Snippet
Historia czterech postaci, których losy splatają się w słynnym parku rozrywki na Coney Island w latach 50. ubiegłego wieku. Rozchwiana emocjonalnie, była aktorka Ginny pracuje tu jako kelnerka. Jej mąż Humpty jest operatorem karuzeli. Mickey to przystojny ratownik, który marzy o karierze dramatopisarza. Carolina natomiast jest marnotrawną córką Humpty'ego, która w domu ojca szuka schronienia przed gangsterami.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
czas: 1 godz. 841 min.
zdjęcia: Vittorio Storaro
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $

ocena: 6,7/10


















Diabelski młyn


Woody Allen to reżyser, który od jakiegoś czasu wypuszcza swoje filmy raz do roku. Twórca narzucił sobie niewiarygodnie wartkie tempo, które może go bardzo szybko wykończyć. Większość twierdzi, że ten moment już naszedł, a jego produkcje stały się niesamowicie rozwodnione. Niemniej jednak zapewne sam twórca za rok i tak wypuści kolejny film. Tymczasem jednak możemy oglądać na ekranach naszych kin "Na karuzeli życia".

Coney Island, lata 50. W tym urokliwym miejscu żyje Ginny z Humptym, których związek istnieje przez zasiedzenie i potrzebę oparcia w drugiej osobie. Stagnację przerywa przybycie córki Humpty'ego, Caroliny, która ucieka przed byłym mężem gangsterem. No i jest jeszcze Mickey, ratownik na plaży. Losy wszystkich zaczynają się powoli splatać i zacieśniać co prowadzi do wielu nieporozumień. Z czasem emocje tylko rosną i przybierają na sile. Czy koniec końców uda im się wyzwolić z tego diabelskiego ucisku? Jak już we wstępie wspomniałem, Allen co roku wypuszcza swoje filmy, niestety ich jakość według wielu jest bardzo wątpliwa. Jestem obecnie w potrzasku, albowiem zgadzam się z nimi, ale nie do końca. Wszystko przez to, jaką tematykę poruszył reżyser oraz jak bardzo podkręcił jej efekty. Jak poprowadził postaci oraz jak pokazał ich upadek. Nie wiem czemu, ale ten film zyskuje w moim uznaniu właśnie dzięki tym elementom. Reżyser stopniowo, ale sukcesywnie wprowadza nas w akcję obrazu i bardzo szybko wystawia karty na stół. Posługuje się postacią Mickey'ego jako narratora, który relacjonuje nam zdarzenia, jakie miały miejsce na Coney Island. Potrafi zaintrygować, ale nie zawsze. Najlepiej mu to idzie, gdy reżyser wprowadza w ruch machinę zagłady, która odlicza czas przed dniem ostatecznym. Wtedy to kończą się wszystkie wątki w typowym dla Allena stylu. Jednakże nie to jest z tego wszystkiego najciekawsze, albowiem takiego obrotu spraw można było się spodziewać. Dużo ciekawsze jest to, jak reżyser doprowadza do takiego stanu oraz jak bardzo rzuca swoich bohaterów na głęboką wodę. Z początku jest niewinnie, jednakże z czasem całość przybiera na sile. Napięcie rośnie, granice pomiędzy postaciami coraz bardziej się zacierają, a gęsta i przytłaczająca atmosfera sukcesywnie odcina nam dostęp do tlenu. Poddusza, by zmusić nas do większego wysiłku w presji. Manipuluje i podsuwa gotowe rozwiązania. Sugeruje, ale nie stara się nam niczego wmówić. Koniec końców jedyne co robi, to ogląda, jak sprawy się potoczą. Swoją uwagę skupia przede wszystkim na postaciach, na których w jego wizji ciąży fatum. Nie wiemy za bardzo, na czym ono polega, aczkolwiek możemy się domyślać. Reżyser robi dobrą rzecz, albowiem pozwala nam uwierzyć, że nasi bohaterowie naprawdę mają moc przełamać ten zły urok i skierować swoje życie w całkiem inną stronę. Niestety jak to z reguły bywa, przed fatum nie da się uciec, albowiem na tym polega jego konstrukcja. Im bardziej pragniemy od niego zbiec, to tak naprawdę, tym bardziej je wypełniamy. Ponieważ sami nie jesteśmy w stanie przewidzieć katastrofy, która dla innych może wydawać się oczywista. Zawsze tak było i tak samo jest w tym przypadku. Jednakże nawet nie to nas poraża tak bardzo, jak sam stosunek reżysera do swoich postaci. Od początku spogląda na nie z pewną dozą pogardy i dystansu. Z czasem jednak uczucie pogardy przeradza się w obrzydzenie oraz brak jakichkolwiek perspektyw. Twórca nie tyle, co nie widzi dla nich przyszłości, ale również nie daje im zbytnio takiej możliwości. Tak jakby z góry wiedział, że im się nie należy. Tak jakby wiedział już na starcie, że ją zmarnują. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Niby zawsze kibicujemy naszym bohaterom i chcemy, by im się powiodło, ale wiemy, że może im się nie udać. Na sam koniec i tak jesteśmy zaskoczeni, że im się nie udało. To właśnie w filmie działa na mnie najbardziej. Ten niepokój i uczucie rezygnacji. Ta chęć osiągnięcia czegoś więcej. Te bolesne wspomnienia po zaprzepaszczonych szansach. Ten żal po straconym życiu i karierze. Tyle smutku, cierpienia i niezadowolenia. Jednak koniec końców i tak wychodzi na to, że sami sobie jesteśmy tego winni. Kiedy okazuje się, że największą przeszkodą i naszym własnym utrapieniem jesteśmy my sami i podejmowane przez nas decyzje. Niestety prawdą jest, że obraz potrafi momentami nużyć i się dłużyć. Niektóre pomysły i wątki się kompletnie nie sprawdziły bądź też zawędrowały w całkiem nieznane nam rejony, z których nic nie wynikło. Ślepy zaułek. Można by to nieco ścisnąć jeszcze bardziej. Ponadto jak to zwykle u Allena bywa, obraz potrafi być przegadany. Reżyser od zawsze przywiązywał dużą wagę do dialogów, jednakże tym razem wielokrotnie się zagalopował. Sporo kwestii jest zwyczajnie zbędnych. Bohaterowie często powtarzają jedno i to samo po kilka razy aż do znudzenia. Niepotrzebne i zabierające sporo czasu. Kuleje także nieco płynność i przejrzystość obrazu. Niemniej jednak całość bezproblemowo płynie, z punktu A do punktu B także całkiem nieźle się film ogląda. Nie da się jednak zaprzeczyć, że obraz jest niesłychanie dołujący i przygnębiający. Potrafi nas niesamowicie przybić swoją katastrofalną fabułą oraz tragicznymi wynikami poczynań bohaterów. Pozostawia w nas pustkę oraz zostawia otumanionych. Nie pozostawia żadnej nadziei.

