Snippet
Pięć lat, osiem miesięcy, 12 dni... Dokładnie tyle czasu zajęło Debbie Ocean zaplanowanie największego skoku w jej życiu. Do jego realizacji potrzebuje pomocy najlepszych specjalistów w swoim fachu. Szczególnie swojej wspólniczki Lou Miller. W ekipie najlepszych z najlepszych znalazły się: jubilerka Amita i oszustka uliczna Constance. Dołączyły do nich paserka Tammy, hakerka Nine Ball oraz projektantka mody Rose. Cel to warty około 150 milionów dolarów diamentowy naszyjnik. Podczas imprezy roku — Gala Met, będzie go miała na sobie światowej sławy aktorka Daphne Kluger. Plan wygląda perfekcyjnie, jednak nie ma w nim miejsca na najdrobniejszy błąd. Zwłaszcza jeśli dziewczyny chcą niepostrzeżenie wynieść z gali diamenty warte 150 milionów dolarów… i to na oczach wszystkich zebranych.

gatunek: Dramat
produkcja: Polska, Francja, Wielka Brytania
reżyseria: Gary Ross
scenariusz: Olivia Milch, Gary Ross
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Daniel pemberton
zdjęcia: Eigil Bryld
rok produkcji: 2018
budżet: 70 milionów $
ocena: 6,9/10












Nowa paczka, stare chwyty


Wygląda na to, że na dobre utknęliśmy w świecie sequeli, prequeli i im podobne. Bo gdzie nie spojrzeć tam kolejna wersja, część lub opowieść ze znanego nam uniwersum. Nie inaczej jest z recenzowanym dzisiaj filmem, który oprócz bycia kolejną częścią cyklu wpisuje się w nowomodny trend zamiany męskiej obsady na żeńską. Po odbębnieniu zbędnych kontrowersji i uprzedzeń (jak to miało miejsce przy "Ghostbusters. Pogromcy duchów") skupmy się na samym dziele, które ma przed sobą twardy orzech do zgryzienia. W końcu seria Ocean's Stevena Soderbergha to wciąż nieprześcigniony wzór filmów typu heist movie. Czy "Ocean's 8" ma szansę im dorównać?

Debbie Ocean (siostra Danny'ego z głównej trylogii) właśnie wychodzi z więzienia (nie przypomina wam to czegoś?) po kilkuletniej odsiadce. Obiecuje spokojne i proste życie, ale i ona i my wiemy, że tak nie będzie. Nie mija nawet tydzień, a już odnawia stare kontakty i kompletuje drużynę do swojego najnowszego skoku. Cel: brylantowy naszyjnik wart 150 milionów $. Czy im się uda? No pewnie. Tutaj pytanie nie brzmi czy ale jak? I być może w tym jest największy problem? Produkcja rozpoczyna się tak jak "Ocean's 11". A kiedy w końcu nasza bohaterka ma ekipę, to wprowadza swój plan w życie. Łatwo nie jest, ale wszystko o dziwo idzie gładko jak po maśle. Fabuła potrafi zaintrygować i sprawić, że będziemy podążać za wydarzeniami ukazywanymi na ekranie. Jest płynnie, ciekawie, przyjemnie i lekko. Całość sprawia wrażenie domkniętego na ostatni guzik. Niestety wiele rzeczy nie gra tak jak powinno. Przede wszystkim sam rabunek okazuje się nieco mniej efektowny niż którekolwiek wyczyny brata Debbie, a to trochę rozczarowuje. Filmy z serii nigdy nie były widowiskowe, ale miały w sobie pewien element majestatyczności pochodzący od skali skoku. Tutaj tego zwyczajnie nie czuć. Inna sprawa to akcja produkcji, która pomimo żwawego tempa jest dosyć płytka. Brak jej uniesień oraz niespodziewanych zwrotów akcji, które by nas zwaliły z nóg, albo przynajmniej odrobinę zszokowały. Niestety, ale większość rzeczy da się przewidzieć. Stąd też obraz ogląda się przyjemnie, ale bez jakichkolwiek uniesień. Inna sprawa to sama struktura filmu. Odnoszę wrażenie, jakby twórcy za bardzo przesadzili z dynamicznym montażem, przez co sama fabuła, jak i akcja obrazu nie nadążają za tak wartkimi i niekiedy ostrymi cięciami. Rozczarowuje również sama formuła obrazu, która praktycznie niczym nie różni się od męskich odpowiedników. Struktura, pomysł i przebieg są niemalże identyczne. Nie poczyniono w tym kierunku żadnych innowacji, co sprawia, że całość nieco przypomina nam odgrzewany kotlet. Pomimo tego, że jest to dobry i sprawdzony schemat to niestety smakuje jak na czterokrotnie użytym oleju. Niby smaczne, ale trochę trąci sandałem.

