Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jennifer Lawrence. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jennifer Lawrence. Pokaż wszystkie posty
ona i On wiodą z pozoru idylliczne życie w odosobnionym raju. Ich związek zostaje jednak poddany testowi, kiedy mężczyzna i kobieta, niezaproszeni, pojawią się w ich domu.  Odpowiedź na pukanie do drzwi przerwie spokojną egzystencję obojga. Ale do drzwi zapuka więcej gości. matka będzie zmuszona zweryfikować wszystko, co wie o miłości, oddaniu i poświęceniu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 8,7/10


















Inwazja


Darren Aronofsky to bez wątpienia specyficzny twórca, którego styl i reżyserska maniera jest wręcz nie do podrobienia. W swojej karierze próbował już wielu rozmaitych pomysłów, ale wygląda na to, że najbardziej lubi produkować obrazy pokroju "Czarnego łabędzia". Sam zresztą to przyznał w jednym z wywiadów. Wiadomość ta cieszy, albowiem jego ostatnie filmowe dzieło niestety odczytuję jako kompletną pomyłkę. Teraz jednak twórca ma szansę się zrehabilitować. Jak myślicie, uda mu się?

ona i On mieszkają w niesamowicie przestrzennym, ale bardzo przytulnym domu na uboczu. Wiodą spokojne i proste życie. Niestety ich sielanka zostanie przerwana, kiedy do ich drzwi zapuka tajemniczy mężczyzna, a następnie kobieta. Wkrótce okaże się, że to dopiero początek ich problemów. Dawno w kinach nie pojawił się tak tajemniczy obraz, jakim jest "matka!". Klimatyczne i tajemnicze zwiastuny zapowiadały rasowy horror, opis fabuły sugerował thriller w stylu "napad na dom", a twórcy bardzo skutecznie podgrzewali jedynie wszystkie te plotki. Koniec końców, Aronofsky zwyciężył, albowiem udało mu się dochować tajemniczej fabuły swojego obrazu, której zadaniem jest wprowadzić nas w zakłopotanie. Miesiące kłamania i przeinaczania faktów opłaciły się, albowiem otrzymaliśmy bardzo nieszablonowy, pokręcony, ale również bardzo autorski obraz, którego kinematografii od dawna brakowało. Największą zaletą projekcji jest sam fakt, że tak naprawdę nie wiele o niej wiemy. Przypuszczamy, co możemy otrzymać, tworzymy w głowie rozmaite scenariusze, ale do końca tak naprawdę nie mamy bladego pojęcia, w jakim kierunku pójdzie reżyser. Zdradzę wam teraz mały sekret: żaden z tych pomysłów, o których myśleliście, nie jest odpowiedzią na fabułę obrazu. Twórca po raz kolejny zaskakuje swoją wyjątkową wyobraźnią, przez co potrafi szokować czymś, co właściwie można uznać za banalnie proste, gdybyśmy od początku wiedzieli, od której strony mamy się na nie patrzeć. Niestety pozbawiłoby to nas tej frajdy, jaką jest odkrywanie kolejnych szokujących informacji ujawnianych nam przez twórcę. Tutaj każda minuta ma znaczenie. Każda nawet najmniejsza bądź najbardziej trywialna rzecz posiada swoją rolę w produkcji. Jedne mają większe inne zaś mniejsze znaczenie dla całego obrazu. Jednakże koniec końców wszystkie z nich są ważne, albowiem podsuwają nam kolejne części tej skomplikowanej układanki. Niestety nie wszystkie dają nam