Tak jak w większości swoich filmów, tak i tym razem Allen dużą uwagę przykłada do aktorstwa. I rzeczywiście trzeba przyznać, że wręcz wyśmienicie idzie mu prowadzenie swoich aktorów. Przede wszystkim bardzo ciekawie jest w stanie ich nakreślić, aby następnie z odpowiednią dramaturgią poprowadzić ich dalsze losy. Każda z postaci porusza się w nieco innych kręgach, ale jednak wszyscy i tak nieustannie krążą wokół siebie. Na pierwszym planie mamy fenomenalną Kate Winslet, która olśniewa w roli Ginny. Już się bałem, że zapomniała jak się gra, mając w pamięci "Pomiędzy nami góry", ale na szczęście się myliłem. Jej bohaterka to czysta bomba, która nieustannie odlicza czas do nieuchronnego końca. Jest pewna siebie i konsekwentnie brnie do celu. Nawet jeśli nie jest to niewłaściwe postępowanie. Jest w stanie wiele poświęcić, by osiągnąć swój cel. Pierwszą życiową lekcję ma już za sobą, a więc teoretycznie stara się nie popełnić tego samego błędu ponownie. Wraz z czasem trwania obrazu wychodzi również na jaw jak dwojakie potrafi mieć oblicze oraz jak wytrawnie potrafi odegrać zestaw rozmaitych emocji. Jest w centrum uwagi, ale nie oznacza to, że reżyser nie skupia się również na innych. Bardzo dobrze rozwija również wątek Humpty'ego, którego gra świetny Jim Belushi, a także opowieść o przeciwności Ginny, czyli Carolinie, którą portretuje rewelacyjna Juno Temple. Z tego całego zestawienia najgorzej wypada Justin Timberlake, który nieumiejętnie portretuje Mickey'ego. Sama postać dawała mu wiele do popisu, jak i szczegółowa charakterystyka jego bohatera, niestety tutaj wyłącznie chodzi o aktora. Timberlake nie sprostał wymogom i prezentuje się strasznie pokracznie. Próbuje coś grać, ale wypada tak nienaturalnie i tak sztucznie, że aż ciężko na niego jest czasami patrzeć. Swoimi wysiłkami przypomina plastik imitujący drewno. Niby wygląda jak drewno, ale wszyscy wiemy, że to strasznie tania podróba i to jeszcze z plastiku. Nie wpisuje się nawet w ideę teatralności, jaką wprowadza do aktorstwa reszta obsady. Ta manieryczność jest poniekąd znakiem firmowym tego obrazu, niestety Timberlake nie jest jego częścią.

Strona techniczna również potrafi zachwycić. Przede wszystkim są to bardzo dobre zdjęcia, rewelacyjne scenografie i świetne kostiumy. Bardzo ważna jest tutaj gra świateł, która nie tylko nadaje filmowi specyficzny klimat, ale również odzwierciedla emocje panujące na ekranie. Ponadto reżyser w kółko powtarza jedną i tą samą piosenkę o Coney Island, która przypomina nam o diabelskim młynie zdarzeń, w jaki wpadli nasi bohaterowie. Cokolwiek uczynią i tak skończą w punkcie wyjścia. Bardzo ciekawą alegorią jest również samo umiejscowienie akcji filmu przy wesołym miasteczku. Zestawiając radość przybyłych turystów, z akcją dziejącą się pomiędzy bohaterami dostajemy ciekawy kontrast sprzeczności. Ludzie zostawiają swoje problemy w domu i jadą wypocząć na Coney Island, gdzie jest lunapark i plaża. Nasi bohaterowie natomiast mieszkają w wesołym miasteczku, a więc nie mają gdzie zostawić swoich problemów, przez co w miejscu tryskającym energią oni przeżywają dramaty.

"Na karuzeli życia" choć nie jest filmem idealnym, to jednak do mnie przemówił pod wieloma względami. Jednakże uważam to za czysto subiektywną opinię, która odnosi się wyłącznie do mnie. Zgodzę się, że film jest przegadany i wiele dialogów powtarza wielokrotnie, to, co już słyszeliśmy. Obraz może nużyć i się nam dłużyć, przez co niekiedy siada płynność i przejrzystość obrazu. Poza tym niektóre pomysły i rozwiązania zaprowadziły reżysera donikąd. Jednakże koniec końców produkcja bezproblemowo płynie do przodu, a więc nie jest specjalnie trudno dotrwać do końca. Aczkolwiek przyznam szczerze, że jest to bardzo dołujący film (albo przynajmniej dla mnie był), który niesłychanie mnie zmęczył. Wyssał ze mnie życie i pozwolił zgnić na fotelu kinowym. A kiedy się seans dobiegł końca, nie wiedziałem, czy mam iść do domu, czy może zostać w kinie do rana. Stąd też podwójna ocena. Dla mnie jest to 7,5, patrząc jednak na wszystkie plusy i minusy oraz działając obiektywnie, film otrzymuje ocenę 6,7.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Miguel pragnie pójść w ślady swojego muzycznego idola. Niestety jego planów nie pochwalają najbliżsi. Chłopiec w pogoni za swoją pasją trafia do niezwykłej krainy. gdzie odkrywa historię rodziny...

gatunek: Animacja, Familijny, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Lee Unkrich
scenariusz: Adrian Molina, Matthew Aldrich
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Michael Giacchino
zdjęcia: Matt Aspbury, Danielle Feinberg
rok produkcji: 2017
budżet: 200 milionów $

ocena: 9,0/10


















Pamiętaj mnie


Filmy animowane to bardzo osobliwa dziedzina filmowa. Albowiem niejeden z nich jest w stanie nam udowodnić, że jest czymś więcej niż zlepkiem narysowanych kadrów. Poza tym w dzisiejszych czasach animacja nie jest skierowana wyłącznie do dzieci, jak to prawdopodobnie było kiedyś. Teraz filmy animowane bez problemu mogłyby konkurować z filmami fabularnymi, albowiem oprócz formy produkcji nie różnią się już praktycznie niczym. A opowieść czasami może okazać się bardziej wartościowsza. Taką taktykę od wielu lat stosuje studio filmowe Pixar, które za każdym razem, gdy wypuszcza swoją produkcję, zachwyca świat. Tym razem nie mogło być inaczej. Pozostaje pytanie, jak oni to robią?

