Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tom Hanks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tom Hanks. Pokaż wszystkie posty
Dwoje wydawców dziennika „The Washington Post” Katherine Graham i Ben Bradlee staje na czele bezprecedensowego starcia amerykańskiej prasy z najwyższymi władzami, walcząc o prawo do ujawnienia szokujących tajemnic, przez cztery dekady ukrywanych przez najwyższe władze USA.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Steven Spielberg
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia: Janusz Kamiński
rok produkcji: 2017
budżet: 50 milionów $
ocena: 8,0/10



















Walka o wolność


Wszyscy dobrze wiemy, że dostęp do informacji to jeden z najważniejszych aspektów naszego życia. Albowiem dzięki niemu mamy możliwość zdobywać wiedzę na temat otaczającego nas świata. Kiedyś były to gazety, a teraz jest to telewizja i internet. Jednakże nic nam po dostępie do informacji, jeśli nam się tego dostępu odmówi albo zabroni. A przecież ludzie mają prawo wiedzieć. Z takimi dylematami muszą zmagać się dziennikarze "The Washington Post" w sprawie upublicznienia tajnych akt na temat wojny w Wietnamie. Albowiem jak się okazuje, ich działania wcale nie muszą ujść bezkarnie.

Katherine Graham stoi na czele "The Washington Post" – gazety założonej przez jej ojca. Jednakże na samym szczycie znalazła się w wyniku niefortunnego zbiegu zdarzeń, co wystawia jej pewność siebie na nieustanną próbę. Z kolei Ben Bradlee to energiczny redaktor gazety, który niczym sęp poluje na smakowite tematy do publikacji. Wkrótce dziennikarze wchodzą w posiadanie tajnych dokumentów na temat długoletniej wojny w Wietnamie. Chcą je opublikować na łamach gazety, ale istnieje obawa, że zostaną za to surowo ukarani. Rozpoczyna się bitwa między rozsądkiem a tym, co konieczne i właściwe. Szumnie zapowiadany nowy film Stevena Spielberga powstał w zaskakująco szybkim tempie. Gdy w styczniu 2017 roku reżyser po raz pierwszy przeczytał scenariusz, uznał, że jest to historia, która nie może czekać na ekranizację i jak najszybciej przystąpił do negocjacji o reżyserię. Już 30 maja rozpoczęto zdjęcia, a w listopadzie film był już gotowy. Pośpiech i wysiłek godny naszego Patryka Vegi. Jednakże czy tak prędka realizacja nie poskutkuje słabym seansem? Otóż nie. Ludzie to jest Steven Spielberg! Jeśli ktokolwiek miałby czegoś takiego dokonać to tylko on. Wracając jednak na poważnie do tematu, muszę przyznać, że po filmie nie widać nawet najdrobniejszego śladu po tak szybkiej produkcji. Oczywiście jest to zasługa dużo wcześniej napisanego scenariusza, który trafił do rąk reżysera, będąc już ukończonym. Jednakże w tym konkretnym przypadku reżyser zastosował sporo zmian oraz uwzględnił komentarz aktorów odgrywających główne role. Ale co z tego wszystkiego wyszło? Przede wszystkim porządnie zrobiony film, który się rewelacyjnie ogląda. Twórca już od samego początku potrafi nas zaintrygować ukazywanymi zdarzeniami, dzięki czemu w mgnieniu oka udaje nam się wciągnąć w wir wydarzeń. Zaczyna się w miarę spokojnie, ale wraz z czasem trwania emocje przybierają na sile. Reżyser prowadzi opowieść w tak rewelacyjny sposób, że dosłownie cokolwiek nam pokazuje, jest dla nas ciekawe i pochłaniające. Nie ważne czy są to zebrania rady, organizowane przyjęcia czy też szaleńcza walka z czasem do publikacji nowego numeru. Za każdym razem jest w stanie z każdej sceny wycisnąć jak najwięcej emocji, przez co aż do końca seansu nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie. Sama fabuła okazuje się zaskakująco wartka i niesamowicie dynamiczna, dzięki czemu nawet pozornie głupia rozmowa przez telefon potrafi nas w odpowiedni sposób poruszyć. Właśnie takich emocji poszukuję w kinie. Reżyser w niezwykle umiejętny sposób potrafi również zbudować