odpowiedź, jakiej oczekujemy. Czasami trzeba poczekać, zanim nabiorą znaczenia i wyjawią nam swoją prawdziwą rolę. Może być nawet tak, że pod sam koniec seansu nie będziemy dalej w stanie odgadnąć ich znaczenia. Wszystko jest możliwe, gdy zabieramy się za oglądanie produkcji, w której tak głęboko zastało zakorzenione drugie dno oraz milion podtekstów i odnośników do pokaźnej bazy utworów. "matka!" skonstruowana jest w taki sposób, aby już od samego początku wprowadzić nas w zakłopotanie. Ta toksyczna atmosfera, tajemnica, niepewność oraz swego rodzaju dziwność sprawiają, że seans przybiera bardzo nieszablonową i poniekąd ekstrawagancką formę narracji. Reżyser bez umiaru używa w nim wszelkiego rodzaju metafor i aluzji, przez co skutecznie udaje mu się ukryć prawdziwe znaczenie swego obrazu. Jego przekaz, a także prawdziwą naturę. Twórca potrafi niesłychanie intrygować, zaskakiwać, niepokoić oraz rozbrajać nieszablonowością kolejnych zderzeń między postaciami. Wszystko pomimo bycia nam znajomym i swojskim tutaj poddawane jest pod dyskusję, która każe nam wątpić w to, co oczywiste i proste. Tak jakby wszystko było częścią czegoś większego i reprezentowało rzeczy znacznie potężniejsze niż skorupy, w których zostały ukryte. Sam film zresztą zabiega o bycie większym, niż sugeruje jego metraż i skala. Po części twórcy się to naprawdę udaje. Opowiada nam historię z punktu widzenia pierwszoplanowej bohaterki, czyli tytułowej matki. Reguła jest taka, że wiemy tyle i tylko tyle, co sama postać. Nieustannie za nią podążamy, przyglądamy się jej, ale przede wszystkim widzimy wszystko to co ona sama. Nasza wiedza nigdy nie wykracza poza jej pole widzenia. Jesteśmy z nią od początku do samego końca. Wraz z nią odkrywamy kolejne tajemnice oraz razem staramy się wszystko uporządkować w naszych głowach. Zrozumieć, odebrać oraz na to wszystko odpowiednio zareagować. Właśnie wtedy film wspina się na swoje wyżyny. Intryguje, niepoprawnie szokuje, ale też pozostawia wiele rzeczy w sferach dyskusji i gdybań. Przypuszczamy, ale nie jesteśmy niczego na 100% pewni. Staramy się zrozumieć, ale przy okazji wiemy, że nie wszystko jest takie oczywiste. Kwestionujemy dostrzegalne zdarzenia i szukamy w nich ukrytego znaczenia, ale zakładamy również, że to wcale nie musi być odpowiedź na męczące nas pytania. Gdyby tak wyglądał cały seans, to byłoby prawdziwe objawienie. Niestety, pod koniec twórca porzuca tajemniczą intrygę i postanawia ukazać nam znaczną część tajemnicy. Można by wręcz powiedzieć, że odsłania przed nami wszystkie karty i pozwala zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Całość zostaje obdarta z mistycznej niewiedzy i tajemniczych gdybań na rzecz jasnego i bardzo ograniczonego przekazu. Produkcja porzuca swoją grację i subtelność, w wyniku czego staje się bardzo sugestywna i wręcz czarno-biała. Wcześniej świetnie wykreowana intryga teraz wydaje się nieco więdnąć, jakby zabrakło jej dopływu świeżej wody. Na szczęście na końcu czeka na nas soczysty finał, który potrafi wiele zrekompensować.