Miguel mieszka w Meksyku. Od kilku pokoleń cała jego rodzina zajmuje się produkcją butów. Jednakże nasz bohater zamiast o robieniu butów marzy o zostaniu muzykiem. Niestety rodzina nie chce mu na to pozwolić ze względu na bolesne zdarzenia z przeszłości. W święto zmarłych odbywa się konkurs, a Miguel pragnie w nim wziąć udział. Kradnie więc gitarę byłego słynnego muzyka i przez przypadek trafia do świata zmarłych. Czeka tam na niego przygoda, jakiej się nie spodziewał. Musi jednak wrócić do domu przed zmrokiem, bo inaczej zostanie w krainie umarłych na zawsze. Muszę przyznać, że wybierając się na tę animację zbyt wiele o niej ani nie wiedziałem, ani też zbyt przesadnie na nią nie czekałem. Czyli w moim przypadku można by uznać to za standard. Być może dlatego animacja była w stanie wywrzeć na mnie takie wrażenie. Wiecie jak teraz jest na polu. Ponuro, deszczowo ogólnie beznadzieja, a do tego wszystkiego jeszcze tona smogu. W takich przypadkach przydaje nam się odrobina radości i koloru. "Coco" dostarcza nam znacznie więcej. Muszę pochwalić studio za to, że zdecydowało się opowiedzieć o Dia De Los Muertos i zasięgnął wiedzy w kulturze Meksyku. Sama idea "ich" święta zmarłych zdecydowanie różni się od naszych zwyczajów. Tam wszyscy się radują, a u nas wszyscy dostają doła. Co kraj to obyczaj. I być może dlatego ten film wydaje się dla nas podwójnie intrygujący. Właśnie dzięki temu, że czerpie garściami z kultury Meksykańskiej, która jest dla nas tak odległa i tak inna, że aż niesamowicie pociągająca. Zaplecze tu nie tylko jest katalizatorem akcji całego filmu, ale również może być bardzo wartościową bazą informacji na temat kultury zachodu oraz ich wyobrażenia o śmierci i przemijaniu. Zagłębianie się w kolejne warstwy tej niesamowicie barwnej społeczności okazuje się niesłychanie wartościowym i pasjonującym doświadczeniem, które bawiąc, uczy. Nic tutaj nie jest wepchnięte na siłę ani przesadnie odstające od reszty. Twórcom udało się zmieścić w obrazie całą masę informacji, które o dziwo, ani nas nie kują w oczy, ani nie są ciężarem dla samej opowieści, która wbrew pozorom jest zaskakująco napakowana. Fabuła produkcji już od samego początku potrafi nas zaintrygować oraz dogłębnie pochłonąć. Twórcy z niezwykłą łatwością wprowadzają nas w świat Miguela i potrafią w relatywnie krótkim czasie zbudować porządną linię dramatyczną na linii Miguel – rodzina. Nakreślają problem, który następnie solidnie rozwijają. Ten zaś doprowadza do głównej osi fabuły, czyli podróży do świata zmarłych. Kiedy nasz bohater już się w niej znajduje, twórcy porażają nas swoją kreatywnością i lekkością przy kreowaniu obrazów. Zaskakują pomysłowością wszystkich inscenizacji oraz całego wyobrażenia krainy umarłych. W stosunkowo krótkim czasie są również w stanie przekazać nam całą masę informacji, na temat tego, jak działają zaświaty oraz na jakiej zasadzie odbywa się przysłowiowe odwiedzanie rodzin przez zmarłych, oraz kolekcjonowanie darów, które ich przodkowie im zostawiają. Skupiając się jednak na samej opowieści, muszę przyznać, że brakowało mi bajki, która oprócz samej opowieści będzie w stanie przekazać nam wiele godnych zapamiętania wartości. A wszystko to, jak to w życiu bywa dzieje się z przypadku. Historia ekranowa już na samym początku intryguje i wciąga. Ciekawe jest jednak to, że wraz z trwaniem produkcji nasze zainteresowanie wcale nie maleje. Twórcy wiedzą jak nas zaciekawić i przytrzymać na sali kinowej do samego końca. Nawet pomimo tego, że praktycznie na samym początku zdradzają nam jedną z większych tajemnic. Nie bójcie się jednak. To nie jest produkcja, która mogłaby się już na tym etapie skończyć. Reżyser "Coco" z oczywistości jest nadal w stanie zrobić ciekawą i ujmującą fabułę, która i tak nie wyzbywa się wszystkich zwrotów akcji. Wręcz przeciwnie, od tego momentu czeka na nas jeszcze sporo niespodzianych zwrotów fabularnych, które koniec końców zostawiają wyjawioną nam na początku tajemnicę praktycznie zapomnianą. To wręcz niesamowite, a z drugiej strony wcale nie takie niezwykłe. W końcu mówimy o filmie Pixara, który nie po raz pierwszy zaskakuje nas przepiękną animacją, jak również pociągającą fabułą i wartościową treścią. Całość jest niesamowicie płynna, lekka oraz nad wyraz przejrzysta. Szczególnie morał, jaki z bajki płynie o tym, że należy podążać za swoimi marzeniami oraz robić to, co się kocha, ale pod żadnym pozorem nie należy zapominać o rodzinie, albowiem ona jest dużo ważniejsza. Ponadto twórcy ukazują nam dwie strony medalu. Rodzinę, która żyje przeszłością i nie akceptuje muzyki, oraz zmarłych przodków, którzy w swojej goryczy i nabytej nienawiści porzucili część siebie, którą tak naprawdę kochali. Twórcy ukazują nam, jak rodzina zdobywa uznanie do muzyki, a przodkowie uświadamiają sobie, że muzyka jest, była i powinna być częścią ich życia (nawet pośmiertnego), którą niesłusznie wyparli. No i jest jeszcze Miguel, który jest na tyle odważny i zmotywowany, by sprzeciwić się rodzinie i pokazać, że nie każdy jest taki sam i nie każdy musi robić buty. Dostrzegam w nim nie tylko bunt młodzieńczych lat, ale również pewnego rodzaju alegorię do świata dorosłych, którzy boją się wyjść ze swoich twardych skorup, krytykując każde posunięcie młodych jako złe i argumentując je słowami "jestem starszy i wiem lepiej". Ciężko się z nimi nie zgodzić, jednakże wypowiadając te słowa, zapominają również, że sami byli młodzi oraz że na tym polega postęp. Ponadto większość z nas uczy się na swoich błędach, a więc gdy osobę taką pozbywamy możliwości ryzyka i porażki to po pewnym czasie odbije się to na jego psychice, która zawsze polegała na innych, przez co brakowało jej wolności. Później jest już tylko nieszczęście, smutek po straconych okazjach i żal. "Coco" pokrywa wszystkie te aspekty i w satysfakcjonujący sposób opowiada nam jak się tego wystrzec. Kariera owszem, ale rodzina przede wszystkim. Albowiem, gdy odniesiemy porażkę zawsze mamy możliwość się do niej zwrócić i na niej polegać. Porzucając ją, jesteśmy zdani na samych siebie. A to najgorsza z możliwych opcji.

