradzę, mówiąc, że produkcja swoją akcję zawiązuje zaraz po wydarzeniach z "Ragnaroka" i jest jakby bezpośrednią ich kontynuacją. Oczywiście dla każdej postaci to całkiem odrębny moment w ich życiu, ale bardzo szybko ich plany ulegają zmianie, a nieznani dotąd bohaterowie muszą szybko zawiązać współpracę. Twórcy nie dają nam praktycznie żadnego wytchnienia i bez ogródek i zbędnych wstępów wprowadzają nas w główny wątek obrazu. W końcu nie trzeba już nikogo przedstawiać ani kreślić od początku jego wątku, albowiem wszystkich już dobrze znamy. I to będzie jeden z największych atutów całego obrazu. W końcu wszystkie poprzednie części uniwersum prowadziły właśnie do tego momentu. To widać już od pierwszych scen. Reżyserzy z powodzeniem wprowadzają tak liczną grupkę postaci i potrafią w momencie nawiązać między nimi interakcje. Mają świetne wyczucie stylu każdego z poszczególnych bohaterów, dzięki czemu udaje im się wpakować ich wszystkich do jednego pudełka i tak świetnie poprowadzić. Często przemycają znaki firmowe poszczególnych obrazów, co jednak nie zmienia jednak faktu, że "Wojna bez granic" pozostaje niesamowicie wyjątkowa w sowiej strukturze. Posiada własną tożsamość i nie próbuje naśladować niczego innego. Ponadto opowieść posiada swój styl i grację, co pozwala wszystkim postaciom po prostu robić swoje. Przy premierze filmu da się dostrzec jak bardzo potrzebna była "Wojna bohaterów", aby rozeznać się w sprawie więcej niż trzech bohaterów na ekranie. Ten zabieg się popłacił, albowiem twórcy z powodzeniem zaadaptowali ten schemat, jeszcze bardziej go udoskonalając, co pozwoliło im opowiedzieć losy praktycznie wszystkich obecnych postaci. Braciom Russo należy się uznanie za to, że byli w stanie ogarnąć tak duży nawał materiału oraz tak wiele bohaterów i jeszcze stworzyć z tego świetne widowisko. Udało im się tak rozdzielić czas ekranowy, że praktycznie żaden z superbohaterów nie może czuć się pokrzywdzony. Albowiem każdy z nich dostał wystarczającą ilość czasu. Ponadto twórcy bardzo ciekawie wymieszali ze sobą całą drużynę, dzięki czemu udało im się stworzyć całkiem nowe relacje między dotąd nieznającymi się bohaterami. Super ciekawie i niesamowicie gładko im to wyszło. Sama fabuła obrazu skupia się natomiast na postaci Thanosa oraz jego pragnieniu równowagi we wszechświecie. Każdy superbohater ma jednak inne zadanie, plan bądź pomysł jak go pokonać. Wszyscy działają na różnych frontach i starają się dokonać niemożliwego. Oczywiście niektóre z tych wątków wypadają ciekawiej niż reszta, ale tak naprawdę są to niewielkie różnice, albowiem każdy z nich ma nam coś do zaoferowania. Produkcja nie posiada żadnego wstępu, przez co od razu zabiera się do roboty i uruchamia lawinę zdarzeń. Przez taki obrót spraw praktycznie cały czas na ekranie coś się dzieje. Twórcy tylko czasami pozwalają produkcji na chwilę zwolnić, aby przygotować nas na kolejne niesamowitości. Jest niesłychanie dynamicznie i wciągająco, ale bynajmniej nie kosztem wartości samej opowieści. Ta natomiast nie pozwala nam o sobie zapomnieć nawet podczas krwawej jatki. Tona efektów specjalnych i widowiskowość obrazu nie przytłacza samej opowieści oraz jej moralnych wartości. Oglądając film cały czas mamy w pamięci jak wielka jest stawka tej bitwy. To już nie tylko głupia nawalanka dla uciechy, ale także pełne emocji, napięcia oraz uniesień dzieło, które w zaskakujący sposób jest w stanie wszystkie te elementy połączyć ze sobą w spójną całość. Ponadto twórcom udaje się zachować konsekwencję w narracji, spójność oraz przejrzystość kolejnych zdarzeń, dzięki czemu film ogląda się wręcz fenomenalnie. Tak więc "Wojna bez granic" jest tylko potwierdzeniem tego, że da się osiągnąć i jedno i drugie, ale trzeba się trochę postarać.