Jednakże nieszablonowa opowieść Aronofsky'ego nie posiadałaby tak niesamowitego kopa, gdyby nie rewelacyjna obsada, która stanęła na wysokości zadania. Aktorzy otrzymali skomplikowane i niejednoznaczne do sportretowania postacie, które nie tyle, co są częścią obrazu, a raczej go tworzą. Albowiem akcja kręci się wyłącznie wokół nich. To, co ma miejsce na ekranie, jest bezpośrednią przyczyną poczynań naszych bohaterów. Dotyczy to obydwu z nich. Koniec końców okazuje się, że niektóre ich dokonania obracają się przeciwko nim, co wpędza je w wielkie kłopoty, których przyczyn wybuchu sami nie są do końca pewni. Pierwsze skrzypce odgrywa niesamowita Jennifer Lawrence, która wspina się na swoje wyżyny. Ostatnio jej emploi było strasznie monotonne, albowiem nieustannie grywała silne i samowystarczalne kobiety. Teraz natomiast przyszło jej zagrać cichą, skromną, niezwykle stonowaną i pokorną bohaterkę, która jest posłuszna i zapatrzona w swojego męża. Podziwia go, kocha i słucha. Jej dla niej niczym autorytet. Co prawda raz za czasu potrafi postawić na swoim, ale w gruncie rzeczy jej postawa jest raczej bierna. Lawrece spisała się na medal portretując matkę, dzięki czemu udowodniła, że stać ją na więcej. Warto również wziąć pod uwagę jej niesamowite poświęcenie dla roli. Dzięki tej kreacji na nowo ją polubiłem. Javier Bardem również pokazuje nam się od jak najlepszej strony. Jego postać jest niesłychanie enigmatyczna, z czego zresztą wynikają wszystkie jego problemy. To artysta. Niespokojna dusza, która pragnie tworzyć i być podziwianym. Niestety jak każdy twórca ma swoje wady, jak i ciągły brak inspiracji, który sprowadza go do radykalnych praktyk. Drugi plan wypełnił świetny Ed Harris oraz wracająca na duże ekrany rewelacyjna Michelle Pfeiffer. Oprócz nich w obsadzie znaleźli się również: Brian Gleeson, Domhnall Gleeson oraz Kristen Wiig. Cała obsada zaprezentowała się niesamowicie, za co należą jej się ogromne brawa.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to fenomenalne zdjęcia, świetne efekty specjalne oraz niesamowity klimat. Gęsty, wręcz toksyczny, który ma w sobie dużo mroku, tajemnicy, ale również odrobinę radości i szczęścia. Nie zmienia to jednak faktu, że film posiada bardzo specyficzną aurę, która świetnie buduje napięcie i dramaturgię wokół kolejnych poczynań bohaterów. Są także niepokojące i przeszywające dźwięki, które skutecznie zastępują muzykę filmową.

"matka!" to szumnie zapowiadany obraz Darrena Aronofsky'ego, który został okrzyknięty przez krytyków najbardziej kontrowersyjnym filmem roku. Tytuł ten zaiste pasuje do samego obrazu, który oprócz zaskoczenia nas czymś innym może nas również zgorszyć. Zdecydowanie nie jest to obraz dla każdego i z pewnością nie jest to horror, jak nam wmawia dystrybutor. Ten film to coś znacznie więcej. Pod jego widoczną skorupą kryje się ukryta przed naszymi oczyma prawda, którą reżyser chce nam przekazać. Szokuje i bulwersuje, niemniej jednak potrafi nas niesłychanie zaintrygować i wciągnąć w swój pokręcony świat. Pokazuje nam całkiem inne oblicze kina i być może dlatego jego obraz wygląda tak świeżo i pociągająco. Ma w sobie to "coś" co pozwala mu zostać na ustach widzów na długo po odbytym seansie. W tym tkwi jego prawdziwa moc.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Apocalypse to pierwszy i najpotężniejszy mutant z uniwersum X-Men, którego od zarania cywilizacji czczono niczym boga. Apocalypse przejął moce wielu innych mutantów, co czyni go nieśmiertelnym i niepokonanym. Gdy budzi się do życia po wielu tysiącach lat, postanawia podbić świat i gromadzi wokół siebie grupę potężnych mutantów, wśród których jest rozczarowany i pozbawiony złudzeń Magneto. Wspólnie postanawiają oczyścić rodzaj ludzki i zaprowadzić nowy porządek na świecie, którym odtąd niepodzielnie władać będzie Apocalypse. Mimo iż los Ziemi wydaje się przesądzony, Raven i Profesor X postanawiają wkroczyć do akcji i z pomocą grupy młodych X-Menów powstrzymać wroga i ocalić nasz świat przed totalnym zniszczeniem.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Bryan Singer
scenariusz: Simon Kinberg
czas: 2 godz. 23 min.
muzyka: John Ottoman
zdjęcia: Newton Thomas Sigel
rok produkcji: 2016
budżet: 234 milionów $
ocena: 7,3/10






