Snippet
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Domhnall Gleeson. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Domhnall Gleeson. Pokaż wszystkie posty
ona i On wiodą z pozoru idylliczne życie w odosobnionym raju. Ich związek zostaje jednak poddany testowi, kiedy mężczyzna i kobieta, niezaproszeni, pojawią się w ich domu.  Odpowiedź na pukanie do drzwi przerwie spokojną egzystencję obojga. Ale do drzwi zapuka więcej gości. matka będzie zmuszona zweryfikować wszystko, co wie o miłości, oddaniu i poświęceniu.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: J. Mills Goodloe, Chris Weitz
czas: 1 godz. 43 min.
muzyka: Ramin Djawadi
zdjęcia: Mandy Wlaker
rok produkcji: 2017
budżet: 4,8 miliona $

ocena: 8,7/10


















Inwazja


Darren Aronofsky to bez wątpienia specyficzny twórca, którego styl i reżyserska maniera jest wręcz nie do podrobienia. W swojej karierze próbował już wielu rozmaitych pomysłów, ale wygląda na to, że najbardziej lubi produkować obrazy pokroju "Czarnego łabędzia". Sam zresztą to przyznał w jednym z wywiadów. Wiadomość ta cieszy, albowiem jego ostatnie filmowe dzieło niestety odczytuję jako kompletną pomyłkę. Teraz jednak twórca ma szansę się zrehabilitować. Jak myślicie, uda mu się?