Aktorsko jest już znacznie lepiej. Same postacie niestety prezentują się płasko, jednakże odgrywające je aktorki są w stanie tchnąć w nie sporo życia. Każda inna, każda dochodzi do sukcesu inną drogą. Ale jako grupa pomimo sprzeczek okazuje się niezawodna. Na czele stoi Sandra Bullock, która bez zarzutu portretuje przebiegłą złodziejkę. Tak samo prezentuje się Cate Blanchette, Mindy Kaling i Rihanna. Jest dobrze, ale nic ponad średnią. Nieco lepiej prezentuje się Awkwafina, a później Sarah Paulson. Jednakże najlepiej z całej ósemki prezentuje się Helena Bonham Carter jako zrozpaczona projektantka mody u kresu kariery, a także Anne Hathaway jako zmanierowana gwiazda filmowa. Męską część obsady reprezentuje poprawny Richard Armitage oraz świetny James Corden, którego detektyw ubezpieczeniowy kradnie całe show za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Muzyka Daniela Pembertona jest bardzo klimatyczna, zdjęcia poprawne, a scenografie i kostiumy przepiękne oraz bogate.

"Ocean's 8" nie jest ani filmem idealnym, ani upragnioną kontynuacją. Jednakże ma w sobie sporo uroku dzięki, któremu jest w stanie nadrobić wiele niedociągnięć. Produkcja stoi przede wszystkim obsadą oraz samym skokiem. Szału nie ma, ale źle też nie jest. Zawsze mogło być gożej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Historia trudnej miłości dwojga ludzi, którzy nie umieją żyć bez siebie, ale równocześnie nie potrafią być razem. Wydarzenia pokazane w ,,Zimnej wojnie" rozgrywają się w latach 50. i 60. XX wieku, w Polsce i budzącej się do życia Europie, a w ich tle wybrzmiewa wyjątkowa ścieżka dźwiękowa, będąca połączeniem polskiej muzyki ludowej z jazzem i piosenkami paryskich barów minionego wieku.

gatunek: Dramat
produkcja: Polska, Francja, Wielka Brytania
reżyseria: Paweł Pawlikowski
scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
czas: 1 godz. 24 min.
zdjęcia: Łukasz Żal
rok produkcji: 2018
budżet:
ocena: 7,5/10



















Trudne czasy, trudna miłość


Po głośnym filmie z 2014 roku o Pawle Pawlikowskim zrobiło się głośno na całym świecie. Jego "Ida" zachwyciła Polskę, a następnie resztę świata. Teraz reżyser powraca ze swoim kolejnym dziełem i zachwyca Festiwal Filmowy w Cannes. Jak więc prezentuje się jego "Zimna wojna"?