 
Mutant kontra mutant

Ostatnimi czasy w świecie superbohaterów panowało niesamowicie wysokie napięcie. Królowała niezgoda, która ostatecznie doprowadziła do sprzeczek, a one do wojen pomiędzy dobrze znanymi nam superbohaterami. Na pierwszy ogień poszli "Batman v Supermen: Świt sprawiedliwości", następnie "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów", a teraz czas na ostatnie wielkie starcie tego roku czyli wojnę pomiędzy X-Menami w najnowszym filmie z serii czyli "Apocalypse".

Filmy z serii X-Men są niezwykle specyficzne, albowiem tak naprawdę nigdy nie ukazały nam potęgi, ani możliwości świata mutantów. Zawsze to co oglądaliśmy było namiastką ich rzeczywistości oraz jedynie wstępem ukazującym nam złożoność owego świata. Stara trylogia opowiadająca o losach mutantów w obecnych czasach była lekkim niewypałem. Owszem ukazywała nam ciekawe wątki oraz nieustannie poszerzała horyzonty, ale koniec końców, ani nie zachwycała, ani nie zachęcała by sięgnąć po więcej. Gwoździem do trumny okazał się jednak film "X-Men: Ostatni bastion", który ewidentnie zrobiony pod młodszą widownię ukazał nam jak bardzo nie wykorzystano potencjału universum X-Menów. Dopiero Matthew Vaughn prezentując nam losy młodych wersji znanych nam już postaci takich jak Profesor X, Magneto czy Mistique odświeżył całą serię nadając jej nowego wyglądu oraz całkiem innego podejścia co świata mutantów. Co ciekawe początki te okazały się dużo ciekawsze niż cała wcześniejsza trylogia. Później pojawiła się "Przeszłość, która nadejdzie", która okazała się najlepszym filmem w całym uniwerum. Nie tylko ze względu na wyraźnie zarysowany konflikt, wartką akcje i ciekawie ukazanych bohaterów, ale również ze względu na połączenie przeszłości z teraźniejszością w rewelacyjny sposób, który do końca trzymał nas w napięciu. I choć wydawać by się mogło, że mutanci zawalczyli już o najważniejsze czyli o swoją przyszłość to niestety jesteście w błędzie. Na horyzoncie pojawił się nowy przeciwnik – Apocalypse, który lubi wielkie imprezy z dużą ilością zniszczeń. Czy X-Meni zdołają go pokonać i najważniejsze czy Brian Singer pokona samego siebie?