Bohaterowie to jedna z najważniejszych cech "Wojny bez granic", albowiem to właśnie oni napędzają akcję obrazu. Są to postacie dobrze już nam znane, które świetnie czują się na ekranie i są w stanie oczarować nas już kilkoma kwestiami. Co więcej, gdy reżyserzy świetnie je poprowadzą, nie pozostaje nam nic innego jak tylko przyjemnie oglądać ich wspólne interakcje. Te natomiast okazują się niesamowicie ciekawe i dynamicznie pomimo tego, że większość z postaci widzi się pierwszy raz. Rewelacyjnie potrafią się zgrać i szybko wypracowują fajną relację, którą niesamowicie dobrze się ogląda. Rozterki poszczególnych bohaterów są wiarygodne, a ich motywacje prawdziwe i szczere. Nie da się ukryć, że brzemię superbohatera jest poniekąd już obowiązkiem. Wszyscy obecni na ekranie zdają sobie z tego sprawę. Jednakże nie da się ukryć, że najnowszym nabytkiem serii jest sam Thanos, o którym niewiele wiemy. Co ciekawe twórcy ukazują nam go od bardzo ciekawej strony. Tyrana, który ma swoje własne problemy i moralne rozterki. Ku mojemu zaskoczeniu Thanos okazał się niezwykle złożoną postacią, która nie jest zła do szpiku kości, bo tak, ale dlatego, że ma ku temu racjonalne powody. Jest rozdarty emocjonalnie pomiędzy przeszłością, swoim przeznaczeniem, a także nieskrywaną sympatią i poniekąd wyrozumiałością do swojej adoptowanej córki. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę to, że Marvel bardzo często miał problem z dobrymi czarnymi charakterami. W obsadzie znaleźli się: Robert Downey Jr., Chris Evans, Benedict Cumberbatch, Scarlett Johansson, Chris Pratt, Chris Hemsworth, Mark Ruffalo, Josh Brolin, Elizabeth Olsen, Zoe Saldana, Sebastian Stan, Paul Bettany, Dave Bautista, Bradley Cooper, Vin Diesel, Benedict Wong, Pom Klementieff, Tom Holland, Danai Gurira, Anthony Mackie, Karen Gillan, Tom Hiddleston, Chadwick Boseman, Don Cheadle, Gwyneth Paltrow, Letitia Wright, Idris Elba oraz Peter Dinklage.

Strona techniczna również ukazuje nam się od jak najlepszej strony. Gigantyczny budżet pozwolił na stworzenie wielkiego i widowiskowego dzieła, które pod względem efektów specjalnych oszałamia. Tak na marginesie taki sam budżet miała "Liga sprawiedliwości", ale tam osiągnięto niestety znacznie gorszy efekt. Dziwne. Tak czy siak, mamy do czynienia ze świetnymi i dynamicznymi zdjęciami, klimatyczną muzyką oraz świetnymi scenografiami. Na plus również kostiumy i charakteryzacja. Zdecydowanie należy wyróżnić niesamowity klimat obrazu, a także napięcie i dramaturgię, jakie płyną z ekranu. Wszystkie te emocje generują przede wszystkim potyczki, ale także postacie, które lubimy i na których nam zależy. Standardowo w filmie pojawia się humor, ale już w znacznie zmienionej formie. To już nie są te same heheszki jak ostatnio, ale bardziej wysublimowane żarciochy, których obecność w filmie jest stosunkowo niewielka do poprzedników. Ponadto wszystkie kąśliwe uwagi i komiczne akcenty nie umniejszają powagi widowiska, które stara się zachować wyjątkowo poważne klimaty. W końcu realna wizja zagłady nikomu nie jest do śmiechu.