napięcie i dramaturgię, przez co film jest pełen emocji i przyspieszonego bicia serca. Nie pozwala nam nawet na chwilę oderwać wzroku od ekranu, albowiem tak umiejętnie nas hipnotyzuje ukazywanymi zdarzeniami. I to poniekąd jest w tym wszystkim najciekawsze. Biorąc pod uwagę fakt, że większość z nas, wie, albo jest w stanie bez problemu przewidzieć, jak cała ta historia się skończy. A więc nawet pomimo tego, twórca jest w stanie wywołać w nas taką masę emocji. To jest prawdziwy talent. Oczywiście reżyser całą swoją uwagę skupia wyłącznie na wątku głównym oraz związanych z nim postaciami. Poboczne historie są najzwyczajniej w świecie nietknięte. Z jednej strony to nie przeszkadza, albowiem pomimo ich obecności i tak jest już całkiem sporo do opowiedzenia. Z drugiej strony jenak, biorąc pod uwagę to, ile przez ekran przewija się rozmaitych postaci, z których większość jest nam kompletnie obca, to niestety ten fakt boli. Szczególnie gdy są to bohaterowie bezpośrednio związani z głównym wątkiem, dla których po prostu nie poświęcono wystarczającej ilości czasu. Takim oto sposobem na ekranie pojawia się cała masa rozmaitych sylwetek, których koniunkcji nigdy się nie domyślimy, albowiem sam reżyser bez ogródek nie szczędzi na nich czasu. W taki sposób można się łatwo pogubić przy niektórych wątkach i utknąć na etapie odgadywania kto jest kim. Niestety ta zabawa w 'Zgadnij kto to?' Nie idzie nam najlepiej, albowiem jeśli nie znamy dokładnie historii ukazywanego nam zdarzenia zbyt dobrze, sami na rozwiązanie nie wpadniemy. Zresztą reżyser sam daje nam do zrozumienia, że obecność owych bohaterów należy po prostu zaakceptować. Niezbyt dobrze się z tym czuję, ale powiedzmy, że pozostała część w jakiś tam sposób rekompensuje tę kującą w oczy nieścisłość. Wbrew pozorom reszta obrazu jest bardzo przejrzysta i nad wyraz spójna. Gdyby nie ta wpadka było jeszcze lepiej.

Produkcja pod względem aktorskim prezentuje się wręcz rewelacyjnie. Przede wszystkim w bardzo ciekawy i wiarygodny sposób nakreśla głównych bohaterów oraz ich motywacje. Daje aktorom solidną bazę pod ich kreacje, które po raz kolejny u Spielberga okazują się wzorowe. Na pierwszym planie mamy duet Streep-Hanks, jednakże z tej dwójki na prowadzenie zdecydowanie wysuwa się Meryl Streep jako Katherine Graham. Wokół tej postaci kręci się cały obraz, albowiem ona nieprzerwanie pozostaje w centrum naszego zainteresowania. Natomiast sama Meryl po raz kolejny udowadnia, jak rewelacyjną jest aktorką. Tym razem jednak jej rola jest zaskakująco stonowana i zachowawcza. Aktora stawia na minimalizm, co pozwala jej wypaść niesamowicie wiarygodnie i przekonująco. Perfekcyjnie oddaje wahania i niezdecydowanie swojej postaci, która ciągle cierpi na brak pewności siebie, co odbija się na jej samopoczuciu. Zżerają ją wątpliwości oraz brak zdecydowania przy podejmowaniu decyzji. Ponadto jest rozdarta pomiędzy znajomością oskarżanych w gazecie przyjaciół a lojalnością i szczerością wobec swoich współpracowników. Równie dobrze, prezentuje się Tom Hanks jako Ben Bradlee. Jego postać jest niesamowicie wyrazista, pewna siebie i wypełniona masą energii. Wszędzie jest go pełno i zawsze go dokładnie słychać. Szczególnie gdy otaczają go inni aktorzy widać, w jaki sposób się nad nich wybija. Niestety, gdy pojawia się na ekranie Meryl wyraźnie widać, że cała nasza uwaga bezpowrotnie skupia się wyłącznie na niej. We wszystkich tych scenach aktorka wypada po prostu zdecydowanie lepiej. I nie ma znaczenia czy to konfrontacja, czy zwykła rozmowa. Na ekranie pojawiają się również Bob Odenkirk, Tracy Lettis, Bradley Whitford, Bruce Greenwood i Sarah Paulson, która wypowiada jedną z najbardziej pamiętnych kwestii w całym filmie. Ponadto w filmie znaleźli się również: Jesse Plemons Michael Stuhlbarg, Alison Brie i Zach Wood.