Po seansie "Przeszłości, która nadejdzie" miałem poważne obawy co do następnego projektu spod znaku X-Men. I choć zwiastuny nowego widowiska podbudowały mnie nieco na duchu, koniec końców seans okazał się gorszy niż jego poprzednicy. Co poszło nie tak? Zaczynając od samego początku muszę przyznać, że konflikt pomiędzy mutantami jest tak samo źle nakreślony jak w "Batman v Superman" co właściwie oznacza, że go w ogóle go nie nakreślono. Głównym katalizatorem całego zajścia jest prehistoryczna istota czyli pierwszy mutant (En Sabah Nur/Apocalypse), który budzi się z wiecznego snu i bez żadnego powitania postanawia wszystko rozwalić. Dosłownie. W tym celu rekrutuje czterech jeźdźców apokalipsy, aby pomogli mu tego czynu dokonać. Skuszeni nowymi mocami zdają się być mu w pełni oddani. Co jak co, ale Apocalypse i jego jeźdźcy są nakreśleni na naprawdę miernym poziomie (za wyjątkiem Magneto). Są to w większości nowe postacie, które nie dostają tyle czasu ekranowego ile im się należy. Dużo lepiej sprawa ma się z obozem Profesora X, który w myśl długo propagowanej przez siebie idei staje na czele dobra jak i obrony ludzkości. Bardzo dobrze prezentują się również postacie, które stanęły po jego stronie. Zarówno te dobrze nam znane jak i te młodsze wersje jak np: Cyklop, Jean czy Nightcrawler. Jednakże nawet to nie uratuje całego konfliktu, który po prostu nie do końca trzyma się kupy przez co cierpi na tym cała fabuła. Ta zaś z kolei pomimo niezbyt dobrze ukazanego konfliktu prezentuje się zaskakująco dobrze. Ukazuje nam całkiem intrygujące i wciągające wydarzenia, które sprawiają, że film ogląda się bez problemowo i bardzo przyjemnie. Zdarzenia ekranowe nie ciągną się dzięki czemu mamy do czynienia z całkiem płynną i wartką akcją. Twórcy wiedzą, w którym momencie należy zwolnić czy też przyspieszyć przez co całość jest bardzo wyważona oraz posiada poprawną budowę. Niestety owa konstrukcja sprawia, że większość wydarzeń jest dosyć przewidywalna, a my nie mamy co liczyć na niespodziewane zwroty akcji, które przewrócą fabułę do góry nogami. Ogólnie rzecz biorąc jest poprawnie, ale nie wystarczająco dobrze żeby mogło zachwycić.

Jeśli zaś chodzi o postacie to też nie jest kolorowo. Jak już wcześniej napisałem dobrze nakreślone sylwetki przeplatają się z tymi które ledwo zostały przedstawione. Zarzut ten głównie kieruję w stronę obozu Apocalypsea i jego samego. Zarówno on jak i jego trzej jeźdźcy to postacie słabo scharakteryzowane, którym brak jasnego motywu działania. Sam Apocalypse jako główny złoczyńca prezentuje się niespecjalnie. Nie tylko ze względu na wygląd, ale również charakter. W porównaniu z Sebastianem Shawem z "Pierwszej klasy" czy samym Magneto z poprzedniej części wypada niezwykle miałko. Jedynie Erik Lehnsherr/Magneto jako jedyny wśród "złych" ma jakiekolwiek motywy i kieruje nim jasno określony cel. Reszta do niczego. Z kolei ci "dobrzy" zdają się nie posiadać błędów swoich przeciwników, albowiem bohaterowie współpracujący z Profesorem X dostali znacznie więcej czasu ekranowego przez co ich sylwetki zostały dużo lepiej ukazane. W obsadzie produkcji znaleźli się: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Issac, Rose Byrne, Evan Peters, Sophie Turner, Tye Sheridan, Kodi Smit-McPhee, Ben Hardy, Alexandra Shipp, Ororo Munroe, Lana Condor oraz Olivia Munn. Aktorzy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony, a na szczególną pochwałę zasługują młodzi aktorzy, którzy świetnie poradzili sobie ukazaniem nam młodych wersji mutantów.

Wykończenie filmu z pewnością warto zaliczyć do jego pozytywów. Mamy bardzo dobre efekty specjalne, przyzwoite zdjęcia oraz klimatyczną muzykę Johna Ottomana. Oprócz tego warto zwrócić uwagę na kostiumy, humorystyczne wstawki oraz polskie akcenty w filmie (Magneto mieszka i pracuje w fabryce w Prószkowie).