ona i On mieszkają w niesamowicie przestrzennym, ale bardzo przytulnym domu na uboczu. Wiodą spokojne i proste życie. Niestety ich sielanka zostanie przerwana, kiedy do ich drzwi zapuka tajemniczy mężczyzna, a następnie kobieta. Wkrótce okaże się, że to dopiero początek ich problemów. Dawno w kinach nie pojawił się tak tajemniczy obraz, jakim jest "matka!". Klimatyczne i tajemnicze zwiastuny zapowiadały rasowy horror, opis fabuły sugerował thriller w stylu "napad na dom", a twórcy bardzo skutecznie podgrzewali jedynie wszystkie te plotki. Koniec końców, Aronofsky zwyciężył, albowiem udało mu się dochować tajemniczej fabuły swojego obrazu, której zadaniem jest wprowadzić nas w zakłopotanie. Miesiące kłamania i przeinaczania faktów opłaciły się, albowiem otrzymaliśmy bardzo nieszablonowy, pokręcony, ale również bardzo autorski obraz, którego kinematografii od dawna brakowało. Największą zaletą projekcji jest sam fakt, że tak naprawdę nie wiele o niej wiemy. Przypuszczamy, co możemy otrzymać, tworzymy w głowie rozmaite scenariusze, ale do końca tak naprawdę nie mamy bladego pojęcia, w jakim kierunku pójdzie reżyser. Zdradzę wam teraz mały sekret: żaden z tych pomysłów, o których myśleliście, nie jest odpowiedzią na fabułę obrazu. Twórca po raz kolejny zaskakuje swoją wyjątkową wyobraźnią, przez co potrafi szokować czymś, co właściwie można uznać za banalnie proste, gdybyśmy od początku wiedzieli, od której strony mamy się na nie patrzeć. Niestety pozbawiłoby to nas tej frajdy, jaką jest odkrywanie kolejnych szokujących informacji ujawnianych nam przez twórcę. Tutaj każda minuta ma znaczenie. Każda nawet najmniejsza bądź najbardziej trywialna rzecz posiada swoją rolę w produkcji. Jedne mają większe inne zaś mniejsze znaczenie dla całego obrazu. Jednakże koniec końców wszystkie z nich są ważne, albowiem podsuwają nam kolejne części tej skomplikowanej układanki. Niestety nie wszystkie dają nam odpowiedź, jakiej oczekujemy. Czasami trzeba poczekać, zanim nabiorą znaczenia i wyjawią nam swoją prawdziwą rolę. Może być nawet tak, że pod sam koniec seansu nie będziemy dalej w stanie odgadnąć ich znaczenia. Wszystko jest możliwe, gdy zabieramy się za oglądanie produkcji, w której tak głęboko zastało zakorzenione drugie dno oraz milion podtekstów i odnośników do pokaźnej bazy utworów. "matka!" skonstruowana jest w taki sposób, aby już od samego początku wprowadzić nas w zakłopotanie. Ta toksyczna atmosfera, tajemnica, niepewność oraz swego rodzaju dziwność sprawiają, że seans przybiera bardzo nieszablonową i poniekąd ekstrawagancką formę narracji. Reżyser bez umiaru używa w nim wszelkiego rodzaju metafor i aluzji, przez co skutecznie udaje mu się ukryć prawdziwe znaczenie swego obrazu. Jego przekaz, a także prawdziwą naturę. Twórca potrafi niesłychanie intrygować, zaskakiwać, niepokoić oraz rozbrajać nieszablonowością kolejnych zderzeń między postaciami. Wszystko pomimo bycia nam znajomym i swojskim tutaj poddawane jest pod dyskusję, która każe nam wątpić w to, co oczywiste i proste. Tak jakby wszystko było częścią czegoś większego i reprezentowało rzeczy znacznie potężniejsze niż skorupy, w których zostały ukryte. Sam film zresztą zabiega o bycie większym, niż sugeruje jego metraż i skala. Po części twórcy się to naprawdę udaje. Opowiada nam historię z punktu widzenia pierwszoplanowej bohaterki, czyli tytułowej matki. Reguła jest taka, że wiemy tyle i tylko tyle, co sama postać. Nieustannie za nią podążamy, przyglądamy się jej, ale przede wszystkim widzimy wszystko to co ona sama. Nasza wiedza nigdy nie wykracza poza jej pole widzenia. Jesteśmy z nią od początku do samego końca. Wraz z nią odkrywamy kolejne tajemnice oraz razem staramy się wszystko uporządkować w naszych głowach. Zrozumieć, odebrać oraz na to wszystko odpowiednio zareagować. Właśnie wtedy film wspina się na swoje wyżyny. Intryguje, niepoprawnie szokuje, ale też pozostawia wiele rzeczy w sferach dyskusji i gdybań. Przypuszczamy, ale nie jesteśmy niczego na 100% pewni. Staramy się zrozumieć, ale przy okazji wiemy, że nie wszystko jest takie oczywiste. Kwestionujemy dostrzegalne zdarzenia i szukamy w nich ukrytego znaczenia, ale zakładamy również, że to wcale nie musi być odpowiedź na męczące nas pytania. Gdyby tak wyglądał cały seans, to byłoby prawdziwe objawienie. Niestety, pod koniec twórca porzuca tajemniczą intrygę i postanawia ukazać nam znaczną część tajemnicy. Można by wręcz powiedzieć, że odsłania przed nami wszystkie karty i pozwala zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Całość zostaje obdarta z mistycznej niewiedzy i tajemniczych gdybań na rzecz jasnego i bardzo ograniczonego przekazu. Produkcja porzuca swoją grację i subtelność, w wyniku czego staje się bardzo sugestywna i wręcz czarno-biała. Wcześniej świetnie wykreowana intryga teraz wydaje się nieco więdnąć, jakby zabrakło jej dopływu świeżej wody. Na szczęście na końcu czeka na nas soczysty finał, który potrafi wiele zrekompensować.

Jednakże nieszablonowa opowieść Aronofsky'ego nie posiadałaby tak niesamowitego kopa, gdyby nie rewelacyjna obsada, która stanęła na wysokości zadania. Aktorzy otrzymali skomplikowane i niejednoznaczne do sportretowania postacie, które nie tyle, co są częścią obrazu, a raczej go tworzą. Albowiem akcja kręci się wyłącznie wokół nich. To, co ma miejsce na ekranie, jest bezpośrednią przyczyną poczynań naszych bohaterów. Dotyczy to obydwu z nich. Koniec końców okazuje się, że niektóre ich dokonania obracają się przeciwko nim, co wpędza je w wielkie kłopoty, których przyczyn wybuchu sami nie są do końca pewni. Pierwsze skrzypce odgrywa niesamowita Jennifer Lawrence, która wspina się na swoje wyżyny. Ostatnio jej emploi było strasznie monotonne, albowiem nieustannie grywała silne i samowystarczalne kobiety. Teraz natomiast przyszło jej zagrać cichą, skromną, niezwykle stonowaną i pokorną bohaterkę, która jest posłuszna i zapatrzona w swojego męża. Podziwia go, kocha i słucha. Jej dla niej niczym autorytet. Co prawda raz za czasu potrafi postawić na swoim, ale w gruncie rzeczy jej postawa jest raczej bierna. Lawrece spisała się na medal portretując matkę, dzięki czemu udowodniła, że stać ją na więcej. Warto również wziąć pod uwagę jej niesamowite poświęcenie dla roli. Dzięki tej kreacji na nowo ją polubiłem. Javier Bardem również pokazuje nam się od jak najlepszej strony. Jego postać jest niesłychanie enigmatyczna, z czego zresztą wynikają wszystkie jego problemy. To artysta. Niespokojna dusza, która pragnie tworzyć i być podziwianym. Niestety jak każdy twórca ma swoje wady, jak i ciągły brak inspiracji, który sprowadza go do radykalnych praktyk. Drugi plan wypełnił świetny Ed Harris oraz wracająca na duże ekrany rewelacyjna Michelle Pfeiffer. Oprócz nich w obsadzie znaleźli się również: Brian Gleeson, Domhnall Gleeson oraz Kristen Wiig. Cała obsada zaprezentowała się niesamowicie, za co należą jej się ogromne brawa.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to fenomenalne zdjęcia, świetne efekty specjalne oraz niesamowity klimat. Gęsty, wręcz toksyczny, który ma w sobie dużo mroku, tajemnicy, ale również odrobinę radości i szczęścia. Nie zmienia to jednak faktu, że film posiada bardzo specyficzną aurę, która świetnie buduje napięcie i dramaturgię wokół kolejnych poczynań bohaterów. Są także niepokojące i przeszywające dźwięki, które skutecznie zastępują muzykę filmową.

"matka!" to szumnie zapowiadany obraz Darrena Aronofsky'ego, który został okrzyknięty przez krytyków najbardziej kontrowersyjnym filmem roku. Tytuł ten zaiste pasuje do samego obrazu, który oprócz zaskoczenia nas czymś innym może nas również zgorszyć. Zdecydowanie nie jest to obraz dla każdego i z pewnością nie jest to horror, jak nam wmawia dystrybutor. Ten film to coś znacznie więcej. Pod jego widoczną skorupą kryje się ukryta przed naszymi oczyma prawda, którą reżyser chce nam przekazać. Szokuje i bulwersuje, niemniej jednak potrafi nas niesłychanie zaintrygować i wciągnąć w swój pokręcony świat. Pokazuje nam całkiem inne oblicze kina i być może dlatego jego obraz wygląda tak świeżo i pociągająco. Ma w sobie to "coś" co pozwala mu zostać na ustach widzów na długo po odbytym seansie. W tym tkwi jego prawdziwa moc.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Lata 50. XX wieku. Eilis Lacey, młoda dziewczyna z Irlandii, opuszcza rodzinny kraj i wyrusza do Ameryki, by szukać szczęścia w Nowym Jorku. Początkowa tęsknota za domem mija, gdy w życiu Eilis pojawia się mężczyzna, a wraz z nim pierwsza miłość i romantyczne uniesienia. Wkrótce jednak przeszłość daje o sobie znać i Eilis musi dokonać dramatycznego wyboru między dwoma krajami i dwoma stylami życia… 


gatunek: Melodramat
produkcja: USA
reżyser: John Crowley
scenariusz: Nick Hornby
czas: 1 godz. 45 min
muzyka: Michael Brook
zdjęcia: Yves Bélanger
rok produkcji: 2015
budżet:10 milionów $
ocena: 8,5/10






 
Nowa w mieście

Co byście powiedzieli na niesamowitą i jedyną w swoim rodzaju wyprawę, która na zawsze może zmienić Wasze życie? Zainteresowani? Wyobraźcie więc sobie swoje dotychczasowe życie. Przeanalizujcie dokładnie każdy szczegół, a następnie odpowiedzcie sobie na bardzo ważne pytanie: czy jesteście szczęśliwi? Czy czujecie się dobrze  w wykonywanym przez siebie zawodzie? Czy lubicie Wasze miejsce zamieszkania? Jeśli na wszystkie te pytania odpowiecie przecząco będzie oznaczać to, że czas na zmianę. Może powinniście zdecydować się na to samo co bohaterka naszego filmu?

"Brooklyn" opowiada o młodej Ellis Lacey, która postanawia opuścić swoją rodzinę, swoje miasto oraz swój kraj, aby znaleźć dla siebie nowe życie w Ameryce. Choć produkcja z początku może wydawać się kolejną historią miłosną to jednak nie dajcie się zwieść. Fabuła obrazu Johna Crowley'a to pasjonująca, niezwykle wciągająca, bardzo emocjonująca oraz intrygująca opowieść o młodej dziewczynie szukającej dla siebie miejsca na ziemi. Już z samego początku twórcy ukazują nam jak bardzo Ellis jest nieszczęśliwa w Irlandii oraz fakt, że bardzo chce się wyrwać z małej mieściny, w której mieszka. Twórcy ukazują nam cały proces, w którym nasza bohaterka zmaga się z decyzją jaką podjęła, ale także ukazują jak życie w Ameryce na nią wpływa. Dzięki rewelacyjnemu scenariuszowi, który fenomenalnie ukazuje nam lata 50. XX bez problemu jesteśmy w stanie przenieść się do świata filmu i razem z bohaterką przeżywać jej wzloty i upadki. Jej smutki oraz momenty radości. Twórcom udaje się wytworzyć między widzami, a postaciami niezwykłą więź, dzięki której tak świetnie jesteśmy w stanie wczuć się w ich role i odczuwać to samo co oni. W fenomenalny sposób ukazano różnice dzielące Irlandię i Amerykę jako kompletnie odrębne światy oraz kontrast pomiędzy mentalnością ludzi starego i "młodego" kontynentu. Jesteśmy świadkami jak wiele może się w naszym życiu zmienić jeśli przykładowo dokonamy zmiany środowiska, w którym żyjemy. To zaskakujące, że takie pozornie błahe sprawy w rzeczywistości  są w stanie nas zdefiniować. Jednakże oprócz rewelacyjnego świata przedstawionego produkcja ma nam jeszcze znacznie więcej do zaoferowania. W bardzo klasyczny, ale jakże intrygujący sposób opowiada nam o prawdziwej i głębokiej miłości. Mówi o nieustannej tęsknocie do tego co się porzuciło, a co na zawsze będzie się trzymać w sercu. Wszystko to sprowadza się do bardzo
życiowych i pozornie prostych rzeczy, które w rzeczywistości okazują się być bardziej ujmujące niż niejedna zmyślona historia miłosna.

Jednakże scenariusz i fabuła nie są jedyną zaletą tej produkcji, albowiem "Brooklyn" posiada fenomenalnie napisane i wykreowane postacie, które już od pierwszych scen urzekają nas swoim stylem bycia. Na pierwszym planie mamy oczywiście Ellis czyli zamkniętą w sobie, cichą i pozbawioną pewności siebie dziewczynę, która podjęła niemożliwą decyzję o wyjeździe z kraju. Jednakże jak się później okazuje decyzja ta była słuszna, a sama bohaterka wiele na niej skorzystała. Jej pobyt w Ameryce to niezwykła zmiana z dziewczyny w kobietę, którą nigdy by się nie stała zostając w Irlandii.
Da się to dostrzec w spojrzeniach, wyrazach twarzy oraz ubiorze. W tej roli mamy rewelacyjną Saoirse Ronan, która perfekcyjnie ukazała nam zmiany zachodzące w jej postaci. Na ekranie pojawiają się również Emory Cohen i Domhnall Gleeson jako mężczyźni zainteresowani główną bohaterką. Jednakże każdy z nich zakochał się w niej z innych powodów i w innej rzeczywistości. Drugi plan także nie zawodzi ze świetną Julie Walters oraz Jimem Brodabentem będących dopełnieniem całego obrazu.

Pod względem technicznym produkcja również nie odstaje od wysokich standardów. Mamy świetne zdjęcia Yves Bélangera, który bardzo często skupia się na twarzy naszej bohaterki wyrażającej mnóstwo emocji. Warto również zwrócić uwagę na spokojną i sielankową muzykę Michaela Brooka, która rewelacyjnie wpasowuje się w naszą opowieść. Nie można oczywiście zapomnieć o lekkim humorze, świetnej scenografii oraz kostiumach, które bez problemu odzwierciedlają lata 50.

A więc jesteście gotowi tak jak Ellis wyruszyć w waszą przygodę życia? Zmienić wszystko z dobrego na lepsze i poczuć się szczęśliwym? Nie wiem jak wy ale ja jestem gotów. Jednakże żeby zmienić swoje życie nie muszę wcale wyjeżdżać do Ameryki. Wystarczy, że podejmę decyzję, która będzie dla mnie wiele znaczyła i już samo to będzie dla mnie świadectwem o przełomie jaki dokonałem w swoim życiu. "Brooklyn" właśnie opowiada o takich nieustających zmianach, które ostatecznie mogą uczynić z nas kompletnie innego człowieka. Ten film to również rewelacyjny przykład na starcie się mentalności jak i obyczajów różnych krajów. Jednakże przede wszystkim najnowszy film Johna Crowleya to pasjonująca opowieść o miłości, o trudnych wyborach, o tęsknocie i o spełnianiu swoich marzeń, które z pomocą innych nie będą już dłużej marzeniami, a samą prawdą. Muszę przyznać, że niewiele tego typu filmów jest w stanie mnie poruszyć, jednakże "Brooklyn" jest wyjątkowy i warto na niego zwrócić uwagę.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 
Siódma część sagi "Gwiezdnych wojen" rozgrywająca się 30 lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi".

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: J.J. Abrams
scenariusz:Lawrence Kasdan, J.J. Abrams, Michael Arndt
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia:Daniel Mindel
rok produkcji: 2015
budżet: 200 milionów $
ocena: 7,6/10













 
Moc wciąż jest z nami


Dawno, dawno temu w odległej galaktyce... George Lucas stworzył niesamowity i ponadczasowy świat, który zapisał się na kartach historii oraz pomimo upływu kilkunastu lat wciąż jest dobrze kojarzony nawet wśród młodych. Dzięki niekonwencjonalnemu podejściu, bujnej wyobraźni i odwadze twórcy serii mamy możliwość podziwiać dzieło, które już w 1977 zrobiło furorę. A ich czas jeszcze nie dobiegł końca. Najlepszym przykładem tego stwierdzenia jest fakt, że Hollywood znowu zapragnęło powrócić do świata "Gwiezdnych wojen". Chociaż George Lucas dopowiedział nam w prequelach co miało miejsce przed Darthem Vaderem oraz Gwiazdą Śmierci, to jednak światu nigdy dość. A więc powstała kolejna część cyklu, ale tym razem z J.J. Abramsem na czele, który porzuciwszy stworzoną na nowo serię "Star Treka" postanowił spróbować swoich sił w innym dziele sci-fi. Czy moc sprzyjała reżyserowi?

Na samym początku pragnę zaznaczyć, że właściwie wybrałem się na nowe "Gwiezdne wojny" nie mając praktycznie pojęcia o czym one będą. Niestety nie była to moja wina spowodowana poprzez niedopatrzenie, a celowy zabieg twórców. Z jednej strony podziwiam Disney'a, całą obsadę i Abramsa, że udało im się uniknąć wycieków na temat produkcji, ale z drugiej strony strzęp informacji jaki podano nam w opisie, w którym możemy przeczytać, że jest to siódma część sagi mająca miejsce 30 lat po oryginalnej trylogii, to jednak jest jakieś nieporozumienie. Przynajmniej najmniejszy zarys fabularny byłby już na miejscu. Niestety nawet tym nas nie uradzono co według mnie jest nie w porządku wobec widzów. Niemniej jednak twórcy wyszli z dobrego założenia, że na nowy film z serii i tak się wybierzemy. A więc pojawia się logo Lucasfilm. Cisza na sali. Krótka przerwa i nikt nie oddycha. Zwątpienie czy film w ogóle się zacznie. I w efekcie – ulga –  pojawia się logo "Gwiezdnych wojen" i słynna muzyka Johna Williamsa. To co widzimy na ekranie to nic innego jak tradycyjne i pojawiające się we wszystkich częściach intro ze spłaszczonymi i szybującymi ku górze napisami, które równie dobrze mógłby być opisem filmu. Jednakże co dalej?

Fabuła produkcji to połączenie rozpędzonego pociągu, który przystaje zaledwie na kilka chwil na stacji by znowu ruszyć niczym Struś pędziwiatr. Jest ciekawa, wciągająca i dobrze poprowadzona. Najlepiej prezentuje się z samego początku tak do jednej trzeciej filmu. Wtedy to przedstawieni nam są nowi bohaterowie, nowe zagrożenie i nowa misja. Później niestety całość przybiera zatrważającego tempa jakbyśmy spuścili psa ze smyczy, który w pogoni za zwierzyną nie jest w stanie się zatrzymać. Tutaj właśnie tak jest. Akcja jest niezwykle warka przez co nie ma mowy o nudzie w najnowszych "Gwiezdnych wojnach". Z drugiej strony niestety nie ma mowy także o chwili przerwy, podczas której zaznajomilibyśmy się ze światem przedstawionym. Wszechobecny pęd sprawia, że przez większość czasu nie wiadomo za co się przysłowiowo "złapać", aby nadążyć za pędzącą akcją. Ma to oczywiście swój urok, ale niestety momentami zaczyna być męczące. Choć po pewnym czasie dostajemy garstkę informacji, to jednak nie wyjaśniają one wszystkiego i pozostawiają wiele do myślenia. Na przykład: jakim cudem nastał Nowy Porządek, albo skąd wziął się zakon Ren. Te niewiadome są zbyt intrygujące by odkładać je na kolejne części. J.J. Abrams przyznał w którymś z wywiadów, że zdecydowanie jest fanem "starych" części cyklu niż "nowych" stworzonych na przestrzeni 1999-2005 roku. Tą fascynację widać, aczkolwiek nie zawsze. W oryginalnej trylogii Lucasa nie było takiego pędu. Pomimo bitew i zniszczenia Gwiazdy Śmierci wszystko i tak było rozegrane na spokojniejszych nutach przez co lepiej się to oglądało, a poza tym świat przedstawiony był znacznie lepiej wykreowany. Tutaj tego trochę brakuje, ale za to mamy świetną (co prawda bardzo krótką) scenę w pewnym pubie, która przypomina tę z "Powrotu Jedi". Niestety "Przebudzenie mocy" od pewnego momentu zaczyna łudząco przypominać fabułę "Nowej nadziei". I nie jest to bynajmniej mruganie okiem do fanów. Wygląda to tak jakby powielono pewną część scenariusza pierwszego filmu z cyklu. Choć zabieg ten nie razi tak bardzo dzięki dobrze wykonanej otoczce z postaci, efektów itp. no ale ile razy można rozwalać broń pokroju Gwiazdy Śmierci? Nawet sami bohaterowie przyznają, że to już było. Tak czy siak "Przebudzenie mocy" to w miarę solidne dzieło, które niezwykle lekko i przyjemnie się ogląda. Dodatkowo z kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji i sentymentem zarówno do serii jak i starych bohaterów po prostu nie da się go całkowicie przekreślić.