Wszystko ma swój początek i koniec. Dziesięć lat kinowego uniwersum Marvela przeleciało szybciej, niż można było się spodziewać. Jednakże ich upór i trud opłacił się. "Avengers: Wojna bez granic" to bezsprzeczny sukces kina typu super hero. Mamy mnóstwo postaci, dużo emocji i frajdy, ale także ujmującą i przekonującą fabułę, która wciąga i nie pozwala wyjść z seansu w trakcie, nawet jeśli mielibyśmy tam umrzeć, bo tak nam się chce do toalety (true story). Jednakże przede wszystkim to potwierdzenie tego, że da się zrobić obraz, który oprócz zabawy dostarczy nam ciekawej fabuły i ujmujących postaci. Jednakże żeby to osiągnąć trzeba się nieźle postarać. Bracia Russo pokazali, że to jest możliwe i chwała im za to. Teraz nie pozostaje nam nic innego jak przeczekać rok, by zobaczyć ostateczny koniec tego rozdziału historii. Wszystko musi mieć swój koniec, a ta historia na takowy zasługuje. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Rzeczywistość 2045 roku nie nastraja optymistycznie.  Świat znajduje się na skraju upadku i pogrążenia w chaosie. Wade Watts czuje, że żyje, tylko gdy ucieka do OASIS — wirtualnego uniwersum, w którym większość ludzi spędza całe dnie.  W OASIS można podróżować, przeżywać przygody i być kimkolwiek się zapragnie. Jedynym ograniczeniem jest własna wyobraźnia. Ekscentryczny geniusz James Halliday, który stworzył OASIS, szuka godnego następcy. Organizuje trzyetapowy konkurs, w którym nagrodą jest olbrzymia fortuna i całkowita kontrola nad uniwersum.  Wade i jego przyjaciele z "Wielkiej Piątki" podejmują wyzwanie polegające na szukaniu skarbów w zakrzywionej rzeczywistości. W fantastycznym świecie — pełnym niespodzianek, ale i niebezpieczeństw — czeka ich zadanie ważniejsze niż sam konkurs. Muszą ocalić OASIS.

gatunek: Przygodowy, Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Ernest Cline, Zak Penn
czas: 2 godz. 20 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Janusz Kamiński
rok produkcji: 2018
budżet: 175 milionów $
ocena: 7,0/10












#Nostalgia


Rzeczywistość jest fajna do czasu kiedy się nam nie znudzi. Gdy już mamy dość otaczającego nas świata sięgamy do internetu, by porobić coś całkiem innego. Fajna odskocznia, ale większości nawet to już nie odpowiada. Sięgają po więcej, a w tym przypadku może to znaczyć dosłownie wszystko. Jednakże od pewnego czasu to właśnie gogle VR i poszerzona rzeczywistość zyskują uznanie konsumentów. Kto wie, być może za kilkanaście lat będziemy w takiej samej sytuacji jak bohaterowie najnowszego filmu Stevena Spielberga. I bynajmniej nie jest to optymistyczna wizja.