Zula poznaje Wiktora na przesłuchaniu do chóru. Od razu rodzi się między nimi uczucie. Niestety, każde z nich pragnie czegoś innego. Obydwoje posiadają silne charaktery, co tylko utrudnia ich relację. Ich miłość trwa, ale ciągle coś ją przerywa. Czy ich losy splotą się w końcu razem na stałe? Oglądając "Zimną wojnę" można odnieść wrażenie, że u reżysera nic się nie zmieniło. Obraz dalej ma format 4:3, jest w czarno-bieli, a całość ma bardzo minimalistyczny wydźwięk. Tak samo, jak to było w przypadku Oscarowej "Idy". Jednakże to podobieństwo potrafi nas zwieść na manowce, albowiem opowieść, jaką ukazuje nam twórca, znacznie odbiega od jego poprzedniego dzieła. Stylistyka stylistyką. Jednakże liczy się również treść. Ta natomiast okazuje się fascynującą, niesamowicie intrygancką i poruszającą opowieścią o sile miłości, która może spleść ze sobą dwójkę ludzi. Zaczyna się spokojnie, jednakże twórca szybko przechodzi do konkretów. Rozpoczyna romans, który będzie trwał długimi latami. Takim oto sposobem rozkręca fabularną machinę, która rzuci naszych bohaterów w najróżniejsze miejsca na mapie Europy. A powodem tego wszystkiego jest wzajemne przyciąganie się i odpychanie naszych postaci. Pawlikowski w niesamowity sposób ukazuje nam burzliwą relację kochanków, którzy zawsze znajdą wspólne wady i zalety. Oboje pragną czego innego i to doprowadza ich do skrajnych i niekiedy niezrozumiałych wyborów. Przecież miłość jest w stanie pokonać wszystko. A przynajmniej tak nam się wydaje. Otóż reżyser nam ukazuje, że to wcale nie jest takie łatwe, jak na zwykło nam wpajać Hollywood. Nic nie jest oczywiste. Nawet bezgraniczna miłość ma swoje ograniczenia. "Zimna wojna" perfekcyjnie oddaje ten stan rzeczy. Pokazuje nam kontrast pomiędzy płomiennym uczuciem a priorytetami poszczególnych osobników. Takie to nieoczywiste i dziwne, ale jednak do bólu prawdziwe. Koniec końców okazuje się, że to właśnie takie uczucie można nazwać prawdziwą miłością. A wszystko to dzieje się w kontekście nieciekawych czasów, które zdają się tylko podżegać do konfliktów i sprzeczności. Na szczęście reżyser sprawnie operuje opowieścią, przez co nie pozwala jej zejść na nieswoje tory. Kontekst historyczny jest zarysowany, ale nie wchodzi z buciorami na pierwszy plan. Owszem jest "sprawcą" wielu działań bohaterów, ale nie stara się być czymś więcej. W końcu to opowieść o bohaterach, a nie o czasach, w jakich żyli. I dzięki bogu Pawlikowskiemu udaje się to właśnie ukazać. Te skonfliktowane postacie, które ciągle się gubią i szukają od nowa w tym niedopasowanym do ich reali świecie. Całość pomimo krótkiego metrażu jest bardzo zwarta, konsekwentnie poprowadzona i napakowana po brzegi. Twórcy nie tracą nawet odrobiny czasu. Wręcz niekiedy przydałoby się go więcej, albowiem obraz potrafi sprawiać wrażenie strasznie pociętego. Reżyser lubi "ostre cięcia" przez co dosyć drastycznie kończy w taki sposób wiele wątków. Przeskakuje z jednej linii czasowej do kolejnej w mgnieniu okaz, przez co nie daje nam się zadomowić na dobre z żadną z nich. Ten poszatkowany styl i ciągła zmiana przedziałów czasowych potrafi mocno irytować, ale ostatecznie wpisuje się w minimalistyczny i prostolinijny sposób prowadzenia opowieści. Natomiast gdyby film był nieco dłuższy, to najprawdopodobniej zacząłby nam się dłużyć. Tak więc pomimo tych niewielkich zgrzytów jest dobrze.

Aktorsko film zdecydowanie się wyróżnia. Mamy wspaniałą obsadę, która pokazuje się od jak najlepszej strony. Mowa tu nie tylko o postaciach pierwszoplanowych, ale także tych zajmujących nieco mniejsze role. Takim sposobem możemy podziwiać świetną Agatę Kuleszę oraz Borysa Szyca w drugorzędnych kreacjach aktorskich. Nie da się jednak ukryć, że to właśnie Tomasz Kot i Joanna Kulig najbardziej przykuwają naszą uwagę. W szczególności Kulig, która pokazuje, jak wszechstronną aktorką potrafi być. Idealnie oddaje wahania nastrojów, emocje oraz obojętność swojej postaci, która często robi dobrą minę do złej gry. A może wypadałoby powiedzieć na odwrót? Kot również onieśmiela swoją wysublimowaną kreacją, ale to właśnie Kuli robi największe wrażenie.