Bohaterowie "Gwiezdnych wojen" to z reguły silne, dobrze napisane i sportretowane charaktery będące zarówno jedną z najważniejszych elementów produkcji. Nie bez powodu seria jest kojarzona z Darthem Vaderem, Obi Wanem Kenobim czy Yodą. To właśnie dzięki nim filmy Lucasa są lepiej kojarzone. Tak samo zapewne będzie z "Przebudzeniem mocy", w którym znowu mamy do czynienia se świetnie stworzonymi i zagranymi bohaterami, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Na pierwszym planie mamy rewelacyjną Daisy Ripley, której Ray jest postacią niezwykle silną, zaradną, pomysłową i sprytną. Koniec z nieporadnymi i czekającymi na ratunek damami. Czas na silne i radzące sobie w trudnych sytuacjach postacie kobiece. To lubię. Duży plus dla twórców. Zaraz obok Ripley mamy Johna Boyega w roli Finna. Choć z początku martwiłem się o tego bohatera, to na szczęście okazało się, że to ciekawie przedstawiona sylwetka z dużą ilością lekkiego humoru. Mamy również świetnego Oscara Isaaca jako Poe Damerona, który według mnie powinien dostać znacznie więcej czasu ekranowego. Niestety inni okazali się ważniejsi. Wraz z powrotem "Gwiezdnych wojen" nie mogło oczywiście zabraknąć starych, dobrze nam znanych bohaterów, którzy przeszli już do legendy. Dzięki opatrzności mocy na ekranach kin znowu pojawiają się Harrison Ford, Carrie Fisher, Peter Mayhew oraz Mark Hamill (na którego kazano nam długo czekać), którzy przywracają nam wspomnienia o dawnych dziejach. W roli szwarc charakterów mamy Kylo Rena, Generała Hux'a oraz głównodowodzącego Snoke'a. Wszyscy trzej przypominają znane nam wszystkim trio w postaci Dartha Vadera, Porucznika Tarkina oraz Imperatora. Niestety "stare" trio prezentowało się znacznie lepiej. Kylo Ren to postać pewna siebie, pyszna, ale za to rozdarta wewnętrznie i niestabilna emocjonalnie. Popada w niekontrolowane furie, a do tego bez maski spędza nam sen z powiek, że mógłby być godnym następcą Vadera. A jako filmowy złoczyńca prezentuje się mizernie. Adam Driver jako Ren wypada w miarę przekonująco, ale rewelacji też nie ma. To samo tyczy się głównodowodzącego Snoke'a (Andy Serkis), który jest postacią stworzoną dzięki CGI i muszę przyznać, że nie wygląda za dobrze. Z całej trójki najlepiej wypada Domhnall Gleeson, który portretuje bezwzględnego, pewnego siebie, a przede wszystkim rozsądnego w działaniach generała Hux'a. Choć jest to postać lekko przeszarżowana i odgrywana w furii i bezwzględności (nie bez powodu po internecie krążą jego nawiązania do Hitlera) to jednak wypada dwa razy lepiej niż reszta anty bohaterów. Ma charyzmę i szał w oczach, a do tego jest rewelacyjnie zagrany. Nie należy zapominać także o droidach: jak zawsze pokręcony C-3PO, komiczny R2-D2 oraz nowy nabytek serii czyli BB-8. Niezwykle pocieszny, zabawny, poręczny i wielofunkcyjny robot, którego z marszu pokochamy.

Jednakże nowe "Gwiezdne wojny" to nie tylko ciekawe postacie oraz fabuła. W dziele J.J.Abramsa znajdziemy również pełne werwy sceny pościgów, które zostały nakręcone z niebywałą lekkością i płynnością. Zresztą to tyczy się wszystkich scen akcji. Na uwagę zasługują również świetne zdjęcia Daniela Mindela, które dodają produkcji werwy oraz bardzo dobra muzyka Johna Williams'a. Twórcy zarzekali się, że odchodzą od dominacji efektów komputerowych w filmie i skupią się także na tych tworzonych w starym stylu. Dzięki temu mamy świetnie wykreowany świat, który przepięknie się prezentuje. Do tego jeszcze odrobina humoru w stylu Abramsa oraz świetnie potyczki na miecze. W naszej pamięci pozostaną również rewelacyjne kadry takie jak ten przedstawiający oddział szturmowców lecących przy zachodzie słońca, które po prostu "chwytają" za gardło.

Dnia 18 grudnia 2015 roku miało miejsce przebudzenie. Czy wy też je poczuliście? Ja muszę przyznać, że chociaż film mnie jakoś specjalnie nie zachwycił, to jednak ma w sobie to "coś", które sprawiło, że całkiem przyjemnie mi się go oglądało. Oczywiście posiada swoje wady, szczególnie na poziomie fabularnym, to jednak ma w zamian ciekawe i dobrze sportretowane postacie, bardzo dobre efekty, ciekawe zdjęcia, jak zawsze klimatyczną muzykę oraz pociesznego BB-8. Dzięki nim ocena filmu rośnie. Teraz tylko pytanie co dalej? Albowiem "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy" to zaledwie pierwsza część z zapowiadanej trylogii. Do tego dojdą jeszcze filmy: "Rogue One" oraz produkcja o Hanie Solo. Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że taka taktyka bardzo szybko uśmierci całą sagę, która poprzez nadmiar obrazów wszystkim się znudzi. A czy rzeczywiście tak będzie przekonamy się w niedalekiej przyszłości.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.