W 2045 roku ludzie zagłębiają się w cyfrowy świat OASIS, by zapomnieć o szarej rzeczywistości. Spędzają tam całe godziny, mogąc być, kimkolwiek chcą i robiąc, cokolwiek chcą. Ich możliwości są praktycznie nieograniczone. Wszyscy jednak pragną odnaleźć "wielkanocne jajo" (z ang. "easter egg", które zmarły twórca gry umieścił gdzieś w OASIS. Gdy je zdobędziesz, gra będzie twoja. Takim sposobem rozpoczyna się walka o nagrodę. Jednakże oprócz normalnych graczy chrapkę na OASIS ma złowroga korporacja, która pragnie zawładnąć przemysłem. Jak zakończy się ta walka, o coś, co nie istnieje w świecie materialnym? Steven Spielberg, prezentując nam "Playera One" pokazuje, jak może wyglądać wirtualna rzeczywistość oraz co może na nas w niej czekać. Trudno się z nim nie zgodzić, że to doprawdy fascynująca podróż. Niestety nie zawsze sprawdza się jako wartościowa opowieść. Nie będę was kłamać, że z wypiekami na twarzy czekałem na ten film, bo to nie prawda. Nie bardzo mnie też przekonywała konwencja cyfrowej animacji, która się pojawia w większej części filmu. Ale żeby nie było, IMAX-owy seans zaliczyłem. Mogę powiedzieć jedynie WOW i MECH. Czemu? Zacznijmy od początku. Reżyser za pomocą narracji głównego bohatera wprowadza nas w akcję filmu i czyni swoją postać zarówno pierwszoligowym herosem oraz narratorem całego dzieła. Twórca nie owija w bawełnę i już po kilku chwilach znajdujemy się w OASIS. Tam czeka na nas już cała masa frajdy. Po krótkim wstępie przechodzimy od razu na pole bitwy, by następnie powalczyć o "wielkanocne jajo". Produkcja rusza z kopyta i nie mamy nawet chwili, by się nad czymkolwiek zastanowić. Zostajemy oczarowani złożonością i bogactwem wirtualnego świata, który trzeba przyznać, niesamowicie wciąga. Same animacje okazują się zaś zaskakująco dobrze stworzone, dzięki czemu nie mamy do końca wrażenia, że znajdujemy się w całkowicie sztucznym świecie. Opowieść podąża za losami Wade'a, który jest jednym z graczy oraz supermegafanogeekiem twórcy gry Jamesa Holliday'a. Fabuła przede wszystkim skupia się na poszukiwaniu wskazówek, pokonywaniu kolejnych przeszkód oraz walką z innymi graczami. Jest ładnie, wartko i ciekawie, ale pusto. Albowiem opowieść nie jest w stanie zaoferować nam nic więcej. Owszem posiada kilka wątków pobocznych, ale koniec końców okazują się nie być wcale takie ważne, jak moglibyśmy zakładać. Szybko zostają przemilczane i zapomniane. A to właśnie one stanowią o postępowaniu naszych bohaterów. No ale przecież byłbym naiwny, gdyby właśnie o to chodziło w tym filmie. Tutaj przede wszystkim postawiono na widowiskowość, piękno i majestatyczność wirtualnej karuzeli. Liczy się wartka akcja, ciekawe potyczki i efektowne wizualizacje. I rzeczywiście w tych wszystkich aspektach "Player One" wygrywa bezsprzecznie. Dostarcza nam niesamowitej rozrywki, która potrafi nas bez problemu wciągnąć na całe niemalże dwie i pół godziny. Pozwala zapomnieć o zewnętrznym świecie i cieszyć się bogactwem tego, czego nie można fizycznie dotknąć. Produkcja onieśmiela nas swoją wielkością, pomysłowością i przede wszystkim silnym zakorzenieniem w popkulturze lat 80.Prawdę mówiąc, sam film to taka jedna wielka nostalgiczna podróż do tego, co minęło. Jednakże tym razem to nie tylko same wspomnienia kultowych filmów czy gier tamtych lat, ale rzeczywiste wykorzystanie wszystkich tych odnośników. Czego tu nie ma? Od "Powrotu do przyszłości", przez "Gwiezdne wojny", "Trona", a kończąc na " Laleczce Chucky". Jednakże to dopiero wierzchołek góry lodowej. Znajdywanie wszystkich tych referencji to dla niektórych może okazać się świetna zabawa na kilka godzin plus, albowiem w filmie jest ich od groma. A więc jeśli chodzi o świat przedstawiony i frajdę płynącą z ekranu to jest wręcz rewelacyjnie. Gorzej, gdy przyjrzymy się fabule. Bardzo prosta i nieskomplikowana linia dramatyczna, która podąża za głównym bohaterem, który ku naszemu wielkiemu zdziwieniu jest wybrańcem. Stare odgrzewane kotlety. Niestety słabo wypada również zawiązanie akcji, która praktycznie wyzbyta jest jakichkolwiek zwrotów akcji. Po prostu leci od punktu A do punktu B, nie zatrzymując się na żadnym przystanku, ani nie zmieniając jakkolwiek biegu zdarzeń. Kolejnym problemem jest sam fakt, że wirtualna rzeczywistość jest jedynym ciekawym wątkiem w tym filmie. Świat rzeczywisty kompletnie nie interesuje reżysera, przez co widać, że został po prostu przez niego olany. Nie jest w stanie zaproponować nam niczego ciekawego oraz wartościowego oprócz morału, który pomimo tego, że trafia w punkt, to jednak poniekąd jest również strzałem w kolano, biorąc pod uwagę wcześniejsze zaniedbanie tego wątku. A więc radocha i zabawa jest przednia, ale sama opowieść raczej nie zapadnie nam na długo w pamięci.