Ponury nastój, stylistyka, czerń i biel tworzą niesamowity klimat, który w "Zimnej wojnie" okazuje się szalenie istotny. Te minimalistyczne zdjęcia, świetne dopasowanie utworów muzycznych, a także gra światłem czynią ten film z jednej strony magiczny a z drugiej nieco ponury. To wszystko wpływa na niesamowicie doznania podczas seansu, który się niesłychanie przyjemnie ogląda.

Nie wiem, czy "Zimna wojna" ma szansę zawojować świat, ale wiem natomiast, że jest to więcej niż solidny powrót Pawła Pawlikowskiego na ekrany naszych kin. Reżyser dostarcza nam niesamowicie przejmującą i nieoczywistą opowieść o tym, jak wielkie potrafi być uczucie, ale również o tym, jak miłość nie zawsze jest w stanie podołać każdemu wyzwaniu. Albowiem w życiu nic nie jest takie oczywiste i proste jak mogłoby się nam wydawać. A wszystko to ukazane oszczędnie, minimalistycznie, ale za to z niesamowitą mocą i przeszywającym uczuciem.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Minęły cztery lata, od kiedy luksusowy park rozrywki Jurassic World został zdewastowany przez dinozaury i zamknięty. Isla Nublar jest dziś opuszczona przez ludzi, a dinozaury, które przetrwały, próbują poradzić sobie w dżungli same. Kiedy uśpiony dotąd wulkan budzi się do życia, Owen i Claire za wszelką cenę chcą uratować pozostałe przy życiu stwory. Niestety odkrywają również spisek mający na celu zagrozić bezpieczeństwo całej planety.

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: J.A. Bayona
scenariusz: Colin Trevorrow, Derek Connolly
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Michael Giacchino
zdjęcia: Óscar Faura
rok produkcji: 2018
budżet: 187 milionów $
ocena: 4,5/10
















Zagłada serii


Istnieją trzy wytłumaczenia, dlaczego wskrzesza się klasykę. 1. Ma się ciekawy pomysł na odświeżenie serii, 2. Studio pragnie zarobić łatwą kasę, 3. Bo akurat panuje taka moda. Przeważnie powstanie takiego filmu jest połączeniem od jednego do aż trzech powodów. Jednakże dopiero gdy produkcja zagości w naszych kinach, wiadomo czy było warto. Albowiem box office i reakcja widzów są już swoistym potwierdzeniem słuszności podjętej decyzji. Pierwszej części "Jurassic World" się zdecydowanie opłaciło. Z kolei "Terminator: Genysis" się srogo rozczarował. Ale odświeżenie serii to jedno. Co dalej?