Strona techniczna produkcji również zachwyca. Przede wszystkim mamy świetne zdjęcia Janusza Kamińskiego oraz bardzo ciekawą i świetnie budującą napięcie muzykę Johna Williamsa. Ponadto mamy bardzo dobrę charakteryzację, kostiumy oraz scenografie. Warto również zwrócić uwagę na fenomenalny klimat produkcji oraz świetny montaż.

"Czwarta władza" to bezsprzecznie świetnie nakręcony film, który się niebywale dobrze ogląda. Jest ciekawy, wciągający oraz pełen soczystych emocji. Cechuje go świetny scenariusz, doborowa obsada, świetnie nakreślone i zagrane postacie oraz bardzo dobre wykończenie. Niestety nie można mieć wszystkiego, a tutaj ewidentnie kuleje drugi plan. Przejawia się to niekiedy brakiem spójności oraz niewystarczającą ilością informacji co potrafi wprowadzić nas w zakłopotanie. Na szczęście reszta potrafi nam zrekompensować te nieścisłości, dzięki czemu możemy się cieszyć z seansu i bez tego. Ponadto sam obraz porusza również kwestię wszelkiego rodzaju zmian. Gazeta wchodzi w nowy etap, na czele wielkiej spółki jest kobieta, a władza dostaje po głowie za nadużycia. Jednakże film ten są wyjątkową moc zawdziecza również treści niesłychanie adekwatnej do obecnych wydarzeń. Nie tylko za granicą, ale również u nas, w Polsce.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

15 stycznia 2009 roku cały świat był świadkiem „Cudu na rzece Hudson”, kiedy to kapitan „Sully” Sullenberger posadził uszkodzony samolot na zimnych wodach rzeki Hudson, ratując życie 155 osobom znajdującym się na pokładzie. Jednak, mimo że opinia publiczna i media głośno wychwalały Sully'ego za jego wyjątkowe umiejętności lotnicze, w czasie śledztwa zostały ujawnione fakty, które mogły zniszczyć jego reputację i karierę.

gatunek: Dramat, Biograficzny
produkcja: USA
reżyser: Clint Eastwood
scenariusz: Todd Komarnicki
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Christian Jacob, Tierney Sutton Band
zdjęcia: Tom Stern
rok produkcji: 2016
budżet: 60 milionów $
ocena: 7,0/10









 
Panie pilocie dziura w samolocie

Historie z życia wzięte nie bez powodu są jednymi z najpopularniejszych jak i najchętniej wybieranych zarówno przez scenarzystów filmowych jak i widzów. Albowiem produkcje te nie tylko ukazują nam wydarzenia, które zdarzyły się naprawdę, ale również ludzi, którzy przyczynili się do wysławienia owego czynu. Tak było z Chrisem Kyle'm i tak samo jest z kapitanem Chesleyem Sullenbergerem w najnowszym filmie Clinta Eastwooda.