Aktorsko jest dobrze, aczkolwiek sami artyści nie dostają jakoś specjalnie dużo czasu dla siebie. Króluje OASIS oraz ich komputerowo wygenerowane awatary, do których podkładają głosy. Być może dlatego najlepiej z całej obsady wypada Mark Rylence, który dosłownie oszałamia nas swoją grą aktorską. Jego James Holliday to typowy geek i wycofany ze świata człowiek, który szuka pocieszenia w OASIS. I choć jego rola jest praktycznie trzecioligowa, to jednak on najbardziej zapada nam w pamięć jako ekscentryczny twórca gry, w którą gra cały świat. Zaraz za nim mamy świetnego Bena Mendelsona jako głównego antagonistę Nolana Sorrento i Simona Pegga jako Ogdena Morrowa. Młodsza część obsady to natomiast Tye Sheridan i Olivia Cooke. Ponadto pojawiają się jeszcze Lena Waithe i T.J. Miller jako sam głos.

Strona wizualna to zdecydowanie najmocniejsza część obrazu. Główna w tym zasługa fenomenalnych efektów specjalnych, które rewelacyjnie ukazują nam cyfrowy świat OASIS. Oprócz tego mamy jeszcze klimatyczną muzykę, humor i scenografie prawdziwego świata. Na uwagę zasługuje również klimat produkcji, a także to jak świat OASIS został stworzony. Bardzo ciekawie prezentuje się również, w jaki ukazano nam obcowanie z wirtualną rzeczywistością. Te kostiumy, rękawice, gogle, bieżnie itp. Bardzo to pomysłowe i wiarygodne.

"Player One" to przepiękny wizualnie film, który niestety okazuje się dosyć pusty w środku. Zabawę można na nim mieć przednią, ale od fabuły nie oczekujcie żadnych rewelacji. Postawiono na świat OASIS i zaniedbano nieco rzeczywisty. Co prawda na koniec wszystko reflektuje morał, ale nie zmienia to faktu, że niedociągnięcie zabolało. Jednakże koniec końców Spielberg wychodzi ze starcia obronną ręką. Dostarczył nam rozrywkowy produkt, który się przyjemnie i bezboleśnie ogląda. Sam natomiast wykazał się zgrabną reżyserią i umiejętnością poprowadzenia całej opowieści w zadowalający sposób. Emocje są przednie, a seans w IMAX-ie zdecydowanie wart pieniędzy. Jednakże nie do końca przekonuje mnie takie całkowite jechanie po bandzie na nostalgii do lat 80., ale jeśli wy to lubicie to droga wolna. Podejrzewam, że jednak większość z nas film zobaczy i stosunkowo szybko o nim zapomni.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Lara Croft to niepokorna córka ekscentrycznego podróżnika, który zniknął, gdy dziewczyna miała kilkanaście lat. Teraz, jako 21-letnia kobieta, podąża własną ścieżką, odmawiając spełnienia woli ojca, który chciał dla niej spokojnego życia. Zostawia wszystko za sobą i udaje się w ostatnie znane miejsce jego pobytu. Poszukując śladów, musi odnaleźć osławiony grobowiec na mitycznej wyspie u wybrzeży Japonii. Jeśli nie przezwycięży własnych lęków, może nie przeżyć niezwykle niebezpiecznej wyprawy. Jak wiele poświęci, by poznać tajemnicę zniknięcia ojca i zyskać miano tomb raidera?

gatunek: Przygodowy
produkcja: USA, Wielka Brytania
reżyseria: Roar Uthaug
scenariusz: Geneva Robertson-Dworet, Alastair Siddons
czas: 1 godz. 58 min.
muzyka: Tom Holkenborg (Junkie XL)
zdjęcia: George Richmond
rok produkcji: 2018
budżet: 94 milionów $
ocena: 7,0/10