"X-Men: Apocalypse" jest ostatnim filmem w tym roku ukazującym nam wielkie starcie pomiędzy superbohaterami. Nie obyło się bez wpadek w postaci źle nakreślonego konfliktu jak i niedokładnym ukazaniu nam niektórych bohaterów, ale koniec końców najnowszy film Briana Singera to dzieło, które jest całkiem dobrze zrobione, i które bardzo przyjemnie się ogląda. Choć nas zbytnio nie zachwyci ani nie sprawi, że będziemy w napięciu czekać na każdą kolejną scenę, to jednak warto po niego sięgnąć, aby poznać dalsze losy bohaterów ze świetnej "Przeszłości, która nadejdzie". W porównaniu z nią jak i "Pierwszą klasą" "Apocalypse" zawodzi, ale nie ma nad czym rozpaczać, albowiem zakończenie produkcji jest na tyle otwarte, że z pewnością jeszcze niejeden raz zobaczymy X-Menów na ekranie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Katniss Everdeen i przywódcy Dystryktu 13 rozpoczynają wielką ofensywą przeciwko Kapitolowi. Walka toczy się już nie tylko o przetrwanie, ale o przyszłość całego narodu. Katniss wspierana przez Gale'a, Finnicka oraz Peetę planuje zamach na prezydenta Snowa. Bezwzględni wrogowie i moralne wybory, przed którymi stanie Katniss, będą dla niej większym wyzwaniem niż cokolwiek, co wcześniej przeżyła na arenach Głodowych Igrzysk.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Francis Lawrence
scenariusz: Danny Strong,Peter Craig
czas: 2 godz. 25 min.
muzyka: James Newton Howard
zdjęcia: Jo Willems
rok produkcji: 2015
budżet: 160 milionów $
ocena: 4,0/10









 
Zbyt długie pożegnanie


W końcu nadszedł ten czas kiedy po raz ostatni zobaczymy na ekranie Katniss Everdeen, Peetę Mellark'a, Gale Hawthorne'a, Haymitcha Abernathy'ego, prezydenta Snowa czy chociażby Primrose Everdeen. Choć twórcy bardzo sprytnie podzielili ostatnią część książki na dwa odrębne filmy to i tak musieli się pogodzić z faktem, że wszystko się kiedyś musi skończyć. To samo tyczy się ich serii filmowej. Stwierdzono więc, że jak odejść, to z hukiem. I trzeba przyznać, że udało im się.

W poprzedniej części "Kosogłosa" mogliśmy oglądać jak Katniss wraz z pomocą prezydent Almy Coin zagrzewa pozostałe dystrykty do walki z Kapitolem. Obserwowaliśmy polityczne zagrywki, które poprzez propagandę miały na celu doprowadzić do osłabienia pozycji jednej ze stron. Choć akcji w produkcji było niewiele, ta jednak nadrabiała ją ciekawą muzyką, dobrym aktorstwem, świetnym wykończeniem oraz ciekawie poprowadzoną historią, którą dobrze się oglądało. Niestety w przypadku "Kosogłosa. Części 2" to już nie ta sama jakość. Twórcy obiecując nam w licznych zapowiedziach epickie zakończenie sagi narobili nam niewyobrażalnego "apetytu". Na nieszczęście strasznie się przeliczyli dając nam coś zupełnie odwrotnego. Jak do tego doszło? Ciężko dociec w szczególności, że poprzednie filmy z serii były tworzone na bardzo wysokim poziomie. Jednakże tym razem coś poszło nie po ich myśli. Fabuła produkcji jest strasznie nudna, nieciekawa oraz rozciągnięta do granic możliwości. Brak jej napięcia, elementów zaskoczenia czy też jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Film ogląda się z niebywałą obojętnością w stosunku do przedstawianych zdarzeń jak i ukazanych bohaterów. Wszystko jest takie toporne i ciężkie do strawienia. Na dodatek akcji jest jak "na lekarstwo", a sceny walk kompletnie nie "chwytają za gardło". Oczywiście można wyróżnić dwie ciekawe sceny, którymi są: bitwa w kanałach czy scena ze "spadochronami", ale w natłoku innych popadają w niepamięć. Z kolei pomysł mający uczynić z wejścia rebeliantów do Kapitolu kolejną wersję igrzysk zdaje się dobrze prezentować na papierze, ale niestety na ekranie wypada znacznie gorzej. Pułapki przygotowane dla rebeliantów są przekombinowane i zbyt nieprawdopodobne przez co po pewnym czasie zaczynają nas męczyć swoją zmyślnością. Jest tutaj też duża wina reżysera, który popuścił wodze fantazji zamiast w miarę sprawnie zebrać film do kupy, aby stał się chociaż trochę ciekawszy. Nie wiedzieć czemu tak się stało. Czy to zbyt duża presja ciążąca na twórcach, a może wypalenie się reżysera?