"Jurassic World: Upadłe królestwo" to odpowiedź na pierwszą część widowiska, jak i pochlebne recenzje widzów, krytyków oraz niesamowity zarobek. Nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Tylko co jeśli kura sama z siebie przestanie znosić te złote jajka? Dokładnie taką anomalię można zaobserwować przy kontynuacji hitu z 2015 roku. Kilka lat minęło, bohaterowie się porozchodzili w różne strony, a dinozaury są zagrożone. Nieaktywny wulkan na Isla Nublar postanowił o sobie przypomnieć i prehistorycznemu gatunkowi grozi zagłada. Chyba że ktoś im pomoże. Tak właśnie startuje fabuła filmu. Powoli, ale sukcesywnie zmierza do celu. Wstęp jest przyzwoity i bardzo przyjemny. Niestety nie byłem gotowy na to, co twórcy zaserwowali nam później. A powiem wam, że od tych rewelacji głowa boli. Jeszcze zanim nasi bohaterowie opuszczą wyspę, fabuła wpadna w okropnie przewidywalną i idiotyczną sieć zdarzeń, które rażą swoją głupotą oraz banałem. Bo o to po raz kolejny ktoś oszukał nasze postaci. No kto by się spodziewał, że dobrzy ludzie okażą się koniec końców źli i wyjdzie na jaw, że tak naprawdę nie chodziło im o dobro dinozaurów, ale o czysty zysk na czarnym rynku, a także na nielegalne wykorzystanie tych prehistorycznych stworzeń w działaniach militarnych!!! Przecież to już nawet przestaje bawić. Niemniej jednak sam film (niestety) się na tym nie kończy. Po niesamowicie widowiskowej akcji na Isla Nublar fabuła przenosi się do jakiegoś ogromnego zamczyska w gotyckim stylu, gdzie ma się odbyć aukcja. Od tego momentu robi się tajemniczo, mrocznie, złowieszczo i w ogóle. Klimat produkcji zmienia się i filmowcy nagle grają cieniami, małymi pomieszczeniami oraz gotyckim klimatem. Ta drastyczna zmiana w stylistyce, klimacie itp. jest wręcz nie do przełknięcia. Razi pośpiech, niedokładność oraz nowy klimat, który zbyt pochopnie zastępuje nasze nieostudzone emocje i każe nam się przyzwyczaić do czegoś innego. Obie stylistyki potwornie się ze sobą gryzą, a twórcy jedyne co robią, to każą nam tę zmianą po prostu przeboleć. Wszystko dzieje się za szybko, zbyt niedokładnie i bez większego sensu. Na tym polu zawodzi scenariusz, który jest małym potworkiem. Pełno w nim dziur, niedopowiedzeń, nierówności, a także głupot. Ponadto oglądając film, nie wiadomo co scenarzyści chcieli nam pokazać. Produkcja posiada tak wiele różnorakich elementów, że czasem jest to ciężko ogarnąć. Nie mówiąc już o licznych kalkach z poprzednich części, które ukazywane nam po raz kolejny odpychają nas z jeszcze większą siłą, niż moglibyśmy przypuszczać. Sam Bayona również się nie popisał, albowiem jego reżyseria jest strasznie nierówna. Brak jej werwy, płynności oraz napięcia. Akcja jest strasznie nierówna, kolejne zwroty akcji przewidywalne i nudne, a współczynnik zabitych nadal się nie zmienia. Tak jakby ludzie zapomnieli, że dinozaury są niebezpieczne i są również drapieżnikami sprzed tysiąca lat. No ale jakoś przecież trzeba zapchać dziury w obrazie. A więc bezmyślne mordobicie nadaje się na to w sam raz. Nie wspominając już o tym, że historia zatacza koło i sama się powtarza. Skoro modyfikacje genetyczne na dinozaurach przyniosły ostatnio takie opłakane skutki, to czemu tym razem miałoby być inaczej?

Bohaterowie idealnie odzwierciedlają samą ideę kontynuacji. Wszystko ma być lepiej, bardziej i więcej, a jest gorzej, głupiej i nudniej. Nasze postacie również wpadają w znajome nam klisze i do samego końca już w nich pozostają. Pomimo kilku ciekawych pomysłów niestety nie udaje im się zdziałać niczego godnego uwagi. Natomiast aktorzy pierwszoplanowi grają na playbacku i znika cała magia między nimi, którą posiadali w pierwszej części. Nowe nabytki to Justice Smith i Daniella Pineda, którzy prezentują się całkiem dobrze. BD Wong i James Cromwell to postacie czysto epizodyczne. Nie mówiąc już o Jeffie Goldblumie, którego obecność w produkcji jest po prostu śmieszna. Równie dobrze mogłoby go nie być. To samo tyczy się Toby'ego Jonesa, który jest w filmie chyba tylko po to, by zostać zjedzonym. Z kolei Rafe Spall to kolejny bezmózgi biznesmen chcący zarobić na prehistorycznych gadach. Ciekawe jak mogą potoczyć się jego losy?