Współczesna Lara


Lara Croft to bohaterka dochodowej i popularnej serii gier. Pierwszy raz na ekranie mogliśmy ją zobaczyć w 2001 roku we wcieleniu Angeliny Jolie. Produkcja ta doczekała się nawet kontynuacji. Niestety filmy te nie dość, że prezentowały się słabo pod względem technicznym, to jeszcze nie miały zbyt wiele do zaoferowania. Taka czysta jazda po bandzie. Nigdy nie przepadałem zresztą za tymi filmami. Dlatego na wieść o reboocie nawet nie zareagowałem. Do kina natomiast się już wybrałem. A więc ciekawi czy tym razem jest inaczej?

Lara to zdolna i wysportowana młoda dziewczyna, która pomimo upływu 7 lat nadal nie może się pogodzić z odejściem swojego ojca. Nie korzysta z niebotycznego spadku i zarabia na życie jako kurier jedzenia. Gdy w końcu trafia na zapiski dotyczące ostatniej misji swego ojca, postanawia wyruszyć na bezludną wyspę, by odkryć, co stało się z jej tatą. Niestety nie wie, że właśnie wplątała się w niebezpieczną misję, której najtrudniejszym elementem będzie nie dać się zabić. Czy nasza bohaterka da sobie radę? Nic dziwnego, że postanowiono po raz kolejny sięgnąć po postać Lary Croft. W końcu to silna, odważna i niezłomna postać kobieca, która uwielbia lać mężczyzn i dobrze wyglądać. Ponadto jest to bohaterka gry niemalże kultowe. Sam film natomiast bazuje na odświeżonej wersji gry z 2011 roku. Dostajemy więc nową Larę, która zdecydowanie różni się od swojej poprzedniczki. Miało być inaczej i rzeczywiście tak jest. Widać to już dosłownie od pierwszych kadrów, kiedy to widzimy, gdy nasza Lara dostaje łomot na ringu, a następnie wsiada na rower i dostarcza jedzenie. Teraz to nie bogata i zabójcza bohaterka, ale wciąż szkoląca swoje zdolności debiutantka. Wszystko kręci się wokół ojca, który wyjechał i nigdy nie wrócił. Ustalając jego trasę, Lara pragnie dowiedzieć się, co się z nim stało. Tym samym sposobem twórcy zawiązują główny wątek produkcji, który jest jej motorem napędowym. Cała fabuła kręci się właśnie wokół tej dziwnej i skomplikowanej relacji, jaka łączyła bohaterkę z ojcem. Twórcy używają nawet retrospekcji, aby dokładniej nakreślić ich konflikt. Co prawda jak to na filmach akcji bywa, nie ma mowy o przesadnej głębi. Motyw jest nakreślona grubą krechą. Niezbyt subtelnie, ale wystarczająco przekonująco. Zresztą to nie jedyny wątek, jaki na nas w produkcji czeka. Obraz przede wszystkim stara się nas uwieść młodzieńczą brawurą, która lawiruje gdzieś między odwagą a czystym szaleństwem. Ucieleśnieniem tych wszystkich wartości jest właśnie sama Lara. Opowieść podąża tym schematem do samego końca. Raz radzi sobie lepiej, a raz gorzej. Najlepiej wypada sam wstęp, w którym to zaznajamiamy się z bohaterką i zostajemy wciągnięci wir akcji oraz tajemnic. Widać w nim powiew świeżości oraz ewidentny zwrot względem poprzednich części. Teraz inne rzeczy są dla twórców priorytetem oraz inne cechy postaci zostają uwypuklone. Kiedyś Lara kusiła nieskazitelnym wyglądem oraz brawurowymi popisami kaskaderskimi. Teraz jest natomiast cała umorusana i rozczochrana, a każda kolejna walka sprawia, że krwawi coraz więcej i zdobywa nowe siniaki. Tym radem zdecydowanie postawiono na większy realizm i równocześnie zmniejszono niebotyczne kaskaderskie wyczyny do minimalnego minimum. Albo przynajmniej takiego na granicy przyzwoitości, a nie science fiction czy wręcz też mistycznych czarów. Tym samym sposobem postanowiono zredukować nadprzyrodzone elementy do kompletnego zera, pozostawiając przy życiu jedynie zmyślne pułapki z grobowca, których obecność jak widać, mieści się dopuszczalnych granicach. Opowieść jest zaskakująco wartka, ciekawa i wciągająca. Potrafi nas urzec swoją surową naturą, która poniekąd odzwierciedla niedoszlifowane zdolności naszej bohaterki. Sam film okazuje się natomiast dosyć kameralny jak na wielkie hollywoodzkie widowisko. Nie mamy przesadnie rozbuchanych scen ani większych niż życie potyczek. Wbrew pozorom taki zabieg działa produkcji tylko na korzyść. Zamiast przytłaczającego obrazu ze zbyt dużym udziałem efektów, otrzymujemy całkiem skromne, ale nie mniej widowiskowe i emocjonujące potyczki. Trzeba jednak pamiętać, że to film rozrywkowy, który ma nas bawić. Wybierając się na seans, nie oczekiwałem zbyt wiele. Dostałem natomiast zgrabnie nakręcony, całkiem spójny, ciekawy i wciągający obraz, na którym się po prostu rewelacyjnie bawiłem.