Pod względem aktorskim "Kosogłos. Część 2" również nie zachwyca. Główna bohaterka grana przez Jennifer Lawrence jeszcze bardziej straciła na charyzmie przez co wypada strasznie blado. Co ciekawe jest kilka świetnych scen w filmie gdzie widać, że jest w stanie dać od siebie znacznie więcej. Szkoda, że poszła na łatwiznę. Reszta czyli: Woody Harrelson, Phillip Symour Hoffman, Elizabeth Banks, Julianne Moore, Liam Hemswort i Willow Shields prezentują się całkiem dobrze, ale nie ma ich zbyt często na ekranie. W tej części najlepiej prezentują się świetny Josh Hutcherson, który ponownie dostarcza nam intrygującą kreację lekko zwariowanego Peety, bardzo dobry Donald Sutherland, który daje ciekawy popis umiejętności czyniąc jego performance chyba najlepszym z całej serii oraz Sam Claflin jako Finnic Odair oraz Jena Malone jako Johanna Manson.

Seria "Igrzyska śmierci" zawsze prezentowała sobą przyzwoite wykończenie w postaci bardzo dobrej muzyki, ciekawych zdjęć i dobrych efektów. Gdyby w przypadku ostatniej części było podobnie ocena na pewno byłaby chociaż o jeden punkt wyższa. Niestety oprócz dobrych efektów w "Kosogłosie. Części 2" nie znajdziemy już nic godnego uwagi. Zdjęcia są bardzo toporne i źle skadrowane przez co film traci na dynamizmie. Jednakże zdjęcia to jeszcze nie koniec świata. To co James Newton Howard zrobił z muzyką do produkcji to jakaś tragedia. Wygląda to tak jakby kompozytor wyciągną wszystkie znane motywy z całej serii, a następnie posklejał ze sobą i wsadził do filmu. Zero wysiłku, oryginalności i jakiegokolwiek pomysłu. Skutkuje to tym, że soundtrack w ogóle nie współgra z obrazem. Jest nudny, patetyczny i nie potrafi stworzyć napięcia, nie mówiąc już o budowaniu klimatu.

Im wyższy piedestał tym twardszy upadek. Z wielkim hukiem spadła z niego ostatnia część serii – "Kosogłos. Część 2", która miała być przyzwoitym zakończeniem sagi. Zakończeniem, którego się nie powinniśmy spodziewać. Cóż, wygląda na to, że rzeczywiście nie spodziewaliśmy się takiego strasznie nudnego, rozciągniętego do granic możliwości, patetycznego i źle wykończonego zakończenia. Niestety, ale podzielenie ostatniej części książki Suzanne Collins na dwie produkcje to był duży błąd. Gdyby nie chciwość producentów myślących tylko o bajońskich sumach z box-office'u, końcówka tej bardzo dobrej sagi nie okazałaby się totalną klapą. Prawda jest jednak taka, że "Kosogłos. Część 2" to najgorsza część całej serii. Dodatkowo boli fakt, że jest to naprawdę druzgocący upadek.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.