Strona techniczna jako jedyna nie zawodzi. Mamy świetne efekty specjalne, genialną scenografię i kostiumy. Ciekawie wypadają również zdjęcia z gotyckiego domostwa. Klimat niestety nawala, humor jest tworzony na siłę, a film dostaje zbyt często zadyszki.

W "Jurassic World: Upadłe królestwo" ewidentnie nie widać umiaru co tylko przekłada się na przydługawy, meczący i nijaki seans, w którym utopiono kilka ciekawych pomysłów. Niestety większość to raczej słaba próba pokazania nam wszystkiego od wysokobudżetowej rozwałki po klimatyczne i horrorowe inscenizacje. Razi również brak konsekwencji u reżysera, scenarzystów, a także montażystów. Wszystko wygląda, jakby było z innej parafii, przez co możemy odnieść wrażenie, że oglądamy kilka różnych filmów naraz. Z tego niestety wynika tylko jedno. Ból głowy.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W "Han Solo. Gwiezdne wojny - historie" poznasz nieznane wcześniej przygody najsłynniejszego przemytnika w galaktyce! W czeluściach mrocznego i groźnego przestępczego półświatka, Han Solo zaprzyjaźnia się ze swoim przyszłym drugim pilotem Chewbaccą i poznaje hazardzistę Calrissiana. Tak rodzi się legenda jednego z najbardziej kultowych bohaterów w historii kina, znanego z późniejszej sagi Gwiezdne wojny.

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: Lawrence Kasdan, Joe Kasdan
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: John Powell
zdjęcia: Bradford Young
rok produkcji: 2018
budżet: 275 milionów $
ocena: 6,5/10















Han Solo też był młody


Czego by nie powiedzieć o dzisiejszych czasach, to trzeba przyznać, że filmy mają się najlepiej od lat. W końcu jak można nazwać kaprys, który obecnie możemy oglądać na ekranach naszych kin? Królują sequele, prequele, rebooty i spin-offy. Podobno jest zapotrzebowanie na tego rodzaju filmy. Jednakże nikt tak naprawdę się chyba nad tym nie zastanawiał do czasu premiery "Hana Solo". Co więc sprawiło, że wszyscy zaczęli zadawać sobie to szalenie dziwne pytanie? Macie mnie... pieniądze.

Najnowszy film z cyklu Gwiezdnych wojen ukazuje nam młodzieńcze lata jednego z głównych bohaterów starej sagi. Mowa o Hanie Solo. Ten zawadiaka owiany legendą dostał w końcu swój własny film. Niestety nie obyło się bez przeszkód od samego początku. Były pogłoski o słabej historii, złym aktorstwie aktora odgrywającego Solo, a na domiar złego reżyserzy w wyniku nieporozumień opuścili projekt. Zatrudniono Rona Howarda, który nakręcił wszystko od nowa. A więc budżet wzrósł nieubłaganie, a opinia publiczna już przysądziła o klapie. Niepotrzebnie. Porozmawiajmy jednak o samym filmie. Fabuła, choć nie zawsze oczywista to niestety wpisuje się w typowy dla tych filmów wzór. Od zera do bohatera. Jednakże ciężko tutaj szukać czegoś bardziej wyszukanego jak wiadome było, że właśnie taką opowieścią nas uraczą twórcy. Jeśli miałbym ponarzekać na fabułę, to z pewnością wytknąłbym jej fakt, że oczekiwałem od niej czegoś więcej. To chyba jedyny mój zarzut przeciwko opowieści. Oczywiście w trakcie było również kilka zgrzytów, nie wszystko się kleiło, ani nie błyszczało, tak jak powinno, ale koniec końców wyszło poprawnie. Nawet za bardzo poprawnie. Jednakże całość ma jeden bardzo ważny atut. Opowieść jest niesamowicie płynna, przyjemna i bezproblemowa w odbiorze. Fajnie można przy niej odpocząć, pochrupać popcorn i się zrelaksować. I przez większość czasu film ten właśnie tak na nas działa. Tylko nieliczne sceny powodują u nas nieco szybsze bicie serca i są w stanie nieco bardziej przykuć naszą uwagę. Niestety są to wyjątki, które giną na tle całej reszty. Koniec końców to właśnie te najjaśniejsze punkciki pamiętamy najbardziej z całego filmu. Reszta jest jakby przez mgłę. I to właśnie razi najbardziej. Banalność i prostota, która poniekąd obdziera tego mistycznego herosa z tajemniczej przeszłości. Owszem znajdziemy kilka fajnych smaczków, ale to niestety za mało. Za mało by jakoś usprawiedliwić całą tę opowieść. Po tym filmie oczekiwałem czegoś znacznie więcej niż tylko przyjemnego seansu typu obejrzyj-zapomnij. Ta historia po prostu skrywała w sobie znacznie większy potencjał. Tak więc produkcja rozczarowuje, ale przynajmniej seans mija bezproblemowo. Zawsze mogło być gorzej.