Strona aktorska produkcji wybada bardzo dobrze, a to wszystko za sprawą głównej bohaterki granej przez fenomenalną Alicię Vikander. Aktorka rewelacyjnie wpisuje się w rolę nowej wersji tej lubianej postaci, ukazując nam niesamowitą charyzmę oraz wysiłek fizyczny. To zdecydowanie bohaterka z krwi i kości. Krwawi, ma siniaki i nie zawsze to ona wychodzi zwycięzco z pojedynku. Nie da się zaprzeczyć, że jest to największa zmiana w stosunku co do poprzednich części. Obcujemy z postacią młodą, niedoświadczoną i krnąbrną, która robi wszystko wbrew ustalonym regułom. Robi, to co chce i nie słucha nikogo innego. A jak ktoś jej coś doradza lub każe, to postępuje wręcz na odwrót. Jak my sami za młodu (dobra ja akurat nie jestem taki stary). No ale przede wszystkim Alicia ma piękną brytyjską wymowę, a nie ten kłamany akcent Jolie. Obsadę dopełniają Dominic West jako Sir Richard Croft, Daniel Wu jako Lu Ren, a także Kristin Scott Thomas i Derek Jacobi w mocno drugo albo nawet trzecioplanowych rolach. Głównym antagonistą jest natomiast Mathias Vogel w wykonaniu Waltona Gogginsa. Jak na złoczyńcę wypada średnio, ale to jest raczej wina scenariusza, który słabo nakreślił tę postać.

Pod względem technicznym jest dobrze. Mamy świetne zdjęcia, przyjemną w odsłuchu muzykę oraz dobre efekty specjalne. Uwagę można zwrócić również na scenografię, charakteryzację oraz wyczuwalne napięcie i dramaturgię w scenach akcji. Wspomniany wcześniej już zawadiacki klimat również świetnie się spisuje tak jak odrobina humoru.

"Tomb Raider" to nie jest kino wysokich lotów, ale jakimś cudem ta odświeżona wersja filmowa przypadła mi do gustu. Nie oczekiwałem od niej wiele i być może dlatego tak świetnie się na niej bawiłem. Produkcja urzekła mnie świetnie nakreśloną i zagraną bohaterką, wartką akcją, całkiem ciekawą i wciągającą fabułą, a także porządnym wykończeniem. To, co mnie dodatkowo ujęło to większy realizm oraz ograniczenie sił nadprzyrodzonych do przyjemnego minimum. Choć w trakcie trwania obrazu da się dostrzec, że nie wszystko zawsze świetnie ze sobą gra to i tak nie przeszkadza nam to w bardzo pozytywnym odbiorze. To po prostu rozrywka w czystej postaci, która mimo zgrzytów i tak wypada znacznie lepiej niż przekombinowane i sztuczne pierwowzory. Zdecydowanie taką Larę Croft wolę i z wielką chęcią po raz kolejny zobaczę ją na ekranie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.