Strona techniczna produkcji to czysta bajka. Pomysłowość oraz niezwykła wyobraźnia twórców okazuje się niezastąpiona przy kreowaniu olśniewających i niesamowicie barwnych krajobrazów świata zmarłych, oraz przenoszeniu kultury Meksyku w pasjonujący sposób na ekran. Tak, że nikomu nie wadzi, a ponadto dostarcza nam wielu wartościowych informacji. Ponadto mamy ciekawe zdjęcia oraz niesamowicie klimatyczną i ujmującą muzykę Michaela Giacchino, który po raz kolejny współpracuje z Pixarem. Animacja ponadto posiada niesamowity klimat, który potrafi rozbawić, ale także wzruszyć. Szczególnie na samym końcu. Mało brakowało, a sam bym się popłakał, a u mnie to bardzo, ale to bardzo rzadkie. Tak więc dla łatwo wzruszających się osób chusteczki to mus. Nie należy oczywiście zapomnieć o świetnie napisanych oraz zaśpiewanych piosenkach. W tym konkretnym przypadku nawet dubbing nie jest w stanie ich zepsuć, albowiem prezentuje się na wysokim poziomie.

"Coco" to kolejna animacja od Pixara, która jest czymś znacznie więcej niż bajką. To produkcja, która bez problemu może konkurować z filmami fabularnymi, albowiem potrafi ukazać nam niesamowicie ujmującą i intrygującą opowieść z wartościowym morałem, która prezentuje się dużo lepiej niż niejeden film. Ta animacja jest warta każdej złotówki, jaką na nią wydamy. Gorąco polecam.

P.S. Problem jedyny w tym, że nie jest to bajka dla najmniejszych dzieci, ponieważ jest stosunkowo długa i może nie być przez nich dobrze zrozumiana.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Adam, na co dzień pracujący za granicą, w Wigilię Bożego Narodzenia odwiedza swój rodzinny dom na polskiej prowincji. Z początku ukrywa prawdziwy powód tej nieoczekiwanej wizyty, ale wkrótce zaczyna wprowadzać kolejnych krewnych w swoje plany. Szczególną rolę do odegrania w intrydze ma jego ojciec, brat, z którym Adam jest w konflikcie oraz siostra z mężem. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy świąteczny gość oznajmia, że zostanie ojcem. Wtedy, zgodnie z polską tradycją, na stole pojawia się alkohol. Nikt z rodziny nie spodziewa się, jak wielki wpływ na życie ich wszystkich będą miały dalsze wydarzenia tej wigilijnej nocy.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Polska
reżyseria: Piotr Domalewski
scenariusz: Piotr Domalewski
czas: 1 godz. 37 min.
muzyka: Wacław Zimpel
zdjęcia: Piotr Sobociński Jr.
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 6,0/10













(Nie)Święta noc


Czy jest w Polsce ważniejsze święto niż Wigilia Bożego Narodzenia? Otóż jest, albowiem Wielkanoc uważa się za najważniejsze święto w Polskim kalendarzu. Jestem jednak pewien, że zgodzicie się ze mną, że do wigilii wszyscy żywimy znacznie większe uczucia. To wtedy cała rodzina spotyka się razem, to wtedy jemy i pijemy razem. To również wtedy obdarowujemy się podarunkami, śpiewamy kolędy i cieszymy się ze wspólnie spędzonego czasu. Jednakże tam, gdzie jest więcej niż jeden członek z rodziny często może powstań niemałe zamieszanie. Na tym właśnie skupia się Piotr Domalewski w swoim debiucie "Cicha noc".

Adam pracuje za granicą, jednakże na święta postanawia niespodziewanie wrócić do domu. Swoim przyjazdem robi wszystkim niemałą niespodziankę. Nie wszyscy jednak się cieszą. Praca przed wigilijną wieczerzą wre, a atmosfera sięga zenitu. Nikt nie jest jednak przygotowany, na to, co ma nastąpić. O "Cichej nocy" można było się ostatnio nieźle nasłuchać. Zwycięzca festiwalu filmowego w Gdyni szturmem wdarł się do polskich kin. Wysokie noty, zapełnione sale i gwiazdorska obsada. A jednak to za mało. Szczególnie że sama historia nie zachwyca. Na początku chciałbym pochwalić reżysera za odwagę i sam pomysł przedstawienia, czy też zbudowania akcji filmu wokół nocy wigilijnej. To śmiałe posunięcie, które posiadało niesamowity potencjał. Szkoda tylko, że go tak haniebnie zmarnowano. Fabuła produkcji od początku zapowiada nam tajemnicę i nieszczęście wiszące w powietrzu. Da się je praktycznie wyczuć od samego początku. Nic więc dziwnego w tym, że im dalej w las tym napięcie rośnie. Z początku jest jeszcze całkiem nieźle. Reżyser bardzo sprawnie operuje opowieścią, przez co udaje mu się nas zaintrygować i sprawić, że z chęcią przyjrzymy się historii jego bohaterów. Tak prawdę mówiąc, to jednej konkretnej postaci – Adama. To jego dotyczy cała opowieść i to on jest tutaj w nieprzerwanym centrum uwagi twórcy. Jest on też niechcący katalizatorem całego zamieszania. Pojawia się nagle, wszystkich szokuje, a następnie po kolei uświadamia rodzinę co do swoich planów. Jego poczynania na samym początku są bardzo tajemnicze, co napędza akcję produkcji. Niestety reżyser postanawia bardzo prędko rozwiać nasze wszelkie wątpliwości i podaje wyjaśnienie na tacy. Od tego momentu jego produkcja balansuje gdzieś na pograniczu tego, co konieczne, a tego, co całkowicie zbędne. Ekran zaczynają wypełniać przeważnie sceny stołu wigilijnego oraz kolejne nieporozumienia i sprzeczki. Twórca główny wątek produkcji naprzemiennie przelata jakimiś śmiesznymi bądź też żenującymi scenami z "typowo" polskim zachowaniem, które mają na celu ukazać prawdziwe oblicze Wigilii w polskim domu. I niestety do tego aspektu mam największe zastrzeżenia. Reżyser kreuje swoich bohaterów w myśl jakiejś idei, która niekoniecznie jest odzwierciadleniem rzeczywistości. Większość ludzi niestety błędnie odczytuje jego znaki. Jeśli ktoś uważa, że ten film jest do bólu prawdziwy, realistyczny, albo twierdzi, że tak wygląda wigilia w statystycznym polskim domu, to niestety muszę stanowczo zaprzeczyć. Dla mnie rodzina ukazana przez reżysera to jakaś zaściankowa i sztucznie podrasowana zbieranina, która nie dość, że mieszka na totalnym zadupiu to jeszcze zdaje się epatować logiką zadupia. Serio? Wszyscy są tacy? Szczerze wątpię, że nawet większość rodzin jest taka. W tym konkretnym przypadku mówimy raczej o jakimś marginesie, który reżyser próbuje wystawić na światło dzienne. Cieszę się, że nie lukruje przesadnie tej opowieści, ale wmawianie widzom, że to jest norma w polskich domach, też nie jest dobre. Czuję się poniekąd oszukany, aczkolwiek mam pełną świadomość, że nie jest to wina reżysera. Szczerze mówiąc, to Domalewski w tej sprawie zawinił najmniej. Pomyje spadają natomiast na krytyków filmowych, którzy dziwnym trafem uznali jego dzieło za prawdę objawioną odnośnie do większości polskiego społeczeństwa. Jedno pytanie. Skąd wy to niby wiecie? Z własnych obserwacji, czy może dziwnego kaprysu? Ja obstawiam tę drugą opcję, chyba że takie rzeczy wiedzą z własnego doświadczenia. Produkcja być może jest autentyczna, ale tylko w wąskim zakresie. Nie odważyłbym się pisać, tak ogólnie o Polsce i Polakach. I niestety zahacza to o całą fabułę obrazu, albowiem ta jest ukierunkowana w wyłącznie jednym kierunku. Choć ma ciekawy element zaczepienia, to niestety bardzo szybko go traci i przeradza się w tanią i do bólu przewidywalną historyjkę, która nie posiada nawet odpowiedniego "walnięcia", albowiem zakończenie dało się przewidzieć bardzo wcześnie. Reżyser z kolei wykazał się wielką nieumiejętnością, albowiem odciągał nas od rozwiązania zagadki tak długo, jak to było możliwe. Ta sztucznie naciągana akcja w trzecim akcie zaczyna strasznie męczyć. Nawet najgłupsza osoba domyśliłaby się, co jest na rzeczy, ale reżyser i tak nieubłaganie brnie w swoje. A skoro nie wyjaśnia tajemnicy, to znaczy, że raczy nas na przemian śmiesznymi lub żenującymi scenkami wprost ze stołu wigilijnego. Aczkolwiek trzeba mu przyznać, że udaje mu się trafić kilka razy do celu. Gdy portretuje relację bohatera z jego matką i przedstawia nam jej rolę w całej rodzinie. Jednakże przede wszystkim, kiedy schodzi na tematy rodziny rozbitej przez wieloletnią pracę ojca za granicą. Ukazuje nam efekt tego całego precedensu oraz pokazuje, jak bardzo może mieć to wpływ na bliskich. Jest to również pewnego rodzaju przestroga jak nie postępować. To samo możnaby powiedzieć o dialogach między bohaterami, które o dziwo są wyciągnięte prosto z życia. W tych aspektach film naprawdę jest na wyżynach. Niestety reszta to takie pół żartem pół serio. Zbyt przeciągnięte, zadufanie i po prostu przewidywalne. Oczekiwałem od tego filmu znacznie większego "bum" , ale niestety się zawiodłem.