Aktorsko film wypada również przeciętnie. Stabilnie, ale przecietnie. W końcu to najważniejsze. Alden Ehrenreich odgrywający rolę młodego Hana Solo, chyba dostał polecenie naśladowania Harrisona Forda, albowiem oglądając go na ekranie, można odnieść wrażenie, że jest niczym jego kopia. Z jednej strony to wielki smaczek dla fanów serii, a z drugiej pójście na łatwiznę. Można było się postarać, ukazać nam przemianę tego bohatera. Od nieznanego nam chłopaka do starego dobrego Hana. Ale najwidoczniej pójście na łatwiznę było jakby to ująć łatwiejsze? Emilia Clarke tylko przez chwilę coś gra, a później raczej próbuje udawać, że to, co się dzieje na ekranie, w ogóle ją obchodzi. Woody Harrelson to fajny dodatek, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Thandie Newton angaż dostała chyba przez przypadek, albowiem jej postać dla całego filmu znaczy tyle, co dla każdego woda w sedesie. Najlepiej prezentuje się natomiast Donald Glover w roli Lando, a także Paul Bettany, który pomimo tego, że pojawia się tylko w dwóch scenach, jest w stanie wykreować ciekawą i intrygującą postać, którą chciałoby się jeszcze zobaczyć.

Efekty specjalne nie mają sobie nic do zarzucenia. Tak samo, jak bardzo ciekawa i zaopatrzona w nowe motywy muzyczne muzyka. Zdjęcia również dają radę. Na uznanie zasługuje także ciekawa scenografia, kostiumy i przepiękne krajobrazy. Równie atrakcyjnie prezentuje się stylistyka, w jakiej powstał film. Najgorzej jest chyba z humorem, którego pomimo moich wielkich starań nie jestem w stanie sobie przypomnieć po seansie. A to nie jest dobry znak, jeśli mowa o Hanie Solo. Tym Hanie Solo.

Ron Howard nie zawojuje Hollywood swoim najnowszym filmem, ale co ciekawe pokazał, że dalej ma dryg do opowiadania historii. Jest płynnie, całkiem wartko, przyjemnie i poprawnie. Niestety sama opowieść zalicza przeciętną i bezbarwną wpadkę, która potrafi zaboleć, szczególnie gdy zdajemy sobie sprawę, jak duże pole do popisu mieli twórcy. Wyszło do bólu poprawnie, a to najgorsze co może spotkać takiego barwnego bohatera. Stąd właśnie ludzie zaczęli się zastanawiać czy "Han Solo – Gwiezdne Wojny Historie" był filmem, którego tak naprawdę chcieli. Albowiem istnieje pewna różnica pomiędzy tajemnicą, którą chcemy desperacko odkryć, a taką, która ten swój mistycyzm przeradza w atut. Uważam, że w tym wypadku mieliśmy do czynienia właśnie z tą drugą opcją. Tak więc opowieść ta niestety była zbędna.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie to jeden z najważniejszych Festiwali muzyki filmowej w Europie i na świecie. Prezentuje muzykę tworzoną na potrzeby kina jak i telewizji oraz gier wideo. Wydarzenie to wyróżnia się śmiałą organizacją, innowacyjnością w sferze technologii dźwięku i obrazu, a także niesamowitą widowiskowością. Podczas festiwalu odbywają się retrospektywy i koncerty galowe, koncerty monograficzne oraz liczne wydarzenia poboczne jak wywiady czy też warsztaty. Zwieńczeniem każdej edycji jest symultaniczny pokaz filmu z muzyką na żywo. W tym roku przypada już 11 edycja. Czeka na nas mnóstwo atrakcji i dobrej muzyki.