Słynny aktor i reżyser po ukazaniu nam życiorysu najskuteczniejszego snajpera w historii USA tym razem postanowił sięgnąć po nieco "nowsze" wydarzenie, a mianowicie zdecydował się opowiedzieć nam o cudzie na rzece Hudson. Owy cud wiąże się z awaryjnym lądowaniem samolotu na rzece Hudson, który zaraz po opuszczeniu lotniska stracił moc w obu silnikach. Gdyby nie rozsądne i zdecydowane działanie kapitana Sullyego nie moglibyśmy wspominać o sukcesie, a raczej o wielkiej katastrofie lotniczej.  Reżyser już od pierwszych scen próbuje ukazać nam zmagania głównej postaci z wyborem jakiego dokonała oraz ze słusznością podjętej decyzji. Akcja produkcji rozpoczyna się już na drugi dzień po katastrofie, a tak ściślej mówiąc po udanym wodowaniu na rzece. Eastwood już na samym wstępie potrafi wprowadzić napięcie, dramaturgię oraz przeszywające uczucie nieuchronnej zagłady. Jednakże później zdecydowanie hamuje i pozwala całej opowieści obrać spokojniejszy ton. To zaskakujące z jaką łatwością reżyserowi przychodzi manewrowanie pomiędzy kolejnymi wydarzeniami ekranowymi, które na przemian są pełne dramaturgii jak i stoickiego spokoju. Fabuła obrazu koncentruje się na pierwszych kilku dniach po udanym wodowaniu jak i na dokładnym przedstawieniu całego zdarzenia, które przeszło do historii lotnictwa. To samo tyczy się się sposobu narracji, który został podzielony na ten spokojny i sielankowy odnoszący się do wydarzeń po katastrofie oraz na te pełne napięcia i niepokoju zdarzenia mające miejsce podczas awaryjnego lądowania. Prawdę mówiąc fabuła produkcji jest nieustannie rozdarta pomiędzy te dwa światy, które ciągle się przenikają, aby ukazać nam pełen obraz całego zajścia. Wydarzenia ekranowe są niezwykle intrygujące i potrafią nas niesamowicie zaintrygować przez co z wielką ochotą będziemy śledzić rozwój śledztwa w sprawie lądowania na rzece Hudson. Reżyser dobrze wie co jest godne naszej uwagi, a co lepiej przemilczeć dzięki czemu jego obraz zawiera jedynie niezbędne informacje. Twórca nie męczy nas niepotrzebnymi wątkami, ani zbyt rozwiniętym tłem obrazu. Już na samym początku definitywnie podkreśla, że skupi się wyłącznie na głównym bohaterze i bardzo konsekwentnie trzyma się swojej decyzji. Dopiero później mamy drugi plan, a na samym końcu jest tło, które bardzo zgrabnie dopełnia cały film. A więc po raz kolejny mamy ukazaną jednostkę, pojedynczego człowieka, który zasłużył się swoimi niezwykłymi umiejętnościami. Przede wszystkim była to zdolność zachowania zimnej krwi w krytycznej sytuacji oraz niesamowita precyzja i determinacja przy podejmowaniu jedynej i słusznej decyzji, która ocaliła wszystkich obecnych na pokładzie pasażerów. To nie jest wyczyn, którego dokonałby każdy przechodzeń mijający was na ulicy i reżyser wyraźnie to podkreśla. Ukazując nam przebieg śledztwa prowadzonego w sprawie wodowania lotu 1549 pokazuje, że coraz częściej zapominamy, że pomimo posiadania coraz to nowocześniejszych i sprytniejszych systemów jak i sprzętów do ich obsługi nadal potrzebny jest człowiek. Za sterami samolotów znajdują się ludzie, nie maszyny. I to właśnie oni podejmują najważniejsze decyzje. Są do tego specjalnie szkoleni. To nie jest rzecz, którą da się nauczyć maszynę (na razie). Clint Eastwood swoim filmem przypomina nam, że wszyscy jesteśmy ludźmi. A ludzie popełniają błędy. Taka jest nasza natura, że na złych rzeczach się uczymy. To tak zwany czynnik ludzki, o którym wspomina w filmie kapitan Sullenberger. Maszyny i symulacje to jedno. Człowiek to coś zupełnie innego. Wydaje się, że zaczynamy o tym coraz częściej zapominać, albowiem w ciągłym dążeniu do perfekcji odrzucamy możliwość, że możemy się potknąć lub zrobić zły krok. Najzwyczajniej w świcie pomylić się. I choć decyzja głównego bohatera okazała się słuszna nadal pozostaje niesmak całego procesu. Zachowanie organów badających wodowanie również pozostawia wiele do życzenia. Albowiem dla nich liczą się tylko straty i negatywy, a nie cała reszta. Zajrzenie za kulisy tej historii pozwala nam przekonać się jak było naprawdę. Niestety nie wszystko w najnowszej produkcji Eastwooda dobrze funkcjonuje. Jedną z jej wad jest już wcześniej wypomniana dwoistość fabuły, która na przemian zabiera nas w centrum katastrofy, albo na kilka godzin po zdarzeniu. Wszystko to sprawia, że wydarzenia ekranowe raz są intrygujące i wciągające, a raz spokojne i niezbyt ciekawe. To powoduje, że akcja produkcji jest strasznie nierówna przez co jej odbiór nie jest bezproblemowy oraz przyjemny. Ewidentnie zabrakło większej płynności i lekkości przy montażu danych scen. Dodatkowo umieszczone w obrazie retrospekcje wydają się być raczej zbędne. Nie wiem czy filmowi na dobre by nie wyszło gdyby zdecydowano się go zmontować na nowo. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma.

Jak już wcześniej wspomniałem "Sully" to teatr jednego aktora. W tym przypadku jest to świetny Tom Hanks jako kapitan Chesley "Sully" Sullenberger, który przeszedł do historii dzięki pomyślnemu wodowaniu na rzece Hudson. Jego bohater to pewny siebie, konsekwentny i wiarygodny człowiek, który ma głowę na karku i nie boi się podejmować trudnych decyzji. Do samego końca pozostaje wierny swoim przekonaniom i nie żałuje swojego czynu. Innymi słowy kolejny wzór do naśladowania. Zaraz za nim mamy Aarona Eckharta jako kapitana Jeffa  Skilesa, Laurę Linney jako Lorraine Sullenberger oraz Ann Cuscak jako Donna Dent i Molly Hagan jako Doreen Welch. Obsada spisał się bez zarzutów.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się całkiem nieźle. Głównie za sprawą świetnych zdjęć, które w odpowiednich momentach nadają produkcji lekkości i dynamizmu. Muzyka niestety wypada niemrawo tak samo jak klimat oraz montaż produkcji. Na pochwałę zasługują natomiast efekty specjalne.

"Sully" w reżyserii Clinta Eastwooda to poprawnie skonstruowane dzieło. Posiada ciekawą i wciągająca historię, porusza ważne zagadnienia oraz po raz kolejny ukazuje nam wzór do naśladowania. Niestety w tym wszystkim zagubił się niestety klimat produkcji, który jest bardzo zmienny. Powoduje to zamieszanie w produkcji przez co nie do końca można mówić o bezproblemowym i lekkim odbiorze. Oprócz tego akcja obrazu jest bardzo nierówna co dodatkowo wpływa na jego niekorzyść. Na szczęście film nadrabia aktorstwem oraz wartościowym przekazem. Niemniej jednak muszę przyznać, że jestem nieco rozczarowany tą produkcją. Spodziewałem się czegoś dużo lepszego.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Robert Langdon budzi się na szpitalnym łóżku w zupełnie obcym miejscu. Nie pamięta, jak i dlaczego znalazł się w szpitalu. Nie potrafi też wyjaśnić, w jaki sposób wszedł w posiadanie tajemniczego przedmiotu, który znajduje we własnej marynarce. Czasu na rozmyślania nie ma niestety zbyt wiele. Ledwie na dobre odzyskuje przytomność, ktoś próbuje go zabić. Z pomocą młodej lekarki Sienny Brooks Langdon opuszcza szpital i przemierza uliczki Florencji, próbując odkryć powody pościgu. Podąża śladem tajemniczych wskazówek ukrytych w słynnym poemacie Dantego… Czy jego wiedza o tajemnych sekretach, które skrywa historyczna fasada miasta wystarczy, by umknąć nieznanym oprawcom? Czy zdoła rozszyfrować zagadkę i uratować świat przed śmiertelnym zagrożeniem? 

gatunek: Akcja, Thriller
produkcja: USA,
reżyser: Ron Howard
scenariusz: David Koepp
czas: 2 godz. 1 min.
muzyka: Hans Zimmer
zdjęcia: Salvatore Totino
rok produkcji: 2016
budżet: 75 milionów $
ocena: 5,8/10







 
Piekło zbawieniem ludzkości

Wszyscy lubimy zagadki. Najlepsze są te najbardziej skomplikowane, które wymagają tęgiego umysłu by je rozwiązać. Jednakże w rozwiązywaniu tych zagadek najważniejsza nie jest satysfakcja, a nagroda. No bo po co rozwiązywać tajemnice skrywane od wieków wyłącznie dla satysfakcji? Na końcu zawsze musi być jakiś "skarb", który wynagrodzi nasz trud włożony w znalezienie go. Tak było w "Skarbie narodów", który okazał się niezaprzeczalnym hitem i doczekał się nawet kontynuacji. Podobnie sprawa miała się z "Kodem Da Vinci", który pomimo kontrowersyjnej tematyki zgarną pokaźną sumę w box-office. Były jeszcze "Anioły i demony", które godnie przejęły pałeczkę po swoim poprzedniku. Jednakże jak widać formuła rozwiązywania zagadek, które prowadzą nas do konkretnego miejsca jeszcze się nie znudziła, albowiem na ekranach kin mamy możliwość oglądać kolejną odsłonę przygód niezrównanego profesora Langdona. Jednakże czy jego powrót był konieczny?

Dan Brown to jeden z najpopularniejszy oraz najbardziej kontrowersyjnych pisarzy XXI wieku. Wystarczyło by napisał jedną powieść, aby zwrócić przeciwko sobie cały Kościół katolicki oraz miliony ludzi nie zgadzających się z jego tezami postawionymi w książce. Choć przygody profesora Langdona to fikcja, niemniej jednak wywołują u wielu bardzo skrajne emocje. Nie wiadomo czy takie były intencje pisarza, jednakże jedno jest pewne, że owa nagonka jedynie przysporzyła popularności Brownie oraz jego twórczości. Jego najnowsze dziecko zostało już zekranizowane i można je obejrzeć na ekranach naszych kin. Jednakże czy ta zagadka jest godna rozwiązania? Robert Langdon światowej sławy znawca symboli religijnych budzi się w szpitalu z urazem głowy. Nie wie gdzie jest, ani jak się tu znalazł. Szybko wychodzi na jaw, że Langdon stał się przedmiotem obławy z powodu tajemniczej rzeczy, którą znalazł w swojej marynarce. Obiekt ten sprowadza na profesora masę kłopotów przez co zmuszony jest do wyruszenia w jedną z najniebezpieczniejszych wypraw. Jej celem jest ratunek ludzkości. Czy podoła temu arcytrudnemu zadaniu? Myślę, że odpowiedź na to pytanie nie musi paść w tej recenzji, albowiem każdy z nas zna ją doskonale. To co nas intryguje to cała reszta. "Inferno" zalicza bardzo dobry i niezwykle energiczny start. Reżyser dosłownie "wrzuca" nas niemalże w sam środek akcji i sprawia, że opowieść zaczyna się z przytupem. Pierwsze sceny ukazują nam energiczny i pełen dynamizmu pościg, który kończy się efektownym i zaskakującym finiszem. Sekundę później nawet bez chwili zastanowienia przenosimy się się do szpitala, w którym zastajemy rannego profesora Langdona. Jednakże akcja produkcji wcale nie zwalnia. Reżyser nie dając nam nawet sekundy na odpoczynek aranżuje kolejną ucieczkę. Tym razem ze szpitala. Wszystko to sprawia, że początek produkcji to niezwykle ciekawa i wartka sekwencja, która zdecydowanie zachęca by sięgnąć po więcej. Szkoda, że tym początkiem film Rona Howarda niemalże wyczerpał limit komplementów. Albowiem im bardziej zagłębiamy się w produkcję tym bardziej mamy ochotę przestać ją oglądać. Fabuła obrazu z ciekawej i wciągającej zamienia się w średnio intrygującą, mało absorbującą i niezbyt przekonującą gonitwę pomiędzy jednym miejscem a drugim w poszukiwaniu coraz zmyślniejszych wskazówek. Jej największym problemem jest scenariusz, który ukazuje nam liczne niedoskonałości w skonstruowanej opowieści. Przede wszystkim historia jest pełna dziur, które ujawniają nam się wraz z trwaniem produkcji. Na światło dzienne wychodzą również liczne niejasności, które ukazują nam, że historia została stworzona niezbyt dokładnie, albowiem ewidentnie widać, że momentami nie trzyma się kupy. Nie wiadomo wtedy czy brać historię na poważnie czy może traktować ją z przymrużeniem oka. Z jednej strony druga opcja wydaje się całkiem rozsądna, ale przy oglądaniu "Inferna" niestety się nie sprawdza, albowiem twórcy dosadnie dają nam do zrozumienia, że ich obraz należy traktować całkiem poważnie. Jest to jeden z poważniejszych błędów produkcji, który sprawia, że wiele scen rozgrywa się w aż nazbyt spiętej i podniosłej atmosferze, która odbiera filmowi cały urok. Z kolei pierwszoplanowa intryga to całkiem inna bajka. Wątek główny przede wszystkim cierpi na brak fundamentów, które by go znacząco osadziły w fabule "Inferna". Brak mocnej podpory sprawia, że cały wątek dotyczący "Piekła" Dantego wypada mało przekonująco, a niekiedy nawet śmiesznie. Pan Langdon pomimo utraty pamięci i zdolności nazywania najprostszych rzeczy, bez problemu przypomina sobie najbardziej skomplikowane zagadnienia z dziedziny symboliki i z prędkością światła odnajduje kolejne poszlaki układanki. Choć tak jak w "Aniołach i demonach" goni go czas, to jednak tym razem zdaje się działać na jakimś autopilocie, albowiem w jego działaniach widać ewidentny brak zaangażowania. Skomplikowane zagadki rozwiązuje jakby od niechcenia przez co brak mu dawnej ikry. Akcja produkcji również pozostawia wiele do życzenia. Wydawać by się mogło, że jej wartka formuła zapewni nam świetną rozrywkę, a z tym niestety bywa różnie. Wszystko ponownie sprowadza się do słabego scenariusza, który skutecznie odpycha nas od opowieści kolejnymi niejasnościami. Ich nagromadzenie okazuje się zbyt przytłaczające co powoduje u nas zniechęcenie do obrazu. Nawet liczne zwroty akcji nie zawsze nas satysfakcjonują, albowiem są do przewidzenia bądź też są słabo zaakcentowane. Opowieści brak również lekkości i gracji, którą można było zauważyć w filmowym poprzedniku. Fabuła "Aniołów i demonów" dała prowadzić się sama, a ta w "Inferno" jest niekiedy wręcz ciągnięta na siłę. Wydarzenia ekranowe tworzone są sztucznie przez co brak im polotu, który odciążyłby całą produkcję. Innymi słowy adaptacja powieści Dana Browna pod względem fabularnym mocno rozczarowuje.

Jeśli chodzi o stronę aktorską to produkcja prezentuje się całkiem nieźle. Niestety znowu ma sobie wiele do zarzucenia. Przede wszystkim pod względem budowy postaci, albowiem ten element kuleje w "Inferno" najbardziej. Bohaterom brak jasnych motywów, a ich działania są słabo uzasadnione. Nie pomaga również postać z przeszłości profesora, która miała wnieść element romantyczny, albowiem wypada mało wiarygodnie. To samo tyczy się również większości postaci drugoplanowych, które niewiele mają udziału w produkcji, ale ich obecność jest kluczowa dla pierwszoplanowej intrygi. Jedna wielka sprzeczność. Natomiast jeśli chodzi o aktorstwo to z tym jest już znacznie lepiej. Na pierwszym planie mamy oczywiście niezastąpionego Toma Hanksa, który wlewa w postać Roberta Langdona dużo gracji, lekkości oraz humoru co pozwala mu niekiedy rozluźniać atmosferę filmu. Niestety widać, że aktor jest nieco zmęczony tą postacią, albowiem w większości scen gra na niezbyt atrakcyjnym autopilocie. Jedną z najatrakcyjniejszych sylwetek jest doktor Sienna Brooks grana przez świetną Felicity Jones. Warto również zwrócić uwagę na Irrfana Khana czy Sidse Babett Knudsen, albowiem aktorzy ci zostali dobrani do sportretowania ciekawych charakterów, ale niestety nie dano im na to zbyt wiele czasu ekranowego. Pojawiają się jeszcze: Ben Foster, Omas Sy i Ana Ularu jednakże ich sylwetki stanowią jedynie dopełnienie całości.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się bardzo dobrze. Zaczynając od dobrych efektów specjalnych, a kończąc na różnorodnym doborze lokacji. Niezwykle ważne dla opowieści są również dynamiczne ujęcia, które rewelacyjnie ukazują nam szaleńczą atmosferę filmu i są pewnego rodzaju namiastką emocji jakie powinien nam obraz dostarczyć. Oczywiście jest jeszcze muzyka Hansa Zimmera, która tym razem prezentuje się niezwykle miałko. Gdzieś tam zawsze pobrzękuje w tle, ale tak naprawdę brak jej charyzmy i zdecydowania przez co prezentuje się strasznie słabo.

"Inferno" zapowiadało się na jesienny hit, ale niestety wyszło całkowicie odwrotnie. Słaby scenariusz, niechlujne nakreślenie postaci oraz historia, która nie jest w stanie przekonać nas do siebie tak jak to miało miejsce przy poprzedniej części to spore minusy. Jedynymi plusami obrazu wydają się być: pędząca na zabój akcja (która niestety nie zawsze wciąga), emocjonujące zakończenie oraz jeden konkretny zwrot fabularny, który obraca opowieść o 180°. Nie zmienia to jednak faktu, że film Rona Howarda zawodzi na całej linii. Ale i tak okazuje się lepszy niż nudny i przydługawy "Kod Da Vinci". "Anioły i demony" natomiast nadal pozostają najlepszym obrazem z serii. Niestety taki obrót spraw nie powinien cieszyć reżysera, albowiem po filmie widać, że wszystko w nim było robione na szybko, niedokładnie i bez przekonania. I to tak naprawdę boli najbardziej.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.