Bohaterowie są najważniejszym elementem produkcji, albowiem to oni napędzają całą akcję i to oni są przyczyną każdego zajścia. Niestety reżyser nie zawsze poświęca im wystarczająco dużo czasu. Postać Adama, którego gra świetny Dawid Ogrodnik jest naprawdę rewelacyjnie dopracowana. Widać w nim realizm, chęć osiągnięcia czegoś oraz pozytywną energię, której niektórym brakuje. Szczególnie Tomaszowi Ziętkowi, którego postać jest wręcz nienaturalnie tajemnicza. Jego Paweł ciągle wydaje się dąsać i obrażać, choć tak naprawdę wygląda to raczej na zachowanie rozpuszczonej pięciolatki niż dorosłego mężczyzny. Dużo lepiej jest już z matką Adama (Agnieszka Suchora), która ciężko pracowała, aby każdy członek rodziny był szczęśliwy i stara się nadal robić co w jej mocy, aby tak pozostało. Dobrze wypada również Arkadiusz Jakubik jako ojciec Adama, który nie może pogodzić się z przeszłością, na którą teoretycznie nie miał wpływu. W swoim synu na przemian widzi wroga i przyjaciela. Ciężko mu się zdecydować co tak naprawdę będzie lepsze, albowiem jemu samemu tej decyzji nie udało się kiedyś podjąć. Reszta na ekranie po prostu jest. Są to: Jowita Budnik, Maria Dębska, Tomasz Schuchardt, Magdalena Żak, Amelia Tyszkiewicz, Paweł Nowisz, Elżbieta Kępińska, Adam Cywka, Katarzyna Domalewska, Mateusz Więcławek, Milena Staszuk i Konrad Eleryk. Ciekawie prezentuje się również relacja głównego bohatera z najmłodszą siostrą oraz jej poglądy wobec reszty rodzeństwa. Aktorsko jest bardzo dobrze, choć niekiedy brakuje większych emocji jak np. między Ogrodnikiem a Ziętkiem. Niby dużo się dzieje, ale tego tak naprawdę w ogóle nie czuć. Tak jakby los postaci mało nas obchodził. Do tego dochodzą jeszcze sztywne kadry, posępna i mało optymistyczna atmosfera, dobra scenografia i kostiumy.

"Cicha noc" choć aspiracje miała wielkie to niestety poległa w ich dokładnym przedstawieniu. Fabuła owszem potrafi zaintrygować, ale do czasu, aż twórca nie wyjawia za wiele i całość staje się aż nazbyt oczywista. Obraz zaczyna nużyć i skupiać się na wielu niepotrzebnych rzeczach. Trochę jak zlepek kilku różnych skeczy. Jeden jest lepszy, a inne gorsze. Sama opowieść broni się, jeśli ją ograniczymy do wąskiego kręgu, a nie tak jak większość uważa do statystycznej większości Polaków. To jawne nadużycie. Poza tym opowieści brak wyrazistego zakończenia, które by wszystko postawiło do góry nogami, albo przynajmniej na tyle zelektryzowało, by film okazał się wart zapamiętania.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W tytułowym pociągu spotyka się kilkanaście osób, przedstawicieli różnych kultur, zawodów, grup wiekowych, klas społecznych, światopoglądów. Wśród nich słynny Belg Hercules Poirot, prawdopodobnie najlepszy detektyw świata. Wszystko wydaje się toczyć normalnym rytmem, również rozmowy pomiędzy współpasażerami o wszystkim i o niczym, żeby tylko podtrzymać iluzoryczne konwenanse. Pewnej nocy dochodzi jednak do brutalnego morderstwa i to właśnie na detektywie spocznie odnalezienie sprawcy. Problem w tym, że popełnić zbrodnię mógł dosłownie każdy z jadących. Sytuację pogarsza fakt, że wytrąceni z równowagi pasażerowie zaczynają się powoli rzucać sobie do gardeł.

gatunek: Kryminał
produkcja: USA, Malta
reżyseria: Kenneth Branagh
scenariusz: Michael green
czas: 1 godz. 54 min.
muzyka: Patrick Doyle
zdjęcia: Haris Zambarloukos
rok produkcji: 2017
budżet: 55 milionów $

ocena: 6,6/10












Pociąg na rozdrożu


Agahta Christie nie od dziś nazywana jest królową kryminałów. Tytuł ten zawdzięcza nie tylko pokaźnej ilości powieści w swoim dorobku, ale także niesamowitej wartości intelektualnej każdej z nich. Zapewne kojarzycie autorkę z Panną Marple oraz Herculesem Poirot, których to przygody możemy poznać na kartach wielu powieści. Jej kryminały są również często przenoszone na ekran. W tym roku Kenneth Branagh postanowił po raz kolejny zekranizować najsłynniejszą i najbardziej zakręconą powieść autorki, którą zna ze słyszenia praktycznie każdy. Mowa o "Morderstwie w Orient Expressie".

Hercules Poirot bez trudu rozwiązuje palący kryzys w Jerozolimie. Teraz czeka go wymarzony urlop. Niestety ten kończy się, zanim na dobre się jeszcze zaczął. Okazuje się, że detektyw jest potrzebny w pilnej sprawie w Wielkiej Brytanii. Musi się dostać do Londynu najszybciej jak to możliwe. Najszybciej będzie pociągiem, który wyrusza ze Stambułu. Dzięki znajomości z kierownikiem pociągu Poirotowi udaje się dostać miejsce w zatłoczonym pociągu. Niestety podróż wkrótce okaże się katorgą, gdy pociąg wpadnie w trasie na zaspę śnieżną oraz jeden z pasażerów zostanie zamordowany. Detektyw rozpoczyna śledztwo, jednakże nie wie, że ta historia będzie mieć niesłychanie pogmatwane korzenie. Każdy, kto czytał "Morderstwo..." zna jego niebywale poplątane rozwiązanie. Osoby te zapewne znają również poprzednie ekranizacje tej bestsellerowej powieści. Pozostaje więc zadać pytanie, czy jest sens robić kolejną adaptację tej samej książki? Niestety Orient Express A.D. 2017 nie udziela nam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, albowiem nie wszystko w nim się udało. Zaczynając jednak od samego początku, muszę pochwalić twórców za to, że w bardzo szybki i zgrabny sposób byli w stanie z impetem wprowadzić nas w tę opowieść. Albowiem we wstępie ukazują nam, jak światowej sławy detektyw poradził sobie z rozwiązaniem kryzysu w Jerozolimie. Jest wartko, gładko oraz ciekawie. Twórcy w wyśmienity sposób pokazują nam, jak Poirot zwykle rozwiązuje zagadki oraz jaka to dla niego dziecinnie prosta zabawa. Tak właściwie sam wstęp jest poświęcony samemu Poirot, którego postać postanowiono stworzyć na nowo na potrzeby tej ekranizacji. Muszę przyznać, że wyszło im to naprawdę nieźle. Omówmy najpierw jednak samą fabułę. Ta w dużej mierze bazuje na pierwowzorze, ale nie ogranicza się wyłącznie do niego. Mamy wspomniany już przeze mnie świetnie dopisany początek oraz kilka późniejszych zdarzeń. Jednakże w gruncie rzeczy nie stara się być na tym polu przesadnie oryginalna. I tutaj mamy już pierwszy problem, albowiem mając tak wyświechtaną przez kino opowieść ciężko zaskoczyć widzów tym samym kolejny raz z rzędu. Dlatego Branagh stara się jak może, aby uczynić z filmu produkt wyjątkowy. Nie przenosi jednak akcji do czasów teraźniejszych ani nie czyni Poirota bohaterką kobiecą. Takich dużych zmian nie oczekujcie. Ogranicza się on jedynie do niewielkich, czasami wręcz kosmetycznych zmian, które na dłuższą metę mają zagwarantować różnice. I rzeczywiście tak się staje. Sama fabuła oraz jej wydźwięk pozostaje niezmieniona. Poza drobnym wyjątkiem, albowiem książkę napisano po brytyjsku, a film jest zrobiony po hollywoodzku. Warto na to zwrócić uwagę, albowiem w filmie wszystko jest po prostu większe, szersze i bardziej widowiskowe. Ta zmiana klimatu ma w sobie dużo uroku, niestety ciągnie za sobą również kilka uproszczeń oraz dobrze znanych nam klisz. I tu pojawia się ciekawa dygresja na temat stylu produkcji, który nieustannie waha się pomiędzy widowiskowością Hollywood a brytyjską teatralnością dostrzegalną w aktorstwie czy też wewnętrznych ujęciach. Twórcy starają się dać nam produkt zawieszony gdzieś pośrodku, aczkolwiek nie zawsze im się to udaje. Koniec końców muszę przyznać, że film wyszedł im raczej w stylu amerykańskim. Czy jest to zaleta, czy też wada oceńcie sami. Historia ekranowa potrafi nas pochłonąć i zaangażować, dzięki czemu jest bardzo lekka i przyjemna w odbiorze. Ponadto pozwala nam samym wcielić się w detektywa i poszukać mordercy wśród pasażerów pociągu. Niestety opowieść polega w kilku niesłychanie kluczowych aspektach. Przede wszystkim akcja obrazu praktycznie od samego początku pędzi niczym na złamanie karku. Rzadko stara się złapać oddech, a zbyt często dostaje zadyszki. Przez tę prędkość za opowieścią nie nadąża napakowany w informacje scenariusz, który rzuca błyskotliwościami na prawo i lewo bez większego namysłu. Żeby wyłapać wszystkie poszlaki i jeszcze zdołać je dokładnie przetworzyć trzeba się nieźle wysilić. Sam Poirot w tym filmie zdaje się pracować niczym najszybszy komputer świata. Narzuca tempo, któremu później sam nie jest w stanie dotrzymać kroku. Wszystko po prostu pokazano za szybko i niekiedy zbyt chaotycznie, przez co ginie ta radość z odkrycia mordercy oraz znaczna część tej niezwykłej tajemnicy. Poważniejszym błędem jest jednak to, jak stworzono retrospekcje do innej sprawy detektywistycznej, która jest kluczowa do odgadnięcia idei kryjącej się za tym morderstwem. Sceny te potraktowano nieco po macoszemu i zdecydowanie zbyt pośpiesznie przedstawiono najważniejsze jej informacje. W późniejszym czasie wychodzą z tego powodu problemy, albowiem coś może nam się wydać niejasne bądź też zagmatwane. Niestety, ale od strony narracyjnej film nie zawsze daje sobie radę. Jednakże mimo tego ta opowieść po prostu płynie i to w dużej mierze ją ratuje.

Aktorsko film nie ma sobie równych, albowiem twórcom udało się zgromadzić przed kamerą same gwiazdy. Nie każdy film może poszczycić się tak doborową obsadą. Szkoda tylko, że w większości są to tylko znajome twarze. Nie grają w filmie ani za dużo, ani też zbyt intensywnie. Nie zniżają się co prawda do pewnego poziomu, co nie znaczy, że są w stanie nas czymś zachwycić. Zresztą w większości przypadków scenariusz nie daje im takiej możliwości. Jedynie niektóre postacie wybijają się ponad przeciętność. Pierwszym takim smaczkiem jest Daisy Ridley jako Mary Debenham, która naprawdę świetnie oddaje emocje oraz naturę swojej postaci. Pokazuje także, że rola Rey z "Przebudzenia mocy" to nie jest jej jedyne oblicze. Zaskakująco wyrazisty jest również Johnny Depp, którego, choć w filmie jest mało, to jednak zdecydowanie zapada w pamięć. Świetnie prezentuje się również: Michelle Pfeiffer, Josh Gad (uznanie zdobywa głównie dzięki konkretnej scenie) oraz Tom Bateman ("Demony DaVinci"), który zyskuje praktycznie tyle czasu ekranowego co sam Poirot. Reszta, czyli: Judi Dench, Penelope Cruz, Derek Jacobi, Leslie Odom Jr., Olivia Colman, Miranda Raison, Manuel Garcia-Rulfo i Willem Dafoe po prostu w produkcji są. Na sam koniec wisienka na torcie, czyli Kenneth Branagh jako Hercules Poirot i jego wąsy. Nie da się ich pominąć, albowiem są tak nienaturalnie ułożone, że aż przeczy to grawitacji. Niemniej jednak da się do nich przyzwyczaić i z czasem mogą się nawet zacząć podobać. Sam Poirot natomiast oprócz bycia genialnym detektywem ma w sobie również wielkie pokłady komizmu, które często w filmie ujawnia. Jego osoba potrafi nas urzec i zaintrygować pomimo tego, że ma tragiczny akcent. Spodobało mi się również jak twórcy podeszli do jego przeszłości oraz jak dopasowali postać do przedstawianych zdarzeń. Pokazali, że nawet najsłynniejszy detektyw na świecie może mieć problem z rozwiązaniem tak skomplikowanej sprawy, dzięki czemu wzbudza to w nim pokorę, a także jeszcze bardziej motywuje. Sama produkcja wiele zawdzięcza tej postaci. Jego stylem bycia oraz charyzmą. To twórcom naprawdę się rewelacyjnie udało.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to szerokie i niesamowicie widowiskowe kadry, ujmująca i intrygująca muzyka, dobre efekty specjalne (aczkolwiek można by je ograniczyć, bo pod koniec jesteśmy nimi przesyceni) oraz rewelacyjna scenografia. Na naszą uwagę zasługują również kostiumy, mroźny i tajemniczy klimat oraz wartki i pomysłowy montaż. Nie obędzie się też bez odrobiny napięcia i dramaturgii, ale tak jak pisałem, przez pędzącą akcję często się zatracają.

Ciężko stwierdzić czy "Morderstwo w orient Expressie" z 2017 roku było filmem potrzebnym, czy też nie. Albowiem ma w sobie zarówno wiele zalet, tak samo, jak i wad. Opowieść stoi w artystycznym rozkroku, aktorstwo zachwyca, ale tylko połowicznie, a scenariusz nie nadąża za pędzącą akcją, która wiele rzeczy upraszcza, pomija i porzuca, przez co opowieść momentami jest strasznie zagmatwana i ciężka do zrozumienia. Niemniej jednak o dziwo film ten się zaskakująco przyjemnie ogląda. Opowieść pomimo trudności nieprzerwanie brnie do przodu, co ją ostatecznie ratuje. Taki przyjemny film na niedzielny wieczór. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Steven jest wybitnym kardiochirurgiem, a jego żona, Anna, szanowaną okulistką. Mają dwójkę dzieci: 14-letnią Kim i 12-letniego Boba. Są zamożni, zdrowi i toczą szczęśliwe, rodzinne życie. Steven przyjaźni się z 16-letnim Martinem, którym nie ma ojca i którego niejako przyjął pod swoje skrzydła. Pewnego dnia Steven przedstawia chłopaka swojej rodzinie. Od tego czasu sprawy przybierają nieoczekiwany, katastrofalny w skutkach obrót. Idealny świat zamienia się w chaos. Steven zmuszony zostanie do złożenia szokującej ofiary lub zaryzykowania utraty wszystkiego, co ma.

gatunek: Biograficzny, Obyczajowy, Sportowy
produkcja: Polska
reżyseria: Yorgos Lanthimos
scenariusz: Efthymis Filippou, Yorgos Lanthimos
czas: 2 godz. 1 min.
zdjęcia: Thimios Bakatakis
rok produkcji: 2017
budżet: 3,5 miliona $

ocena: 7,8/10














Zapłata


Nasze życie to ciągła walka ze światem. Oczekujemy od niego wiele, ale sami nie jesteśmy skłonni wiele dla niego poświęcić. Można by wręcz rzec, że jesteśmy jak pasożyty, które żerują na swoim gospodarzu. Jednakże według Yorgosa Lanthimosa nic nie zostaje przez świat przeoczone. Każdy nasz występek musi być odpowiednio ukarany, a każda nieścisłość wyjaśniona. W swoim najnowszym filmie twórca "Lobstera" pokazuje nam jak bardzo potrzeba w świecie równowagi.

Steven to kardiochirurg a jego żona Anna to szanowana okulistka. Mają dwójkę dzieci i wiodą spokojne, ustatkowane życie. Mieszkają w dużym i pięknym domu w bardzo ładnej dzielnicy. Wydawać by się mogło, że ich egzystencja jest wprost idealna. Są modelową rodziną. Niestety pewnego dnia rodzina zaczyna odczuwać problemy. Z czasem okazuje się, że tajemnica z przeszłości może zrujnować całe dotychczasowe ich życie. Jak potoczą się ich dalsze losy i do czego posunie się głowa rodziny, by ocalić najbliższych? Znając twórczość czy chociażby "Lobstera" można było przypuszczać jakiego filmu spodziewać się po Lanthimosie. Jednakże uprzedzę zawczasu, że to jednak nie to samo, albo nie to, czego moglibyśmy oczekiwać. Tym razem reżyser postanawia zbadać całkiem inne tereny i ukazać nam historię niczym prawdziwą grecką tragedię. Jak mu to wszystko wyszło? Naprawdę nieźle. Największym atutem całej opowieści jest jej tajemniczość. Można by wręcz powiedzieć, że tylko wokół niej kręci się akcja obrazu. Z początku reżyser intryguje nas bohaterami, o których nie mamy żadnego pojęcia. Przedstawia nam osobliwą relację kardiochirurga z nieznajomym nam chłopakiem. Później twórca bardzo umiejętnie intryguje nas tajemniczymi wydarzeniami, które nawiedzają rodzinę Stevena. Innymi słowy, jedna wielka zagadka. Niemniej jednak trzeba przyznać, że reżyser bardzo zgrabnie potrafi nas zaintrygować wydarzeniami ekranowymi. Prawdę mówiąc, to jest zdolny do przysłowiowego zmuszenia nas do oglądania jego obrazu, albowiem całość jest tak zaskakująco nieoczywista i tak niesamowicie pochłaniająca, że wręcz nie sposób ruszyć się z kinowego fotela. Lanthimos szokuje, wyzywa i doprowadza relacje między bohaterami do granic możliwości. Bada ich zachowania oraz sprawdza, jak radzą sobie z tragedią i do czego są w stanie się posunąć, by ocalić rodzinę. Oczywiście wszystko to rozgrywa się w niezwykle tajemniczej aurze, która jest nam poniekąd dobrze znana z "Lobstera". Tak samo, jak ten niesłychanie duszny i przytłaczający klimat. Czuć go nieprzerwanie od samego początku. Z tym wyjątkiem, że na wstępie żaden z bohaterów jeszcze nie wie, co ta duszna atmosfera oznacza. Dopiero z czasem udaje im się pojąć, co zwiastowała. Jednakże koniec końców nawet ta wiedza nie pomogłaby im zapobiec żadnemu z wydarzeń. Są w potrzasku. Starają się dociec czemu jak, dlaczego, wszędzie i każdym dostępnym sposobem. Niestety nie dostrzegają problemu w samych sobie do czasu, aż może być już za późno. To enigmatyczne gdybanie okazuje się niesamowicie intrygujące i wciągające. Reżyser nas kusi i podpuszcza, ale nie gwarantuje żadnych konkretów. Wpuszcza w manowce, a jednocześnie gdzieniegdzie stara się szepnąć kilka nowych informacji. Większość jednak woli zachować dla siebie, aniżeli nam zdradzić. Wszystko to jeszcze bardziej nakręca tę machinę tajemniczości, która ku naszemu zdziwieniu nie wybucha, jak by to miało miejsce w greckiej tragedii. Wydarzenia nieubłaganie zmierzają do zaskakującego punktu kulminacyjnego, jednakże, zamiast eksplodować, zwyczajnie tracą na wartości. Tak jakby nagle uszło z nich całe powietrze. Tajemnica gdzieś tam się rozmywa i zamiast ciekawić, zaczyna nas coraz bardziej denerwować i nużyć. Co prawda Lanthimosa nie staje się tak sugestywny i bezpośredni jak Arronofsky w "matce!" to niestety też ma tendencję do zbytniego przesadzania. Jego powściągliwość może nam niekiedy aż za bardzo wadzić, albowiem obraz po pewnym czasie zaczyna cierpieć na monotonność. Całe to budowanie tajemnicy w pewnym momencie po nas nagle spływa, albowiem reżyser traci tę zdolność ponownego zaciekawienia nas tematem. Zdecydowanie lepiej byłoby nieco skrócić obraz, a w szczególności zakończenie, które aż nazbyt jest przeciągnięte. Zaprzepaszcza to, co udało mu się wcześniej tak rewelacyjnie wykreować. Jest płaskie i niesłychanie sflaczałe. Dopiero sam finał przybiera nico na zadziorności, dzięki czemu potrafi nas wyrwać z letargu. "Lobster" nie miał tego problemu, albowiem historia sama z siebie miała pazur i pewnego rodzaju nieracjonalność. Sprzedała się jednak dzięki temu, że została solidnie poprowadzona. Tutaj niestety od pewnego momentu narracja kuleje, co przekłada się na nasze zaangażowanie w opowieść. Jest dobrze, ale szkoda, że nie lepiej.

Aktorstwo w filmie Lanthimosa wypada na bardzo dobrym poziomie. Zresztą tutaj nie ma się co dziwić. Reżyser świetnie radzi sobie z poprowadzeniem swoich bohaterów oraz przedstawieniem ich nietuzinkowych charakterów. Jednakże tym razem nie są to bohaterowie, których od razu polubimy, tak jak to miało miejsce w "Lobsterze". Tym razem jest inaczej. Sterylność świata, w jakim żyją oraz przesadne tłumienie emocji okazuje się dla nas zbyt trudne do przekroczenia. Nasi bohaterowie, choć nas ciekawią, to jednak nie wzbudzają w nas większych emocji. Ich poczynaniom przyglądamy się jakby z boku. Nie jesteśmy z nimi w bezpośredniej więzi. Tak jakby przed nami stała niewidzialna bariera niepozwalająca nam ich polubić. Ich sztywność oraz nienaturalność zaskakuje na początku, tak samo, jak i na samym końcu. Nie jestem pewien czy to był celowy zabieg, czy też efekt przypadku, albowiem greckie tragedie mają na ogół działać na odwrót. Pozwalając nam utożsamić się z bohaterem i doznać z nim jego tragedii. W tym przypadku jesteśmy jedynie trzeciorzędnymi widzami, którzy historię rodziny Stevena, na przemian przegryzają popcornem i popijają Colą. Na wstępie za nimi nie przepadamy, ale pod sam koniec również nie jesteśmy specjalnie przekonani, że ich polubiliśmy. Brakuje również tych emocji, które gdzieś tam orbitują, ale nigdy w pełni nie dotykają naszych postaci. Na nasze odczucia wpływa również bardzo teatralne aktorstwo, które jeszcze bardziej oddala postacie od nas samych. Takim oto sposobem w obsadzie znalazł się świetny Colin Farrel oraz rewelacyjna Nicole Kidman. Równie wyśmienicie wypadają Raffey Cassidy oraz Sunny Suljic jako dzieci filmowej pary. Niezaprzeczalnie jednak cały ekran kradnie dla siebie Barry Keoghan, który swoją twarzą, postawą oraz zachowaniem nieprzerwanie intryguje, szokuje i zadziwia, przez co staje się epicentrum całego zamieszania.

Od strony technicznej obraz również powala. Te piękne szerokie i prześwietlone bielą kadry, pełne napięcia i grozy utwory muzyczne, rewelacyjna scenografia z pogranicza rzeczywistości i surrealizmu oraz ten ciężki i przytłaczający klimat, który w pewnym momencie nie pozwala wręcz zaczerpnąć oddechu.

Ta sterylność, nienaganność i perfekcja obrazu odzwierciedla poprzednie życie rodziny Murphy. Staje się również kontrastem, gdy wydarzenia przybierają dziwne obroty. Jest pewnego rodzaju przypomnieniem, że co innego tak naprawdę gwarantuje dobrobyt, bo kiedy popełnimy błąd, przyjdzie nam za niego srogo zapłacić. Wtedy wszystko inne traci znaczenie. "Zabicie świętego jelenia" to bardzo ciekawy eksperyment, który nas pochłania i elektryzuje od samego początku. Niestety z czasem gubi pazur i staje się monotonny, co okazuje być bardzo przytłaczające. Na szczęście finał ratuje końcową cześć produkcji. Jest to jednak film, który potrafi wywołać mieszane uczucia i zdecydowanie nie jest dla każdego. Ten sam przypadek co "matka!". Musisz się przekonać czy obraz jest dla ciebie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.