11 Festiwal Muzyki Filmowej 2018, Dzień 5

"Casino Royale" z muzyką na żywo
Data: 3.06.2018
Godz: 19:00
Miejsce: TAURON Arena Kraków





















"Casino Royale" z muzyką na żywo!

Ostatni dzień festiwalu jak zawsze wieńczy symultaniczna projekcja filmu z muzyką na żywo. W tym roku był to film "Casino Royale" do którego muzykę skomponował David Arnold.

O godz. 19:00 po raz ostatni zgromadziliśmy się w Tauron Arenie, aby uczestniczyć w festiwalowych wydarzeniach. Projekcja filmu z muzyką na żywo to coroczne zwieńczenie każdej edycji. W tym roku nie mogło być inaczej. Przed samym koncertem na scenie pojawił się sam David Arnold, z którym prowadzący przeprowadzili krótką dyskusję. Kompozytor opowiedział nam o tym, jak zyskał posadę Bondowskiego kompozytora oraz jak wyglądała jego praca przy poszczególnych filmach. Cała rozmowa trwała około 20 minut. Zaraz po niej rozpoczął się koncert. Muzyka fenomenalnie wybrzmiała na wielkiej arenie i z pewnością zachwyciła nie tylko mnie, ale również resztę widowni, jak i samego kompozytora.

"To dla mnie ogromne szczęście, że mogę stać na tej scenie i patrzeć na dziesięć tysięcy ludzi zgromadzonych na widowni. Powitajmy dwudziestego pierwszego Jamesa Bonda!" – powiedział autor ścieżek dźwiękowych do pięciu filmów z serii o agencie 007.

Podczas napisów końcowych kompozytor ponownie pojawił się na scenie, aby wykonać na przywiezionym ze sobą instrumencie partię na gitarze elektrycznej, która jest tak dobrze znana fanom serii. Mowa oczywiście o motywie przewodnim produkcji. Ponadto David Arnold z okazji projekcji filmu w Krakowie przywdział wyjątkowy smoking, który kupił specjalnie na premierę jednego z filmów o agencie 007. Natomiast piosenkę tytułową You Know My Name Crisa Cornella wygrała orkiestra z podłożonym głosem piosenkarza. Jak wyznał sam kompozytor, nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek inny zaśpiewał ten utwór. Na sam koniec publiczność nagrodziła wykonawców gromkimi brawami. Samo wydarzenie niesamowicie mnie zaskoczyło i sprawiło, że na nowo odkryłem pragnienie zaznajomienia się z muzyką do filmów o agencie Jej Królewskiej Mości.

11. Festiwal Muzyki Filmowej przechodzi do historii. W wydarzeniu uczestniczyło ponad 600 wykonawców z całego świata, 110 gości z branży filmowej, 23 kompozytorów i 30 reżyserów na scenie i za kulisami. Odbyło się 21 koncertów i dwie premiery amerykańskich megahitów z muzyką i solistami na żywo: "Pięknej i Bestii" Billa Condona i "Casino Royale" Martina Campbella. Natomiast w koncertach udział wzięło prawie 30 tysięcy osób.

Do dyspozycji słuchaczy po raz kolejny została wydana specjalna festiwalowa płyta z wybranymi utworami wykonanymi w ciągu minionego tygodnia. Krążek można zakupić w salonach Empik.

Wszystko, co dobre niestety musi się kończyć. Na szczęście już możecie sobie zarezerwować kilka dni w następnym maju, albowiem organizator już zapowiedział kolejną edycję festiwalu. 12. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie odbędzie się w dniach 15-19 maja 2019 roku! W takim razie do zobaczenia za rok!

Galeria:












Wideo relacja:



Playlista: